niedziela, 31 maja 2015

„Let Us Prey” (2014)


Rachel Heggie rozpoczyna pracę, na nocnej zmianie, na posterunku policji w małym miasteczku. W drodze na dyżur jest świadkiem potrącenia samochodem mężczyzny przez młodego chłopaka, Caesara. Poszkodowany znika, a Rachel eskortuje kierowcę do celi. Wkrótce potem jej koledzy z pracy doprowadzają na posterunek potrąconego niedawno mężczyznę. Uporczywe milczenie zatrzymanego i niemożność poznania jego personaliów zachęca policjantów do zatrzymania go w areszcie na jedną noc pod zarzutem włóczęgostwa. Niedługo po osadzeniu tajemniczego mężczyzny w celi, policjantów i innych zatrzymanych zaczynają dręczyć wizje ich niechlubnych czynów z przeszłości. Rachel natomiast przypomina sobie traumatyczny okres z dzieciństwa, kiedy była więźniem psychopaty.

Brytyjsko-irlandzki horror początkującego w pełnym metrażu Briana O’Malley’a na podstawie scenariusza Davida Cairnsa i Fiony Watson. Reżyser podkreślał w wywiadach, że pragnął stworzyć ponadczasowy film grozy w duchu klasyki z lat 80-tych, tak aby opinia publiczna po samej realizacji nie była w stanie ocenić rzeczywistego wieku produkcji. Ambitny plan, jak na niedoświadczonego w pełnym metrażu artystę, ale chwali się, że O’Malley mierzy wysoko, nie zadowalając się półśrodkami (przynajmniej w swoich wyobrażeniach). Stylizacja na kino lat 80-tych udała się twórcom tylko w połowie. Z jednej strony mamy, bowiem parę efektów komputerowych, które nie prezentują się, jakby zostały wygenerowane w przedostatniej dekadzie XX wieku i mniej istotne szczegóły, jak na przykład model telefonu komórkowego Rachel. Ale z drugiej mamy klimat, który istotnie mogłaby stworzyć jakaś ekipa filmowców z lat 80-tych. Bez ziarna, jak na przykład w „Grindhouse: Death Proof” i „Grindhouse: Planet Terror” (tak dobrze to nie ma), ale za to z delikatnie wzorowanymi na horrorach z ostatnich dekad XX wieku oświetleniem, pracą kamery i ścieżką dźwiękową.

Już czołówka „Let Us Prey” wprowadza widzów w sugestywny klimat filmu – silnie skontrastowane zdjęcia ponurych krajobrazów, w kilku ujęciach rozciągających się w tle tajemniczego mężczyzny. Sprawia to wrażenie, jakbyśmy zostali wrzuceni w sam środek miasta-widmo, zamieszkanego przez jednego człowieka, dysponującego jakąś nadprzyrodzoną mocą. Kiedy zaczyna się właściwa akcja filmu okazuje się, że owe osobliwe odczucie nie mija się zanadto z prawdą. Poznajemy kilku bohaterów, ale poza tym nocna sceneria małego miasteczka prezentuje się, jakby wyjęto ją wprost ze „Strefy mroku”. Mieszkańcy zapewne już śpią, ale ta świadomość wcale nie zakłóca ogólnej impresji wymarcia niemalże całego społeczeństwa. Niemalże, bo na scenie „pozostali jeszcze” miejscowi policjanci i kilku aresztantów, z władającym niepokojącymi mocami bezimiennym mężczyzną na czele. Jego odciski palców odpowiadają liniom papilarnym zmarłego w latach 80-tych mężczyzny, a sam zainteresowany nie śpieszy się z objaśnianiem tej nieścisłości. Bez słowa sprzeciwu udaje się do celi, tak jakby już zawczasu przygotował sobie jakiś diabelski plan. I istotnie, późniejsze wydarzenia utwierdzają widzów w tym odczuciu. Scenarzyści szybko wyjawiają, że bezimienny mężczyzna to taka nowa wersja Andre Linoge’a z miniserialu „Sztorm stulecia”. Jestem przekonana, że pomysłodawcy fabuły wzorowali się na tej postaci, bo podobieństwa są aż nazbyt widoczne. Podobnie, jak Linoge więzień numer sześć biernie przyjmuje fakt swojego zatrzymania, również zna wszystkie grzeszki otaczających go ludzi i potrafi samą siłą woli wzbudzić w nich wyrzuty sumienia i popchnąć do samounicestwienia. Ale o ile w „Sztormie stulecia” mieliśmy całą gromadę ludzi, których złe uczynki nie były na tyle poważne, aby zasłużyli sobie na śmierć, to w „Let Us Prey” jedynie główna bohaterka, bardzo przekonująco wykreowana przez Pollyannę McIntosh zasłużyła sobie na sympatię odbiorców. Reszta dosyć szybko z pozytywnych bohaterów przeobraża się w czarne charaktery, których śmierci, w imię sprawiedliwości, wręcz się oczekuje. Nowy Linoge nie stosuje względem nich przemocy fizycznej. Korzystając ze swoich nadprzyrodzonych mocy stara się rozbudzić w nich głęboko skrywane destrukcyjne i autodestrukcyjne zapędy i pozwolić, aby sami doprowadzili się do zguby.

