czwartek, 31 grudnia 2015

Apel

Źródło: http://otoz.pl/

„Opiekunka” (1995)


Nastoletnia Jennifer opiekuje się trójką dzieci Harry’ego i Dolly Tucker, którzy w tym czasie bawią na przyjęciu zorganizowanym przez bogatych rodziców jej znajomego, Marka. W tym czasie chłopak Jennifer, Jack, samotnie spędza wieczór na mieście, planując spotkać się z dziewczyną dopiero nazajutrz. Jednak przypadkowe spotkanie z Markiem, z którym od dłuższego czasu nie łączą go przyjazne relacje zmienia jego plany. Chłopak daje Jackowi do zrozumienia, że powinien odwiedzić Jennifer w domu Tuckerów . Po długich namowach nastolatek w końcu zgadza się wybrać tam razem z Markiem, mając cichą nadzieję, że wreszcie uda mu się skłonić dziewczynę do stosunku seksualnego. Mark, w skrytości również żywi taką nadzieję. Podobnie Harry Tucker, który szuka pretekstu do wyjścia z przyjęcia i powrotu do domu, gdzie mógłby ziścić swoje fantazje.

Thriller, którego scenariusz Guy Ferland spisał na kanwie opowiadania amerykańskiego pisarza Roberta Coovera. Ponadto Ferland zajął się również reżyserią – „Opiekunka” była jego debiutem dystrybuowanym na kasetach VHS. W późniejszych latach Ferland realizował się głównie w serialach, ale w międzyczasie udało mu się stworzyć naprawdę godny wyróżnienia, psychologiczny, pełnometrażowy obraz zatytułowany „Pif-Paf! Jesteś trup!”. „Opiekunce” nie udało się jednak pozyskać porównywalnego uznania, głównie przez jej nietypową, jak na thriller specyfikę. Osoby, którym dane było przeczytać opowiadanie Coovera również nie byli zadowoleni ze sposobu, w jaki Ferland przełożył słowo pisane na język filmu. Istotnie, „Opiekunki” z pewnością nie można nazwać wielkim osiągnięciem światowej kinematografii (ciekawostką jest natomiast to, że producentem wykonawczym produkcji był tak nietuzinkowy twórca, jak Joel Schumacher). Ale mimo wszystko myślę, że przedsięwzięcie Ferlanda nie zasłużyło sobie na tak zjadliwą krytykę – może i miałabym inne zdanie, gdybym przeczytała opowiadanie Coovera, ale jak dotychczas nie znalazłam ku temu okazji. Być może z korzyścią dla mojego odbioru filmu.

Jeśli zasiadając do seansu „Opiekunki”, ktoś przypadkiem nie zdawałby sobie sprawy, w którym roku ją nakręcono oprawa audiowizualna z pewnością błyskawicznie by go uświadomiła. Bowiem każdy kadr, przy akompaniamencie chwytliwych kawałków muzycznych tchnie duchem kina lat 90-tych i to już od pierwszej sceny. A jedną z młodych ikon ostatniej dekady XX wieku był nie kto inny, jak odtwórczyni tytułowej roli, Alicia Silverstone, za którą nigdy nie przepadałam, nawet po obejrzeniu w dzieciństwie całkiem udanego „Zauroczenia” (1993) z jej udziałem. Nie zmienia to jednak faktu, że na lata 90-te przypadał szczytowy okres jej kariery – chętnie ją zatrudniano i prężnie promowano, dzięki czemu stała się bożyszczem wielu ówczesnych młodych ludzi. Moją idolką nigdy nie była, głównie przez specyficzną, acz ograniczoną, nieprzekonującą mnie mimikę, którą posłużyła się również w „Opiekunce”. Silverstone zapewne urzeknie postacią Jennifer swoich oddanych fanów, ale mnie (z czysto subiektywnego punktu widzenia) zupełnie nie pasowała do charakteru obiektu westchnień niemalże wszystkich męskich bohaterów filmu. Scenariusz, i na tym zasadza się jego delikatna kuriozalność, sporo miejsca poświęca fantazjom wszystkich przedstawicieli płci męskiej, którym dane było poznać młodą opiekunkę do dzieci. Właściwa oś akcji bazuje na prostocie – ot, mamy nastolatkę zajmującą się trójką dzieci pod nieobecność ich rodziców oraz nieskomplikowane losy osób, starających się ją odwiedzić, w nadziei na zaspokojenie swoich żądz. Pracodawcy Jennifer spędzają wieczór na przyjęciu u zamożnych przyjaciół, przy czym ich uwagę głównie zaprząta znalezienie sposobu na zdradzenie małżonka. Dolly snuje erotyczne fantazje o gospodarzu, a Harry o jasnowłosej opiekunce swoich dzieci. Podobne wizje „nawiedzają” syna organizatorów przyjęcia, niepokornego Marka i chłopaka Jennifer, sportowca Jacka. Wyobrażenia bohaterów o zabarwieniu erotycznym przez długi czas są właściwie główną formą przekazu myśli scenarzysty. Ferland szczególny nacisk kładzie na akcentowanie obsesji poszczególnych postaci, obsesji, której wyłączając Dolly, obiektem jest niewinna nastolatka, Jennifer, zupełnie nieświadoma namiętności, jakiej w nich rozbudza. Poza Jackiem, który od dłuższego czasu szuka sposobu na zaciągnięcie jej do łóżka, czemu dziewczyna stanowczo się opiera. I głównie z tego powodu nie chce wpuścić zdesperowanego chłopaka do domu Tuckerów, kiedy ten w końcu ulega namowom równie podnieconego Marka i w jego towarzystwie decyduje się zapukać do drzwi pracodawców Jennifer. Odniosłam wrażenie, że Ferland mnogością erotycznych wizji bohaterów, nawet małego Jimmy’ego, którym nastolatka się opiekuje chciał przekazać mało odkrywczą myśl, że często nasze wyobrażenia o drugiej osobie nie znajdują odbicia w rzeczywistości. Protagoniści snują wizje chętnej dziewczyny tylko czekającej na ich inicjatywę, co z czasem odbiera im możliwość logicznego myślenia. Są tak rozochoceni swoimi erotycznymi fantazjami, że zaczynają popełniać głupstwa, zapominając, że w pobliże Jennifer wabi ich wyobraźnia i niekontrolowany popęd seksualny, a nie rzeczywista postawa dziewczyny. Choć przemyślenia Ferlanda, czy też autora opowiadania, o niszczącej sile wyobraźni i zatracaniu się w fikcji same w sobie nie są oryginalne to podejście do problematyki obsesji już tak. Właściwie dotychczas nie oglądałam thrillera, który tak szczegółowo obrazowałby procesy myślowe a la prześladowców, który od dokładnie takiej strony podchodziłby do stalkingu. Co wcale nie oznacza, że wszystko się twórcom udało.

