niedziela, 31 stycznia 2016

„Alone in the Dark” (1982)


Doktor Dan Potter dostaje pracę w zakładzie psychiatrycznym Haven, kierowanym przez ekscentrycznego Leo Baina. Umieszczeni na trzecim piętrze, szczególnie niebezpieczni chorzy roją sobie, że Potter zabił swojego poprzednika, psychiatrę Harry’ego Mertona i postanawiają się zemścić. Okazja nadarza się podczas awarii prądu w całym mieście. Czterech niebezpiecznych pacjentów zakładu psychiatrycznego opuszcza placówkę i rozpoczyna polowanie na Dana Pottera. Psychiatra tymczasem nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie niebezpieczeństwo grozi jemu i jego rodzinie, nawet kiedy dochodzą do niego doniesienia o przypadkowych ofiarach jego niedawnych pacjentów.

„Alone in the Dark” to pełnometrażowy debiut Jacka Sholdera, który w późniejszych latach nakręcił między innymi „Koszmar z ulicy Wiązów 2: Zemstę Freddy’ego”, „Ukrytego” i „Władcę życzeń 2”. Scenariusz Sholder opracował wspólnie z Robertem Shayem i Michaelem Harrpsterem. Efekt tej współpracy został doceniony przez krytyków, spośród których wielu utrzymywało, że to jeden z bardziej odkrywczych slasherów, jakie powstały. Sam Jack Sholder ubolewał, że film choć jego zdaniem inteligentny przeszedł bez większego echa, według niego opinia publiczna nie doceniła „Alone in the Dark” w stopniu tożsamym do realnej wartości produkcji. I rzeczywiście dziełko Jacka Sholdera nie odniosło spektakularnego komercyjnego sukcesu. W Polsce wspomniane wyżej późniejsze horrory tego reżysera są zdecydowanie bardziej znane, również przez lekceważący stosunek naszych dystrybutorów względem „Alone in the Dark”, chociaż jego pełnometrażowy debiut, w moim odczuciu miał w sobie zdecydowanie najwięcej uroku.

Pomysł na scenariusz zrodził się w głowie Jacka Sholdera po zapoznaniu się z teorią szkockiego psychiatry, Ronalda Davida Lainga (znanego jako RD Laing), głoszącej, że przypadek każdej chorej psychicznie osoby należy interpretować, jako ważne, indywidualnie przeżywane doświadczenie, niedostępne zdrowym jednostkom, pamiętając, że ich największym problemem jest niemożność przystosowania się do otaczającej ich rzeczywistości, a nie choroba sama w sobie. RD Laing był prototypem zdecydowanie najciekawszego bohatera „Alone in the Dark”, dyrektora Haven, Leo Baina, w którego wcielił się Donald Pleasence, najczęściej kojarzony z „Halloween”, przy czym scenarzyści zdecydowali się na satyryczne spojrzenie na tę postać. Niekonwencjonalne podejście do pacjentów Baina, bezrefleksyjne folgowanie ich pragnieniom i szukanie sposobów nie tyle leczenia ich dolegliwości, ile radzenia sobie z nimi scenariusz „Alone in the Dark” ujął w doprawdy prześmiewczy, celowo przejaskrawiony sposób, tym samym wzbudzając w widzu obserwującym dziwaczne zachowanie niezastąpionego Pleasence’a wrażenie wyartykułowane przez Dana Pottera, że psychiatra ponosi ryzyko przejęcia szaleństwa swoich pacjentów. Swobodny stosunek Baina do wszystkich przypadków, również tych stwarzających zagrożenie dla otoczenia nosi w sobie znamiona swoistej dziecięcej naiwności, co nie pozostawia wątpliwości, że Sholder postanowił wykpić teorie RD Lainga, przy okazji tworząc jedną z najciekawszych postaci, jaką dane mi było zobaczyć w slasherze, zdecydowanie nieprzystającą do żadnego modelu protagonisty, jakie na przestrzeni lat wypracował sobie ten nurt. Nowy psychiatra w Haven, Dan Potter (staranna kreacja Dwighta Schultza) optuje za klasycznym podejściem do pacjentów, zdając sobie sprawę, że spełnianie wszystkich ich zachcianek może być tragiczne w skutkach. Widać to na przykładzie choćby prośby o zapałki, wyartykułowanej przez pensjonariusza trzeciego piętra, zarezerwowanego dla najniebezpieczniejszych pacjentów. Potter stanowczo odmawia, ale Bain bez namysłu wręcza mu całe pudełko, wiedząc, że mężczyzna jest piromanem... Właściwie większość początkowych wydarzeń, mających miejsce w zakładzie psychiatrycznym koncentruje się na uwypuklaniu satyrycznego wydźwięku scenariusza z jednoczesnym potęgowaniem aury rychłego zagrożenia. Ryzykowana mieszanka, ale Sholder całkowicie sprostał temu ambitnemu zadaniu – sprawił, że niejednokrotnie pokładałam się ze śmiechu, żeby chwilę potem, nagle, bez żadnego ostrzeżenia poczuć, jak moje mięśnie mimowolnie się napinają. Twórcom udało się osiągnąć taki efekt dzięki prostym, nieprzekombinowanym zabiegom i zbalansowaniu humoru z napięciem. Równowaga pomiędzy tymi zgoła odmiennymi stanami została osiągnięta, co zwiększyło siłę rażenia „Alone in the Dark”, poprzez dostarczenie całej gamy emocji. Dowcipne aspekty scenariusza uwidaczniają się nie tylko w rysach psychologicznych poszczególnych postaci, ale również w starannie rozpisanych, wręcz genialnych dialogach. Jedna z pierwszych konwersacji pomiędzy Danem Potterem i recepcjonistką w Haven doprowadziła mnie do łez, gdyż podobnie, jak pozostałe komiczne dialogi (ale już nie aż tak produktywne) bazowała na preferowanych przeze mnie celowo nonsensownych kwestiach. Zaraz potem poznajemy czterech groźnych pacjentów osadzonych na trzecim piętrze Haven, wśród których jest hemofilik niepokazujący obcym swojej twarzy, wspomniany piroman, któremu się wydaje, że jest kaznodzieją, otyły pedofil i herszt całej tej bandy, paranoik, który nabiera przekonania, że Potter zabił swojego poprzednika, psychiatrę Harry’ego Mertona. Jeden rzut oka na tę gromadkę wystarczy, żeby zetrzeć uśmiech z twarzy widza, wywołany poprzednią prześmiewczą sceną i wyprzeć wstępną lekkość atmosferą rychłego zagrożenia, dosłownie spowijającą głównego bohatera już od jego pierwszego spotkania z niebezpiecznymi pacjentami. Humor oczywiście nadal będzie od czasu do czasu przebijał ze scenariusza, ale już do końca seansu będzie koegzystował z podskórnym napięciem, i to w idealnej harmonii.