Lwia część akcji rozgrywa się wewnątrz mrocznego posterunku policji oraz w podziemnych zawilgoconych celach. Choć O’Malley nie ucieka się do zdecydowanych, niepokojących wstawek ingerencji nieznanego w znaną nam rzeczywistość samym gęstym klimatem, stworzonym dzięki ponurej kolorystyce i dudniącej ścieżce dźwiękowej generuje typową dla kina nadprzyrodzonego aurę niesamowitości. Dodatkowym smaczkiem jest kompilacja tego elementu ze scenami gore, lekko kiczowatymi, ale podejrzewam, że był to celowy zabieg, mający nasuwać skojarzenia z niskobudżetowymi horrorami z lat 80-tych. Wizje ofiar nowego Linoge’a nie tyle mają straszyć, co zniesmaczać. Na obytych z kinem gore widzach owe umiarkowanie drastyczne wstawki zapewne nie zrobią większego wrażenia, ale zamysł twórców powinien się ziścić w przypadku osób mniej zaznajomionych z krwawym kinem grozy. O’Malley nie tylko w retrospekcjach zahacza o gore, ale również w sekwencjach z teraźniejszości, które prezentują się jeszcze śmielej – między innymi poporcjowane ciało upchnięte w lodówce, odsłonięty mózg chłopaka i moim zdaniem najlepsza, choć najbardziej oszczędna w epatowaniu makabrą sekwencja z wiszącą kobietą. Twórcy, co prawda pokazali tylko jej nogi i plamę krwi rozlewającą się na podłodze, ale dzięki ciekawemu trickowi z oświetleniem owy mord najsilniej rozbudził moją wyobraźnię (sama dopowiedziałam sobie, jaki widok rozpościera się wyżej, a jak wiadomo to, co sobie wyobrazimy często przebija nawet najwymyślniejsze efekty specjalne). Żeby jednak nie było tak różowo jestem zmuszona zaznaczyć, że pomimo znakomitej realizacji „Let Us Prey” odrobinę traci na scenariuszu. Owszem, fabułę poprowadzono w taki sposób, aby rozbudzić zainteresowanie mniej wymagających widzów (czyli między innymi moje), ale tylko na czas seansu. Oprócz paru wstawek gore, które i tak zbytnio pomysłowe nie są, O’Malley nie pokazał tutaj nic, co miałoby szansę na dłużej zapaść w pamięć, a już na pewno nic, co w przyszłości kazałoby patrzeć na ten obraz przez pryzmat produkcji kultowej (do czego, jak sam przyznał reżyser zmierzał). Lekka stylizacja na horror z dawnych lat nie wystarcza, bowiem w obecnych czasach (i chwała za to) nie jest to już żadnym novum. Scenariusz pozostawiał pole nie tylko na mocniejsze uderzenia, ale również większą komplikację fabularną. Rozumiem, że O’Malley niczym twórcy kina grozy z lat 80-tych XX wieku stawiał na prostotę, ale kilka podatnych na wieloraką interpretację akcentów by nie zaszkodziło – jeśli już nie w środku seansu to przynajmniej w finale, który jest tak jednoznaczny i miałki, że już bardziej nie można.