Największą bolączką „Opiekunki” (poza udziałem Silverstone) w moim odczuciu jest czasowe zapętlenie scenariusza. Podczas, gdy wstępne sceny tylko sporadycznie przerywano projekcjami erotycznych fantazji bohaterów z czasem wyobrażenia przesłoniły właściwą akcję filmu. Może i nie przeszkadzałaby mi taka narracja, gdyby fantazje w środkowej partii filmu nie powielały tematyki tych z początkowych sekwencji projekcji. Gdyby twórcy wcześniej zdecydowali się zbrutalizować niniejsze wizje, porzucić obrazy rozochoconej nastolatki czekającej na swojego kochanka i przejść do problematyki wyobrażonej dominacji nad przerażoną, acz uległą dziewczyną. Ferland właśnie to robi, tyle, że trochę za późno, przez co cały ciężar przekazu „Opiekunki” zostaje zgromadzony w końcówce, nieco wcześniej wpadając w lekką monotonię. Taki zabieg daje tym większe wrażenie przesytu pod koniec seansu, jeśli weźmie się pod uwagę egzystującą równolegle do wyobrażeń bohaterów, rzeczywistą akcję. Równoczesna dynamizacja obu narracji sprawia wrażenie, jakby inwencja scenarzysty nie była rozłożona równomiernie, jakby brakowało mu pomysłu na wypełnienie czymś środkowej części fabuły. Przez co thriller Ferlanda ogląda się ze sporą przyjemnością głównie na początku i końcu. Pomiędzy zostaje nam jedynie czekać na spodziewaną tragedię w finale, bo konstrukcja fabularna i delikatnie, acz konsekwentnie potęgowana atmosfera rychłego zagrożenia nie pozostawia żadnych wątpliwości, co do zamiarów Ferlanda, prostą drogą prowadzącego widza do efektu poddania się zgubnemu wpływowi swoich śmiałych wyobrażeń o drugiej osobie.

Alicia Silverstone po otrzymaniu pierwszej wersji scenariusza rzekomo nie wyraziła zgody na udział w „Opiekunce”, gdyż zniechęciły ją roznegliżowane sceny. Ferland wówczas wykreślił sekwencje przewidujące szafowanie golizną, dlatego też pragnę przestrzec osoby, które po mojej recenzji mogły odnieść wrażenie, że mamy tutaj do czynienia z thrillerem erotycznym. Podtekst seksualny aż nadto przebija z fabuły „Opiekunki”, ale bez dosłowności. Dlatego też filmu nie należy rekomendować wielbicielom obrazów erotycznych, raczej sympatykom oszczędnych w formie, lekkich, acz do pewnego stopnia zajmujących dreszczowców, które nawet jeśli mają parę wad to i tak „wchłania się” je w miarę bezboleśnie.

środa, 30 grudnia 2015

„Autostopowicz” (1986)


Jim Halsey transportuje samochodów z Chicago do San Diego. Przejeżdżając przez pustynne tereny trafia na przemokniętego autostopowicza, którego decyduje się podwieźć. Mężczyzna informuje chłopaka, że nazywa się John Ryder i zamierza go zabić. Zaatakowany Jim wyrzuca nieznajomego z samochodu i rusza w dalszą drogę. Jednak już nazajutrz widzi Rydera w przejeżdżającymi obok samochodzie z pewną rodziną. Chłopak próbuje ich przestrzec przed autostopowiczem, ale pomimo starań nie udaje mu się ich ocalić. Spanikowany Jim stara się znaleźć pomoc, zwrócić się z tą sprawą do tutejszego szeryfa, ale Ryder zręcznie kieruje wszelkie podejrzenia na chłopaka.

Pomysł na scenariusz „Autostopowicza” zrodził się w głowie Erica Reda, podczas jego samotnej podróży z Nowego Jorku do Austin. Opatrzony zachęcającym listem skrypt, wówczas mający na swoim koncie jedynie jeden short („Gunmen’s Blues”) Red przesłał kilku producentom. Tekst zainteresował Davida Bombyka, który wraz ze swoim menedżerem Kipem Ohmanem (który również zajął się produkcją „Autostopowicza”) oraz reżyserem filmu Robertem Harmonem postanowił jednak poddać scenariusz kilku przeróbkom. Wizja Erica Reda obejmowała kilka skrajnie drastycznych scen. Rezygnacja z pokazywania widzom między innymi okaleczonych ciał rodziny zalegających w samochodzie, gałki ocznej włożonej w hamburgera, czy rozrywania przywiązanej do wózka kobiety w pojęciu twórców była konieczna, aby uniknąć posądzeń o stworzenie taniego slashera. Ohman i Red przez parę miesięcy poddawali scenariusz licznym przeróbkom, aby dostosować go do hitchcockowskiej wizji Harmona, przekonanego, że kluczem do sukcesu filmu jest suspens, a nie orgia przemocy. Choć obecnie „Autostopowicz” nosi miano produkcji kultowej, w wielu zacnych kręgach będąc definiowanym, jako jeden z najlepszych thrillerów w historii kina to tuż po swojej premierze został chłodno przyjęty przez krytyków. Szczególnie dobitnie forsowano wówczas tezę, że film jest chory i posiada niesmaczny podtekst gejowski, mający stanowić paskudne nawiązanie do zagrożeń, jakie niesie AIDS (Amerykanie i ich ówczesna obsesja na punkcie wirusa HIV…). W każdym razie z czasem „Autostopowicz” zaskarbił sobie sympatię większej liczby krytyków, a tytuł stał się tak popularny, że wkrótce doczekał się wydanego na DVD sequela i kinowego remake’u.

