poniedziałek, 30 września 2024

„Skincare” (2024)

 
Rok 2013. Kosmetyczna Hope Goldman, właścicielka słynnego studia pielęgnacji skóry w Hollywood, promuje nadchodzącą własną linię produktów w przeświadczeniu, że właśnie spełnia się jej Amerykański Sen. Po nagraniu odcinka popularnego programu telewizyjnego, „The Brett & Kylie Show”, który ma zostać wyemitowany jeszcze przed premierą kosmetyków marki Hope Goldman Skin Care, uwagę kobiety przykuwa nowy biznes otwierający się naprzeciwko jej studia, salon piękności Angela Vergary, pewnego siebie młodego człowieka, który na kulturalne powitanie odnoszącej sukcesy sąsiadki reaguje w nieakceptowalny dla niej sposób. Co gorsza, arogancki przedsiębiorca szybko wyrasta na główną konkurencję nękanej panny Goldman. Ktoś systematycznie niszczy jej reputację i wizerunek firmy w internecie, wysyła niesmaczne wiadomości tekstowe i graficzne oraz dowody na prowadzenie ukradkowej obserwacji. Nie ktoś, tylko Angel Vergara. Spanikowana Hope Goldman nie ma najmniejszych wątpliwości, że jej największy biznesowy rywal stosuje nieuczciwą, agresywną, wręcz śmiertelnie niebezpieczną praktykę rynkową i desperacko próbuje się temu przeciwstawić.

Plakat filmu. „Skincare” 2024, Jalapeno Goat, Iervolino & Lady Bacardi Entertainment

Fikcyjna historia zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Trwającymi parę miesięcy prześladowaniami Dawn DaLuise, kosmetyczki z Los Angeles, właścicielki ekskluzywnego salonu piękności w West Hollywood, w którym gościły choćby takie znane postacie, jak Hillary Clinton, Nancy Reagan, Jennifer Aniston i Sarah Michelle Gellar. UWAGA SPOILER Aresztowanej w marcu 2024 roku i postawionej w stan oskarżenia za zlecenie zabójstwa właściciela konkurencyjnego salonu kosmetycznego Gabriela Suareza. Za kratami w sumie spędziła dziesięć miesięcy, w oczekiwaniu na werdykt ławy przysięgłych, która po zaledwie czterdziestominutowych obradach uznała oskarżoną za niewinną zarzucanego jej czynu. Później Dawn DaLuise pozwała Departament Szeryfa Hrabstwa Los Angeles za niesłuszne uwięzienie i zawarła ugodę z okręgiem za nieodpowiednią opiekę medyczną – w areszcie rozwinął się u niej rak jelita grubego KONIEC SPOILERA. Thriller „Skincare”, przez jego twórców określany jako sunshine noir, powstawał bez jakichkolwiek konsultacji z bohaterką autentycznej sprawy kryminalnej z Los Angeles, skompromitowaną kosmetyczką gwiazd, która nie ukrywała rozczarowania zwłaszcza postawą autorów scenariusza, Sama Freilicha, Deeringa Regana i Austina Petersa, twórcy teledysków, który już w pojedynkę zasiadł na krześle reżyserskim. „Skincare” jest pełnometrażowym debiutem fabularnym Austina Petersa. W opinii Dawn DaLuise produkcja zyskałaby na jakości/wartości przy mniej swobodnym podejściu do materiału źródłowego (więcej faktów, mniej zmyśleń).

Koprodukcja amerykańsko-włoska, sojusz Jalapeno Goat z Iervolino & Lady Bacardi Entertainment. Zdjęcia główne do „Skincare” Austina Petersa trwały osiemnaście dni i zakończyły się tuż przed strajkiem Writers Guild of America w 2023 roku. Kręcono w Los Angeles z nieocenionym wsparciem Henson Recording Studios – udostępnienie niezwykle wygodnego miejsce do pracy (studio i plener; little backlot). W czerwcu 2024 roku ogłoszono, że firma IFC Films nabyła prawo do dystrybucji filmu, która ruszyła w drugiej połowie sierpnia tego samego roku (w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie). Wpływ na „Skincare” wywarły choćby takie obrazy, jak „Za wszelką cenę” Gusa Van Santa, „Fargo” Joela i Ethana Coenów, „Star 80” Boba Fosse'a, „Zagubiona autostrada” Davida Lyncha, „Schronienie” Todda Haynesa, „Amerykański przyjaciel” Wima Wendersa i „Świadek mimo woli” Briana De Palmy. Mocno inspirujące okazały się też fotografie Philipa-Lorca diCorcii z serii zatytułowanej „Hustler” (1990-1992). Austin Peters „wychował się” na amerykańskich filmach z lat 70. XX wieku twardo osadzonych w prawdziwym Nowym Jorku - brutalne real noir - i bardzo zależało mu na uchwyceniu podobnej energii w świecie Hope Goldman. Usuwanie słodkomdlącego lukru z Hollywood na oczach widza. Odkłamywanie rzeczywistości, obalanie mitu American Dream, wydobywanie brzydkiej prawdy o pięknych ludziach. Niezjadliwie satyryczny obraz współczesnego społeczeństwa (cywilizacja zachodnia), a przy tym wskazywanie poważnych ułomności (nie tylko) amerykańskiego systemu prawnego - bezradność w obliczu uporczywego nękania, przemocy fizycznej i psychicznej, nieskuteczne strategie walki z cyberprzestępczością, żenująco słabe mechanizmy ochrony ludności. Opowieść o przeraźliwej ulotności sukcesu. Dorobek całego życia w okamgnieniu przekreślany. Życia praworządnych obywateli i obywatelek niszczone z dziecinną łatwością nie tylko przez nad wyraz przebiegłe jednostki, w dobie internetu już jawnie kpiące sobie z prawa. Z rzekomej instytucjonalnej ochrony ofiar. W „Skincare” podążamy za właścicielką wyśmienicie prosperującego studia pielęgnacji skóry, która niebawem ma wprowadzić na rynek własną markę kosmetyków. Po raz pierwszy spotykamy ją w siedzibie telewizji, w garderobie dla gości „The Brett & Kylie Show”, największej nadziei marketingowej Hope Goldman Skin Care, ponieważ program cieszy się dużą oglądalnością. Z ekscytacją oczekująca na premierę swojej własnej linii produktów do pielęgnacji skóry przewodnia postać „Skincare” Austina Petersa takiej szansy na promocją swojej działalności dotąd nie dostała. A wszystko dzięki... koledze z planu „Robali” Jamesa Gunna, bardziej znanego jako Richard Castle;) Niewielka, ale na swój sposób atrakcyjna (tragikomiczna) rola Nathana Filliona, ale show zdecydowanie skradła Elizabeth Banks (m.in. „Nieproszeni goście” Charlesa i Thomasa Guardów, „Brightburn: Syn ciemności” Davida Yarovesky'ego). Nieziemska ekspresja aktorska – sto pięćdziesiąt twarzy Hope Goldman, która, co warto podkreślić, nie ma wiele wspólnego z Dawn DaLuise. Fikcyjna postać, której przydarzyła się podobna historia albo nieidealne odbicie autentycznej bizneswoman z Miasta - o ironio! - Aniołów.

Plakat filmu. „Skincare” 2024, Jalapeno Goat, Iervolino & Lady Bacardi Entertainment

Słoneczny dreszczowiec o mrocznych obsesjach. Eskalujący konflikt sąsiedzki, zażarta konkurencja leżących vis-à-vis salonów piękności, fatalny splot spraw, wydarzeń, losów ludzkich. Ordynarny prześladowca, wyrafinowana szantażystka, bezsilna policja, rycerski trener życia i wierna asystentka coraz bardziej zaniepokojona stanem psychicznym przełożonej, czy może raczej wspólniczki. Życiowy cel Hope Goldman stał się też marzeniem Marine (przekonująca kreacja Michaeli Jaé 'MJ' Rodriguez), zdolnej kosmetyczki, która zarzuciła własny biznesplan na rzecz ziszczenia wizji kobiety zarażającej dobrym nastrojem. Osobowość relaksująca innych, pozytywna energia bijąca z ambasadorki dbania o wygląd zewnętrzny (w ładnym ciele, zdrowy duch), można powiedzieć odwrotność wampira energetycznego i przypuszczalnie sekret sukcesu anty(?)bohaterki „Skincare” Austina Petersa. Żyjącej w bańce, która z hukiem pęka przy pierwszym kontakcie z nienadskakującym jej Angelem Vergarą. Powitalna wizyta w szykowanym do pierwszego otwarcia sąsiednim salonie piękności – oczywiście, nie zapominając o nieskromnym darze, upominkach firmowych – miała utwierdzić Hope w przekonaniu, że żółtodziób nie będzie próbował podkradać jej klientów i przede wszystkim klientek, że nie musi się martwić o konkurencję. Poza tym jak zawsze spodziewałam się słów podziwu, chylenia czoła przed niekwestionowaną mistrzynią w dziedzinie profesjonalnej pielęgnacji skóry. A co dostała? Impertynencką uwagę o zaparkowaniu na miejscu zarezerwowanym dla gości salonu Vergary i bynajmniej nieprzekonujące zapewnienie o nieplanowaniu rywalizacji na gruncie biznesowym. Bolesne zderzenie słynnej kosmetyczki ze światem, który nie kręci się wokół niej. Skoro tak Angel stawia sprawę, to Hope nie może zostawić mu cennego upominku, tym bardziej, że niezwłocznie zamierza udać się z prośbą i skargą do gospodarza. Warto wzmocnić prezentem ustny wniosek o wydalenie wrednego Angela, przedłożony właścicielowi gruntu, na którym stoją sporne lokale (złośliwi mogą nazwać to łapówką, ale Hope nie jest jedną z nich, więc traktuje to jak niewinny podarek dla dobrego kolegi). Akcja początkującego przedsiębiorcy i reakcja doświadczonej przedsiębiorczyni. Spokojny ruch asertywnego mężczyzny i nerwowa odpowiedź niepewnej siebie kobiety. Duży błąd! Posunięcie potraktowane jako wypowiedzenie wojny? Tak czy inaczej, niedługo po „załatwieniu sprawy” u wynajmującego, firmowe konto e-mail zostaje zhakowane. Marine co prawda nie wygląda na przekonaną do tej wersji (jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi do głowy palącej się ze wstydu Hope), ale w świetle późniejszych wydarzeń lojalna asystentka będzie musiała zmienić zdanie, co do chwilowej niepoczytalności (upojenie alkoholowe) poważnej kosmetyczki, która stała się pośmiewiskiem. Będzie zmuszona przyznać, że ktoś obcy(?) z premedytacją niszczy wszystko, na co obie ciężko pracowały. Marine trafia rykoszet, ale bardziej martwi ją huśtawka nastrojów obserwowana u bestialsko dręczonej przyjaciółki. Objawy depresji pojawiające się naprzemiennie z objawami hipomanii (wspominałam już o spektakularnym popisie aktorskim Elizabeth Banks?). Na skraju załamania nerwowego w przededniu Wielkiej Premiery. Wpędzana w paranoję przez mściwego, zawistnego czy po prostu nudzącego się osobnika. Typowy sadyzm w epoce internetu? Czerpanie chorej przyjemności z cierpienia zadawanego bliźniemu? Dowartościowywanie się czyimś kosztem, zwalczanie własnych kompleksów poprzez wdeptywanie ludzi w ziemię? Bardziej sprawa osobista czy zawodowa? „Normalne” w kapitalizmie rozpychanie się łokciami, bezrozumne przecieranie szlaku dla własnego biznesu? Prawdę mówiąc, zaskakujących zwrotów akcji w stylowym świecie przedstawionym w „Skincare” Austina Petersa nie uświadczyłam. Stylowym świecie - słoneczne kolory, dynamiczny, ale nie powiedziałabym, że teledyskowy, montaż i genialna ścieżka dźwiękowa, kompatybilna z całością tego niemisternego mechanizmu filmowego. Jeśli już, to ujmującego prostotą... i grzeszące grzecznością. Szaleństwo przesadnie kontrolowane. Niedostatecznie drapieżny, jak dla mnie, całkowicie przewidywalny, ale mimo wszystko wciągający thriller o prozaiczności i bezsensowności niejednej ludzkiej tragedii.