W moim odczuciu cała obsada spisała się nadzwyczaj przekonująco, ale na największą pochwałę oprócz wspomnianej już Pollyanny McIntosh (gwiazdy między innym „Offspring” i „The Woman”) zasługuje kreacja więźnia numer sześć. Liam Cunningham w tej odsłonie był tak intrygująco tajemniczy wręcz charyzmatyczny, że aż nie mogłam oderwać od niego wzroku. Podobny zachwyt wzbudził we mnie Brian Vernel w roli aroganckiego, antypatycznie nastawionego do policji Caesara – mało doświadczony aktor, aczkolwiek mający zadatki na wyrazistą postać kina.

Pomimo silnej inspiracji „Sztormem stulecia” i braku bardziej wbijających się w pamięć rozwiązań fabularnych oraz efektów specjalnych polecę ten film. Ale tylko osobom nieoczekującym większych fajerwerków od kina grozy, akceptującym prostotę i wprost przepadającym za budowaniem dramaturgii za pośrednictwem mrocznego klimatu i umiarkowanie krwawych scen gore. Nic nadzwyczajnego, ale myślę, że istnieje szansa, iż „Let Us Prey” dostarczy trochę rozrywki, co poniektórym widzom.        

sobota, 30 maja 2015

„Exeter” (2015)


Patrick pomaga księdzu Conway’owi w porządkowaniu dawnego szpitala psychiatrycznego dla małoletnich, w którym stosowano kontrowersyjne metody leczenia. Jego znajomy, w tajemnicy przed księdzem postanawia zorganizować w tym miejscu imprezę, pomimo sprzeciwów Patricka. Nazajutrz, po hucznej zabawie w budynku zostaje jedynie grupka przyjaciół Patricka i jego brat Rory. Otępieni używkami postanawiają wypróbować sztuczkę z lewitacją. Jak się okazuje ta niewinna zabawa wpuszcza demona, Devona, do wnętrza Rory’ego. Opętany chłopiec zaczyna polować na swoich kolegów, odcinając im drogę ucieczki z budynku. 

Remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, reboot pt. „Piątek 13-go” i swego rodzaju uwspółcześniona wersja Frankensteina" na podstawie prozy Deana Koontza – dotychczas były to wszystkie osiągnięcia Marcusa Nispela w kinematografii grozy. Kiedy już myślałam, że to twórca skazany na powielanie znanych pomysłów, niepotrafiący nakręcić niczego nowego, Nispel zaskakuje mnie swoim najnowszym horrorem, na podstawie scenariusza Kirsten Elms, która była między innymi współscenarzystką „Piły mechanicznej”, trzeciej uwspółcześnionej historii o kanibalistycznej rodzince z Teksasu. Tak więc reżyser, który w 2003 roku zapoczątkował uwspółcześnianie „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” połączył siły ze współautorką fabuły trzeciego i jak na razie ostatniego filmu nakręconego na fali remake’u Nispela. Najnowszy horror Marcusa Nispela jest znany pod trzema tytułami: „Exeter”, „Backmask” i „The Asylum”. Premierowy pokaz odbył się w 2015 roku w Wielkiej Brytanii na Festiwalu Filmowym w Glasgow. 