Zgodnie z filozofią Alfreda Hitchcocka fabułę „Autostopowicza” zawiązuje silny akcent niczym nieuzasadnionego ataku nieznajomego przedstawiającego się, jako John Ryder na podróżującego Jima Halseya. Mężczyzna uświadamia chłopakowi, że jest mordercą i przemocą stara się zmusić go do wyznania, że pragnie śmierci. Przerażonemu Jimowi udaje się co prawda wyrzucić napastnika z samochodu, ale to bynajmniej nie koniec jego koszmarnej przeprawy z Ryderem. Cały scenariusz opiera się na swoistej grze znakomitego Rutgera Hauera z charyzmatycznym, skłaniającym do utożsamiania się z jego postacią C. Thomasem Howellem. Niezidentyfikowany „człowiek-duch” przemierza pustynne tereny w poszukiwaniu ofiar, które z jakiegoś sobie tylko znanego powodu wciąga w niebezpieczną rozgrywkę. Jego nietypowy modus operandi zakłada terroryzowanie ofiary na zasadzie częstego akcentowania swojej obecności w pobliżu oraz unaoczniania jej swoich zwyrodniałych poczynań. Wszelkie podejrzenia za zbrodnie, które sam popełnia, Ryder kieruje na Jima, jednocześnie w typowym dla siebie okrutnym stylu wybawiając go z opresji, gdy tylko trafia w ręce przedstawicieli organów ścigania. Scenarzysta nie zdradza, kim tak naprawdę jest John Ryder (nie wiemy nawet, czy to jego prawdziwe personalia), ani co bezpośrednio motywuje jego działania, dzięki czemu Rutgera Hauera nieustannie spowija aura intrygującej tajemnicy. Czarny charakter rozbudza ciekawość, zmuszając widza do zastanawiania się nad jego osobą i co ciekawsze ostatecznie jej nie zaspokaja, przewrotnie pozostawiając odbiorców z licznymi pytaniami. Choć nie zostaje to dobitnie wyartykułowane można domniemywać, że Ryder z jakiegoś niepojętego powodu pragnie zdemoralizować niewinnego, służącego bliźnim pomocą (również nieznajomym stojącym na poboczu z uniesionym kciukiem) chłopaka, że jego nadrzędnym celem jest zmuszenie go do zabicia człowieka. UWAGA SPOILER Jeśli rzeczywiście tak jest to pozornie szczęśliwe dla głównego bohatera zakończenie owego starcia w rzeczywistości nosi w sobie znamiona tragizmu. Wszak Ryder ziszcza swój plan – umiera, ale za sprawą Jima KONIEC SPOILERA. Choć tytułowy czarny charakter w swoją rozgrywką z Jimem wciąga wiele przygodnych osób, na ogół przewidując dla nich krwawy koniec reżyser konsekwentnie trzyma się swojego planu odżegnywania się od ekstremalnej makabry. Pojawia się kilka sekwencji delikatnie podlanych posoką, jak na przykład rzeź na posterunku, a nawet ujęcie wykorzystujące rekwizyt wyobrażający ludzki palec, ale bez zagłębiania się w drastyczne szczegóły. Raczej w formie migawek, tak jakby Harmon wzdragał się na myśl o zniesmaczeniu choćby jednego widza dobitnymi wizualizacjami. Makabra w przeważającej większości bytuje poza wzrokiem widza, przy czym jak na przykład podczas sceny z samochodem zaatakowanej przez Rydera rodziny operatorzy skupiają się na odstręczającej reakcji Jima na widok okropieństw, które tylko on (nie widzowie) podejrzał. Myślę, że „Autostopowicz” w wersji hard w rękach Harmona również mógłby poszczycić się wieloma superlatywami – realistyczne sceny mordów, które widzimy w migawkach właściwie nie pozostawiają, co do tego żadnych wątpliwości. Ale w takim wydaniu, bazującym na zgoła odmiennych emocjach nie rozczarowuje, pokazując, że czasami adrenalina we krwi wzrasta szybciej podczas obcowania z bazującym na napięciu i klimacie zaszczucia obrazem, aniżeli na widok typowej rąbanki.

Przez dłuższy czas Jim Halsey samotnie ucieka przed swoim prześladowcą. Zamknięcie scenariusza w ramach konwencji filmu drogi i to na pustynnych, jałowych terenach Stanów Zjednoczonych, gdzie odległość pomiędzy zabudowaniami rozciąga się na kilometry właściwe zagwarantowało twórcom aurę wyalienowania. Ale na tym ambitny Harmon nie poprzestał, akcentując dodatkowo klimat zaszczucia płynący nie z jednego, ale dwóch źródeł. Jimowi nie zagraża jedynie zdeterminowany, doskonale znający te tereny seryjny morderca (jak wskazują dwa ujęcia dodatkowo obdarzony nadludzkim słuchem), ale również ludzie, którzy tak naprawdę powinni zapewnić mu ochronę – przedstawiciele organów ścigania, zmanipulowani poczynaniami Rydera. Harmon doskonale równoważy akcję z lekko przybrudzoną, posępną atmosferą, dynamizując fabułę jeszcze zanim ma szansę całkowicie wytracić rozpęd i tym samym wzbogacając mroczną scenerię ogromnym ładunkiem napięcia. Co więcej dokładnie w momencie, w którym odczułam zaczątki niedosytu pozytywnego pierwiastka, kiedy samotność Jima zaczęła dawać mi się we znaki, niebezpiecznie przechylając się w stronę monotonii twórcy przytomnie postawili u jego boku kobiecą postać. Kelnerkę imieniem Nash (Jennifer Jason Leigh), która nie pełniła jedynie roli ozdoby, swoistego dopełnienia męskiej postaci, jak to często bywa szczególnie w kinie akcji, ale stała się twarzą kilku dynamicznych, złowieszczych sekwencji, tym samym dynamizując chwilę wcześniej zaczynającą wytracać tempo fabułę. Stała się też główną bohaterką najmocniejszej sekwencji, mającej miejsce tuż przed ostatecznym starciem Jima i Rydera, którą zdecydowano się przedstawić dopiero po długich dyskusjach, bo według niektórych członków ekipy była zbyt pesymistyczna w wymowie.

Chociaż „Autostopowicz” Roberta Harmona jest zdecydowanie najbardziej udaną, najsilniej trzymającą w napięciu i jedyną mroczną odsłoną historii o Johnie Ryderze to w przeciwieństwie do większości widzów nie uważam sequela i remake’u za niepotrzebne. Oczywiście oba wspomniane filmy zrealizowano zgoła odmiennie (większy nacisk kładąc na dynamikę, aniżeli złowieszczą oprawę wizualną), oba prezentują się dużo słabiej, ale ten pomysł ma w sobie tyle atrakcyjności, że do pewnego stopnia wystarczyło jej do wzbogacenia kolejnych produkcji podpinających się pod ten tytuł.

wtorek, 29 grudnia 2015

„The Green Inferno” (2013)


W Nowym Jorku studentka Justine dołącza do grupy młodych aktywistów, kierowanych przez charyzmatycznego Alejandro, którzy wybierają się do peruwiańskiej dżungli amazońskiej, celem nagłośniania problemu niszczenia tamtejszych terenów przez korporacje, próbujące pozyskać cenne złoża. Młodzi idealiści mają nadzieję, że przeprowadzenie strajku i udostępnienie go w Internecie ocali rdzenne plemiona i zniechęci do dalszych eksploracji tych terenów. Po dotarciu na miejsce Alejandro wykorzystuje Justine, zdając sobie sprawę, że fakt, iż jest córką prawnika z ONZ dodatkowo zbulwersuje opinię publiczną, doprowadzając do sytuacji bezpośrednio zagrażającej jej życiu. Fortel udaje się i zgodnie z zamysłem studentów internauci dostają skandaliczny materiał, o którym z miejsca robi się głośno. Upojeni sukcesem młodzi aktywiści szybko wsiadają w samolot, zamiarem wydostania się z dżungli, ale w trakcie lotu dochodzi do awarii maszyny, na skutek której kilkoro z nich ginie na miejscu. Pozostali zostają porwani przez plemię kanibali.