Scenariusz, który pomieścił niemal wszystkie grzechy główne (pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, gniew, lenistwo), rzecz jasna według tradycji chrześcijańskiej. Scenariusz poniekąd napisany przez życie. „Skincare” debiutującego w długim metrażu Austina Petersa jest raczej luźno oparty na autentycznej sprawie kryminalnej i prawie na pewno nie dostarczy potężnych emocji zaprawionym miłośnikom kina grozy. Przesadnie bezpieczny dreszczowiec/sunshine noir z wybitną pierwszoplanową kreacją aktorską. W mojej ocenie mógł być świetny, a jest ledwie niezły.

sobota, 28 września 2024

Christopher Berry-Dee „Jeffrey Dahmer. W głąb umysłu kanibala-zabójcy”

 
Brytyjska gwiazda literatury true crime, autor między innymi „Rozmów z seryjnymi mordercami”, „Rozmów z seryjnymi morderczyniami”, „Rozmów z psychopatami”, „Kanibale. Sylwetki morderców” i „Monster: Aileen Wuornos. Zrozumieć seryjną zabójczynię”, ceniony kryminolog i dziennikarz śledczy zaprasza w podróż w głąb umysłu zboczonego konserwatora zwłok, niespełnionego stwórcy uległych seksualnie zombie, który w swoim nędznym życiu przelał ponad sto litrów ludzkiej krwi. „Żywego dowodu na to, że koszmary rodem z powieści Stephena Kinga mogą występować także w realnym świecie”. Christopher Berry-Dee w swojej karierze przeprowadził dziesiątki wywiadów ze skazanymi za wielokrotne morderstwa, które wykorzystuje w swojej literackiej twórczości, nigdy jednak nie spotkał się ze zdeprawowanym pseudonaukowcem, u którego zdiagnozowano zaburzenie osobowości typu borderline (BPD), zaburzenia psychotyczne i schizotypowe zaburzenie osobowości (STPD). Mordercą, którego uczynił podmiotem swoich rozważań w pracy pierwotnie opublikowanej w 2022 roku w Wielkiej Brytanii, w ramach współpracy z wydawnictwem Ad Lib Publishers. Choć był przynajmniej jeden taki moment, w którym Berry-Dee był dosłownie o włos od osobistego poznania osławionego zwyrodnialca, ale jak to ujął w swoim reportażu „Jeffrey Dahmer. W głąb umysłu kanibala-zabójcy” (oryg. „Inside the Mind of Jeffrey Dahmer: The Cannibal Killer”), słynny kanibal i nekrofil przegrał ze zwykłą dusicielką, czyli Gwendolyn Graham.

Okładka książki. „Jeffrey Dahmer. W głąb umysłu kanibala-zabójcy”, Czarna Owca 2024

Jeffrey Lionel Dahmer (1960-1994), znany też jako Kanibal z Milwaukee i Potwór z Milwaukee, amerykański seryjny morderca i przestępca seksualny działający w latach 1978-1991, jest jednym z najchętniej omawianych na forum publicznym zbrodniarzy - prace naukowe, literatura true crime, podcasty, komiksy, seriale, filmy (Christopher Berry-Dee szczególnie poleca reżyserskie osiągnięcie Marca Meyersa pt. „Mój przyjaciel Dahmer”, obraz oparty na komiksie Johna 'Derfa' Backderfa, szkolnego kolegi tytułowego antybohatera) – na polskim rynku wydawniczym do 2024 roku próżno było jednak szukać biografii tego nieheteronormatywnego samotnika ze stanu Wisconsin. Nie licząc jakichś pojedynczych rozdziałów choćby w rozprawach o antropofagii, na przykład „Dzieje kanibalizmu” Daniela Diehla i Marka P. Donnelly'ego czy wspomniana już propozycja Christophera Berry'ego-Dee, „Kanibale. Sylwetki morderców”. Na pierwszy ogień w Polsce poszła jedna z najmniej wyczerpujących książkowych publikacji o Potworze z Milwaukee, w ramach bibliograficznej prezentacji oficyny Czarna Owca, zapoczątkowanej w 2020 roku „Rozmowami z seryjnymi mordercami”. Niemal wszystkie (wyjątkiem „Monster: Aileen Wuornos. Zrozumieć seryjną zabójczynię”) dotąd przetłumaczone na język polski reportaże Christophera Berry'ego-Dee są wynikiem działalności rzeczonego wydawnictwa; w sumie jedenaście utworów non-fiction z których „Jeffrey Dahmer. W głąb umysłu kanibala-zabójcy” teoretycznie powinien być najbardziej oblegany. Zważywszy na popularność miniserialu „Dahmer – Monster: The Jeffrey Dahmer Story” (pol. „Dahmer – Potwór: Historia Jeffreya Dahmera”) Ryana Murphy'ego i Iana Brennana - pierwszy sezon antologicznego serialu „Monsters” udostępnianego od 2022 roku na platformie Netflix, współproducenta tego przeboju - i posuchę w polskojęzycznej ofercie czytelniczej.

Krótka historia Jeffreya Dahmera w miękkiej okładce (Czarna Owca, 2024) zmyślnie zaprojektowanej przez Pawła Panczakiewicza, przełożona przez Radosława Madejskiego, tradycyjnie przystępna dla laików (bez „psychobełkotu”) penetracja zwichrowanego umysłu przeprowadzona przez brytyjskiego eksperta w dziedzinie kryminologii Christophera Berry'ego-Dee. Próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego chłopak z tak zwanego dobrego domu wyrósł na jednego z najbardziej odrażających seryjnych morderców w historii świata? Jakie czynniki ukształtowały Potwora z Milwaukee? W przekonaniu autora „Jeffrey Dahmer. W głąb umysłu kanibala-zabójcy” ta wypaczona „skała osadowa” zaczęła się tworzyć już w łonie matki. Anormalny rozwój płodu – domniemane obciążenie genetyczne, solidnie doprawione „zaraźliwym nastrojem” instruktorki obsługi teletypu (później działaczki społecznej) Joyce Annette Dahmer, z domu Flint , i jej farmakologicznym koktajlem na napady padaczkowe (eklampsja?), która w dwudziestym trzecim roku życia poślubiła ambitnego studenta chemii Lionela Herberta Dahmera, jak się wydaje, najbardziej zaufanego źródła informacji o rodzinnym gnieździe krwawego Jeffa dla Christophera Berry'ego-Dee. Autor minibiografii pierworodnego dziecka Joyce i Lionela Dahmerów przyznaje, że krążą sprzeczne dane na temat dzieciństwa Jeffreya Dahmera, ale z jakiegoś powodu skupił się wyłącznie na wersji o dysfunkcyjnym domu, szczegółowo przedstawionej przez amerykańskiego chemika Lionela Dahmera, biologicznego ojca zaniedbywanego chłopca z Wisconsin. Jest też wersja o rozpieszczaniu małego Jeffreya przez rodziców, o dorastaniu w domu pełnym miłości z niepotężnymi zawirowaniami w postaci częstej nieobecności taty i problemów zdrowotnych mamy. Ale ta kronika nas nie interesuje – to znaczy w omówieniu Christophera Berry'ego-Dee poznajemy kobietę chorobliwie zabiegającą o uwagę, egocentryczną, kłótliwą hipochondryczkę, acz pogrążoną w depresji (przynajmniej raz miała targnąć się na własne życie), spędzającą mnóstwo czasu w łóżku, użalającą się nad sobą i ogólnie niezawracającą sobie głowy „takimi bzdetami” jak opieka nad dziećmi. Osobowość narcystyczna, ewentualnie typu borderline + osobowość psychopatyczna = Kanibal z Milwaukee. Tak, pan Berry-Dee podejrzewa, że chłodny w obejściu naukowiec, Lionel Herbert Dahmer, był psychopatą. I nie, pan Berry-Dee wcale nie uważa, że ta hipotetyczna mieszanka zaburzeń osobowości miała decydujący wpływ na powstanie seryjnego mordercy, nekrofila i kanibala „przeprowadzającego na swoich ofiarach eksperymenty, których nie powstydziliby się lekarze z nazistowskich obozów koncentracyjnych”. W końcu Jeffrey nie był jedynym dzieckiem Joyce i Lionela Dahmerów, ale jedynym wielce problematycznym. Delikatnie mówiąc.

Okładka książki. „Inside the Mind of Jeffrey Dahmer: The Cannibal Killer”, Ad Lib Publishers 2022

Gdyby tylko policjanci zadali kilka pytań więcej, gdyby sprawdzili kilka faktów... gdyby tylko. Ale oni najzwyczajniej sobie poszli, zostawiając Koneraka na pastwę krwiożerczego potwora. Z chwilą, gdy zamknęły się za nimi drzwi, przepadła ostatnia szansa na ocalenie kolejnej ofiary Kanibala z Milwaukee.”