Realia zakładu psychiatrycznego scenarzyści przemieszali z prywatnym życiem Dana Pottera. Wspominam o tym dlatego, że stosunkowo szybko okazuje się, że ciekawe persony znajdują się również poza terenem ośrodka, że również zwykłą codzienność głównego bohatera twórcom udało się wzbogacić postaciami zwyczajnie wymykającymi się modelom bohaterów filmów slash. Jego rezolutna córka, Lyla i borykająca się z problemami psychicznymi siostra, Toni to doskonały przykład duetu, który bez większego wysiłku podnosi poziom dosłownie każdej sceny z jego udziałem. Na szczególne wyróżnienie jednak zasługuje sekwencja, podczas której Toni zwierza się małej Lyli ze swoich dziecięcych lęków – strachem przed ciemnością, oknem, szafą i najbardziej paraliżującym lękiem przed ręką nagle wychylającą się spod łóżka, żeby pochwycić jej kostkę. Dziewczynka początkowo przygląda się jej z politowaniem, co stanowi typowy przykład odwrócenia ról (dziecko odważniejsze od dorosłej kobiety), ale z czasem przejmuje lęki swojej nieostrożnej ciotki. Ta sekwencja, oprócz walorów komediowych, których geniuszu nie da się streścić (trzeba to zobaczyć) stanowi przemyślane preludium do późniejszych dwóch mordów. Kiedy miasto dotyka awaria elektryczności czterech groźnych pacjentów Haven opuszcza placówkę, żeby zemścić się na Potterze za wyimaginowane zamordowanie jego poprzednika. Najpierw, wraz z innymi obywatelami, którzy dostrzegli dla siebie szansę wzbogacenia się w tej nieoczekiwanej sytuacji, decydują się obrabować sklep. Podczas, gdy pozostali się uzbrajają hemofilik przywdziewa hokejową maskę a la Jason Voorhees. Kiedy wszystko jest już gotowe rozpoczynają regularną rzeź, która niestety rzadko znajduje się w zasięgu wzroku widza. Operatorzy często uciekają z kamerą, co uniemożliwia przyjrzenie się wszystkim drastycznym szczegółom zbrodniczej działalności czarnych bohaterów, a to co dane jest nam zobaczyć nie nosi w sobie znamion większej oryginalności. Ot, łamanie kręgosłupa, podcinanie gardeł, czy przebijanie ciała strzałą wypuszczoną z kuszy, z minimalną dawką krwi. Naprawdę szkoda, że nie postawiono na większą dosłowność, nie pokuszono się o bardziej pomysłowe sceny eliminacji ofiar obficiej podlane posoką, bo to właściwie jeden z dwóch mankamentów „Alone in the Dark”. Gdyby nie owo uchybienie pełnometrażowy debiut Jacka Sholdera miałby szansę trafić do kanonu najlepszych slasherów w historii kinematografii, silniej wbić się w pamięć ówczesnej opinii publicznej i być może zyskać większą uwagę kolejnych pokoleń widzów. Gwoli sprawiedliwości jednak w tych dłuższych sekwencjach bezpośrednio poprzedzających mordy skonfrontowano odbiorców z takim napięciem, że chwilami zapomina się o niskiej drastyczności. Już poszukiwania czarnoskórego pracownika Haven znacząco podnoszą poziom adrenaliny we krwi, nawet jeśli sfinalizowanie owej sceny nieco rozczarowuje. Ale moim zdaniem największym wyczuciem dramaturgii i porażającą wirtuozerią twórcy wykazali się w trakcie ustępu z opiekunką Lyli i jej chłopakiem. Małe tete-a-tete, co typowe dla slasherów zostaje przerwane przez żądnych krwi maniaków w sposób zasugerowany wcześniej rozmową Toni z małą Potterówną. Najpierw lustracja szafy, jako prawdopodobnego źródła zagrożenia, która ostatecznie okazuje się mniej „śmiercionośna” niż wedle Toni siedlisko największych dziecięcych lęków. Dodajmy do tego rozciągnięte w czasie, w odpowiednich momentach podrywające z fotela przebijanie nożem łóżka od spodu, na którym siedzi roztrzęsiona blondynka i mamy jedną z bardziej charakterystycznych scen w historii filmów slash. Przy czym znowu odrobinę rozczarowującą finalnym pochwyceniem ofiary. Swego rodzaju wycofaniem twórcy wykazali się również podczas jednego z końcowych ujęć, manifestującego halucynację Toni, nad którą pracował niezastąpiony Tom Savini. Charakteryzator jak zawsze wykonał kawał doskonałej roboty, ale rezultaty jego pracy dobrze widać jedynie na stopklatce, bo z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu reżyser zdecydował się pokazać szkaradną postać jedynie w migawce. Wspomniałam, że „Alone in the Dark” ma dwa niedostatki. Drugim, obok małej drastyczności jest końcowy zwrot akcji, podczas którego w moim odczuciu scenarzyści wpadli w pułapkę, którą sami zastawili. UWAGA SPOILER Na początku zdradzili, że hemofilik boi się pokazywać swojej twarzy obcym, co jak dowiadujemy się w finale miało ni mniej, ni więcej usprawiedliwić nierozpoznanie przez Pottera nowej sympatii Toni, ale jednocześnie podkopało logikę całej intrygi. Bo skoro hemofilik wzdragał się przed pokazywaniem twarzy to dlaczego to się zmieniło po ucieczce z Haven? KONIEC SPOILERA.