„The Green Inferno” z powodu problemów finansowych przez dwa lata krążył po różnego rodzaju festiwalach filmowych, czekając na szerszą dystrybucję. Reżyser filmu, Eli Roth, podsycał zainteresowanie widzów zapewnieniami, że produkcja powstała z myślą o włoskim kinie kanibalistycznym z lat 70-tych i 80-tych, mając być swego rodzaju hołdem złożonym temu nurtowi kina exploitation. Żeby jeszcze bardziej rozbudzić apetyt szczególnie oddanych fanów tych obecnie stanowczo niedocenianych produkcji, Roth wykorzystał roboczy tytuł „Cannibal Holocaust”. Niektórym to wystarczało, aby poczytywać „The Green Inferno” w kategoriach ukłonu w stronę włoskiego kina kanibalistycznego. Z recenzji widzów i niektórych krytyków (wśród których większość była raczej rozczarowana filmem) przebijała teza, że „The Green Inferno” przywołuje skojarzenia szczególnie z „Cannibal Holocaust”, szokującym dziełem Ruggero Deodato, którym to jeśli wierzyć reżyserowi twórcy szczególnie się inspirowali. Roth spisał scenariusz wespół ze swoim ostatnio częstym współpracownikiem, Guillermo Amoedo. W efekcie ich współdziałania powstał film z mojego punktu widzenia niemający wiele wspólnego z legendarnym podgatunkiem kina exploitation.

„Zapomniany świat kanibali”, „Cannibal Holocaust” („Nadzy i rozszarpani”), „Cannibal Ferox – Niech umierają powoli”, „Zjedzeni żywcem”, „Góra boga kanibali" – to reprezentanci włoskiego kina kanibalistycznego z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, z którymi dotychczas udało mi się zapoznać. I zapałać wielką miłością do ich specyfiki. Skoro, więc forsuje się jakiś współczesny film, jako hołd złożony czy to jednemu z nich, czy całemu podgatunkowi to chyba mam prawo spodziewać się jakichkolwiek nawiązań stylistycznych… Okazuje się jednak, że padłam ofiarą manipulacji przemyślnego marketingu, bo poza wyjazdem protagonistów do dżungli, w której grasuje plemię kanibali nie znalazłam tutaj absolutnie nic, co nasunęłoby mi skojarzenia z dokonaniami Włochów. „The Green Inferno” odebrałam raczej, jako twór podpinający się pod motyw rozpropagowany w latach 70-tych i 80-tych tylko po to, żeby oddać go we współczesnej, lekko groteskowej stylistyce. Bez choćby grama naturalizmu, z którego słynęły włoskie horrory o kanibalach, bez odrobiny brudu, który niegdyś dosłownie oblepiał zdjęcia. Za to z wszelkim poszanowaniem współczesnego, plastikowego sznytu. Zamiast ziarnistych, przybrudzonych lokacji, z których przebijałaby aura zdefiniowanego zagrożenia mamy pastelowe, wypieszczone krajobrazy mieniące się rażącymi kolorami w pełnym peruwiańskim słońcu. Z realizacji zamiast pełnej swobody i zrozumienia, że z amatorki może narodzić się prawdziwie dusząca aura ekstremalnego zdegenerowania przebija wręcz obsesyjny perfekcjonizm, „wzbogacony” współczesnymi, jakże sztucznymi sposobami szokowania. Aż nie chce mi się wierzyć, że ktoś, kto potrafił w XXI wieku nakręcić film („Śmiertelną gorączkę”) klimatem zbliżony do horrorów z lat 70-tych i 80-tych tak dalece sfuszerował w tym konkretnym przypadku. Później podobny zabieg (na zasadzie skontrastowania fabuły z pastelowymi barwami) Roth wykorzystał w thrillerze "Kto tam?", ale w tym przypadku poszczególne elementy zamiast przyjemnie, acz paradoksalnie się dopełniać, pogrywać z przyzwyczajeniami widzów, jedynie się "gryzły". Plastik zamiast brudu? I to ma być kino kanibalistyczne stworzone z potrzeby złożenia hołdu dawnym reprezentantom owego prądu? To chyba jakiś żart.

Dopóki jeszcze nic zajmującego się nie dzieje, dopóki zapoznajemy się z bohaterami „The Green Inferno” nie jest jeszcze tragicznie. Plastik ze szczególną mocą przebijał z ekranu nieco później, zaś wprowadzenie we właściwą akcję poprowadzono nieporównanie lepiej. W roli głównej wystąpiła Lorenza Izzo, która dwa lata później ponownie podjęła współpracę z Elim Rothem w jego „Kto tam?” z o wiele lepszym skutkiem (jej filmowego ojca kreował Richard Burgi, który z kolei niegdyś grał w rothowskim „Hostelu 2”). W „The Green Inferno” była nieco toporna, jakby niejaką trudność sprawiało jej okazywanie silniejszych emocji. Jednak jej postać nie wzbudziła we mnie większej sympatii nie tyle przez niedostatki warsztatowe Izzo, co charakter Justine. Wyciszone, naiwne kobietki pragnące zmienić świat, ale nie w pojedynkę, bo na to brakuje im odwagi, jakoś nigdy mnie nie zachwycały. I tak też jest w przypadku Justine, która po usłyszeniu na wykładzie o praktykowaniu obrzezania wśród niektórych rdzennych plemion świata (niektórym potrzebne są studia, aby mogli posiąść taką wiedzę…) dołącza do grupy aktywistów, której przewodzi charyzmatyczny, buńczuczny Alejandro. Studenci planują wyjazd do peruwiańskiej dżungli amazońskiej celem nagłośnienia problemu eksploracji tamtejszych terenów. Jak się z czasem okaże wszyscy, poza jedną osobą, są pełni idealistycznych, godnych podziwu przekonań. Kieruje nimi altruistyczna potrzeba ratowania Natury i ochrony życia rdzennych plemion. I nawet jeśli jedyne, co mogą zrobić to nagłaśnianie tych problemów poprzez przypinanie się do drzew i buldożerów pod okiem czujnych kamerek w telefonach to nie wahają się czynić chociaż tego, w nadziei, że uda im się odrobinę zaburzyć owy brutalny porządek świata. Ironią jest, że młodzi aktywiści z czasem staną się więźniami ludzi, w obronie których wystąpili (jeszcze raz podkreślam: poza jednym z nich). Zostaną zniewoleni przez plemię, którego sposób bycia tak szanowali (no, może poza obrzezaniem). Nie wiedzieli tylko (bo skąd amerykańscy studenci mieli to wiedzieć?), że mieszkańcy tych terenów rozsmakowali się w ludzkim mięsie. Liczebność protagonistów, pomimo plastikowej oprawy wizualnej, wzbudziła we mnie niejakie nadzieje na zajmujące rozwinięcie tej historii. Jednak już katastrofa samolotu znacząco przesiała tę pokaźną grupkę, przez co jedynie kilkoro z nich trafiło w ręce wysmarowanego czerwonym barwnikiem, zabawnie się prezentującego kanibalistycznego plamienia. Protagoniści zostali przeniesieni do ich wioski i wtrąceni do klatki skleconej z bambusa, z której to mogli obserwować zwyczaje tubylców. Ich preferencje kulinarne unaoczniła im już scena mająca miejsce zaraz po ich uwięzieniu. Tragicznie sfilmowane, na dużym zbliżeniu w formie migawek, wycinanie oczu i języka i pożeranie owych części ciała na surowo oraz pozbawienie kończyn i spijanie krwi tryskającej z szyi. To właściwie jedyna dobitna antropofagiczna sekwencja, co wydaje się niepojęte w przypadku horroru kanibalistycznego. W dodatku przez swoją rozproszoną formę i rażąco czerwoną, niebywale sztuczną posokę wielce rozczarowująca. Pozostałe drastyczne sceny są niestety jeszcze mniej pomysłowe, pobieżnie sfilmowane i co gorsza tak samo plastikowe, a największą żałość wzbudza ujęcie z mrówkami… Pod kątem makabryczności Eli Roth dosłownie osiadł w sztampie, serwując mi takie „kwiatki”, jak standardowe podrzynanie gardła, czy wyrywanie zębami mięsa z ramienia wrzeszczącego mężczyzny. Oczywiście, fragmentarycznie, bo twórcom zabrakło odwagi, autentyzmu i pomysłowości, którymi to cechowało się niegdysiejsze kino kanibalistyczne. W połączeniu z tymi niewywołującymi zniesmaczenia, beznamiętnymi scenami gore, ukazane odrobinę groteskowo plemię i pastelowe barwy dają naprawdę wbijający się w pamięć horror. Toż, takiej "profanacji" najprawdopodobniej nigdy nie zapomnę… Chociaż gwoli sprawiedliwości przyznaję, że sekwencja z wypróżnianiem się nawet mnie rozbawiła, a taki chyba był zamiar scenarzystów.