Christopher Berry-Dee w swojej pracy o Jeffreyu Dahmerze przede wszystkim bazował na aktach udostępnionych mu przez Federalne Biuro Śledcze (FBI) - część dokumentów zamieścił w książce (załączniki w ostatniej partii) - ale przestudiował też niezliczoną ilość powiedzmy, że mniej obiektywnych materiałów o Kanibalu z Milwaukee. Na przykład inne biografie interesującego go mordercy i tak zwana literatura fachowa - fragmenty niektórych z tych dzieł przytacza w „Jeffrey Dahmer. W głąb umysłu kanibala-zabójcy”, pod jednymi wnioskami/uwagami/obserwacjami się podpisując, z innymi polemizując, a jeszcze inne traktując prześmiewczo. Poza tym autor podpiera się wynikami różnych badań naukowych (na przykład wpływ alkoholu na rozwój układu nerwowego człowieka, skutki spożywania tej konkretnej trucizny przed osiemnastym rokiem życia) i uruchamia kreatywny kalkulator matematyczno-biologiczno-geograficzny. Zastanawialiście się kiedyś, jaką długość osiągnęłyby ułożone w jednej linii wszystkie żyły, tętnice i maleńkie naczynia włosowate śmiertelnych ofiar Jeffreya Dahmera? Tak czy inaczej, wynik tego makabrycznego równania (i nie tylko tego) znajdziecie w zwyczajowo okraszonej czarnym humorem true crime story światowej sławy kryminologa z Wielkiej Brytanii. Jeffrey Lionel Dahmer: od kołyski aż po grób. „Z wtrąceniami” osobników jego pokroju - upiorne ciekawostki z życia choćby takich drapieżników, jak Dennis Andrew Nilsen alias Morderca z Muswell Hill, Arthur John Shawcross alias Zabójca znad Genesee, Jerome 'Jerry' Henry Brudos alias The Lust Killer alias Shoe Fetish Slayer... i Hannibal Lecter. Autor „Jeffrey Dahmer. W głąb umysłu kanibala-zabójcy” na wstępie tłumaczy się, zwłaszcza „nowym” czytelnikom, ze swojej skłonności do potencjalnie niesmacznych żartów i uprzedza (choć może nie wprost) o bardzo wysokim zaangażowaniu emocjonalnym, które może zarówno w pozytywny, jak i negatywny sposób wyróżniać jego utwory na tle „konkurencji”. Chcę przez to powiedzieć, że osoby zaprawione w non-fiction serial killer books niekoniecznie przywykli do takiego „nieowijania w bawełnę”, jak nazywa to Christopher Berry-Dee lub kategorycznego wyrażania przez autora osobistych przekonań, jak zapewne nazwą to złośliwi:) Niestety, lekturze „Jeffrey Dahmer. W głąb umysłu kanibala-zabójcy” mogą towarzyszyć nieprzyjemne emocje wynikające z tak zwanego narzucania swojego zdania przez „pogromcę świrologów” zarzekającego się, że gdyby jego nastoletni syn padł ofiarą kogoś takiego, jak Jeffrey Dahmer, to jako były komandos Royal Marines postarałby się, aby rzeczony zwyrodnialec umierał w niewyobrażalnych męczarniach. Zwolennik tortur i kary śmierci? Zdeklarowany chrześcijanin opowiadający się za prawem talionu? Czemu nie (patrz: Kpł 24,17-21)? Berry-Dee zdaje sobie sprawę, że w dzisiejszym bardziej oświeconym społeczeństwie (chciałoby się rzec 'lewackim') niektórym ludziom przypuszczalnie jest bliżej do chrześcijańskiego światopoglądu niż jemu (Łk 23,34 zakrzyczało Kpł 24,17-21; ten drugi ustęp z Biblii dzisiaj chyba częściej interpretowany jako nie tyle zachęta, ile przestroga przed wymierzaniem surowych kar), ma jednak podejrzenia graniczące z pewnością, że natychmiast wyrzekliby się swoich idei, gdyby któraś z najbliższych im osób wpadła w brudne łapska kogoś takiego, jak Jeffrey Dahmer. Alkoholik z rzadkim zaburzeniem preferencji seksualnej (nie mam tutaj na myśli homoseksualizmu) i też niepospolitymi preferencjami żywieniowymi, który przez wiele lat spokojnie, przez nikogo nie niepokojony dniem i nocą piłował i wiercił pod czułymi nosami sąsiadów i sąsiadek (od czasu do czasu również współlokatorki). Wielokrotnie skarżących się na hałasy i przede wszystkim straszliwy fetor ponad wszelką wątpliwość buchający z lokalów zajmowanych przez chuderlawego, małomównego, ale zawsze uprzejmego młodzieńca w okularach. Manipulatora tak wytrawnego, że jedną ze zbiegłych ofiar doprowadziła do niego... policja. Słaniający się na nogach, zakrwawiony czternastoletni Laotańczyk regulaminowo przechwycony od zatroskanych obywatelek i niezwłocznie dostarczony„zawstydzonemu kochankowi”, zaniedbanemu białemu Amerykaninowi z oryginalną „tapetą” w mieszkaniu, doktorowi Mengele z Milwaukee. Eksperymentującemu z kwasem solnym i wrzątkiem. W zestawieniu z dzieciństwem i młodością tytułowego czarnego charakteru, przedstawiona przez Christophera Berry'ego-Dee zbrodnicza działalność „czarującego kolekcjonera głów” wydaje się być potraktowana po macoszemu. Wydaje się. Pozornie uboga w detale drastyczna monotonia dnia niecodziennego Kanibala z Milwaukee.

Czy „Jeffrey Dahmer. W głąb umysłu kanibala-zabójcy” wnosi coś nowego do publicznej debaty o Potworze z Milwaukee? Nie. Czy Christopher Berry-Dee pewnie porusza się tutaj na gruncie faktów, czy raczej błądzi w sferze domysłów? Nie mnie to oceniać. To inaczej: czy jego rekonstrukcja zdarzeń jest prawdopodobna, czy książka dostarcza jakichkolwiek rzetelnych informacji o życiu, zbrodniach i śmierci jednego z najbardziej przerażających seryjnych morderców w historii? Tak i tak, nawet sporo. Ale najważniejsze pytanie brzmi: czy macie ochotę czytać o człowieku, który dusił, patroszył, kawałkował, konserwował, gwałcił, konsumował i przeprowadzał inne chore eksperymenty na ludziach?

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 26 września 2024

Eeva Louko „Morderstwo na Wyspie Szczęścia”

 
Na plaży Kasinonranta na niewielkiej wyspie Lauttasaari w zachodnich Helsinkach zostają znalezione zwłoki emerytowanego nauczyciela historii, Harriego Vaary. Lekarz medycyny sądowej nie ma wątpliwości, że przyczyną śmierci mężczyzny było zamknięcie dopływu tlenu do płuc przez innego człowieka, który przed uduszeniem starszego mężczyzny zadał mu silny cios w głowę, a zwłoki wrzucił do Zatoki Fińskiej prawdopodobnie licząc na to, że nigdy nie wypłyną. Sprawę prowadzą aspirant Anton Koivu i posterunkowa Oona Laine z wydziału kryminalnego helsińskiej policji, którzy niezwłocznie zawiadamiają o zdarzeniu najbliższą krewną ofiary, jego trzydziestoparoletnią córkę Ronję, pracującą dorywczo w Londynie dziennikarkę internetową, która wychowała się na Lauttasaari, przez mieszkańców zwaną Wyspą Szczęścia, ale większość dorosłego życia spędziła za granicą. Ronja nie miała bliskiej relacji z wiecznie ponurym ojcem, jego nagła śmierć nie jest jej jednak obojętna. Po powrocie w rodzinne strony narasta w niej potrzeba rozwiązania zagadki zbrodni na wietrznej wyspie i odkrycia prawdziwej historii Harriego Vaary, wyświadczenia ostatniej przysługi nieidealnemu rodzicowi. Staruszkowi, który najwyraźniej miał śmiertelne sekrety.

Okładka książki. „Morderstwo na Wyspie Szczęścia”, Czwarta Strona 2024

Morderstwo na Wyspie Szczęścia” (oryg. „Onnellisten saari”, ang. „Murder on the Isle of Bliss)” to debiutancka powieść - pierwotnie wydana w 2021 roku - reporterki i specjalistki ds. komunikacji z Espoo, wieloletniej miłośniczki literatury kryminalnej i opowieści grozy Eevy Louko, która o zostaniu pisarką marzyła od kiedy nauczyła się czytać. Jedną z jej największych ambicji zawsze było stworzenie długiej serii powieści kryminalnych czytanej w różnych zakątkach świata i wygląda na to, że ten cel pomoże jej osiągnąć Ronja Vaara, główna bohaterka entuzjastycznie przyjętego nie tylko w swojej rodzimej Finlandii, klimatycznego kryminału z grubą warstwą psychologiczną. W 2023 roku swoje światowe premiery miały dwa kolejne tomy (powieści „Käärmeiden maa” i „Pakene ennen aamua”) mrocznych przygód Ronji z klaustrofobicznej wyspy „unoszącej się samotnie na zachodnim wybrzeżu Helsinek, w kroplach niesionych przez wiatr na Zatoce Fińskiej i bez szemrania przyjmującej wszystko to, co daje jej natura”. Eeva Louko, melomanka (nie tylko słucha, ale też gra na pianinie i saksofonie) i kawoszka często przesiadująca nad morzem, inspirację czerpie głównie z nierozwiązanych spraw kryminalnych oraz opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych. Pierwsze polskie wydanie „Morderstwa na Wyspie Szczęścia” przygotowało wydawnictwo Czwarta Strona na rok 2024 w cudnym tłumaczeniu Doroty Kyntäjä. Okładkę zaprojektował Mariusz Banachowicz.

Tajemnice emeryta z Wyspy Szczęścia. Oficjalne i nieoficjalne śledztwo w sprawie zabójstwa na drugiej co do wielkości (całkowita powierzchnia: niecałe cztery metry kwadratowe) fińskiej wyspie, powroty do przeszłości (historia miłosna z roku 1975) i „Dziennik pokładowy”, czyli zapiski „bezimiennej postaci” bezpośrednio zwracającej się do jakiegoś mężczyzny (narracja drugoosobowa) w epistolarnej klamrze. Właściwą akcję „Morderstwa na Wyspie Szczęścia” Eevy Louko zawiązuje makabryczne znalezisko na plaży Kasinonranta, a właściwie wstępne czynności policji prowadzone na potencjalnym miejscu zbrodni. Aspirant Anton Koivu i jego zawodowa partnerka, posterunkowa Oona Laine, pod uwagę biorą też samobójstwo i nieszczęśliwy wypadek, ale skrócony raport z sekcji zwłok rozwieje wszelkie(?) wątpliwości: Harri Juhani Vaara, emerytowany nauczyciel historii jest ofiarą zabójstwa. Do zdarzenia - zabójstwo w afekcie czy z premedytacją? Może napad rabunkowy? - najprawdopodobniej doszło w niedzielny (październikowy) wieczór w opustoszałym zakątku wyspy, wszak warunki pogodowe nie zachęcały do spacerów po plaży. Harri Vaara nie był jakimś bezmyślnym turystą, tylko pełnoprawnym członkiem społeczności Lauttasaari raczej niesłynącym z aż tak ryzykownych wypadów nad morze. Widywano go w różnych „dziwnych” miejscach, ale nigdy w taką zawieruchę, jaka panowała tego feralnego wieczora (w zasadzie jesienna norma na tytułowej wyspie). Oczywiście zawsze musi być ten pierwszy raz, ale nawet gdyby Harriego nagle naszła ochota na niebezpieczną przechadzkę po Kasinonranta, to z pewnością poświęciłby parę minut na dobranie garderoby do warunków panujących na zewnątrz. Mówiąc wprost: ubrałby się cieplej. Śledczych zastanawia też widokówka, którą nieszczęsny senior miał przy sobie – przesyłka z Hiszpanii z sentencją „ab alio exspectes, alteri quod feceris”. Wiadomość od tajemniczego dusiciela? Tak czy inaczej, przeszukanie mieszkania ofiary utwierdza policjantów w przekonaniu, że frapująca pocztówka nie była wiadomością dla nich. A jeśli już to wskazówka od ofiary, a nie sprawcy, który przecież próbował pozbyć się zwłok, a przynajmniej tak aspirant Koivu i posterunkowa Laine interpretują działalność poszukiwanego przez nich człowieka tuż po odebraniu życia nieszkodliwemu(?) staruszkowi. Ponurakowi z Wyspy Szczęścia. Wampir energetyczny, od którego najpierw uciekła żona, a potem jedyna córka? Permanentny minorowy nastrój Harriego Vaary niewątpliwie udzielał się jego bliskim, ale to wcale nie musiała być główna przyczyna rozpadu trzyosobowej komórki społecznej z Lauttasaari. Protagonistka „Morderstwa na Wyspie Szczęścia” Eevy Louko, niespełniona dziennikarka od lat mieszkająca w Londynie, Ronja Vaara, chowa urazę do obojga rodziców. Ojca wini za posępną atmosferę zalegającą w ich ciasnym mieszkaniu na wyspie, za niesamowicie przykre zdystansowanie od własnego dziecka, za małomówność, oziębłość, szorstkość. W odczuciu Ronji człowiek, który praktycznie rzecz biorąc wychował ją w pojedynkę (nie licząc pierwszych sześciu lat życia „córki marnotrawnej”) bardziej interesował się historią niż swoim dzieckiem. A matka? Kochająca mamusia, wytworna dama Anita, zostawiła ją z tym negatywnie nastawionym do życia, zarażającym smutkiem mężczyzną, by w końcu znaleźć szczęście we Francji. Własną córkę potraktowała jak zbędny bagaż, gładko oczyszczając sumienie rzekomym kierowaniem się wyłącznie dobrem dziecka. Anita wmówiła sobie, że Ronji będzie wygodniej na ciasnej, chłodnej wyspie z introwertycznym ojcem niż na słonecznej obczyźnie z ekstrawertyczną matką. Ale utrzymała kontakt telefoniczny, a i od czasu do czasu nawet uwzględniła w swoim napiętym grafiku spotkanie z bezcenną latoroślą. A największą dumą napawa Anitę fakt, że córka wdała się w nią. Kosmopolitka... i egoistka?

