sobota, 30 listopada 2013

„Ludożerca” (1980)


Grupa zaprzyjaźnionych turystów zwiedzających Grecję postanawia wypłynąć w rejs prywatnym jachtem, zabierając ze sobą nowopoznaną Julie, która za pomocą ich środka transportu pragnie dostać się na jedną z egzotycznych wysp, gdzie została zatrudniona przez rodziców głuchoniemej nastolatki, jako jej opiekunka. Gdy wreszcie dobijają do brzegu malowniczej wyspy okazuje się, że niemalże wszyscy jej mieszkańcy zniknęli w tajemniczych okolicznościach. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy ich jacht odpływa na pełne morze, zostawiając pasażerów na pastwę wygłodniałego kanibala.

Długa filmografia nieżyjącego już włoskiego reżysera Joe’go D’Amato obfituje w perwersyjne erotyki i pełne skrajnej przemocy, niszowe gore, które obecnie, wyłączając krąg oddanych wielbicieli tego nurtu odeszły już w zapomnienie. Twórca znanego cyklu erotycznych przygód Emanuelle w horrorze najsilniej wykazał się w 1979 roku swoim mocno krwawym „Mrocznym instynktem”, kontrowersyjną wymowę którego postanowił powtórzyć rok później kręcąc swój drugi najsłynniejszy film grozy zatytułowany „Ludożerca”, konsekwentnie kontynuowany rok później pod tytułem „Z piekła rodem”.

W latach 80-tych w Wielkiej Brytanii powstała niesławna lista filmów zakazanych (video nasty): obrazów epatujących skrajną przemocą i seksem, których dystrybuowanie na kasetach VHS, według tamtejszych władz przez wzgląd na ich negatywne oddziaływanie na widzów, postanowiono całkowicie zakazać pod groźbą dotkliwych kar. Paradoksalnie tytuły, które w tamtych czasach trafiły na listę video nasty w gronie fanów klasycznego gore znane są po dziś dzień – wbrew zamiarom brytyjskich władz ich obecność w tymże niesławnym spisie tylko wzmogła ich, jak się okazuje, niesłabnącą popularność. Znając zamiłowanie D’Amato do szokowania odbiorców niewyobrażalnymi wynaturzeniami wszelkiego sortu raczej nie dziwi fakt, że „Ludożerca” również figuruje na liście video nasty, ale tylko wówczas, jeśli kierujemy się nazwiskiem reżysera, bowiem już po skończonym seansie „wyklęcie” z rynku wideo (zresztą podobnie, jak kilka innych tytułów zakazanych w Wielkiej Brytanii) akurat tej pozycji zaczyna zastanawiać. W przeciwieństwie do „Mrocznego instynktu” „Ludożerca” nie pretenduje jedynie do miana pełnego scen gore szokera, mającego za zadanie przede wszystkim zniesmaczyć odbiorców. Owszem, uświadczymy tutaj kilka pomysłowych scen mordów i konsumpcji ludzkiego mięsa z momentami zjadania wyrwanego z łona kobiety noworodka i autokanibalizmu jelit na czele (z małymi dodatkami wbijania noża w głowę chłopaka, skalpowania kawałkami sterczącego drewna twarzy wyciąganej przez dach dziewczyny oraz jakże zaskakującej sceny spadania z piętra kobiety z konopnym sznurem na szyi), aczkolwiek nie są one głównymi środkami wyrazu niniejszej produkcji. D’Amato dążył przede wszystkim do osiągnięcia duszącego, pełnego wszechobecnej degeneracji i nieznośnego wręcz napięcia klimatu grozy, co zapewne mocno zirytuje poszukiwaczy skrajnej przemocy, ale równocześnie ma szansę zachwycić pasjonatów pełnej zdefiniowanego zagrożenia atmosfery.