Nawet biorąc pod uwagę mankamenty „Alone in the Dark” muszę przyznać, że to jeden z ciekawszych slasherów, jakie widziałam. Satyryczne ujęcie tematu, cechujące się dużym napięciem, mrocznym klimatem i nieprzesadzonym humorem, które odeszło w zapomnienie. Niesprawiedliwie, bo na tle całego nurtu slash wypada nadzwyczaj oryginalnie i co ważniejsze owa świeżość nie jest przekombinowana. Scenarzystom udało się rozpisać naprawdę zajmującą historię, zaludnioną przez niezwyczajne postacie, a operatorom wydobyć z niej maksimum dramaturgii i szarpiącego nerwy klimatu zdefiniowanego zagrożenia. Pozycja obowiązkowa dla wielbicieli slasherów i bez wątpienia najlepszy horror z reżyserskiego dorobku Jacka Sholdera, jaki zobaczyłam.

piątek, 29 stycznia 2016

Clive Barker „Księga krwi 1”


Sześciotomowe „Księgi krwi” to niedługie zbiorki opowiadań z gatunku horroru, które stały się przepustką do pisarskiej kariery Clive’a Barkera. Autor początkowo rozważał wydanie zbiorcze, wszystkie księgi w jednej publikacji, ale ostatecznie zdecydował się na oddzielne, krótkie tomy. Z czasem ukazały się anglojęzyczne wydania zbiorcze – trzy „Księgi krwi” w każdym, ale w Polsce poprzestano na początkowej formule. Pierwszą „Księgą krwi”, która premierowo ukazała się w 1984 roku Clive Barker debiutował na rynku literackim (wcześniej pisywał jedynie scenariusze) i właściwie z miejsca zwrócił na siebie uwagę opinii publicznej, w tym kolegów po fachu - Stephen King po przeczytaniu pierwszego tomu „Ksiąg krwi” nazwał nawet Barkera przyszłością horroru. Ponadto publikacja została uhonorowana British Fantasy Award i World Fantasy Award. Opus magnum Clive’a Barkera zawiera trzydzieści opowiadań. W pierwszym tomie opatrzonym przedmową angielskiego autora horrorów, Ramsey’a Campbella, znajdziemy sześć z nich. Znamienne jest, że polscy wydawcy poprzestali na jednym wydaniu, bez wznowień, co zważywszy na międzynarodową sławę „Ksiąg krwi” jest zwyczajnie skandaliczne. Tym bardziej, że pierwsze trzy części, wydane przez Phantom Press, nie grzeszą dobrym tłumaczeniem i staranną korektą, co rzutuje na ogólne wrażenia z lektury.

Obok cokolwiek niechlujnego tłumaczenia Roberta Mrozińskiego pierwsza „Księga krwi” razi ogólnikowym stylem. Niniejszą publikację Barkera od jego późniejszych powieściowych dzieł pod kątem warsztatu oddziela prawdziwa przepaść, co dowodzi, że w późniejszych latach autor znacząco się rozwinął. Zgoła inaczej sprawa się ma z samymi pomysłami na fabuły poszczególnych utworów. Jak słusznie zauważył Ramsey Campbell w przedmowie Barker posiadł rzadką zdolność przekuwania pospolitych motywów w kółko obracanych przez  jego kolegów po fachu, w coś nietuzinkowego, niespotykanego, czego niejednokrotnie zwyczajnie nie sposób całościowo objąć rozumem. Widać to już w pierwszym opowiadaniu zamieszczonym w „Księdze krwi 1”, zatytułowanym „Krwawa księga”. Rzecz traktuje o badaczce zjawisk paranormalnych, która zawiązuje współpracę z młodym mężczyzną rzekomo utrzymującym kontakt z bytami zza światów, lęgnącymi się w pewnym starym domostwie. Brzmi, jak kolejna ghost story, która uraczy nas pospolitymi trickami a la skrzypiące podłogi, samoistnie zamykające się drzwi, przemykające cienie i tym podobne. Barker dostrzegalnie chciał, żebyśmy tak to odbierali, początkowo poruszając się jedynie w obrębie ciasnych ram owego nurtu, co tylko wzmogło zaskoczenie końcowym, makabrycznym zwrotem akcji. Sam pomysł na sfinalizowanie fabuły poraża innowacyjnością, równocześnie udowadniając, że gore może z sukcesem koegzystować z horrorem nastrojowym, a ostatnie zdania, przewrotnie dają do zrozumienia, że nie mieliśmy do czynienia z opowiadaniem sensu stricto tylko swoistym wstępniakiem, podwalinami pod kolejne historie zamieszczone w tej i kolejnych „Księgach krwi”. Jedyne, co można zarzucić temu opowiadaniu, zresztą tak samo, jak prawie wszystkim utworom widniejącym w niniejszej publikacji to oszczędne opisy makabry. Owszem, Barkerowi udaje się pobudzić wyobraźnię, nawet tymi ogólnikami, ale taki koncept bez wątpienia wypadłby lepiej, gdyby skupił się na detalach. Wówczas przynajmniej nie miałoby się wrażenia niedosytu, które szczerze mówiąc ogarnęło mnie po skończonej lekturze. „Krwawa księga” została przeniesiona na ekran w 2009 roku – film bazował zarówno na niniejszym opowiadaniu, jak i innym utworze Barkera „Przy Jerusalem Street” zamieszczonym w szóstym tomie „Ksiąg krwi”, ale osobiście nie polecam tego widowiska, podobnie, jak adaptacji kolejnej historii opublikowanej w tym zbiorze.

„Język zwisający z otwartych ust. Głowa kiwająca się na poderżniętej szyi. Nawet penis chłopaka kiwał się na prawo i lewo, zwisając z wyskubanej pachwiny. Z ran na głowie i szyi krew spływała wciąż do czarnego wiadra. […] Plecy od szyi po pośladki zostały całkowicie pozbawione skóry. Rzeźnik usunął także mięśnie. Widać było błyszczący kręgosłup.”