Chociaż byłam lekko zawiedziona nową wersją „Piątku 13-go” cały czas miałam nadzieję, że Marcus Nispel nakręci jeszcze jakiś horror poziomem zbliżony do moim zdaniem najlepszego XXI-wiecznego remake’u, jaki dane mi było dotychczas zobaczyć, czyli do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Cóż, „Exeter” z pewnością nie może się równać z najważniejszym horrorowym dokonaniem Nispela, ale na tle współczesnych amerykańskich straszaków i tak prezentuje się całkiem nieźle. Kirsten Elms zauważalnie wyszła z założenia, że im więcej różnych konwencji kina grozy zawrze w swoim scenariuszu tym lepiej. Tak, więc mamy typowy dla ghost stories motyw należącego do Kościoła niegdysiejszego szpitala psychiatrycznego dla nieletnich, którego personel stosował na swoich pacjentach okrutne metody leczenia (elektrowstrząsy, terapię szokową). Niszczejąca sceneria owianego złą sławą zakładu naprawdę robi spore wrażenie, przede wszystkim dzięki zdolnościom Nispela do generowania odpowiedniego klimatu za pomocą światła, ścieżki dźwiękowej i kolorystyki. Paleta barw jest doprawdy mocno zróżnicowana – od przyblakłych odcieni rodem z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, przez gęste ciemności spowijające niektóre pomieszczenia, po błękitnawe refleksy dominujące w pokojach z oknami. W połączeniu z brudnymi wnętrzami, pełnymi akt byłych pacjentów szpitala i wszelkiego rodzaju zakurzonych sprzętów eksperymentowanie z kolorystyką wprowadza naprawdę mroczną aurę niezdefiniowanego zagrożenia. Muzyka natomiast najważniejszą rolę pełni w licznych jump scenach – akcentowanie dosłownie każdego niespodziewanego pojawienia się zagrożenia mocnym uderzeniem dźwiękowym może poderwać z fotela niejednego widza. Drugim znanym motywem kina grozy, zawartym w scenariuszu jest opętanie przez złośliwego demona, Devona, który za życia był pacjentem Exeter. Pierwszą jego ofiarą pada najmłodszy w gronie protagonistów Rory. Znana zabawa w „lekki jak piórko, sztywny jak deska” (pierwszy raz spotkałam się z nią podczas seansu „Szkoły czarownic”) wpuszcza złośliwy byt do wnętrza chłopca, który zamienia się w maszynę do zabijania. Zachodzące bielą oczy, popękana, blada twarz, wykrzywiona w odrażającym grymasie robi naprawdę duże wrażenie, głównie dzięki minimalizmowi. Charakteryzator nie przekombinował, ani w przypadku Rory’ego, ani pozostałych opętań, które w paru ujęciach są o wiele bardziej dosadne (zakrwawione twarze), ale nie aż tak, żeby popaść w groteskę.

Dwa znane w kinie grozy motywy twórcy podlali dosyć obfitą dawką gore. Takie krwawe podejście do tematyki zawłaszczania dusz przez demona chwilami kojarzyło mi się z „Gallows Hill” i oczywiście z „Martwym złem”. Spece od efektów byli równie zdeterminowani do pokazania jak największej liczby sposobów eliminacji ofiar. Jako, że akcja „Exeter” zawiązuje się bardzo szybko – twórcy nie tracą czasu na czcze gadanie i już po krótkim wprowadzeniu przechodzą do rzeczy – nie sposób wymienić wszystkich krwawych scen, które upakowano w owej produkcji. Mnie osobiście najbardziej podobało się odłupanie kawałka twarzy opętanego. Podobnie, jak w kilku innych krwawych sekwencjach posiłkowano się tutaj komputerem, przy ujęciu policzka pozbawionego skóry, ale przymknęłam oczy na sztuczność tego konkretnego kadru, kiedy zobaczyłam jakże przekonujący wizualnie ochłap twarzy leżący nieopodal okaleczonej ofiary. Drugą taką pamiętną sceną jest rozpływanie się twarzy opętanej dziewczyny. Gore jest oczywiście dużo więcej, ale Nispel nie koncentruje się na najdrobniejszych krwawych szczegółach, w szybkich fragmentach pokazując widzom, jakie odrażające rzeczy można zrobić z człowiekiem. Dużo więcej uwagi poświęca problematyce opętania, jawnie nawiązującej do „Egzorcysty”. Mamy krótkie ujęcie kultowego pajęczego kroku i dobitne odniesienie do tego arcydzieła filmowego horroru, wtłoczone w usta jednego z bohaterów („Nie jesteś ojcem Merrinem”). Ponadto Nispel przypomina widzom kultową scenę z „Martwicy mózgu”, kiedy Patrick jako narzędzie mordu wykorzystuje kosiarkę oraz „Martwe zło”. Nawiązanie do tego ostatniego jest już mniej oczywiste. Dotyczy nagrania na YouTube, który edukuje naszych bohaterów w temacie egzorcyzmów. Autor radzi im skorzystać z pomocy księdza, bo w przeciwnym wypadku mogą narazić się na niebezpieczeństwo, ale młodzi z oczywistych powodów są zdani tylko na siebie. Co prawda nagranie nie przywołuje demonów, jak w „Martwym złu”, ale i tak delikatnie nasuwa na myśl tę produkcję. 