Osobiście mam ambiwalentne odczucia, co do zdolności D’Amato do tworzenia odpowiedniego klimatu, bo choć żaden współczesny straszak nie może się równać z atmosferą wyczuwalną w „Ludożercy” to jak na niezapomniane zdolności reżyserów horrorów, tworzących w latach 80-tych XX wieku w kilku momentach włoski twórca pozostaje nieco w tyle. Najbardziej irytuje początkowy, dłużący się rejs protagonistów w towarzystwie sielankowej ścieżki dźwiękowej, której tony będą niestety słyszalne również w późniejszych, pełnych większego napięcia emocjonalnego scenach. Zapewne kompozytor, Marcello Giombini, dążył do skontrastowania dwóch przeciwstawnych elementów składowych „Ludożercy” – nastrojowego obrazu ze skoczną muzyczką, co niestety przez wzgląd na brak większego wyczucia (wtłaczania nieadekwatnych do danej sytuacji dźwięków w niemalże każdą mocniejszą scenę) osiągnęło zupełnie odwrotny efekt: zamiast straszyć budziło uśmiech lekkiego politowania. We wstępie D’Amato (zupełnie niepotrzebnie, bowiem każdy nawet najmniej zaznajomiony z gatunkiem odbiorca szybko zorientuje się, że nasi bohaterowie płyną na spotkanie ze śmiercią) sugeruje zgubne właściwości wyspy za pośrednictwem postaci Carol, siostry kapitana jachtu, która dzięki swojemu zamiłowaniu do przepowiadania przyszłości z kart, jako pierwsza przeczuwa grożące im niebezpieczeństwo. Oczywiście, jak to niezmiennie w horrorach bywa nikt nie słucha wrodzonej intuicji kobiety, co zaowocuje rychłą walką o przetrwanie. Po przebrnięciu przez rozwleczony do granic możliwości początek zostałam nagrodzona, jakże klimatycznymi ujęciami wyludnionej wyspy, pełnej zaniedbanych mieszkań i imponujących zabytków, które po nastaniu nocy zostaną jeszcze silniej wystylizowane pod gatunek, dzięki szalejącej burzy z błyskawicami. Właśnie wówczas będzie miała miejsce pierwsza w pełni (no prawie, bo wyłączając towarzyszącą jej oprawę muzyczną) klimatyczna scena wędrówki głównej bohaterki, Julie, po domostwie jej przyjaciół, w którym poszukuje źródła niepokojących dźwięków, zakończona mocno zaskakującym atakiem niewidomej dziewczynki, uzbrojonej w nóż na zdezorientowanego towarzysza Julie. W przypadku „Ludożercy” zasada „im dalej tym gorzej” na szczęście nie znalazła swojego zastosowania – tutaj jest wręcz odwrotnie. Po kolejnych nużących sekwencjach, skupiających się na problemach sercowych naszych bohaterów druga połowa obrazu to już istna „jazda bez trzymanki” w stronę niewyobrażalnego koszmaru. Ścigani przez wygłodniałego kanibala (którego tożsamość i historię staczania się w stronę całkowitego szaleństwa poznają niebawem), znakomicie odegranego przez współproducenta filmu George’a Eastmana i jeszcze lepiej ucharakteryzowanego na wielkiego, lekko zdeformowanego, przywodzącego na myśl klasycznego żywego trupa, potwora, nasi bohaterowie zostają (jak to zwykle w horrorach bywa) zmuszeni do ciągłego rozdzielania się i w jednym przypadku (a jakże!) uciekania na piętro zamiast do drzwi wyjściowych, co jak można się tego spodziewać szybko zdziesiątkuje ich małą grupkę. Obok bardziej dosłownych scen gore druga połowa filmu epatuje silniejszym klimatem niż pierwsza, a na szczególną uwagę zasługuje mistrzowska sekwencja na cmentarzu – uwięziona za jego bramami Julie krąży przerażona od rozświetlanego błyskawicami nagrobka do trzeszczącej kaplicy rozglądając się nerwowo wokół, a widz tylko czeka na przerażającą, dwumetrową postać, która w każdej chwili może wychynąć zza któregokolwiek pomnika. W porównaniu do tej, jak dla mnie, niezapomnianej sceny nieznośnego wręcz napięcia emocjonalnego blednie nawet końcówka, w której nasi protagoniści dla odmiany będą krążyć po zapełnionych rozkładającymi się, nadjedzonymi osobnikami, zatęchłych pomieszczeniach.