Nie wiem, jak „The Green Inferno” odbiorą osoby niezaznajomione w włoskim kinem kanibalistycznym z lat 70-tych i 80-tych. Nie wiem, czy sama nie potrafiłabym spojrzeć przychylnym okiem na to dzieło, gdybym nie znała paru wcześniejszych dokonań Włochów na tym polu. Może i byłabym łaskawsza, ale jak już to tylko odrobinę, bo plastikowa oprawa, a co za tym idzie brak dosadnego klimatu grozy, na które naprawdę nie sposób przymknąć oczu są dla mnie nie do zaakceptowania. Podobnie, jak sztuczne sceny mordów. Niebywałe, że to film Eliego Rotha, po prostu nie chce się w to wierzyć. Ale za to nie dziwią mnie problemy z dystrybucją… Ciekawe, czy plany dokręcenia sequela się sprawdzą. Ze wstępnych zapowiedzi twórców wynika, że druga część ma nosić tytuł „Beyond the Green Inferno”, ale jeszcze nie wiadomo, czy obraz na pewno powstanie. W każdym razie jeśli tak to nie popełnię tego samego błędu i nie podejdę do kontynuacji „The Green Inferno” równie entuzjastycznie, jak do pierwszej odsłony.

niedziela, 27 grudnia 2015

Podsumowanie roku 2015 (najlepsze, najgorsze horrory)

Zwyczajowo przyszła pora na podsumowanie mijającego roku. W poniższym zestawieniu znajdują się wszystkie dotychczas obejrzane przeze mnie horrory, których pierwszy światowy pokaz miał miejsce w 2015 roku. Filmy podzieliłam na trzy grupy: pozycje, których nie przyjęłam pozytywnie, obrazy przeciętne, do których mam ambiwalentny stosunek i produkcje moim zdaniem całkiem udane. Rzecz jasna zestawienie jest całkowicie subiektywne, więc radzę nie przykładać wielkiej wagi do tej klasyfikacji.

Na minus

13. „Poltergeist” – moda na „wskrzeszanie” starych horrorów wciąż trwa. Twórcy remake’ów kultowych horrorów często zdają się nie rozumieć, że to co podobało się kiedyś między innymi dzięki wykorzystaniu ówczesnych efektów specjalnych niekoniecznie zda egzamin dzisiaj. Przynajmniej nie w pojęciu przeciwników CGI. Kilkadziesiąt milionów dolarów, wyłożonych na produkcję odświeżonej wersji „Ducha” Tobe’a Hoopera i przeznaczenie ich głównie na efekty komputerowe w moim pojęciu nie jest kluczem do sukcesu. Już lepiej twórcy „Poltergeista” zrobiliby, gdyby cały film, a nie tylko jego pierwszą połowę utrzymali w dramatycznym klimacie z niejasną ingerencją nadprzyrodzonego.

12. „Projekt Lazarus” – jeden z tych przypadków, gdzie treść przerasta formę. Scenariusz szczególnie innowacyjny nie jest, ale ma w sobie potencjał, w moim odczuciu przyćmiony realizacją. Za jedną z największą zmór współczesnych horrorów uważam plastikowe zdjęcia, a niestety na takowe postawili twórcy „Projektu Lazarus”. Do tego szczypta efektów komputerowych i nierobiące pożądanego wrażenia jump sceny. Cóż, dla mnie to przepis na miernotę, ale przecież nie z myślą o mnie kręcono ten film.

11. „Crimson Peak. Wzgórze krwi” – hollywoodzki sznyt, przesłodzone wątki romantyczne i parę wizualizacji duchów, aż krzyczących, że zbudowano je z pikseli to coś wręcz idealnego na wielkie ekrany. To coś, co siłą rzeczy zdobędzie serca rzeszy odbiorców, w tym również niejednego fana kina grozy. A mnie, co najwyżej ukołysze do snu.

10. „The Culling” – niektóre horrory chyba powinno się kręcić do połowy. Przerwać, zanim zapragnie się wmontować kilka efektów komputerowych. Szczególnie, jeśli prezentują się tak żenująco-zabawnie, jak w „The Culling”. Konwencjonalna fabuła filmu nie przeszkadzałaby zanadto, gdyby całość utrzymano w klimacie z pierwszej połowy, ale niestety pragnienie popisania się głupawymi efektami zwyciężyło i… pogrążyło ten horror.

9. „The Inhabitants” – choć z moich powyższych wywodów może wynikać, że gwarancją miernego horroru są sztuczne CGI to nie jedyny element, który może skutecznie odrzucić mnie od horroru. Z równym powodzeniem całkiem ciekawie zapowiadający się film może pogrążyć amatorski montaż i nieumiejętne generowanie klimatu grozy, głównie przez rozproszoną narrację, co dobitnie udowadnia „The Inhabitants”.