Okładka książki. „Onnellisten saari”, Otava 2021

Jesienna szarzyzna na Wyspie Nieszczęścia. Misternie spleciona intryga w klimacie gotyckim z wyrazistymi postaciami i dość skomplikowaną osobowością przewodnią. Główna bohaterka „Morderstwa na Wyspie Szczęścia” Eevy Louko jest niespokojnym duchem, sporadycznie nawiedzającym senną dzielnicę Helsinek. Zmarznięty obszar lądu otoczony kapryśnymi wodami (zatoka w północno-wschodniej części Morza Bałtyckiego), na którym „kobieta-kot” się wychowała. Chodząca własnymi drogami Ronja Vaara. Przesadnie niezależna, chorobliwie bojąca się bliskości i zaangażowania, tęskniąca za miłością, w głębi duszy marząca o ustatkowaniu, ale niepotrafiąca przebić się przez gruby mur, stopniowo wznoszony po rozwodzie rodziców. Notorycznie salwująca się ucieczką i przekonana, że byłaby taką samą matką jak jej matka. Czyli rozprawa o długotrwałym wpływie stylu wychowawczego rodziców na samodyscyplinę, relacje interpersonalne i umiejętność podejmowania decyzji. Choroba sieroca? Nie ulega wątpliwości, że więź emocjonalna Ronji z ludźmi, którzy sprowadzili ją na świat w najlepszym razie została mocno osłabiona, a w najgorszym całkowicie zerwana po odejściu matki. Z czasem najbliższe stały się dla niej Milla Marjaranta (po ślubie Saari) i Anna-Mari Saarenrinne, rówieśniczki, które uchroniły ją od piekła samotności na Lauttasaari. Przyjaźń Trzech Muszkieterek z Wyspy Szczęścia teoretycznie przetrwała, niby nic się nie zmieniło, ale... Ronja zdaje sobie sprawę, że przez ostatnie piętnaście lat nie angażowała się w dostatecznym stopniu w sprawy najlepszych przyjaciółek. Widywały się rzadko, zawsze przy okazji obowiązkowych wizyt rodzinnych. Bo Ronja chyba tak to traktowała - jak okropny obowiązek - w każdym razie niezmiennie zmuszała się do spędzenia najwyżej paru dni w depresyjnym mieszkaniu mrukliwego ojca. Zaskoczyła ją więc jej własna reakcja na wiadomość o śmierci problematycznego rodzica, w jej odczuciu, zerwaniu jedynej nici łączącej ją z Lauttasaari (fatalne rokowanie dla długoletniej przyjaźni dziennikarki, internistki i „od Bóg wie ilu lat na zasiłku rodzicielskim”). Zdjęto z jej barków straszliwy ciężar, ale ulga bynajmniej jej nie ogarnęła. Szok, niedowierzanie, zagubienie i wreszcie poważne wątpliwości, czy ma prawo do żałoby po stracie rodzica. W końcu łączyły ich tylko (i aż?) więzy krwi. Ona ewidentnie nie znała jego, on przypuszczalnie nie znał jej. Dlaczego więc Ronja tak bardzo przejmuje się nieudolnym śledztwem aroganckiego aspiranta? Tinderowego kochanka, opcji wyłącznie na jedną noc dla starannie wybranych (a wysoko się ceni) pań, którym nie robi złudzeń. Anton Koivu stawia sprawę jasno: żadnych miłosnych związków i łóżkowych powtórek. Jednorazowa transakcja bezgotówkowa, niezobowiązująca rozrywka, przy odpowiednim podejściu przyjemna przygoda dla obu stron. Ronja Vaara z miejsca go znielubiła - można to nazwać niechęcią/nieufnością/antypatią (niepotrzebne skreślić) od pierwszego wejrzenia – tłumacząc to sobie jego opryskliwością, pyszałkowatością i niekompetencją czy zwykłym lenistwem, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że instynktownie wyczuła niepokojące podobieństwo charakteru. Lustro, w którym niechcący mogłaby się przejrzeć. Ostrzeżenia podświadomości przed mocno hipotetyczną/wątpliwą osobowością narcystyczną wysyłane niegotowej świadomości. Niegotowej na wyjście ze strefy komfortu, zmierzenie się z lękami i innymi wewnętrznymi demonami.

Morderstwo na Wyspie Szczęścia” Eevy Louko to nie tylko, nawet nie przede wszystkim, emocjonujące śledztwo w sprawie zagadkowej śmierci pozornie nikomu niewadzącego wyspiarza w podeszłym wieku („emeryta z tajemnicą. Tak wielką, że obejmującą ponad trzydzieści lat. Tak wielką, że w końcu go dosięgła i zabiła”) - to imponująco wnikliwe studium niezwykle złożonego stworzenia, jakim niewątpliwie jest człowiek. Dopieszczona psychologicznie i klimatycznie (diabelnie plastyczne opisy, miejscami bliżej liryki niż epiki; sugestywne poetyckie brzmienie), perfekcyjnie skonstruowana, dogłębnie poruszająca, wielowątkowa historia tragiczna. Wyspiarski kryminał z aromatem gothic fiction. Zniewalający debiut!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 24 września 2024

„Substancja” (2024)

 
Niegdysiejsza gwiazda kina Elisabeth Sparkle w dniu pięćdziesiątych urodzin zostaje poinformowana o zakończeniu współpracy z producentem programu telewizyjnego z aerobikiem. W drodze powrotnej do domu, luksusowego apartamentu w Los Angeles, poraża ją widok robotników usuwających jej billboard, co skutkuje groźnie wyglądającym wypadkiem samochodowym. Elisabeth nie odnosi żadnych fizycznych obrażeń, nie musi więc spędzać urodzinowego wieczoru w szpitalu. Może wrócić do swojego pustego mieszkania i „rozpakować” prezent od młodego lekarza. Obejrzeć reklamę produktu dostępnego wyłącznie na czarnym rynku, nietypowego serum młodości. Po namyśle Elisabeth składa zamówienie, a po otrzymaniu karty wstępu udaje się pod adres wskazany przez enigmatycznego rozmówcę telefonicznego, gdzie czeka na nią kartonowe pudełko z płynem aktywującym i zestaw na pierwszy tydzień życia „tej drugiej”. Młodej, pięknej kobiety stanowiącej jedność z rzekomo starą, brzydką matrycą, tęskniącą za dawną sławą, boleśnie samotną, zesłaną na niechcianą emeryturę, niemal zapomnianą aktorką. Elisabeth Sparkle dobrowolnie oddaje połowę reszty swojego życia przebojowej Sue, naiwnie wierząc, że „jej lepsza wersja” będzie bezwzględnie przestrzegać zasad bezpiecznego korzystania z Substancji.

Plakat filmu © Monolith Films. „The Substance” 2024, Blacksmith Pictures, Working Title Films, Film France

Mniej więcej dwa lata po światowej premierze swego pełnometrażowego debiutu reżyserskiego, bezkompromisowego thrillera pt. „Revenge” (pol. „Zemsta”), Coralie Fargeat napisała scenariusz body horroru inspirowanego myślami dręczącymi ją po przekroczeniu czterdziestego roku życia. Przeczuciem nieuchronnie zbliżającej się osobistej apokalipsy – końcem życia po przekroczeniu pięćdziesiątki, ostatecznej granicy wieku nie tylko dla kobiet realizujących się w show biznesie. Wiedziała, że to uniwersalne doświadczenie w społeczeństwie; zawsze uważała cały ten kult młodości za zjawisko niesamowicie absurdalny, ale w końcu i ją nawiedziły depresyjne myśli o starzeniu się. Dysonans poznawczy, w niestandardowym stylu przelany na główną bohaterkę „Substancji” (oryg. „The Substance”), katharsis francuskiej reżyserki i scenarzystki z ambicją uwolnienia globalnego społeczeństwa od irracjonalnych uczuć będących następstwem śmiesznie wyśrubowanego kanonu piękna. Projekt ujawniono w styczniu 2022 roku – ogłoszono, że głównym producentem nowego filmu twórczyni „Zemsty” (2017) będzie firma Working Title Films, a dystrybutorem Universal Pictures. Poza tym do publicznej wiadomości podano wówczas informację o obsadzeniu w rolach głównych Demi Moore i Margaret Qualley. Trochę później ujawniono koproducenta „Substancji”, studio Blacksmith z siedzibą w Paryżu, świeżo założone (w roku 2022) przez Coralie Fargeat. W lutym 2022 roku pojawiła się informacja o dołączeniu do obsady Raya Liotty, który niestety zmarł parę miesięcy później, ostatecznie więc rola obleśnego producenta telewizyjnego przypadła Dennisowi Quaidowi. Budżet „Substancji” w reżyserii i na podstawie scenariusza bezwstydnie zdolnej pani Fargeat oszacowano na siedemnaście i pół miliona dolarów. Film kręcono w Paryżu – etap produkcji zakończył się w październiku 2022 roku.