Nie wiem dlaczego, ale scenarzystka postanowiła mocno przerysować postacie protagonistów. Uwypuklić ich nielogiczne zachowanie (po opętaniu Rory’ego dzwonią po księdza zamiast po karetkę, po pierwszych zgonach postanawiają poporcjować ciała i się ich pozbyć zamiast wezwać służby porządkowe i spróbować wyjaśnić tę całą niezwykłą sytuację i wreszcie nawet nie próbują wybić szyb w oknach, w których nie ma krat), wtłoczyć w ich usta dowcipne dialogi i podkreślić komiczny wydźwięk niektórych sytuacji (na przykład zatwardziały ateista po ujrzeniu opętanego na chwilę zamienia się w gorliwego, ściskającego krucyfiks katolika). Nie wiem, czy zamysłem scenarzystki było rozpisanie lekko pastiszowej fabuły, którą należy traktować z przymrużeniem oka (wskazywałyby na to również liczne odniesienia do innych horrorów), ale myślę, że „Exeter” wypadłby lepiej bez tych komediowych wstawek. W końcu profesjonalna, dynamiczna realizacja, klimat i sceneria warunkowały powstanie pełnokrwistego, poważnego straszaka. Dowcip naprawdę w tym konkretnym obrazie był zbędny.

W ogólnym rozrachunku byłam zadowolona z seansu „Exeter”. Oczywiście zmodyfikowałabym postacie protagonistów, zminimalizowała akcenty komediowe i zrezygnowałaby z kilku absurdalnych sytuacji, ale poza tym nie zauważyłam jakichś poważniejszych uchybień. Fabuła, co prawda do odkrywczych nie należy, ale Marcusowi Nispelowi udało się przekuć znane motywy w coś interesującego – dynamicznego, krwawego i chwilami nastrojowego. Mnie to wystarczy, choć zdaję sobie sprawę, że taki miszmasz nie każdemu przypadnie do gustu.   

piątek, 29 maja 2015

John Brunner „Wszyscy na Zanzibarze”


Początek XXI wieku. Ludzkość boryka się z wieloma poważnymi problemami. Przeludnienie i agresja Chińczyków najbardziej aprobują Amerykanów. Aby ograniczyć liczbę narodzin i zapobiec chorobom genetycznym wiele stanów wprowadza restrykcyjne przepisy kontrolujące prokreację. Korporacja General Technics (GT) jest w posiadaniu superkomputera, Salmanasara, który w największym stopniu warunkuje posunięcia Państwa. Wiceprezes GT, czarnoskóry (Afram) Norman House mieszka w Nowym Jorku z Donaldem Hoganem zwerbowanym przed dziesięcioma laty przez Państwo. Donald zajmuje się zbieraniem i przetwarzaniem danych w oczekiwaniu na misję szpiegowską. Tymczasem House dostaje szansę przejęcia małego, biednego państewka w Afryce Zachodniej, Beninii, którego mieszkańcy szczycą się zerową agresją.

„Wszyscy na Zanzibarze” brytyjskiego autora powieści science fiction, Johna Kiliana Houstona Brunnera po raz pierwszy opublikowano w 1968 roku. Książkę uhonorowano nagrodą Hugo oraz British Science Fiction Association (BSFA), ale już opinie ówczesnych krytyków były mocno zróżnicowane. Jedni w samych superlatywach wyrażali się o dziele Brunnera, innym koncepcja autora wydawała się nieco wymuszona, tak jakby pisał z myślą o nagrodach, a nie czytelnikach. Na początku XXI wieku, czyli w czasach, o których traktowała wizja Brunnera, niestety dopiero po jego śmierci, krytycy nie mieli już żadnych wątpliwości – przyznali, że wyobrażenie autora w wielu miejscach okazało się trafne i choćby za tę miejscową przenikliwość uznano „Wszystkich na Zanzibarze” za jedno z największych dokonań science fiction w historii tego gatunku. Współcześni znawcy literatury zrozumieli i docenili również skomplikowaną narrację książki, na którą niektórzy krytycy utyskiwali pod koniec lat 60-tych XX wieku.

„Murzyni przewyższają przedstawicieli rasy białej, ponieważ nie wynaleźli broni nuklearnej, samochodu, chrześcijaństwa, gazu paraliżującego, obozów koncentracyjnych, broni biologicznej ani megalopolis.”