Zapewne nie ostało się zbyt wiele osób nieznających filmowej adaptacji „Nocnego pociągu z mięsem” Clive’a Barkera. Literacki pierwowzór w Polsce nie jest tak dobrze znany, a szkoda, bo w porównaniu do filmu urasta do rangi arcydzieła. Drugie opowiadanie zamieszczone w pierwszej „Księdze krwi” moim zdaniem błyszczy najjaśniej, przede wszystkim dlatego, że to właściwie jedyny utwór w niej widniejący, który charakteryzuje się długimi opisami. Traktuje o nieuchwytnym Rzeźniku, który nocami morduje pasażerów nowojorskiego metra. Jego mimowolnym przeciwnikiem staje się Leon Kaufman, który wracając metrem po pracy do domu zasypia po to, żeby obudzić się w samym środku istnej rzezi. Abstrahując od finału, który nawiasem mówiąc jawi się nieco absurdalnie, opowiadanie nie wspina się na wyżyny oryginalności. Główny wątek jest prosty i schematyczny – zimny morderca kontra zdeterminowany pasażer metra. Tym, co odróżnia ten utwór od innych rąbanek jest narracja, która angażuje już od pierwszej stronicy. Najpierw Barker obnaża przed nami grzechy Nowego Jorku, zjadliwe akcentując jego plugastwo, dając do zrozumienia, że to jedno z najbardziej zdeprawowanych miejsc na świecie, gdzie morderstwa i samobójstwa są na porządku dziennym. W międzyczasie przybliża nam sylwetkę głównego bohatera oraz co zaskakujące tajemniczego Rzeźnika z Metra. Można się domyślić, do czego doprowadzi nas niniejszy wstęp, ale nic nie wskazuje na ogrom szarpiącego nerwy napięcia i duszącego klimatu, zawartych w środkowej partii opowiadania. Odrażający modus operandi sprawcy, okaleczającego wybranych pasażerów metra po to, aby przygotować ich ciała na odrażającą ucztę, choć oddany dosyć szczegółowo i tak blednie w zderzeniu z podskórnym napięciem, skrupulatnie budowanym w trakcie ukrywania się Kaufmana w ciasnym, mrocznym przedziale. W „Nocnym pociągu z mięsem” Clive Barker wzbił się na tak wysoki poziom pisarstwa, że moje spotkanie z kolejnym utworem pozostawiło jedynie niesmak. Dowcipne spojrzenie na znany motyw prób zawłaszczenia duszy człowieka przez siły piekielne w „Yatteringu i Jacku” niemalże niczym nie przykuło mojej uwagi. Niemalże, bo ożywiony nadziewany indyk w piekarniku i eksplodujący kot miały w sobie swego rodzaju groteskowy, przyjemny posmaczek. Ale tym krótkim ustępom niestety nie udało się znacząco ożywić doprawdy nudnawej historyjki o demonie zesłanym z Piekła do domu poczciwego Jacka, aby doprowadzić go do szaleństwa. Barker bardzo topornie, głównie przez wymuszony humor i mnogość nużących, bezproduktywnych zabiegów niewidzialnego demona Yatteringa, przedziera się przez meandry niniejszej historii, dosłownie irytując niemożnością zgrabnego zrównoważenia makabry z humorem. Podobnie, jak poprzednie utwory „Yattering i Jack” doczekały się swojej filmowej wersji, przeniesionej na mały ekran w oparciu o scenariusz samego Clive’a Barkera, w czwartym sezonie serialu „Opowieści z ciemnej strony”.

Kolejne opowiadanie „Blues świńskiej krwi” to przyjemny powrót Barkera do stylistyki, w której czuje się najlepiej, bez irytującego dowcipkowania. Akcję niniejszego utworu autor umieścił w Centrum dla Młodocianych Przestępców, w którym nowy nauczyciel, były policjant, zgłębia tajemnicę zaginionego chłopca i jego przerażonego kolegi, czekającego na rychłą śmierć. Klucz do tej zagadki zdaje się znajdować w należącej do ośrodka zapuszczonej farmie, w której żywy inwentarz tonie w ekskrementach, wyłączając ogromną, zadbaną maciorę. Odstręczające opisy tego miejsca i wręcz namacalna aura mrożącej krew w żyłach tajemnicy, wisząca nad protagonistami w połączeniu z diablo pomysłowym, krwawym zamknięciem akcji znacząco rekompensują niesmak wywołany poprzednim utworem. Troszkę słabiej wypada natomiast „Seks, śmierć i światło gwiazd”, traktujące o młodym reżyserze, wystawiającym sztukę Szekspira, który na swej drodze spotyka tajemniczego znawcę tej profesji. Barker zdecydowanie za często skacze z wątku w wątek, czym niejednokrotnie dezorientuje czytelnika, odbierając mu radość z silnego zaangażowania w snutą opowieść. Ale jednocześnie jego śmiałe podejście do nekrofilii i przesłanie wskazujące, że miłość do sztuki jest w stanie przetrwać nawet śmierć, oddane dosłownie, nieco rekompensują rozproszoną narrację. W ostatnim opowiadaniu natomiast, Barker, na szczęście zrezygnował z tej maniery, oddając w nasze ręce coś tak kuriozalnego, że aż wymykającego się wyobraźni większości śmiertelników. „W górach, miastach” skupia się na parce homoseksualistów, która wybrała się w podróż do Jugosławii. Na odludnym odcinku swojej drogi, w otoczeniu bezkresnych pól kukurydzy i ciągnących się daleko jak okiem sięgnąć traw spotykają olbrzymów stworzonych z mieszkańców dwóch bliźniaczych miasteczek. Dwa monstrualne organizmy stworzone z setek obywateli, jak zdradza Barker mające stanowić analogię do jednomyślności społeczeństw zaludniających takie małe przestrzenie i ich mentalnego zamknięcia na szeroki świat. Nie zdziwiłabym się, gdyby „Ludzka stonoga” była inspirowana tym utworem, przy czym u Barkera wszystko odbywa się na szerszą skalę, z nieporównanie większym rozmachem, choć znowu za pośrednictwem lakonicznych opisów.