Światowa premiera „Substancji” Coralie Fargeat odbyła się w maju 2024 roku na Festiwalu Filmowym w Cannes (owacja na stojąca ponoć trwająca ponad dziewięć minut), gdzie miało miejsce bardzo rzadkie zjawisko: Złota Palma dla horroru (za scenariusz)! Ponadto obraz był nominowany do Emeric Pressburger Prize na Miskolc International Film Festival i otrzymał Nagrodę Publiczności Midnight Madness na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto. Przed premierą w Cannes prawa do dystrybucji przejęła firma MUBI (imperium Universal Pictures wycofało się z projektu), co miało ją kosztować dwanaście i pół miliona dolarów. Regularna dystrybucja kinowa ruszyła w drugiej połowie września 2024 roku. Na wielkie ekrany w Polsce „Substancję” wprowadziła firma Monolith Films – akcja ruszyła tego samego dnia (20 wrzesień 2024), co otwarcie szerokiej dystrybucji między innymi w amerykańskich kinach. Wychwalany przez krytyków wybuch gniewu Coralie Fargeat. Określany jako satyryczny arthouse body horror, śmiały manifest feministyczny i/lub (nieświadomy, jak zapewnia jego autorka) reprezentant nurtu hagsploitation, definiowanego jako filmy grozy o niegdyś olśniewających kobietach terroryzujących otoczenie w nieznośnej jesieni życia. Popularny przykład: „Co się zdarzyło Baby Jane?” Roberta Aldricha. Świadome z całą pewnością były laurki, dla choćby takich reżyserów, jak David Cronenberg, Stanley Kubrick, John Carpenter, David Lynch, Paul Verhoeven, Tim Burton i Alfred Hitchcock (kultowy motyw muzyczny „Zawrotu głowy” z 1958 roku, „Scène d'amour” Bernarda Herrmanna) - „Substancja” miała być hołdem dla artystów, którzy w pewnym sensie (twórczość) ukształtowali Coralie Fargeat. Aspirującą burzycielkę wzorców piękna, obalaczkę mitu, na którym coraz mocniej opiera się kultura i cywilizacja. Młode jest piękne, stare jest brzydkie. Jeszcze niedawno taki przekaz płynął głównie z telewizji (teledyski, programy fitness, sylwestrowe widowiska) i kolorowych czasopism, ale to się zmieniło w dobie Internetu, najskuteczniejszego z dotychczasowych narzędzi indoktrynacji. Zaryzykuję twierdzenie, że szczególne „zasługi w dziedzinie” estetyki cielesnej (tj. ideał piękna w XXI wieku) mają media społecznościowe, „matryca filtrów upiększających”. Istnieją podejrzenia, że „Substancja” Coralie Fargeat jest remakiem (rzecz jasna nieoficjalnym) „Eliksiru młodości” Briana Thomasa Jonesa, mało znanego horroru z 1988 roku, ale mówi się też o związkach z „Portretem Doriana Graya” Oscara Wilde'a. Natomiast mnie nachodziły skojarzenia (wypada uzupełnić, że przynajmniej w większości przypadków nie tylko mnie) choćby z „Co się zdarzyło Baby Jane?” Roberta Aldricha, „Zbrodniami przyszłości” (1970) i „Wściekłością” Davida Cronenberga, „Coś” Johna Carpentera, „Re-Animatorem” Stuarta Gordona, „Carrie” Briana De Palmy, „Towarzystwem” Briana Yuzny, „Ze śmiercią jej do twarzy” Roberta Zemeckisa i nade wszystko „Czarnym łabędziem” Darrena Aronofsky'ego. Prawda, że zacna gromadka? Festiwal wspaniałych filmowych wspomnień w autorskim uniwersum twórczyni drastycznego. podobnie jak „Substancja”, celowo przejaskrawionego thrillera z nurtu rape and revenge. Wykoślawione Hollywood? I tak, i nie. Światowa stolica filmu, jak to określiła sama Coralie Fargeat, „wyrwana z rzeczywistości” w celu nadania jej cechy uniwersalności, ponadczasowości, przy zachowaniu tego, co w jej poczuciu uosabia prawdziwe Hollywood.

Plakat filmu © MUBI. „The Substance” 2024, Blacksmith Pictures, Working Title Films, Film France

Substancję” Coralie Fargeat otwiera cudowne rozmnożenie żółtka kurzego jaja. Osobliwa scenka bez komentarza i przejście do praktycznie rzecz biorąc też tylko obrazkowej historii o przemijaniu osadzonej w jednym miejscu. Widok z góry na chodnikową płytę (Aleja Gwiazd w Los Angeles) zdobywczyni Oscara, Elisabeth Sparkle, w którą w fenomenalnym stylu wcieliła się Demi Moore. Po raz pierwszy spotykamy ją w trakcie nagrywania kolejnego odcinka tandetnego programu telewizyjnego (niesubtelna, żeby nie powiedzieć bezwstydnie wulgarna, popadająca w śmieszność seksualizacja kobiet), jakby żywcem wyjętego z lat 80. XX wieku. Właściwie utwór trudno osadzić w czasie – część pracy filmowców w zakresie „międzygeneracyjnej transmisji wartości”, to jest uniwersalizmu opowieści o bezsensownej nienawiści do siebie, radośnie zaszczepianej przez niewydarzonych beauty ekspertów. Takie autorytety, jak Harvey (widowiskowy, rozmyślnie przedobrzony występ Dennisa Quaida), telewizyjna szycha śliniąca się na widok młodego ciałka. Amplifikacja obleśnych staruszków w show biznesie (wzmocnienie przekazu nastąpi: obstawa odkrywcy nowej gwiazdy przed największą imprezą w tym świecie przedstawionym), żałosnych hipokrytów dożywotnio przyklejonych do wysokich stołeczków i nie wiedzieć czemu cieszących się autorytetem nawet wśród młodszych pokoleń. Mlaskające, przeżuwające z otwartymi buziami (uroczy sposób na obrzydzenie widzowi postaci; na wypadek gdyby zawiodła teoretycznie odpychająca osobowość Harveya) guru piękności. Dziwnie nierażące, wbrew pozorom nadal akceptowalne społecznie podwójne standardy. Elisabeth Sparkle w swoje pięćdziesiąte urodziny otrzymuje aż dwa wyjątkowe prezenty: zwolnienie z pracy oraz pendrive z kopią reklamy (z genialną ścieżką dźwiękową, jak się wydaje pomyślaną też jako swoisty sygnał ostrzegawczo-rozpoznawczy) eksperymentalnego „leku na starość” i numerem telefonu dla chcących złożyć zamówienie. Rewolucyjny produkt za free? Gdyby to było moje pierwsze spotkanie z motywem niekonwencjonalnej terapii medycznej (tutaj farmakoterapia), to pewnie ten szczegół uruchomiłby wszystkie dzwonki alarmowe w mojej zapewne cynicznej (na tym świecie nie ma nic za darmo) głowie. Pragnienia potrafią jednak zagłuszyć nawet najdonośniejszy głos rozsądku. Kobieta w charakterystycznym płaszczu (kolorem Elisabeth jest żółty) „wchodzi w konszachty z diabłem”, „kupuje kota w worku” lub po prostu wikła się w mętny „układ biznesowy”, bo nie może znieść własnego widoku (wstręt do pomarszczonego ciała), potwornie tęskni za sławą i panicznie boi się samotności. Współczesna bohaterka tragiczna. Absolutnie niegotowa na emeryturę, niepotrafiąca pogodzić się z przecięciem ostatniej nici, w jej odczuciu, łączącej ją ze światem, z odebraniem tej kiepskiej nagrody pocieszenia, marnej namiastki dawnej kariery aktorskiej sprowadzającej się do regularnych seksownych występów telewizyjnych - ewentualnie robienie z siebie pośmiewiska. Poranny aerobik (nie na żywo) z Elisabeth Sparkle z powodu niezadowalające oglądalności, w dodatku z tendencją spadkową, zostaje zdjęty z anteny, a w jego miejsce wchodzi identyczny (tak samo tandetny) program ze „świeżym mięskiem”, które wylazło ze zdesperowanej seniorki. Narodziny gwiazdy w oślepiająco białej łazience w luksusowym mieszkaniu Elisabeth Sparkle. Obiektywnie przestronne, spartańsko urządzone, a subiektywnie mocno klaustrofobiczne pomieszczenie (symbol kokonu), do którego prowadzi długi korytarz z uderzająco nagimi ścianami - efekt kontrastu: gigantyczna ozdoba powieszona w salonie. David Cronenberg spotyka Davida Lyncha, czyli cielesna makabra zgrabnie łączy się z surrealizmem. Przyznam, że na tej prowizorycznej, rozgorączkowanej porodówce i zastygłej w upiornym skupieniu szwalni przez głowę przemknęły mi też orgiastyczne fajerwerki z „Głębokiego gardła” Gerarda Damiano. Rozszczepienie człowieka, przeze mnie odebrane jako dosłowne potraktowanie, zmaterializowanie ambiwalencji afektywnej. Personifikacja sprzecznych tendencji i przeciwstawnych emocji, jednego z dowodów na złożoność natury ludzkiej. Pewna siebie dziewczyna mieszkająca w zrezygnowanej starszej pani. Nienaturalne uwolnienie młodzieńczej energii - niekontrolowanego, niszczycielskiego żywiołu? - z ciała rzekomo zużytego. Wypuszczenie postaci zainspirowanej tak zwaną ikoną seksu Marilyn Monroe, przez Coralie Fargeat traktowanej jako uosobienie czaru (słodka lolitka) swego czasu roztaczanego przez tę wszechstronną gwiazdę. Albo jej zaufanych doradców, których dzisiaj nazwalibyśmy specjalistami ds. kreowania wizerunku. Demi Moore i Margaret Qualley– jeden z najbardziej wybuchowych duetów aktorskich w historii kina? Tak czy inaczej, mnie ta eksplozja zmiotła z powierzchni ziemi:) czego już nie mogę powiedzieć o sławetnym ostatnimi akcie. Liczyłam na większe przegięcie, na wystawniejszą ucztę gore, ale nie byłabym sobą, gdybym nie doceniła campu. Niewiarygodna tragikomedia z lat 80. XX wieku. Rzeź w oparach absurdu. Przykre przypomnienie „Dziwolągów” Toda Browninga i smutna konstatacja w temacie oczekiwań publiczności; histeria idealnie korespondująca z wcześniejszymi zalotnymi oczkami puszczanymi do kamery przez Elisabeth i Sue. Zwroty do widowni à la „Funny Games” Michaela Hanekego.

Opozycyjno-buntownicze dzieło francuskiej artystki z pazurem. Agresywna prowokacja, jawnie zaczepny spektakl filmowy, buńczucznie podważający odwieczne status quo. Świecący golizną (także męską!), straszący rozbuchaną przemocą, a w szczególności niepoprawnymi politycznie protetycznymi dodatkami. Szkodnik społeczny spłodzony przez wściekłą kobietę. A teraz na poważnie: doczekaliśmy się pierwszoligowego (niekoniecznie pierwszego) body horroru w ugrzecznionym wieku XXI. Dobrze, w jednym rzędzie z wielkimi osiągnięciami Davida Cronenberga, Johna Carpentera, Stuarta Gordona i Briana Yuzny „Substancji” Coralie Fargeat pewnie bym nie postawiła, ale... Powiedzmy, że widzę tutaj znaczną poprawę kondycji współczesnego krwawego kina grozy. Duży progres.

niedziela, 22 września 2024

ART THE CLOWN nawiedzi POLSKĘ. TERRIFIER 3 premierowo na BIFORZE SPLAT!FILMFEST

 
ART THE CLOWN to postać, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Jest tak straszny, że mało odporni mdleją i mają koszmary. Teraz powraca, a wszystkim napotkanym na swej drodze, jak najgorszy święty Mikołaj podaruje: śmierć.