Kilka elementów składowych „Ludożercy”, aż prosiło się o większe dopracowanie – przede wszystkim ścieżka dźwiękowa i pierwsza połowa scenariusza, którą z powodzeniem można było nieco okroić z nużących dialogów i powolnych najazdów kamery na malowniczą scenerię, bo choć druga część seansu nieco rekompensuje te znaczące niedostatki to czyni z tego obrazu jedynie dobre gore (zamiast ponadczasowej legendy) z którym mimo wszystko każdy wielbiciel tego nurtu powinien się zapoznać, choćby po to, aby samemu zweryfikować kontrowersyjność niniejszej produkcji.

czwartek, 28 listopada 2013

Promocja e-booków z dreszczykiem na Koobe


Portal z e-bookami, Koobe, proponuje wielbicielom literatury grozy kilka ciekawie zapowiadających się powieści naszych rodzimych autorów w niskiej cenie (od 4,74 zł). Horrory, thrillery, fantastyka – możliwe, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Zapraszam w imieniu portalu Koobe tutaj.

niedziela, 24 listopada 2013

„Mroczna plaża” (2003)

Recenzja na życzenie

Czwórka przyjaciół przyjeżdża na wyludnioną plażę, aby spędzić weekend na biwakowaniu i surfowaniu. Jednak ten dobrze zapowiadający się wypoczynek zostaje zakłócony przez miejscowego bezdomnego, Zippo, który informuje ich o przerażającej zbrodni mającej tutaj miejsce w przeszłości. Doradza im powrót do domu, co młodzi ludzie, na swoje nieszczęście, całkowicie ignorują.

Australijski horror Martina Murphy’ego, łączący w sobie dwie, jak się zdaje całkowicie odmienne konwencje często eksplorowane w tym gatunku filmowym, które wbrew wszelkim oczekiwaniom całkiem przyzwoicie się ze sobą stapiają, choć jak to często bywa po drodze nie udało się również uniknąć kilku zaniżających poziom mankamentów, być może spowodowanych niskim budżetem, albo co bardziej prawdopodobne zbyt pośpiesznym skonstruowaniem scenariusza.

Zaczyna się, jak typowy slasher z gatunku „grupa przyjaciół wyjeżdża”. Tym razem miejscem docelowym ich podróży będzie „wymarła” plaża, na widok której nawet najmniej zaznajomiony z tym podgatunkiem horroru widz, usłyszy dzwonki alarmowe rozlegające się w jego głowie - w przeciwieństwie do protagonistów filmu starczy mu sam widok stojącego na piasku manekina, złowieszczo kontrastującego z sielankowym krajobrazem: błękitną wodą i słonecznym, choć subtelnie zakłócanym szarymi chmurami, niebem. Takie głębokie nasycenie kolorów być może nijak ma się do polskiego tytułu, bowiem o mrocznym klimacie raczej można zapomnieć, co wcale nie znaczy, że twórcom, na zasadzie kontrastu, nie udało się nakreślić swego rodzaju delikatnej aury niepokojącej tajemnicy, skrywanej przez miejsce akcji. Z czasem „niezwykłe właściwości” feralnej plaży będą stopniowo odkrywane, na co nasi, zajęci swoimi problemami sercowymi bohaterowie, w dalszym ciągu nie będą zwracać nadmiernej uwagi. Spacerując w pojedynkę, bądź parami po plaży i widząc odległą sylwetkę przyjaciela uparcie wpatrującego się w nich i niereagującego na wołania, po czym znikającego w niewyjaśnionych okolicznościach, nawet nie pomyślą o skonsultowaniu z nim tego osobliwego zachowania. To samo tyczy się nawiedzających ich wizji, strzępów przerażających wydarzeń, związanych z tym miejscem, które przez długi czas zwyczajnie ignorują. Tego rodzaju pozbawione wszelkiej logiki zachowanie protagonistów (każdy na ich miejscu, czym prędzej ruszyłby w powrotną drogę) pewnie zirytuje niejednego widza, w którym złe przeczucia, co do plaży z minuty na minutę będą się kumulować, aczkolwiek biorąc pod uwagę zakończenie ma ono wszelkie zastosowanie w scenariuszu – jest integralną częścią ich rozpaczliwego położenia. Jednakże, choć brak logiki w postępowaniu bohaterów można w prosty sposób usprawiedliwić nie można tego samego powiedzieć o dialogach. Scenarzysta, Stephen Sewell, „włożył w usta” mało utalentowanych, wręcz „drewnianych” aktorów tak dalece bezsensowne wypowiedzi, skonstruowane głównie na zasadzie pytań retorycznych, zadawanych nieadekwatnie do danej sytuacji, że chwilami zastanawiałam się, czy nie byłoby lepiej, gdyby „Mroczna plaża” na starą modłę była po prostu niema…