8. „Dark Summer”ghost story oddana w przybrudzonej kolorystce rodem z kina gore (takiego delikatniejszego) kontrastem mogłaby porywać, gdyby tylko jej twórcy wiedzieli, co to wyczucie w czasie podczas porywania się na jump sceny i dozowanie napięcia, które ożywiłoby nieco długie przestoje w akcji. Bo bez tego pozostaje wydmuszka, która wręcz przygniata monotonią.

7. „Szubienica” – schematyczne triki, pobieżne wizualizacje ducha, multum nieefektywnych jump scen i denerwujące drżenie kamery w chwilach nazwijmy je szczytowej grozy. Właśnie w takim kierunku podąża wiele horrorów verite, w tym rozreklamowana „Szubienica”.

6. „Taśmy Watykanu – twórcy tego tworu po długich namysłach doszli chyba do przekonania, że współczesne horrory o opętaniach odbierane są tak chłodno głównie z powodu powtarzalności motywów. A gdyby tak obok klasycznego opętania pokazać wątek rodem z „Omena”? No tak, zstąpienie na ziemię Antychrysta i zapoczątkowanie proroctwa św. Jana nie jest co prawda oryginalnym motywem w kinematografii, ale w horrorze o opętaniu może za takowe być poczytywane. Przecież ludzie wolą „Egzorcystę” od współczesnych tworów poruszających tożsamą problematykę nie dlatego, że tamto arcydzieło między innymi było przeładowane duszącym klimatem grozy i autentycznie przerażało niepowtarzalną charakteryzacją opętanej. Nie, ludzie wolą „Egzorcystę”, bo w latach jego świetności scenariusz nie był tak oklepany, jak teraz… A więc plastikowa realizacja, głupawe pomysły (scena z jajkami wspina się na wyżyny absurdu) i nieefektowna charakteryzacja opętanej nie przeszkodzą w pozytywnym odbiorze „Taśm Watykanu”… Powyższe to oczywiście ironia, bo tylko ona pomogła mi przetrwać seans tego marnego tworu.

5. „Ghoul” – i znowu „kręcenie z ręki” tyle, że w wydaniu czesko-ukraińskim. Czego tutaj nie ma? Medium, nawiedzenie, opętanie, a la plansza ouija, kanibalizm i duch jednego z autentycznych seryjnych morderców. Wydawać by się mogło, że taka różnorodność motywów jest gwarantem dynamicznego, bazującego na różnych emocjach straszaka, ale nie. Zamiast klimatyczno-szokującego wykorzystania tych konwencjonalnych wątków twórcy postawili na wyjałowioną z napięcia, częstą bieganinę po lesie, bzdurne dialogi i oczywiście rozchwianą pracę kamery, która miejscami istotnie wywołuje mdłości. Więc chyba zniesmaczyć mnie się jednak twórcom „Ghoula” udało…

4. „Area 51” – mało wam „kręcenia z ręki”? W takim razie przedstawiam kolejny twór podpinający się pod tę coraz bardziej denerwującą modę tym razem w wydaniu horroru science fiction. Oczywiście, jak na tego rodzaju kino przystało rozproszonej pracy kamery nie zabraknie, a poza tym to… no nic. Chyba, że za porywające uzna się wędrówki po Strefie 51, która kryje tak ciekawe tajemnice, że aż ma się ochotę rzucić czymś w ekran.

3. „Pod” – prolog i jeden efekt specjalny. To właściwie wszystko, co jako tako wyszło twórcom horroru science fiction pod tytułem „Pod”, bo poza tym mamy oddarty z wszelkich emocji i klimatu pokaz amatorszczyzny. Zamknięcie akcji w ciasnych pomieszczeniach, w których grasuje jakieś dziwaczne stworzenie zapewne zdałoby egzamin, gdyby tylko kreatorzy tego pomysłu stopniowali napięcie, zamiast w kółko serwować nam szybkie, nieumiejętnie zmontowane sekwencje starć z nieznanym i to po uprzedniej, rozwleczonej do granic możliwości bzdurnej, chaotycznej konwersacji bohaterów, która (i słusznie) nie nastrajała pozytywnie do dalszej części seansu.

2. „A Christmas Horror Story” – twórcy tego świątecznego dziełka chcieli chyba skonfrontować się z niemieckim folklorem, ale w dowcipnym stylu. No, cóż humor jest niskich lotów, ale nie to jest najgorsze w „A Christmas Horror Story”. Większą żałość budzą efekty komputerowe, miejscami wręcz prezentujące się jakby wprost wyjęto je z jakiejś animacji. Jedynie zakończenie tego tworu prezentuje sobą jakiś poziom, bo pozostałe naciągane rozwiązania fabularne w zamiarze mające bawić, a w rzeczywistości wywołując co najwyżej uśmiech politowania, w zamiarze mające zniesmaczać i trzymać w napięciu, a w rzeczywistości irytując zwykłą amatorszczyzną, nie mają sobą absolutnie nic do zaoferowania. Chyba, że taki humor do kogoś trafia.

1. „Muck” – a w moim odczuciu największym gniotem mijającego roku (z tych, które obejrzałam) zostaje film skierowany do specyficznego grona odbiorców. Obcując z tą produkcją nie sposób oprzeć się wrażeniu, że kierowano ją do ludzi odnajdujących się w teledyskowej stylistyce, celowo przerysowanych rozwiązaniach fabularnych i dobitnym wręcz nachalnym dowcipie. W zamyśle „Muck” miał być chyba pastiszem rąbanek, ale oczywistości, na których oparto jego scenariusz nie stawiają go na równi z błyskotliwym „Krzykiem”, moim zdaniem oczywiście, bo jak zawsze znalazły się osoby, których owa produkcja przekonała. Wszak wystarczy jedynie „nadawać na tych samych falach”, co twórcy „Muck”, ażeby zapałać sympatią do ich projektu, problem tylko w tym, że ja nadaję na innych…

Średnie

8. „Ludzka stonoga 3” – dwie poprzednie części śmiałej trylogii Toma Sixa jedynie sporadycznie uciekały się do humoru, który i tak w starciu z nagromadzeniem bezeceństw (szczególnie w dwójce) nie wywoływały ataków „oczyszczającego” śmiechu. W trójce postanowiono to zmienić i zamiast nade wszystko szokować oraz zniesmaczać odbiorców głównie ich bawić – kontrowersyjnymi wstawkami, tak więc z myślą o ludziach obdarzonych specyficznym poczuciem humoru. Znalazło się też kilka całkiem pomysłowych krwawych scen, ale nie jest to już mocna rozrywka na miarę drugiej odsłony.