Plakat filmu. „Terrifier 3” 2024, Bloody Disgusting, Dark Age Cinema, Fuzz on the Lens Productions

David Howard Thornton - amerykański aktor wcielający się w postać ART THE CLOWN, najstraszniejszego klauna wszech czasów, odwiedzi Polskę. Okazją jest BIFOR Splat!FilmFest oraz polska (i jedna z pierwszych na świecie!) premiera horroru TERRIFIER 3 w reżyserii Damiena Leone.

6 października w Multikinie Złote Tarasy w Warszawie odbędzie się premiera TERRIFIER 3 i spotkanie z ART THE CLOWN, które poprowadzi Monika Stolat - dyrektorka Festiwalu Splat!FilmFest.

Premiera horroru to BIFOR 10. Festiwalu Splat!FilmFest - jedynego w Polsce festiwalu nowego kina gatunkowego. W programie najważniejsze premiery, nowości i przede wszystkim filmy bardzo starannie wyselekcjonowane, zapewniające dużo emocji - to kino mroczne, szalone, dzikie i piękne. W 2022 roku popularny amerykański magazyn Dread Central ogłosił festiwal jednym z najlepszych festiwali horrorów na świecie! Tegoroczna 10. Splat!FilmFest odbędzie się w dniach 24-31 października w Warszawie i Wrocławiu. Organizatorzy planują wylać na ekranach ocean krwi!

Zobacz zwiastun filmu: 

Odwiedź stronę Splat!FilmFest: 

Kadr z filmu. „Terrifier 3” 2024, Bloody Disgusting, Dark Age Cinema, Fuzz on the Lens Productions

TERRIFIER 3 to trzecia już część serii, której bohaterem jest psychopatyczny morderca klaun. Akcja najnowszego filmu rozgrywać się będzie w Święta Bożego Narodzenia. To nie będzie jednak cicha noc w Miles County. Jak zapewniają twórcy, krzyki ofiar przerwą ciszę, a krew zabarwi śnieg. Uwaga: SEANS TYLKO DLA WIDZÓW O EKSTREMALNIE SILNYCH NERWACH!

Premiera pierwszego filmu z serii odbyła się w 2016 roku. Mimo, że budżet projektu wynosił zaledwie 35 000 dolarów, film zdobył uznanie widzów. Popularność i sukces pierwszej części spowodowały, że „Terrifier 2” został zrealizowany za znacznie większe pieniądze. Druga część była w dużej mierze finansowana przez Internautów za pośrednictwem kampanii na IndieGogo. Twórca filmu Damien Leone chciał zebrać 50 000 dolarów, ale zbiórkę zakończył na kwocie 250 000 dolarów. Opłaciło się – po seansach drugiej części widzowie mdleli i uciekali z sali kinowej, a dzieło natychmiast okrzyknięto „kultowym”. Polska premiera filmu odbyła się podczas 8. Splat!FilmFest.

Trzecia część serii zapowiada się równie krwawo, brutalnie i „na maksa”. Art The Clown przywoła wszystkie nasze lęki i traumy. TERRIFIER 3 na ekrany kin w całej Polsce trafi 11 października.

Źródło: wszystkie materiały od Monolith Films

sobota, 21 września 2024

Max Brooks „Dewolucja”

 
Niedługo po erupcji Mount Rainier na Północno-Zachodnim Wybrzeżu Pacyfiku amerykański reportażysta w swojej skrzynce e-mail znajduje artykuł niejakiego Franka McCraya Jr. o zniszczeniu luksusowej ekotechnologicznej wioski Greenloop przez stado Sasquatchów. Autor nieprawdopodobnego tekstu o nieznanych skutkach katastrofy w stanie Waszyngton, wyrzutu wrzącego błota z góry Rainier, jest w posiadaniu dziennika jednej z mieszkanek Greenloop, swojej młodszej siostry Kate Holland - bezpośredniej relacji z wydarzeń w odizolowanej wiosce założonej przez kreatywnego propagatora zrównoważonego rozwoju Tony'ego Duranta. Frank McCray liczy na dogłębne zbadanie tematu i upublicznienie pamiętnika zaginionej siostry przez człowieka, który zasłynął serią niezwykle rzetelnych artykułów o Mount Rainier. Trzynaście miesięcy po niszczycielskiej erupcji w krainie geograficznej teoretycznie zamieszkałej przez legendarne stworzenia na rynku pojawia się książka non-fiction o Wielkiej Stopie, wstrząsające sprawozdanie z pierwszej ręki z wybranymi materiałami z dziennikarskiego śledztwa jednego z pierwszych czytelników bezcennego rękopisu Kate Holland albo mistyfikacyjnego autobiografizmu z premedytacją spłodzonego przez szukającego rozgłosu pismaka Franka McCraya.

Okładka książki. „Dewolucja”, Zysk i S-ka 2024

Ranczo w stylu lat 50. i 60. XX wieku w stanie Kalifornia. Mały chłopiec siedzi na dywanie w salonie i bawi się swoimi ukochanymi figurkami G.I. Joe. W pewnym momencie jego uwagę przyciąga rzekomy film dokumentalny emitowany w telewizji, przerażająca opowieść o małpokształtnej bestii nazywanej Sasquatchem. Widok wielkiej, włochatej łapy rozbijającej szybę w jakimś domu zmusza zalęknionego chłopca do rozejrzenia się wokół siebie. Szyby są wszędzie! A za nimi drzewa upiornie kołyszące się na wietrze... Tak narodziła się fascynacja Maxa Brooksa mitycznymi stworzeniami rzekomo żerującymi w lasach Ameryki Północnej. Urodzony na Manhattanie w Nowym Jorku, a od czwartego do dwunastego roku życia mieszkający w szklanym domu otoczonym drzewami w Kalifornii, syn aktorki Anne Bancroft i komika, reżysera, scenarzysty, producenta filmowego Mela Brooksa, zasłynie jako autor opowieści o żywych trupach (m.in. „Zombie Survival”, czyli podręcznik przetrwania apokalipsy zombie i jego najsłynniejsze dzieło, powieść „World War Z” przeniesiona na ekran przez Marca Forstera: amerykańska superprodukcja z Bradem Pittem w roli głównej, która swoją światową premierę miała w roku 2013), ale tymi „przyjemniaczkami” zainteresował się dopiero w okresie dojrzewania. Całe lata po zderzeniu z jedną z największych tajemnic (d)ewolucji.

Absolwent Crossroads School w Santa Monica w Kalifornii i Pitzer College w Claremont w Kalifornii, gdzie uzyskał tytuł licencjata z historii – ukończył też studia podyplomowe w Waszyngtonie: filmoznawstwo na American University – obecnie mieszkający w Venice w Kalifornii małżonek dramatopisarki Michelle Kholos Brooks, amerykański powieściopisarz, realizujący się też w branży komiksowej, były starszy pracownik naukowy w Modern War Institute w West Point w Nowym Jorku, dyslektyk Max Brooks w 2020 roku zaprezentował owoc swoich długoletnich badań kryptozoologicznych, powieść pamiętnikarsko-dziennikarską zatytułowaną „Devolution. A Firsthand Account of the Rainier Sasquatch Massacre” (pol. „Dewolucja. Relacja z pierwszej ręki o masakrze dokonanej przez sasquatche nieopodal góry Rainier”), mniej więcej w tym samym czasie sprzedając prawa do ekranizacji/adaptacji amerykańskiej firmie Legendary Entertainment. W 2022 roku ruszyła dystrybucja (VOD) wyreżyserowanego przez Jacka Ayersa monster movie pt. „Devolution” (aka „The Rise of the Beast”) na podstawie scenariusza Fila Freitasa i... Maxa Brooksa. Nie-adaptacja powieści tego ostatniego, ale spokojnie można to potraktować jako kolejny popkulturowy owoc fascynacji Brooksa gigantycznymi małpoludami. Pierwsze polskie wydanie powieści Maxa Brooksa o wygłodniałych Sasquatchach terroryzujących „utopijną osadę Tony'ego Duranta” wypuszczono w roku 2024 – edycja Zysk i S-ka w twardej oprawie, campowo zagospodarowanej przez Szymona Wójciaka I Fecit Studio (projekt graficzny i opracowanie techniczne bloku książki: Barbara i Przemysław Kida) i pieczołowitym tłumaczeniu Pawła Wieczorka. Forma książki najpewniej miała nawiązywać do „pierwszego spotkania” Brooksa (poza zombiakami kojarzonego też z literackimi dodatkami do fenomenu „Minecraft”, cyklem książek Young Adult) z Bigfootem. Rzekomo autentyczny dziennik Kate Holland odpowiednikiem rzekomego filmu dokumentalnego widzianego we wczesnym dzieciństwie. Dodatkowym źródłem inspiracji, przynajmniej w zakresie struktury narracyjnej, mógł być fenomen „Blair Witch Project” Eduardo Sáncheza i Daniela Myricka, filmowa mistyfikacja poniekąd wspomniana przez starszą ranger Josephine Schell, główną informatorkę bezimiennego reportażysty (w domyśle Max Brooks) podążającego tropem kudłatych humanoidów z Pacific Northwest po szokującej lekturze dziennika podobno prowadzonego przez zaginioną młodszą siostrę Franka McCraya Jr., autora opublikowanego na mało znanej internetowej stronie kryptozoologicznej artykułu o atakach Sasquatchów przeprowadzonych w cieniu katastrofy naturalnej, erupcji stratowulkanu w stanie Waszyngton. Umowna geneza „Dewolucji” została przedstawiona we wstępie do nieprawdziwej autobiografii Kate Holland, księgowej w firmie zarządzającej majątkami w Century City (dzielnica handlowa i kompleks biznesowo-mieszkalny w Los Angeles), która po przeprowadzce do „nowego Levittown” przeszła na tryb pracy zdalnej. Górzysty region z pierwotnymi lasami deszczowymi, stromymi zboczami, klifami porośniętymi śliskim mchem – tak czołowa narratorka „Dewolucji” Maxa Brooksa opisuje krajobraz wybrany przez Tony'ego Duranta i jego żonę Yvette do przetestowania rewolucyjnego pomysłu mieszkaniowego. Prototyp ekologicznego osiedla supertechnicznego. Miejskie wygody w wiejskiej scenerii. Perfekcyjnie zrównoważony rozwój: maksymalna dbałość o środowisko naturalne przy jednoczesnym korzystaniu z wszelkich dobrodziejstw tak zwanego postępu. Zielony Ład charyzmatycznej pary marzycieli.