Po przeczytaniu pierwszej „Księgi krwi” Clive’a Barkera tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że Polsce potrzebne jest nowe, staranniej przetłumaczone wydanie. Bo choć za niektóre niedostatki tej publikacji odpowiada sam autor, wówczas jeszcze niedysponujący nazbyt dojrzałym warsztatem, ogólnikowo pochodzący do wielu opisów wymagających zgoła odmiennego podejścia to myślę, że ogólne wrażenia z lektury i tak byłyby większe, gdyby zatrudnić lepszego tłumacza. Mimo wszystko jednak polecam wielbicielom prozy ekstremalnej, choćby za same pomysły na fabuły, którymi Barker udowodnił, że zasłużył sobie na miano przodującego autora tego konkretnego prądu literackiego horroru.

czwartek, 28 stycznia 2016

„Neonowi maniacy” (1986)


San Francisco. Grupa nastolatków świętuje urodziny Natalie w parku, nieopodal Golden Gate. Beztroską zabawę przerywają potwory, które zabijają wszystkich poza jubilatką. Spłoszone przez patrol policyjny monstra znikają, a roztrzęsiona dziewczyna składa zeznania na posterunku. Śledczy nie dają wiary jej fantastycznej historii, ale rozpoczynają dochodzenie mające wyjaśnić zniknięcie młodych ludzi. Wieść o niewiarygodnej opowieści Natalie dociera do jej rówieśników. Szczególnie zainteresowana tymi wydarzeniami jest parająca się kręceniem amatorskich horrorów Paula, która rozpoczyna własne dochodzenie, śladem tajemniczych potworów. Tymczasem Natalie cały czas grozi niebezpieczeństwo z ich strony, a oparcia może szukać jedynie u podkochującym się w niej Stevenie.

Nieżyjący już Joseph Mangine najprężniej realizował się, jako operator, pracując nad między innymi takimi produkcjami, jak „Dzień matki” z 1980 roku, „Aligator” i „Alone in the Dark”. Wyreżyserował jedynie dwa filmy: dramat „Smoke and Flesh” na podstawie swojego własnego scenariusza i „Neonowych maniaków”, których fabułę rozpisał Mark Patrick Carducci, znany z pracy nad takimi obrazami, jak „Pogrzebany żywcem” i „Dyniogłowy”. „Neonowi maniacy” to zrealizowany za półtora miliona dolarów reprezentant kina grozy klasy B, który miał wszelkie predyspozycje do tego, żeby stać się jednym z najbardziej rozpoznawalnych horrorów lat 80-tych. Jednak niedoświadczony w tego typu produkcjach Mangine nie zdołał przekuć obiecującego pomysłu w zapadające w pamięć widowisko. Kilka rzeczy mu się udało, ale jak pokazał czas nie tyle, żeby zyskać poklask kolejnych pokoleń widzów. Obecnie „Neonowi maniacy” są znani głównie fanom tańszych horrorów z ostatnich dekad XX wieku, gdzie wykształciło się paru miłośników tej produkcji, choć gwoli ścisłości należy nadmienić, że wielu wielbicieli kina grozy nijak nie potrafi docenić owego przedsięwzięcia Manginego.

Ogólnie mam słabość do B-klasowych horrorów z lat 70-tych, 80-tych i 90-tych, ale w przypadku „Neonowych maniaków” muszę po części zgodzić się z ich przeciwnikami. Nie do końca, bo jednak film ma kilka zalet, notabene na tyle istotnych, że w porównaniu do wielu współczesnych wysokobudżetowych tworów urasta do rangi w miarę porządnego widowiska. W miarę, bo uchybienia w scenariuszu i swoiste wycofanie twórców efektów specjalnych odrobinę zakłócają radość z oglądania. Na początku nie jest to jeszcze takie dotkliwe, przynajmniej nie było dla mnie, bo Carducci rzeczonymi wstępnymi sekwencjami zauważalnie odwoływał się do konwencji filmów slash. Otóż, pokrótce zapoznaje się widzów z grupką nastolatków, która organizuje w parku przyjęcie dla swojej obchodzącej urodziny przyjaciółki, Natalie. Twórcy sprowadzają ich osobowości do ogólników, szczególnie wyraziście akcentując ich stosunek do seksu. Wszyscy poza Natalie podchodzą do niego dosyć swobodnie – jubilatka natomiast jest jeszcze dziewicą, co dla fanów slasherów powinno stanowić istotną informację, sugestię odnośnie dalszego przebiegu fabuły. Po krótkim „wieczorku zapoznawczym” przychodzi pora na pierwszy atak (wyłączając prolog) tytułowych maniaków, wśród których znajdziemy między innymi stwory przypominające Indianina, samuraja, żołnierza i motocyklistę. Wszystkie kostiumy i gąbczaste maski porażają pomysłowością i obiecują mocną rozrywkę z pogranicza body horroru i slashera. Ale jak się okazuje z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, o ile twórcy efektów specjalnych wspięli się na prawdziwe wyżyny swojego fachu podczas pracy nad wyglądem monstrów, o tyle zaniedbali portretowanie ich zbrodniczej działalności. Rzeź, jaka ma miejsce w parku w San Francisco została sprowadzona do kilku prawie całkowicie pozbawionych krwi ujęć szybkiego pozbawiania życia młodych ludzi, często rozgrywanego poza kadrem. Najlepiej widać dekapitację, czyli nic odkrywczego, w dodatku w tym wydaniu doprawdy rozczarowująco przedstawionego. W każdym razie przeżyć uda się jedynie dziewicy, Natalie (to elementarne, drogi Watsonie), dlatego, że… nigdy nie uprawiała seksu. No dobrze, scenarzysta daje do zrozumienia, że potworów przepłoszył patrol policyjny, ale osoby zaznajomione z konwencją slasherów zapewne inaczej sobie to wytłumaczą. Postacie rozwiązłe seksualnie zostały ukarane, a dziewica dostąpiła niewątpliwego zaszczytu ujścia z życiem, czyli w zgodzie z tradycją filmów slash. W dalszych partiach „Neonowych maniaków” Carducci odchodzi od konwencji slasherów, skręcając w stronę typowego monster movie, sporadycznie mierząc się z warstwą psychologiczną. Szkoda, bo pomysł wyjściowy obiecywał całkiem zgrabną rąbankę. Co prawda, wyjałowioną z charakterystycznych scen mordów, ale za to odpowiednio dynamiczną i klimatyczną. Jednak ze wstępnych sekwencji ostało się jedynie to drugie, w horrorach bardzo ważne, ale nie zaszkodziłoby, gdyby filmowcy z większym zdecydowaniem podeszli do akcji.