7. „Contracted: Phase II” – po wspaniałej jedynce byłam mocno rozczarowana dwójką. Podczas, gdy poprzednia odsłona ochoczo odnosiła się do tradycji body horrorów, generując dodatkowo iście duszący klimat rozpadu (tak ludzkiego ciała, jak wnętrza domu głównej bohaterki) sequel poszedł w sztampę, dostosowując się do wymagań masowych odbiorców. Oprawa audiowizualna i kilka pojedynczych sekwencji gore na szczęście odrobinę rekompensują niesmak na widok fabuły, ale nie na tyle, żeby wzbudzić we mnie poczucie, choćby zbliżenia się do znakomitej jedynki.

6. „Wrota zaświatów” – najpewniej inspirowany „Naznaczonym” film bazujący na delikatnym klimacie niezdefiniowanego zagrożenia i wizualizacjach rodem z dark fantasy. Niewymagające myślenia kino na dosłownie jeden raz, które broni się przede wszystkim sprawną narracją zachęcającą do obejrzenia całości.

5. „Extinction” – filmowcy coraz częściej eksperymentują z konwencją zombie movies, zapewne dostrzegając, że opinia publiczna jest coraz bardziej zmęczona klasycznymi apokalipsami żywych trupów. Stąd coraz częstsze skupianie się przede wszystkim na dramatycznych aspektach egzystencji kilku pozostałych przy życiu bohaterów. Takie nie efekciarskie, bardziej emocjonalne, aniżeli widowiskowe podejście do horrorów o zombie zapewne nie sprosta wymaganiom wszystkich wielbicieli niniejszego nurtu, ale być może dla niejednego widza będzie miłą odskocznią od sztampy.

4. „Tajemnica Instytutu Atticus” – połączenie „Furii” Briana De Palmy z „Egzorcystą”. No dobrze, opętanie nie przejawia się tutaj tak miażdżąco, jak w ponadczasowym horrorze Williama Friedkina, ale wykorzystuje podobne motywy, co w tych dwóch filmach. „Tajemnicę Instytutu Atticus” oddano w stylistyce mockumentary i nawet jeśli zabrakło wbijających się w pamięć, przerażających sekwencji to i tak ogląda się to całkiem znośnie.

3. „Into the Grizzly Maze” – przyjemny animal attack, co nie jest częste u współczesnych reprezentantów tego nurtu. Nie ma tutaj jakiś miażdżących akcentów gore, nie ma odkrywczych rozwiązań fabularnych, ale mimo tego film przyjmuje się z wielką przyjemnością. Może przez brak przekombinowania, może dzięki umiejętnie dozowanemu napięciu, a może za sprawą wzbudzających sympatię protagonistów i pięknych krajobrazów. Jaki powód by nie był „Into the Grizzly Maze” ogląda się naprawdę bezboleśnie.

2. „Stung” animal attack o zmutowanych osach… to nie mogło się udać, a jednak jest całkiem nieźle. Fizycznie obecne na planie rekwizyty to największy plus ten produkcji, kilka krwawych scen również oddano przekonująco, choć troszkę za mało pokazano. Obiekcje można mieć za to do na siłę dowcipnych kwestii bohaterów, które nie wywierały pożądanego, prześmiewczego efektu i jednowątkowej fabuły, która miejscami może odrobinę nużyć, co bardziej wymagających odbiorców.

1. „Mroczne wizje – moim zdaniem najlepszy średniak (jeśli można w ogóle wartościować przeciętniaki…) głównie przez coś, co większość widzów odebrało nieprzychylnie. Otóż, w „Mrocznych wizjach” najbardziej urzekło mnie stonowanie, bo obecnie twórcy coraz rzadziej przedkładają narrację nad próby straszenia. Oglądając ten film nie miałam wrażenia, że za wszelką cenę, z wykorzystaniem wszystkich, choćby najbardziej absurdalnych środków próbuje się mnie przerazić. Odebrałam za to niewygórowane pragnienie opowiedzenia jakiejś historii, owszem zaskakującej tylko finałem, poza tym dosyć konwencjonalnej, ale i tak całkiem zajmującej. 

Na plus

15. „Maggie” – kolejne eksperymentowanie z zombie movies, kładące nacisk na ogrom cierpień pozostałych przy życiu na skutek stopniowego upadku ludzkości i przemiany w żywe trupy członków rodziny. Więcej tutaj dramatu niż horroru, ale wrażliwość twórców wystarczyła, żebym nie miała większego niedosytu. Owszem, pierwszą połowę filmu odrobinę bym podreperowała, ale nawet w takim kształcie jest dobrze.

14. „Sinister 2” – odcinanie kuponów, wiem. Zdaję sobie również sprawę, że kontynuacji osławionego tytułu daleko do poprzednika, ale w oderwaniu od jedynki można się całkiem nieźle bawić. Oczywiście, udanych jump scen jest niewiele, fabuła też do odkrywczych nie należy (choć ukłon w stronę „Dzieci kukurydzy” mnie przekonał), ale jeśli zamiast diablo przerażającego, skomplikowanego, czy innowacyjnego straszaka oczekuje się stonowanej, nieprzesadzonej w wymowie i całkiem klimatycznej rozrywki to można zaaprobować ten pomysł chociaż na tyle, żeby się nie nudzić.

13. „Harbinger Down” – jeśli w dzisiejszych czasach kręci się bazujący na prostocie wręcz naiwności horror science fiction próbujący przypomnieć nam stare, dobre czasy trzeba być przygotowanym na wzmożoną krytykę. Chyba, że trafi się na taką jednostkę, jak ja, która w opozycji do większości widzów dostrzega piękno w animatronice, trikach monterskich, efekcie miniatury i charakteryzacji, mając w poważaniu drogie efekty komputerowe.

12. „Nightlight” – horror w dużej mierze oparty na bieganinie po lesie w dodatku sfilmowany „z ręki” to nie jest coś, co zachęcałoby mnie do seansu. A jednak cieszę się, że dałam szansę „Nightlight”, bo udowadnia, że pozory mogą mylić, że nawet z takich zniechęcających pomysłów można wydobyć maksimum klimatu grozy i dosłownie namacalną aurę zaszczucia. Nie trzeba nawet zbyt wiele pokazywać, żeby rozbudzić ciekawość widza – wystarczy odrobina wyczucia gatunku i determinacja, czego nie zabrakło twórcom niniejszego obrazu.

11. „The Exorcism of Molly Hartley” – sequel „The Haunting of Molly Hartley” realizacyjnie tak nietypowo podchodzący do tematyki opętania, że już zdążył pozyskać rzeszę antyfanów. Bo przecież nie każdy dostrzeże pozytywy w klimacie rodem z filmów gore stojącym w opozycji do na ogół towarzyszącej takim obrazom nadnaturalnej aurze. Nie każdy też dostrzeże plusy w minimalizacji ingerencji komputera na korzyść fizycznych efektów specjalnych, ale jeśli ktoś jest spragniony właśnie takiego spojrzenia na jeden z najczęściej eksploatowanych w religijnym kinie grozy motywów to być może przyjmie ten film z przychylnością równą mojej.