Okładka książki. „Devolution”, Del Rey Books 2020

Kate Holland poznajemy jako „typową przedstawicielkę literatury gotyckiej”. Bujająca w obłokach, chorobliwie niepewna siebie, skrajnie nieasertywna, uderzająco naiwna, drażliwa kobieta z kalkulatorem w głowie. Z obsesją planowania. Zaradniejsza wersja Eleanor Vance z „Nawiedzonego domu na wzgórzu” aka „Nawiedzonego” Shirley Jackson. Nieszczęśliwa (zastraszona?) żona niechętnego członka Kultu Nieróbstwa, pozornie człowieka, który do żadnej pracy się nie nadaje, kanapowca z nieodłącznym iPadem, głęboko rozczarowanego sobą Dana Hollanda. Zmęczone wielkomiejskim życiem małżeństwo w kryzysie wstępujące do sekty Tony'ego Duranta? Nawiedzonego guru współdziałającego z apodyktyczną joginką Yvette Durant. Nowi bogowie Kate Holland, bardzo podatnej na manipulację, przewrażliwionej na swoim punkcie, za to niewyczulonej na subtelności w swoim otoczeniu, nazbyt pochopnie oceniającej ludzi, opacznie rozumiejącej życzliwie nastawionych bliźnich (nadinterpretacja w komunikacji werbalnej i niewerbalnej). Zwykle bardzo starannie dobierającej słowa, ażeby przypadkiem nikogo nie obrazić, ale w dzienniku prowadzonym za radą psychoterapeutki, powinna być szczera, a nie poprawna politycznie... Dlatego adoptowaną córeczkę Euphemii 'Effie' Forster i jej dominującej żony z domniemaną bakteriofobią i/lub mizofobią Carmen Perkins, ciężko doświadczoną Palomino przedstawia jako „upiorną dziewczynkę z horroru, maniakalnie ugniatającą wypełnioną fasolą zabawkę”. Dlatego stwierdza, że Mostar „jest zbudowana jak baryłka – jakby ktoś zarzucił sukienkę na kega”, a „jej oliwkowa skóra jest pomarszczona, zwłaszcza wokół oczu. Pomarszczona i ciemna. Taka nieco szopowata, jakby od roku nie spała”. Wredna imigrantka z jakiejś europejskiej pipidówy, artystka z niegodną pozazdroszczenia przeszłością (wręcz niewartą wysłuchania, bo jak zauważa pan Brooks „Ameryka nie słyszy cudzego cierpienia”), z jakiegoś sobie tylko znanego powodu biorąca na celownik najnowszych członków mikrospołeczeństwa Greenlopp. Dlaczego nie czepi się tego przemądrzałego Żyda, wielkiego myśliciela (samozwańczego?), poważnego pisarza (wyłącznie literatura wysoka!) Alexa Reinhardta? Nie licząc bogów Durantów, najlepsze wrażenie na Kate robią Roberta 'Bobbi” i Vincent Boothe – być może stracą przy bliższym poznaniu, ale podczas imprezy powitalnej we Wspólnym Domu to zgodne małżeństwo udowodnia jej, że istnieją jeszcze weganie nieprawiący kazań żyjącym inaczej. W „Dewolucji” Maxa Brooksa toczy się merytoryczna dyskusja o kondycji współczesnego świata (ze wskazaniem czy na przykładzie Stanów Zjednoczonych) i człowieka. Pozornie nierozwiązywalny konflikt między zyskiem a potrzebami planety. Zanikająca empatia, nadmierne skupienie na sobie i nowoczesnych technologiach (smartfon ważniejszy od bliźniego?), rosnąca niechęć do współpracy (promowanie, według moich obserwacji już od przedszkola, zażartego współzawodnictwa) i poleganie na innych w kryzysowych sytuacjach. Wiecznie nienasycony apetyt Homo sapiens, syndrom Mieć Wszystko najlepiej bez wychodzenia z domu. Współczesne zarządzanie łańcuchami dostaw - „system, który poświęca odporność na rzecz wygody”. Z jednej strony traktowanie Matki Natury jak śmiertelnego wroga, przekonanie, że Ziemia jest własnością tylko jednego gatunku, który najwyraźniej (preferowany w XXI wieku rozwój ekstremalnie niezrównoważony) w swojej nieskończonej mądrości doszedł do wniosku, że różnorodność biologiczna nie służy człowiekowi, a z drugiej strony bambinizm (bambizm, syndrom Bambiego), wyidealizowany, infantylny stosunek do Natury. Ze skrajności w skrajność. Fikcyjna wioska na Północno-Zachodnim Wybrzeżu Pacyfiku, położona w promieniu paru kilometrów od „plującej” wrzącym błotem góry Rainier to miejsce, w którym wzniosłe idee boleśnie zderzają się z twardą rzeczywistością. Bambinizm Boothe'ów i Durantów kontra zimny pragmatyzm Mostar. Domowa pracownia artystyczna zmieniona w zbrojownię - produkcja i magazynowanie śmiercionośnych narzędzi z bambusa i kuchennych noży - a garaż przekształcony w ogródek warzywny. Max Brooks osobiście przetestował te „wynalazki”, tradycyjnie poświęcił mnóstwo czasu na upewnienie się, że w „podręczniku przetrwania nieustraszonej Mostar” nie ma rzeczy niewykonalnych w zbliżonych warunkach; nie identycznych, bo zabrakło presji ze strony krwiożerczej rodzinki małpopodobnych kolosów. Autor „Dewolucji” zorganizował sobie nawet wycieczkę do Pacific Northwest celem dokładnego sprawdzenia obszaru w wyobraźni zurbanizowanego przez Tony'ego Duranta (projekt architektoniczno-budowlany Zielonego Rewolucjonisty), utwierdzenia w dokonanym wyborze pułapki na mieszczuchów pragnących żyć w harmonii z Naturą, co rangerka Josephine Schell często słyszy „od biednych półgłówków, zjawiających się […] w nowiutkich strojach pokupowanych w REI, którzy nigdy nie czuli brudu pod stopami”. Turystów tęskniących do „rajskich ogrodów”, poniewczasie orientujących się, że „Natura nie ma nic wspólnego z harmonią”. Doświadczenia społeczności Greenlopp na pierwszy rzut oka są mocnym argumentem w zajmujące „rozprawce o dzikiej przyrodzie” w tym świecie przedstawionym wyłuszczanej narratorowi „pobocznemu” (drugi przewodnik; uzupełniający manuskrypt bohaterki dynamicznej Kate Holland) przez panią Schell, nie da się jednak zaprzeczyć, że kontakt z nieokiełznanymi siłami Natury wydobywa z tych nieszczęsnych, uwięzionych ludzi nie tylko to, co najgorsze, ale też to, co najlepsze. Kontakt z sekretnymi mieszkańcami Ziemi.

Dewolucja” Maxa Brooksa to solidnie oparty na suspensie natural horror/eko horror, szkoła przetrwania w „twierdzy” oblężonej przez Sasquatche. Mocno trzymająca w napięciu, klaustrofobiczna powieść nieprzesadnie krwią ociekająca. W wielkim uproszczeniu, bardzo ogólnie rzecz ujmując: skrzyżowanie „Zombie Survival” tego samego autora z „Blar Wiitch Project” Eduardo Sáncheza i Daniela Myricka tudzież kanibalistyczną trylogią Jacka Ketchuma i (ostatni tom) Lucky'ego McKee. Wnikliwe studium charakteru współczesnego człowieka, a właściwie zróżnicowanych postaw życiowych tak w stanie zwyczajnym, jak nadzwyczajnym. Psychologia społeczna w sytuacji zagrożenia, niestarannie przebrana za horror klasy B:) Pełnokrwista powieść grozy nie tylko dla zafascynowanych Wielką Stopą.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 19 września 2024

„Butcher, Baker, Nightmare Maker” (1981)

 
Siedemnastoletni Billy Lynch od trzeciego roku życia, od śmierci rodziców w podejrzanym wypadku samochodowym, mieszka z nadopiekuńczą ciotką, Cheryl Roberts. Chłopak ma dużą szansę na uzyskanie stypendium sportowego na University of Denver, gdzie wybiera się też jego dziewczyna Julie Linden. Aby zatrzymać przy sobie siostrzeńca, panna Roberts zastawia pułapkę na serwisanta Phila Brody'ego. Kobieta wierzy, że upozorowanie ataku na tle seksualnym zmusi niewątpliwie troszczącego się o jej bezpieczeństwo Billy'ego do zmiany planów. Tymczasem jej wychowanek staje się jedynym świadkiem zabójstwa dokonanego przez rzekomo napadniętą ciotkę. Na domiar złego prowadzącego śledztwo detektywa Joe Carlsona nie przekonuje opowieść uczestników zdarzenia o zabójstwie w obronie koniecznej. Śledczy nie ma wątpliwości, że Cheryl Roberts chroni homoseksualnego siostrzeńca, sekretnego kochanka Brody'ego. Podczas gdy detektyw Carlson szuka dowodów na poparcie swojej tezy, stanowczo odrzucając wszystkie inne możliwości, oszalała z miłości ciocia Cheryl nie ustaje w wysiłkach, by na zawsze przywiązać do siebie nieświadomego zagrożenia, słodkiego Billy'ego.

Plakat filmu. „Butcher, Baker, Nightmare Maker” 1981, Royal American Pictures

Scenariusz „Butcher, Baker, Nightmare Maker” podobno powstał w oparciu o oryginalną historię Alana Jaya Glueckmana i Boona Collinsa, którzy tekst opracowali we współpracy ze Steve'em Breimerem (jako Stephen Breimer), głównym producentem filmu, ale parę miesięcy po jego premierze na amerykańskim rynku wydawniczym pojawiła się powieściowa (rozszerzona) wersja domniemanego uwspółcześnienia mitu o Edypie/wariacji na temat „Króla Edypa” Sofoklesa. Literacki utwór Josepha Burgo i Richarda Natale'ego będący albo adaptacją powieściową, albo faktyczną podstawą scenariusza nominowanego do Saturn Award niskobudżetowego horroru (właściwie świadome połączenie slashera z psychothrillerem) w zdecydowanej większości wyreżyserowanego przez Williama Ashera. Scenę otwierającą nakręcono pod kierownictwem Michaela Millera (m.in. „Street Girls” 1975, „Koszmar w Jackson County” 1976, „W krzywym zwierciadle: Zlot absolwentów” 1982), potem zwolnionego przez inwestorów pierwszego reżysera „Butcher, Baker, Nightmare Maker” (wtedy jeszcze realizowanego pod którymś z licznych roboczych tytułów: może „Mother's Dead”?), którzy uznali, że tempo produkcji jest zbyt wolne. Miller współpracował z Janem de Bontem, też niewymienionym w czołówce operatorem kamery (zachowany prolog filmu), późniejszym autorem zdjęć do choćby takich dzieł, jak „Czwarty człowiek” i „Nagi instynkt” Paula Verhoevena, „Cujo” Lewisa Teague i „Linia życia” Joela Schumachera oraz reżysera między innymi „Nawiedzonego” z 1999 roku, readaptacji (najpierw była ekranizacja z 1963 roku w wybitnej reżyserii Roberta Wise'a) kultowej powieści Shirley Jackson.