Stylizując fabułę na głupiutki teen-slasher, jakich pełno w światowej kinematografii twórcy nie zapomnieli o obowiązkowym wieszczu złych wydarzeń – obszarpanym bezdomnym, zauważalnie wrogo nastawionym do nastolatków, który „przybywa znikąd”, aby ostrzec ich przed grożącym im niebezpieczeństwem, co nasi bohaterowie, zgodnie ze swoim zwyczajem grzecznie zignorują oraz o rozterkach sercowych: nudnawych rozmowach o związkach i seksie, wokół których obraca się niemalże cała pierwsza połowa seansu, co gdyby nie okresowe uzewnętrznianie niezwykłych tendencji miejsca akcji z pewnością szybko by mnie uspało. Scenarzysta zdecydowanie powinien odrobinę zminimalizować te irytujące rozterki egzystencjalne protagonistów, zastępując je mocniejszymi, zapadającymi w pamięć scenami grozy, których niestety tej produkcji zabrakło.

Oglądając „Mroczną plażę” dziś, dziesięć lat po jej premierze, pewnie spora grupa odbiorców bez zbytniego problemu przedwcześnie rozszyfruje całą istotę tego pozornie zawoalowanego scenariusza, bowiem podobny motyw był już w kinie grozy eksplorowany wielokrotnie. UWAGA SPOILER Końcówka seansu całkowicie odchodzi od formuły slashera i podobnie, jak to miało miejsce w późniejszym „Zapachu śmierci” skłania się ku wizji czyśćca, bądź piekła (zależy jak to interpretować). Oczywiście wcześniej mieliśmy już podobne tematycznie wariacje, na przykład w „Drodze śmierci” i „Poza świadomością”, aczkolwiek jak dotychczas chyba najdobitniej wykorzystał je również australijski „Piąty wymiar”, po projekcji którego mimowolnie zaczęłam podejrzewać tego rodzaju finał w podobnych do „Mrocznej plaży”, mocno poplątanych fabułach, w których od początku podejrzewa się mylącą w zamyśle grę z widzem KONIEC SPOILERA. Jednakże, biorąc pod uwagę datę premiery niniejszego obrazu należy oddać twórcom sprawiedliwość – w czasach swojej świetności był może nie całkowitym, ale przynajmniej częściowym, a co za tym idzie dosyć pomysłowym, powiewem świeżości w kinie grozy.

Pamiętając o kilku irytujących aspektach „Mrocznej plaży” nie mogę z czystym sumieniem polecić tej produkcji dobrze zaznajomionym z kinem grozy, poszukującym czegoś ambitniejszego, widzom, bo choć zakończenie pretenduje do takiego miana to jestem przekonana, że akurat ta grupa odbiorców miała już z tego rodzaju scenariuszem do czynienia, a co za tym idzie istnieje spore niebezpieczeństwo, że podobnie jak ja bez problemu domyślą się finału już podczas pierwszej połowy projekcji. Jednakże mniej obeznani z gatunkiem widzowie, których nie irytuje konwencja slasherów, eksplorowana przez większą część filmu oraz jak dotąd nie spotkali się z żadną produkcją wykorzystującą motyw tak dziwacznego położenia bohaterów śmiało mogą ryzykować seans, bo pomijając kilka denerwujących dialogów w ogólnym rozrachunku to całkiem zacna pozycja dla początkujących horrormaniaków.

sobota, 23 listopada 2013

„Cierń” (2008)

Recenzja na życzenie

Polly i Seth pragnąc spędzić rocznicę swojego związku na łonie przyrody, przyjeżdżają do puszczy z zamiarem rozbicia obozu, który z przyczyn czysto praktycznych kończy się niepowodzeniem. W drodze powrotnej zostają zatrzymani przez zbiegłego przestępcę, Dennisa i jego uzależnioną od narkotyków dziewczynę, Lacey, którzy bez wahania biorą ich za zakładników swojego szaleńczego exodusu. Jednak ich podróż zostanie brutalnie skrócona z chwilą dotarcia do opuszczonej stacji benzynowej, w okolicach której niepodzielną władzę stanowi nieznany ludzkości pasożyt, żywiący się ludzką krwią. Aby przeżyć niedawni wrogowie będą musieli połączyć siły i stanąć do nierównej walki z potwornym przeciwnikiem.