Ciemna kolorystyka, miejscami przeplatana malowniczymi zdjęciami kolorowych realiów lat 80-tych, okresowo wyblakłymi, przez co wprowadzającymi złowieszczą aurę zagrożenia nawet w scenach oddanych w dziennym świetle. Nie obrazy jednak, choć doprawdy udane, najsilniej przyczyniają się do generowania mrocznego nastroju, ale oprawa audio - wpadające w ucho, zróżnicowane utwory skomponowane przez Kendalla Schmidta, którym to artyście udało się podnieść poziom napięcia sekwencji w gruncie rzeczy wizualnie rozczarowujących. Gdyby nie ścieżka dźwiękowa wiele w zamyśle dynamicznych scen, choć osnutych ponurą aurą, nie spełniłoby założeń Manginego, głównie przez błyskawiczne uświadomienie widzom, że cokolwiek protagonistom by się akurat nie działo to i tak nie ma co liczyć na mocne sfinalizowanie poszczególnych utarczek z neonowymi potworami - stworami mieszkającymi pod Golden Gate, wychodzącymi na żer jedynie nocą i broczącymi żółtą mazią, których pochodzenia nie znamy (choć zostawia się nam furtkę do snucia teorii), bo i do niczego nam ta wiedza nie jest potrzebna… Nie musimy również wiedzieć, dlaczego za główny cel obrali sobie Natalie, a przynajmniej przypuszczalnie z takiego założenie wychodził Carducci, bo nie czuł się zobligowany nic z tego skonkretyzować. Ważne, że dzięki parającej się reżyserią nastolatce, Pauli poznajemy sposób eliminacji potworów, który to znacząco zwiększa szansę młodych ludzi w walce z nimi (wszak zdobycie śmiercionośnej wody nie nastręcza im większych trudności). Rola wody w tej historii jest dwojaka, bo z jednej strony dostarcza jednej znakomicie zrealizowanej sekwencji rozpuszczania się potwora w wannie, z wykorzystaniem realistycznych, fizycznie obecnych na planie rekwizytów, nawiązujących do tradycji body horrorów, a z drugiej oddziera późniejsze partie filmu z wyczuwalnego na początku napięcia. W końcu szala zwycięstwa przechyla się na stronę uzbrojonych w wodę młodych ludzi, w dodatku dzięki szlauchowi i plastikowym pistoletom mogącym eliminować przeciwników z zachowaniem odpowiedniego dystansu. Obserwując ewolucję fabuły moje rozczarowanie „Neonowymi maniakami” wzrastało – od slashera, przez horror psychologiczny koncentrujący się na losach przybitej Natalii z pamiętną sceną krwawego deszczu na czele, po typowy monster movie, prostą drogą prowadzący do wydarzeń a la „Carrie” tudzież mniej drastycznych i pomysłowych (bo czyż szybkie ustępy wyrywania serca, odcinania kończyn i podrzynania gardła mogą czymś zaskoczyć długoletnich fanów kina gore?). O ile początkowe motywy rodem z filmów slash i warstwa psychologiczna w miarę angażowały, o tyle rozwinięcie i zamknięcie akcji, pomijając kilka zgrabnych zrywów, na gruncie fabularnym zwyczajnie nużyły. Scenarzyście widać brakło pary, inwencji pozwalającej uniknąć tych wszystkich dłużyzn, które chyba były głównym przyczynkiem do wzmożonej krytyki wielu widzów, również fanów kina grozy.

Szkoda, że fabułę „Neonowych maniaków” poprowadzono w takim kierunku, bo pomysł wyjściowy wydawał się gwarantować niezapomniane dziełko klasy B, któremu udałoby się sprostać oczekiwaniom kolejnych pokoleń widzów. Film tragiczny nie jest, wszak posiada kilka bezsprzecznych walorów, które pozwalają w miarę bezboleśnie dotrwać do końca seansu. Ale nie da się ukryć, że twórcy zaprzepaścili potencjał drzemiący w scenariuszu, zresztą sam jego autor znacząco przyczynił się do obniżenia poziomu tej produkcji. Mogło z tego powstać widowisko podobne do późniejszego „Wysłannika piekieł”, ale Josephowi Mangine’owi i Carducciemu brakło geniuszu Clive’a Barkera i zamiast tożsamego spektaklu dostaliśmy przeciętniaczka, który owszem ma coś w sobie, ale na pewno nie jest to wirtuozeria na miarę „Hellraisera”.

wtorek, 26 stycznia 2016

Clive Barker „Sakrament”


Will Rabjohns, fotograf specjalizujący się w zdjęciach zagrożonych gatunków, podczas jednej ze swoich licznych wypraw w nieprzyjazne zakątki świata, zostaje zaatakowany przez niedźwiedzicę. Mężczyźnie udaje się przeżyć, ale zapada w śpiączkę, w trakcie której śni o swoim dzieciństwie w małym angielskim miasteczku, Burnt Yarley. Po śmierci starszego syna rodzice trzynastoletniego wówczas Willa postanowili przeprowadzić się w to spokojne miejsce, ku niezadowoleniu chłopca. W nowym miejscu Will stosunkowo szybko poznał swoją rówieśniczkę Frannie Cunningham i jej młodszego brata, Sherwooda, borykającego się z niewielkimi problemami psychicznymi. Zauroczona nowym kolegą dziewczynka poczyniła starania, żeby zyskać sobie jego sympatię, ale zbuntowany Will starał się zdystansować od rówieśników. Jednakże pozwolił na wytworzenie się więzi pomiędzy nim i tajemniczą parą, Jacobem Steepem i Rosą McGee, która zatrzymała się w opuszczonym, niszczejącym Sądzie. Zafascynowany nimi chłopiec miał nadzieję, że owe dziwne istoty przygarną go i pozwolą zgłębić tajniki swoich mocy, nieosiągalne dla zwykłych ludzi. Jednak coś poszło nie tak. Drogi Willa i niebezpiecznej pary rozeszły się. Teraz, niemalże trzydzieści lat później, przebudzony ze śpiączki mężczyzna znowu staje w centrum zainteresowania nieśmiertelnego Steepa.