Oficjalna wersja jest taka, że Alan Jay Glueckman i Boon Collins opowieść o mocno zaburzonej cioteczce wymyślili pod wpływem „Co się zdarzyło Baby Jane?” Roberta Aldricha – tytułowy czarny charakter, genialne wcielenie Bette Davis (nominacja do Oscara) był inspiracją dla postaci Cheryl Roberts, która miała działać w konwencji slash. Z kolei współscenarzysta i producent „Butcher, Baker, Nightmare Maker”, Stephen Breimer, traktował to bardziej osobiście – w jakimś stopniu identyfikował się z Billym Lynchem, doskonale rozumiał (podzielał) jego ciekawość odnośnie biologicznych rodziców, ponieważ sam był adoptowanym dzieckiem. Zdjęcia główne odbyły się w Los Angeles – główną lokalizacją (dom Cheryl i Billy'ego) była zabytkowa posesja w Elysian Park w reprezentacyjnej dzielnicy w historycznym regionie miejskim Central Los Angeles. W 1981 roku (czerwiec i listopad) film miał bardzo ograniczoną dystrybucją kinową; pojedyncze pokazy w zaledwie kilku amerykańskich miastach pod bodaj jedyną zaakceptowaną przez producentów nazwą: „Butcher, Baker, Nightmare Maker” (w marcu 1982 roku pod tym tytułem został wyświetlony w Vancouver w kanadyjskiej prowincji Kolumbia Brytyjska). W każdym razie chodzą słuchy, że nie byli zadowoleni z późniejszego wydania filmu (w pierwszym kwartale 1982 lub 1983 roku; rozbieżność danych na stronach źródłowych) pod tytułem „Night Warning”. W 1987 roku British Board of Film Classification odmówiła tej niezupełnie paskudnej pozycji (sekcja druga niesławnej listy video nasties) certyfikatu wideo pt. „The Evil Protege”. Pierwszoplanową rolę żeńską, diaboliczną Cheryl Roberts, powierzono Susan Tyrrell. Wybór Stephena Breimera zachwyconego jej występem w „Zachłannym mieście” Johna Hustona, który natychmiast został zaakceptowany przez Alana Jaya Glueckmana - choć rola podobno została rozpisana niejako pod Patty Duke, zdobywczyni Oscara za drugoplanową kreację w „Cudotwórczyni” Arthura Penna - który miał wielką przyjemność poznać panią Tyrrell na planie „Forbidden Zone” Richarda Elfmana, nieżyjącą już aktorkę utrzymującą, że po raz pierwszy obejrzała „Butcher, Baker, Nightmare Maker” Williama Ashera dopiero w 2008 roku, ponieważ myślała, że film jest „okropny”, przyznała jednak, że zupełnie inaczej oceniła go (przypadł jej go gustu), gdy wreszcie zdecydowała się na seans. Seans horroru, który wywrze wpływ na Davida Gordona Greena dokładającego swoje cegiełki do uniwersum Michaela Myersa (jedna z inspiracji dla „Halloween. Ends” 2022). Początkowo najpoważniejszym, jeśli nie jedynym, kandydatem do roli nastoletniego Billy'ego Lyncha był Bill Paxton (fani kina grozy mogą go też kojarzyć chociażby z wydanymi później „Kostnicą” Howarda Avedisa, „Obcym – decydującym starciem” Jamesa Camerona, „Blisko ciemności” Kathryn Bigelow, „Martwym mózgiem” Adama Simona, „Włóczęgą” Chrisa Walasa czy „Ręką Boga” w jego własnej reżyserii), Stephen Breimer koniec końców postawił jednak na Jimmy'ego McNichola (Paxton dostał mniejszą rolę), młody talent z tej samej agencji aktorskiej (oczywiście w tamtym czasie), co Bo Svenson (mi.in. „Instynkt mordu” Vittorio Rambaldiego, „Ukąszenie” Federico Prosperiego, „Bramy piekieł 3: Diabelski podmuch” Jeffa Kwitny'ego), w dalszej kolejności obsadzony jako homofobiczny detektyw Joe Carlson. Natomiast „bitwę” (kulturalny casting) o rolę Julie Linden, dziewczyny głównego bohatera „Butcher, Baker, Nightmare Maker” wygrała Julia Duffy, ponoć pokonując między innymi Daryl Hannah i Ally Sheedy. A sierżanta Cooka, mądrze nieposłusznego podwładnego detektywa Carlsona, wykreował Britt Leach, który z Billem Paxtonem ponownie spotka się na planie „Weird Science” (pol. „Dziewczyna z komputera”) Johna Hughesa.

Plakat filmu. „Night Warning” 1981, Royal American Pictures

Mocno trzymająca w napięciu opowieści o maniakalnej ciotce z Flagstaff w stanie Arizona. Cheryl Roberts (widowiskowe wcielenie - zwłaszcza popis mimiczny - Susan Tyrrell) nie od razu była tak oczywistym czarnych charakterem; w pierwszych wersjach scenariusza przez dłuższy czas podawano w wątpliwość jej mordercze zapędy, a przynajmniej starano się utrzymać w tajemnicy tożsamość czołowej postaci negatywnej, ale po wypróbowaniu mniej zagadkowego podejścia do – zaryzykuję ewentualną niepoprawność polityczną - szalonej starej panny, autorzy scenariusza „wielu imion” stwierdzili, że ta zmiana znacznie podniosła dramaturgię. Czysty suspens. W prologu (wspominanym już pominiętym w czołówce wkładzie Michaela Millera i Jana de Bonta) widzimy zanoszącego się płaczem malca w ramionach rozanielonej ciotki, żegnającej się z rodzicami trzylatka, którzy mają odebrać go za parę dni, po zakończeniu wizyty u krewnej. Niestety, daleko nie ujadą – awaria hamulców, zawrotna prędkość na krętej drodze (pustynne wzgórza) i tragiczny finał z ciężarówką przewożącą drewno (więcej informacji o zagrożeniach związanych z takimi pojazdami - takim ładunkiem - znajdziecie w „Oszukać przeznaczenie 2” Davida R. Ellisa). Śmiertelne nadzianie, zgniatanie, spadanie i obowiązkowy wybuch. Osieroconego chłopca ponownie spotkamy w przededniu jego siedemnastych urodzin. Billy Lynch (świetny Jimmy McNichol) jest największą gwiazdą szkolnej drużyny koszykarskiej, pupilkiem, czy jak kto woli nieskrywaną dumą, trenera Toma Landersa (przyzwoity występ Steve'a Eastina; m.in. „Koszmar z ulicy Wiązów 2: Zemsta Freddy'ego” Jacka Sholdera, „Płytko pod ziemią” Sheldona Wilsona, „Kiedy dzwoni nieznajomy” Simona Westa) i przede wszystkim oczkiem w głowie cioci Cheryl. Szczególna więź rodzinna, dla której poważnym zagrożeniem są studenckie plany nastolatka. W każdym razie tak to widzi długoletnia opiekunka prawna Billy'ego... i prędzej zabije niż uwikła się w związek na odległość. Zaborcza miłość wymaga czegoś więcej od rozmów telefonicznych i sporadycznych odwiedzin młodzieńca mieszkającego w innym stanie. Cheryl podejrzewa, że to zły wpływ „tej dziwki”, jego tak zwanej dziewczyny – namówiła biednego Billy'ego do studiowania na jej wymarzonej uczelni. Julie Linden już została przyjęta na Uniwersytet w Denver, jej nietypowa konkurentka zamierza jednak odciąć jedyną dostępną drogę siostrzeńca do tej „przeklętej” uczelni. Wszystkie chwyty dozwolone – włącznie z zabijaniem bliźnich, bo dla niej to nie pierwszyzna (finał sceny otwierającej; zatrzymana w wymownym, także za sprawą akompaniamentu muzycznego, kadrze)? - panna Roberts ufa jednak, że jej ukochany pójdzie po rozum do głowy, gdy przyłapie gwałciciela na gorącym, obleśnym uczynku. Nie żeby ustawiała się do niej kolejka gwałcicieli, ale zawsze można wrobić pierwszego lepszego tępego osiłka. Niech będzie ten serwisant, który kiedyś już ją odwiedził, fachowiec od siedmiu boleści (bo chyba taką opinię ma o nim ta konkretna klientka), pewnie mający niemałe doświadczenie w dogadzaniu sporo starszym sfrustrowanym gospodyniom domowym. Czy Cheryl uwzględniała narobienie takiego bałaganu we własnej kuchni, czy zaplanowała zabójstwo Phila Brody'ego? Skoro siostrzeniec miał być świadkiem „jej krzywdy”, to raczej nie przewidywała śmierci wrabianego serwisanta albo w duchu liczyła na morderczy szał zwykle spokojnego chłopca. Z natury łagodnego? Tak czy inaczej, nie wszystko toczy się po myśli zakochanej bez pamięci mieszkanki malowniczej dzielnicy we Flagstaff (w rzeczywistości w Los Angeles), ewentualnie przedmieścia ze wścibską sąsiadką, fałszywie zachwalającą konfitury damy z prywatną kapliczką. UWAGA SPOILER Sekretny pokój na zagraconym strychu, który przypomniał mi „Psychozę” Alfreda Hitchcocka, a potem pomyślałam o „Kwiatach na poddaszu” V.C. Andrews... i dmuchanych sex lalkach. Tą dziwną drogą skojarzeń dotarłam do wątku nekrofilskiego, KONIEC SPOILERA który zapewne nie przewijał się w rozmowach „biografów” tak cnotliwej, dystyngowanej kobiety, jak Cheryl Roberts;) „Butcher, Baker, Nightmare, Maker” Williama Ashera jest jednym z pierwszych filmowych znalezisk (z cyklu „odkrycia krytyków, badaczy kina i innych znawców”) z pozytywnie przedstawionym gejem. Mowa o mentorze Billy'ego Lyncha, niektórzy jednak zwrócili też uwagę na prawość innego homoseksualisty, „zboczeńca, dewianta” według detektywa Joe Carlsona, niebezpiecznie zafiksowanego na niewinnym nastolatku. Ciotka Cheryl w tej jednej kwestii zgadza się z detektywem Carlsonem - „homoseksualiści są bardzo, bardzo chorzy!”, wrzeszczy seryjna morderczyni z potencjalnymi skłonnościami kazirodczymi. Swoją drogą, myślę, że Cheryl Roberts mogłaby się zaprzyjaźnić nie tylko z Baby Jane Hudson, ale też z Beverly Sutphin z satyrycznego dreszczowca Johna Watersa w Polsce dystrybuowanego pod zmyślnym tytułem „W czym mamy problem?”. Witamy w klubie żeńskich pomyleńców:) Chcę przez to powiedzieć, że Cheryl Roberts (i spółka) zapewniła mi moc wrażeń nie tylko w spektakularnym finale. Jeden z najlepszych slasherowych kawałków, jakie w życiu widziałam. Wprawdzie niezbyt krwawy, ale diablo klimatyczny. UWAGA SPOILER Syndrom (ożywionej później) Annie Wilkes, to znaczy elektryzująca historia pewnego zniewolenia, emocjonujące pościgi i podchody (też sąsiedzka inwigilacja), zażarta bitwa z odwróconym modelem postaci. Tradycyjny „pomocny chłopak” głównej bohaterki w „The Butcher, Baker, Nightmare Maker” został wymieniony na „pomocną dziewczynę”, a zamiast final girl jest final boy KONIEC SPOILERA.

Moje wielkie odkrycie towarzyskie. Wieczorny psychokompan, poza prologiem, stworzony pod dyrekcją artystyczną Williama Ashera, nieżyjącego już amerykańskiego filmowca realizującego się głównie w telewizji (uważany za jednego z najpłodniejszych reżyserów telewizyjnych). „Butcher, Baker, Nightmare Maker” aka „Night Warning” to wyborna mieszanka thrillera psycho(pato)logicznego ze slasherem, a przynajmniej ja lepszego smaku wymarzyć sobie nie mogłam. No dobrze, mogłam, nie nastawiałam się jednak na tak wyrafinowane danie. Tak wykwintny film grozy;) Dla mnie bomba.