Niskobudżetowy, utrzymany w estetyce kina lat 80-tych horror Toby’ego Wilkinsa, w którym celowo schematyczna, wręcz naiwna fabuła ma być jedynie pretekstem do zobrazowania pomysłowych scen gore z wykorzystaniem popularnych niegdyś rekwizytów, zamiast jakże denerwujących we współczesnych filmach grozy efektów komputerowych.

Akcja zawiązuje się dosyć szybko. Po zapoznaniu się z jakże modelowymi bohaterami – robiącym doktorat z biologii, zacofanym w innych bardziej praktycznych dziedzinach życia Sethem i jego zaradną, wygadaną dziewczyną Polly oraz twardym przestępcą i jego zaćpaną wybranką – widz bardzo szybko stanie się świadkiem ich przyjazdu do właściwego miejsca akcji: opuszczonej stacji benzynowej, która w najbliższych godzinach w ich oczach będzie jawić się jako zwyczajne więzienie. Z dala od cywilizacji, z samochodem stojącym kilka metrów od wejścia, ale równie dobrze mogącym znajdować się na drugim końcu puszczy… Ich impas dla każdego odbiorcy stanie się całkowicie zrozumiały z chwilą odkrycia czyhającego na nich zagrożenia – cierniowatego pasożyta, posilającego się ludzką krwią i dążącego do chwilowego zawłaszczenia ciała swojego żywiciela, nad którego funkcjami motorycznymi przejmuje władzę zaraz po dostaniu się do wnętrza jego organizmu. Od tego momentu cała fabuła streszcza się w próbach wydostania się protagonistów z pułapki, które bywają zarówno mocno intrygujące (jak na przykład wychłodzenie swojego ciała przez Setha i jego pełna napięcia wędrówka do samochodu), jak i nadzwyczaj infantylne (próba wywołania pożaru - w sąsiedztwie stacji benzynowej! - mającego zasygnalizować komukolwiek o ich położeniu). Ponadto twórcy wykorzystują pomysłowe tendencje nieznanego ludzkości pasożyta do popuszczenia wodzów wyobraźni w zaprezentowaniu maksymalnie krwawych, jakże oryginalnych scen gore. Zdecydowanie najciekawiej wizualnie jawi się opanowana przez dziwacznego antagonistę Lacey, z powykręcanymi kośćmi i ciałem ulegającym błyskawicznej degradacji, które w szybkim czasie przywodzi na myśl jeden wielki, zakrwawiony ochłap mięsa bez możliwości rozróżnienia poszczególnych kończyn, które notabene mają dziwną tendencję do odrywania się od reszty organizmu i wędrowania samopas po stacji benzynowej (jak rąsia z „Rodziny Addamsów”). Interesujący, ale równocześnie zaniedbany pod kątem logistycznym (nie wiem, czy ktokolwiek byłby w stanie to przeżyć, a co dopiero natychmiastowo ruszyć do dalszej walki z przeciwnikiem) jest również moment niecodziennej amputacji zainfekowanej ręki jednego z bohaterów („Martwe zło 2”?) z wykorzystaniem cegły oraz przepołowienie policjantki, która na swoje nieszczęście przypadkiem zatrzymała się na feralnej stacji benzynowej. Największe uznanie należy się twórcom właśnie za te krwawe efekty specjalne, bowiem XXI-wieczne kino grozy nieczęsto raczy nas wykorzystaniem tak miłych dla oka, fizycznie obecnych na planie rekwizytów, posiłkując się raczej tanimi, pozbawionymi jakiegokolwiek stopnia realizmu CGI – z dwojga złego wolę kiczowaty powiew minionych lat od denerwujących efektów komputerowych.

Obsada, jak na tani film przystało, nie grzeszy nadmiernym profesjonalizmem. Zdecydowanie najbardziej przyzwoicie prezentuje się odtwórca roli Dennisa, Shea Whigham, a najmocniej kontrastuje z nim wygadana Polly – obdarzona nadmiernie ekspresyjną, sztuczną wizualnie mimiką Jill Wagner.