„Sakrament” autorstwa Clive’a Barkera, jednego z czołowych pisarzy literatury grozy, spełniającego się również w światku filmowym, po raz pierwszy wydano w 1996 roku. Słynący z hipnotyzujących powieści dark fantasy i krwawych horrorów Barker tym razem skonfrontował czytelników z historią, która według wielu krytyków znacząco odbiegała od tego, do czego przyzwyczaił swoich fanów. Charakterystyczna dla jego twórczości makabra w „Sakramencie” ustąpiła pola rozważaniom natury duchowej i egzystencjalnej. Barker na karty tej powieści przelał wiele przemyśleń na temat otaczającego nas świata i to w typowy dla siebie bezpardonowy sposób. Nihilizm egzystencjalny w „Sakramencie” zderza się z antytezą nihilizmu ontologicznego i epistemologicznego. Zwyczajna, plugawa rzeczywistość przenika się tutaj ze sferą duchową, a obserwatorem obu tych światów jest zagubiony mężczyzna, poszukujący sensu życia, objawienia pozwalającego zgłębić prawdę absolutną i osiągnąć upragnione katharsis. Dążenie do nirwany przez głównego bohatera nie jest niczym niezwykłym w powieściach Clive’a Barkera. Pisarz nierzadko „zmusza” swoich protagonistów do niebezpiecznych wypraw po różnych, fantastycznych światach, w trakcie których konfrontują się ze zjawiskami, których istota wymyka się ludzkiemu pojmowaniu. Pod tym kątem „Sakrament” nie odbiega znacząco od choćby takich dzieł Barkera, jak „Imajica”, „Wielkie sekretne widowisko”, czy „Everville”. Jednocześnie jednak formą, ujęciem tematu wielce się od nich różni.

„Odartego ze skóry lwa, zwisającego z drzewa, przypominającą żałosny namiot słoniową skórę zwieszającą się w strzępach z żerdzi nagich kości. Stado oszalałych pawianów zabijających kamieniami swoje własne dzieci. Obrazy skażonego świata.”

Willa Rabjohnsa poznajemy, jako światowej sławy fotografa, podróżującego po świecie, aby uwieczniać na zdjęciach zagrożone gatunki. Mężczyzna jest bezsilnym obserwatorem powolnego unicestwiania fauny, przygniecionym ogromem szkód poczynionych przez rasę ludzką. Ofiarami bezmyślności i okrucieństwa przodującego gatunku na Ziemi są zwierzęta, w popłochu szukające schronienia przed agresorem. Jednak jak przytomnie stwierdza autor doszliśmy już do punktu krytycznego, momentu, w którym nie istnieją żadne, niedostępne dla niszczycielskiej władzy człowieka miejsca, w których zwierzęta mogłyby osiąść, nieniepokojone przez nikogo. Człowiek dociera wszędzie i pozostawia po sobie tylko śmierć, tym samym zmuszając inne żyjące istoty do migracji na zaludnione tereny. Will obserwuje ten konflikt gatunków, rozpaczliwe próby przeżycia, zawłaszczenia dla siebie choćby kawałka przestrzeni, w której nie postałby żaden człowiek i przygnębiające przechylanie się szali „zwycięstwa” na stronę naszego niszczycielskiego gatunku, determinujące zwierzęta do wchodzenia na tereny zabudowane. Will uwiecznia na zdjęciach ogrom tej tragedii, nasze bezmyślne okrucieństwo przebija z każdej fotografii rannego zwierzęcia, z każdego ujęcia zasnutych bólem oczu wpatrujących się z niezrozumieniem w zagładę ziemskiej fauny. Barker w pewnym momencie zauważa, że jedynym pragnieniem zwierząt, za wyjątkiem psów, jest upadek rasy ludzkiej – apokalipsa, która zmiotłaby z powierzchni planety nasz niszczycielski gatunek. Zanim jednak to nastąpi, biorąc pod uwagę szybkość i determinację, z jaką podchodzimy do zabijania całych gatunków, ludzie zdążą wytępić całą faunę. Will zdaje sobie sprawę, że jego zdjęcia nic nie zmienią, że nie zmuszą rasy ludzkiej do zmiany postępowania względem innych gatunków zaludniających Ziemię, ale mimo to z jego fotografii  przebija rozpaczliwy krzyk – trafiający w próżnię i bynajmniej niepoprawiający jego samopoczucia. Wołania Willa nie przynoszą większych rezultatów, ale jak na początku daje nam do zrozumienia autor książki jego życie, podobnie jak egzystencje nas wszystkich również wydaje się bezcelowe. Jedni poszukują sensu życia i go nie znajdują. Inni natomiast poddają się codziennej rutynie, nie poświęcając nawet jednej myśli próbie odpowiedzi na pytanie: po co to wszystko? W jakim celu przychodzimy na świat, po co przeżywamy codzienne katusze i wreszcie dlaczego uporczywie trzymamy się tego padołu? Czyż nie prościej byłoby przerwać ten bezproduktywny pęd, zwyczajnie osunąć się w otchłań zapomnienia i wreszcie osiągnąć spokój ducha? Will często się nad tym zastanawia, tyle że jego ambicja i splot dziwnych wydarzeń w dzieciństwie powstrzymują go przed odejściem, zanim nie pozna ostatecznej prawdy. Zanim nie zgłębi tajników mistycznego Domus Mundi. Zaś pomóc mu w tym może tajemnicza, opierająca się upływowi czasu parka, stworzona na podobieństwo ludzi, acz nieprzynależąca do naszego gatunku.