10. „Howl” – kolejny horror stworzony przez ludzi, zdających się rozumieć, że prostota w kinie grozy często może mieć większą siłę rażenia, aniżeli nadmierne skomplikowanie, które do niczego konkretnego nie prowadzi. Tym razem postawiono na wilkołaki, w większości nieprezentujące się ciekawie, ale za to atakujące w zachwycającej, mrocznej scenerii w dużej mierze stworzonej w oparciu o zdobycze nowoczesnej technologii, co już samo w sobie jest dużym kuriozum. Nowoczesna oprawa wizualna, która niosłaby tak spory ładunek grozy i która by mnie zachwyciła to doprawdy bardzo rzadki fenomen. 

9. „Exeter” – absurdalne sytuacje, dużo wymuszonego dowcipu, drętwe postaci… Tak, wszystko to odnajdziemy w „Exeter”, ale obok niniejszych mankamentów pojawiły się też liczne plusy, które w dużym stopniu rekompensują niedostatki. Przekuwanie ogranych motywów kina grozy w coś nowego, sporo mrocznego klimatu, szczypta gore i dynamika, wymuszająca na widzach wzmożone skupienie.

8. „The Diabolical” – twórcy tego horroru ładnie sobie pograli z oczekiwaniami widzów uwarunkowanymi przez lata obcowania ze znanymi motywami kinematografii grozy. Niby wszystko toczy się znanym torem, niby wszystko jest oczywiste, ale to tylko pozory. Oprócz przewrotnego scenariusza spotkamy się tutaj z naprawdę ciekawym dramatem pewnej wzbudzającej sympatię rodziny, zniewolonej przez jakieś dziwne siły, dużą dozą napięcia i zgrabną charakteryzacją szczególnie jednej maszkary.

7. „Naznaczony: rozdział 3” – po znakomitej jedynce i przeciętnej dwójce wypadało zbić jeszcze jakiś kapitał na znanym tytule. Spodziewałam się najgorszego, ale o dziwo dostałam wzbudzającą zainteresowanie, choć mało odkrywczą historię, bazującą głównie na klimacie, a nie sztucznym efekciarstwie. Owszem, jump sceny mogłyby być nieco śmielsze, a i scenariusz miejscami niepotrzebnie skłaniał się w stronę humoru, ale ogólnie trzecią odsłonę „Naznaczonego” przyjęłam całkiem entuzjastycznie.

6. „Demonic” – dwutorowa narracja i dwie odmienne stylistyki (standardowa i kręcona subiektywnie, z ręki), odrobina intrygującego kryminału, zaskakujące jump scenki i nacechowany nadnaturalnością, mroczny klimat to przepis na całkiem oryginalną ghost story. Minimalistyczną w wymowie (efekty komputerowe są znikome) i przykuwającą uwagę treścią. „Demonic” eksperymentuje z konwencją i to całkiem udanie, przynajmniej w mojej skromnej ocenie.

5. „All Hallows’ Eve 2” – po udanej jedynce przyszła pora na kontynuowanie pomysłu halloweenowej antologii, tyle że tym razem zamiast serwować widzom cztery niedługie historyjki twórcy poszli na całość i porwali się na aż dziewięć jeszcze krótszych segmentów. Z których większość z nutą nostalgii przeniosła mnie w starą, dobrą epokę VHS-ów, zadowalając prostotą, efektami specjalnymi i klimatem.

4. „We Are Still Here” – minimalistyczny swoisty hołd oddany głównie twórczości niezastąpionego Lucio Fulciego z klimatem rodem z horrorów lat 70-tych i 80-tych, realistycznymi akcentami gore i oczywiście fabularną prostotą. Film celujący głównie w miłośników niskobudżetowych horror z ostatnich dekad XX wieku i to z takim smakiem, że nie sposób oderwać oczu od ekranu.

3. „The Hallow” – kolejny efekt pracy miłośnika starych horrorów, próbującego i to z sukcesem wskrzesić ducha kina grozy ostatnich dekad XX wieku. Pokazującego ogrom dobrodziejstw płynących z praktycznych efektów specjalnych, ale też osiągnięć współczesnych form filmowania. Silnie skontrastowane, plastyczne zdjęcia przywodzące na myśl „Labirynt fauna” zaskakująco nie przeszkadzają w przywoływaniu aury rodem z horrorów lat 80-tych. W dodatku „The Hallow” ma też coś ciekawego do powiedzenia, coś oddanego z takim ładunkiem emocjonalnym, że wprost nie można się nadziwić, iż film nakręciła osoba dotychczas niezajmująca się tworzeniem horrorów.

2. „Bone Tomahawk” – film jedynie pod koniec wykorzystujący motywy charakterystyczne dla horroru, najsilniej osadzony w westernowej stylistyce z nutką przygodówki i komedii, którego fenomenu nie jestem w stanie pojąć. Co brzmi dziwnie, jeśli weźmie się pod uwagę moją wielką sympatię do niego. Niesamowicie wciągnęła mnie podróż kilku mężczyzn śladami kanibalistycznego plemienia, choć była wielce monotonna. Doprawdy nie wiem, jakim cudem twórcom udało się rozbudzić we mnie tyle emocji, aż do krwawej końcówki nie pokazując nic wbijającego się w pamięć. Najprawdopodobniej właśnie melancholia i stonowanie wyniosły scenariusz na prawdziwe wyżyny, co jest tak wielce trudną sztuką, że pozostaje tylko zdumienie na widok geniuszu twórców „Bone Tomahawk”.

1. „Dziewczyny śmierci” – chyba nikogo nie zaskoczy, że obsesyjna miłośniczka slasherów na pierwszym miejscu obejrzanych horrorów z 2015 roku zamieszcza właśnie reprezentanta tego nurtu. Ale przynależność do filmów slash nie uwarunkowała mojego wyboru. O tym przesądził już kształt produkcji, a nie jej korzenie. Pastisz camp slasherów, błyskotliwością dorównujący osławionym „Krzykom” Wesa Cravena, choć w przeciwieństwie do nich bardziej czytelnie nawiązujący do nieśmiertelnych rąbanek z lat 80-tych, w przewrotny sposób podchodzący do ich klimatu – z przerysowaniem, acz i tak wskrzeszając ducha filmów slash. Coś tak rewelacyjnego, że nawet oszczędne w wymowie, oklepane sceny mordów nie psują ogólnych wrażeń z seansu. Twórcy „Dziewczyn śmierci” swoją znajomością camp slasherów, wręcz bijącą z ekranu miłością do tego podgatunku i przede wszystkim umiejętnością przełożenia wszystkich ich walorów w „krzywym zwierciadle” na język filmu dosłownie skradli mi serce, tak samo jak przed laty Craven.