Niski budżet „Ciernia” zaważył nie tylko na niedopracowanym scenariuszu, ale również miejscami mocno chaotycznym montażu, który pewnie zniechęci bardziej wymagających odbiorców, aczkolwiek odnoszę wrażenie, że wielbiciele klasycznego kina grozy, pozbawionego wszelkich komplikacji fabularnych i nastawionego przede wszystkim na pomysłowe sceny gore powinni znakomicie odnaleźć się w tym obrazie – na tyle, aby przymknąć oko na kilka komicznych, wręcz naiwnych, zrealizowanych tanim kosztem momentów.  

poniedziałek, 18 listopada 2013

„Mroczny instynkt” (1979)

OSOBY NIEPEŁNOLETNIE BARDZO PROSZĘ O OPUSZCZENIE TEGO TEKSTU

Bogaty dziedzic wielkiej posiadłości, Frank Wyler, cały wolny czas spędza ze swoją dziewczyną Anną oraz oddając się niecodziennemu hobby – preparowaniu zwierząt. Gdy jego ukochana umiera chłopak decyduje się na desperacki krok – wykrada jej ciało z cmentarza, transportuje do swojej piwnicy przerobionej na pracownię i balsamuje, co w teorii pozwoli mu pozostać z nią na zawsze. Jak się okazuje ten akt pociąga za sobą nieoczekiwane ofiary, których szczątki wraz ze swoją długoletnią gosposią, Iris, Frank skrupulatnie usuwa na terenie swojej posiadłości.

„Mroczny instynkt” obok „Ludożercy” uważany jest za najbardziej kontrowersyjny film Włocha, Joe’go D’Amato, który ze względu na niezwykle drastyczne sceny gore w wielu krajach zakazany jest po dziś dzień, natomiast dla wielbicieli daleko posuniętej makabry na ekranie niezmiennie pozostaje jedną z czołowych pozycji włoskiego kina ekstremalnego – w moim mniemaniu dorównując nawet kunsztowi szokerów Lucio Fulci’ego.

Wzorem Dario Argento i George’a Romero, D’Amato pozostawił oprawę muzyczną swojej produkcji między innymi zespołowi Goblin, który zgodnie z wszelkimi oczekiwaniami stworzył nastrojową, niezapomnianą ścieżkę dźwiękową, rozlegającą się w tle niemalże bez przerwy, mocniejszymi tonami potęgując, co bardziej szokujące wydarzenia. A tych tutaj nie brakuje. Czyniąc z głównego bohatera opętanego szaleńczą miłością do zmarłej kochanki zwyrodnialca, który nie waha się przed sprofanowaniem jej miejsca spoczynku oraz spreparowaniem ciała i późniejszymi niezwykle drastycznymi mordami dokonanymi na nieoczekiwanych świadkach swojego zezwierzęcenia, reżyser niejako zmusza odbiorców do mimowolnego dzielenia jego szaleństwa, do zrozumienia mrocznych instynktów tej osobliwej krzyżówki Normana Batesa i Leatherface’a, w ogólnym rozrachunku potępiając go, ale gdzieś w podtekście również usprawiedliwiając. Jeśli rozpatrywać ten zabieg przez pryzmat takiego usilnego zmuszania widza do niewygodnej identyfikacji z antagonistą to raczej nie powinien dziwić kontrowersyjny oddźwięk „Mrocznego instynktu”, a jeśli dodać do tego multum niezwykle drastycznych, skupiających się na najdrobniejszych szczegółach scen gore można również zrozumieć niechęć cenzorów do swobodnej dystrybucji niniejszego filmu. To, czego dopuszcza się zdesperowany Frank przechodzi najśmielsze oczekiwania, nawet moje, a przecież ten nurt horroru nie jest dla mnie pierwszyzną – niejednokrotnie spotykałam się już z rzezią na ekranie, często bezczelnie przekraczającą wszelkie granice dobrego smaku, szokującą dla samego szokowania. Jednakże to, z czym dane mi było obcować w „Mrocznym instynkcie” ubodło mnie w dwójnasób: zniesmaczając, ale równocześnie paradoksalnie urzekając bezpardonowym zobrazowaniem tematyki tabu w iście duszącym klimacie całkowitej degeneracji, zepsuciem na miarę oryginalnej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” – albo nawet silniejszym.