„W swoim życiu widział śmierć i smutek u dziesiątków różnych gatunków. Fotografował słonie przy zwłokach swoich krewniaków, smutek wyrażał się w każdym najdrobniejszym ruchu ich ogromnych ciał; małpy, oszalałe z żalu, wyjące jak szalone wokół swoich zmarłych, zebrę, szturchającą niepewnie źrebię zagryzione przez dzikie psy i czuwającą przy nim z pochylonym w wyrazie rozpaczy łbem. To życie nie było łaskawe dla istot czujących więź z innymi, gdyż więzi te prędzej czy później były zrywane. Miłość mogła być drastyczna, lecz życie było kruche.”

W swoich dłuższych powieściach Clive Barker niezmiennie portretuje wszystkich bohaterów (zarówno pierwszo, jak i drugoplanowych) z niezwykłą drobiazgowością, których nie powstydziłby się nawet słynący ze szczegółowych rysów psychologicznych swoich postaci Stephen King. „Sakrament” nie jest wyjątkiem. Zgłębiając osobę Willa Rabjohnsa, oprócz fatalistycznego, jakże przenikliwego spojrzenia na zagładę gatunków Barker przybliżył również jego równie przygnębiającą codzienność. Odrzucenie przez rodziców, którzy umiłowali sobie jego zmarłego przed laty brata, egzystencję w San Francisco, mieście, które stało się mekką dla homoseksualistów i transwestytów i wreszcie rozważania natury duchowej. Właściwie wszystkie te sfery Barker sportretował z ogromnym rozmachem, z uporem maniaka rozwodząc się nad każdym detalem, co było konieczne do unaocznienia czytelnikowi złożoności niniejszej historii. Jako, że Will sam jest homoseksualistą (Barker zresztą również) pisarz sporo miejsca poświęcił realiom, w jakich przyszło mu żyć. Problemom z akceptacją reszty społeczeństwa, chorobie dziesiątkującej to środowisko (autor nie zdradza jakiej, ale można domniemywać, że chodzi o AIDS), kłopotom sercowym, rozczulającemu pielęgnowaniu uczuć i wreszcie różnego rodzaju ekscesom, w tym swobodnemu podejściu do seksu. Barker nie gloryfikuje tego środowiska, co zważywszy na jego osobiste preferencje niezmiernie zaskakuje. Autor bardzo obiektywnie podszedł do światka homoseksualistów, punktując zarówno zalety, jak i wady, co poniektórych z nich, również Willa. Dzięki akcentowaniu sprzeczności w dosłownie każdej postaci zaludniającej karty „Sakramentu”, wszyscy bohaterowie zyskują na autentyczności, wszak Barker zdaje się doskonale rozumieć, że nie ma ludzi bez wad. Podobnie podchodzi do antagonistów, tajemniczej parki przemierzającej Ziemię w poszukiwaniu ostatnich reprezentantów różnych gatunków zwierząt, znacząc swój szlak również ofiarami z ludzi. Jacob Steep ma obsesję na punkcie zagłady wszelkich form życia, redukcji populacji zwierząt, a z czasem ludzi, gdyż mniema że posiadł wiedzę o naturze wszechrzeczy i samego Boga, którego usilnie poszukuje. Rosa McGee towarzyszy mu w tych wyprawach, ale w przeciwieństwie do niego nie jest ciekawa swojego pochodzenia i sensu istnienia. Szczęście odnajduje w swobodnych kontaktach seksualnych i zabijaniu ludzi. Jedyne, o czym marzy to potomstwo. Przez setki lat, jakie Jacob i Rosa spędzili na Ziemi wydali na świat niezliczoną ilość dzieci, ale jak utrzymuje Steep wszystkie urodziły się ułomne, przez co był zmuszony je unicestwiać. Jacob i Rosa są z natury okrutni, nie mają żadnego poszanowania dla życia. Zachowują się, jakby byli centrum wszechświata, nadludźmi podporządkowującymi sobie innych, przy czym ich cele nie są zbieżne. Jacob poprzez zbrodnie pragnie zbliżyć się do Boga, dionizyjska Rosa natomiast chce jedynie folgować swoim potrzebom cielesnym. Tym, co odróżnia te istoty od innych fantastycznych antagonistów stworzonych przez Barkera na potrzeby innych jego książek jest silne akcentowanie ich ludzkich cech i ludzkich pragnień. Podobnie, jak my Jacob i Rosa szukają swojego miejsca na Ziemi, sensu istnienia i wszechmocnego bytu, który zapewniłby im spokój i nadzieję na szczęśliwą egzystencji po śmierci. Dzięki znajomości z nimi Will Rabjohns, podobnie, jak wielu innych bohaterów powieści Barkera wyruszy na swego rodzaju pielgrzymkę, metafizyczną wyprawę, dzięki której ma nadzieję dostąpić upragnionego objawienia.

„Sakrament” jest dojrzałą powieścią egzystencjalną i metafizyczną, której nietuzinkowość zasadza się na nieuchwytności fantastycznych zjawisk i brutalnej prawdzie na temat życia doczesnego. Dwa różne światy, namacalny i duchowy, przenikają się tutaj tak swobodnie i zniewalająco, jednocześnie artykułując błyskotliwe prawidła o otaczającym nas świecie i naszej ambiwalentnej naturze, że aż nie chce się wierzyć, iż tę powieść napisał mężczyzna zazwyczaj szufladkowany, jako pasjonat fikcyjnej makabry i propagator tradycji śmiałego dark fantasy, uniwersów zaludnianych przez różnego rodzaju monstra, kierowane żądzą niszczenia. W „Sakramencie” największymi potworami są ludzie, przy czym ich osobowości nie są zredukowane jedynie do godnych potępienia przywar – przewrotnie owe jednostki, w których jestem tego pewna niejeden czytelnik odnajdzie wiele znajomych cech, jawią się, jako postacie tragiczne, zagubione w dzisiejszym dekadenckim świecie, którego nie są w stanie dźwignąć z „mentalnych popiołów”. „Sakrament” to głęboka powieść, z pewnością nieukierunkowana na szerokie grono odbiorców – celująca głównie w poszukiwaczy historii nacechowanych egzystencjalną i duchową głębią. Ambitne dokonanie Clive’a Barkera, obok którego nie sposób przejść obojętnie, bez dogłębnych przemyśleń o realiach, w jakich przyszło nam żyć.