Fabuła zawiązuje się dosyć szybko. Po wyjawieniu widzom rzadkiego hobby Franka, który podobnie jak Norman Bates oddaje się preparowaniu zwierząt, choroby jego dziewczyny Anny i zabicia jej przez gosposię chłopaka z wykorzystaniem laleczki voodoo twórcy błyskawicznie przechodzą do właściwej formuły filmu. Skrupulatnie stylizując atmosferę na budzącą wrażenie wszelkiego zepsucia, tak cielesnego, jak co bardziej istotne mentalnego, sugerując klimatem wewnętrzną degenerację Franka, przenoszą nas do jego „pracowni”, w której przystępuje do balsamowania zwłok ukochanej, odsysając jej wszystkie płyny ustrojowe i metodycznie pozbawiając ją organów wewnętrznych, z których szczególnie upodobał sobie serce, uważając za konieczne niezwłoczne skonsumowanie go. Jeśli ktoś przetrwa tę jakże rozwleczoną, skupiającą się na najdrobniejszych szczegółach ludzkiej anatomii scenę wkroczy w otchłań prawdziwego szaleństwa, z którego nie będzie już odwrotu. Tak więc, widzów o słabszych żołądkach D’Amato przestrzega – jeśli ruszył cię moment preparowania Anny przerwij seans, bo dalej będzie tylko gorzej. Można domniemywać, że problematyka „Mrocznego instynktu” szybko skupi się na chorej erotyce, rodem z „Nekromantika”, wszak szaleńcza miłość zmuszająca Franka do zawłaszczenia sobie ciała ukochanej (swoją drogą zastanawia mnie, czy we Włoszech naprawdę zakopuje się ciała tak płytko, jak widzimy to w trakcie pamiętnej sceny odkopywania trumny dziewczyny) może sprawiać wrażenie dyktowanej potrzebami fizycznymi. Nic bardziej mylnego. Jak się okazuje chłopakowi wystarczy jedynie jej obecność, jej zakonserwowana powłoka cielesna, spoczywająca w sypialni wielkiej posiadłości na odludziu, którą odziedziczył po śmierci rodziców. Można by powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z miłością doskonałą, która potrafiła pokonać nawet śmierć, oczywiście, gdyby nie szokujące środki wyrazu użyte przez D’Amato i postępujące szaleństwo głównego bohatera, który wraz ze swoją demoniczną gosposią przystępuje do usuwania wszelkich śladów swojej zbrodni, a te mnożą się w zastraszającym tempie. Autostopowiczka będąca świadkiem konserwowania Anny zostaje pozbawiona wszystkich kończyn i wyługowana w wannie w jakże umiejętnie zrealizowanej, zniesmaczającej scenie, skupiającej się nawet na maleńkich rozpryskach krwi spływającej po armaturze. Jej kości zostają zakopane w ogrodzie, co wcale nie znaczy, że całe mięso się marnuje, wszak „zapobiegliwa” Iris nawet dla niego znajduje odpowiednie zastosowanie… konsumpcyjne. Tymczasem Frank poznaje pewną biegaczkę, która na swoje nieszczęście przekracza próg jego domu kończąc być może mniej drastycznie, ale równie tragicznie, co autostopowiczka. Jedyne, co odrobinę mnie dekoncentrowało to prywatne śledztwo pracownika zakładu pogrzebowego, który może i był potrzebny jako pierwiastek „jasnej strony” osobowości, ale myślę, że w tej roli o wiele ciekawiej wypadłaby siostra Anny, którą niestety sprowadzono jedynie do milczącego świadka jej pogrzebu, który szybko „wyparował” ze scenariusza.

Aktorsko najlepiej zaprezentowała się odtwórczyni roli Iris, Franca Stoppi, aczkolwiek kontrastująca z jego demoniczną naturą przystojna aparycja Kierana Cantera, pomimo znaczących niedoróbek warsztatowych najsilniej mniej „zahipnotyzowała” – pewnie przez wzgląd na te przeciwstawnie działające na mnie jego dwie antagonistyczne cechy.

Jak na razie „Mroczny instynkt” to najlepszy włoski obraz gore, jaki dane mi było obejrzeć – szokujący, wstrząsający, ale też moralizatorski, a to rzadko się zdarza w przypadku produkcji epatujących tak daleko posuniętą przemocą. A jeszcze rzadziej ma się okazję spojrzeć na tak umiejętną, niskobudżetową realizację z niezapomnianym klimatem wszechobecnego zepsucia. Pozycja obowiązkowa dla wielbicieli daleko posuniętej makabry na ekranie!