Publikacja wydawnictwa MAG pod sztandarem nowej serii Artefakty, pomimo swoich niemałych gabarytów i twardej oprawy jest bardzo leciutka, co z miejsca przypadło mi do gustu, bo idealnie nadaje się do podczytywania w terenie. Tłumaczenie Wojciecha Szypuły również zasługuje na pochwałę. W końcu niełatwo jest należycie przełożyć na język polski tak kuriozalnie spisaną powieść, eksperymentującą z narracją i naszpikowaną dziwnym slangiem. Brunner snuje swoją opowieść z czterech różnych perspektyw, podzielonych na odpowiednie działy. „Ciągłość” to nadrzędna oś fabularna, której głównymi bohaterami są szpieg Donald Hogan i wiceprezes potężnej korporacji GT, Norman House. Owe ustępy są najwygodniejsze w odbiorze, ponieważ bez żadnej komplikacji w przekazie, z poszanowaniem chronologii Brunner skupił się w nich na właściwej, czysto beletrystycznej akcji powieści. Jednakże „Ciągłość” przeplata się z innymi działami, z których najmniej skomplikowanym jest „Na zbliżeniu”, czyli sporadyczne portretowanie bohaterów drugoplanowych i epizodycznych, których egzystencje w tym dystopijnym świecie dają odbiorcom szerszy obraz na rzeczywistość wyklutą w wyobraźni autora. „Świat tu-i-teraz”, nastręczający najwięcej problemów w całościowym ogarnięciu tematu to przede wszystkim pozornie niezwiązane z właściwą akcją urywki nużących reklam, doniesień prasowych i tym podobnych. Brunner za ich pośrednictwem pragnął przede wszystkim dać do zrozumienia czytelnikom, że w przyszłości (która dla współczesnych odbiorców jest już teraźniejszością) wysoko rozwiniętymi krajami w dużej mierze będą sterować media, że ludzie bez cienia krytycyzmu będą pochłaniać wszystko, co zobaczą w telewizji, której notabene pozwolą na kształtowanie własnego światopoglądu. Dziś już wiemy, że Brunner zanadto nie minął się z prawdą w tej kwestii. Ostatni dział to „Kontekst”, czyli tło historyczne, socjologiczne, geograficzne, ekonomiczne etc. brunnerowskiego uniwersum. Autor najczęściej przybliża w tych rozdziałach fikcyjną twórczość Chada Mulligana, cynicznego socjologa, który (i słusznie) wszelkiego zła dopatruje się w rasie ludzkiej. Fragmenty powieści i artykułów Mulligana to zdecydowanie najciekawsze ustępy tego nietuzinkowego dzieła. Zapoznając się z jego pesymistycznymi poglądami czułam się, jakbym odnalazła bratnią duszę. Socjolog Brunnera przystępnie wykładał dosłownie wszystkie moje indywidualne poglądy na otaczający mnie świat, tak jakby autor żyjący i tworzący w poprzednim wieku przeniknął mój umysł i przelał wszystkie myśli na papier. Wieść niesie, że John Brunner był niezwykle gniewnym, obrażonym na ludzkość pisarzem, który jak się okazało podobnie, jak wykreowany przez niego Mulligan, bezskutecznie próbował uświadomić naszej rasie kilka integralnych prawd, o których zapomnieli w pędzie za mamoną. Znając charakterystykę pisarza można założyć, że Mulligan, zdecydowanie najbarwniejszy bohater „Wszystkich na Zanzibarze” był literackim odbiciem samego Brunnera, oburzonego kondycją najbardziej niszczycielskiej rasy zamieszkującej Ziemię.

„Zdajemy sobie sprawę z rozmiarów naszej planety, więc nie zgadzamy się, żeby nasze osobiste ograniczone horyzonty definiowały rzeczywistość. Znacznie bardziej rzeczywiste jest to, co płynie do nas z telewizora.”

Dojrzały, niewzdragający się przed bardzo długimi, złożonymi zdaniami styl Brunnera właściwie wyprzedził swoją epokę. Podczas, gdy w XX wieku w gatunku science fiction prym wiodły proste, przystępne narracje i pobieżne opisy (choć pojawiały się też, rzadziej, bardziej rozbudowane dzieła), autor „Wszystkich na Zanzibarze” jakby z przekorą wyłamał się z owego trendu. Skierował swoją powieść do wymagających czytelników, pragnących czegoś cięższego zarówno fabularnie, jak i warsztatowo. W ten sposób powstało przepastne, dojrzale opowiedziane tomiszcze, będące niejakim rozliczeniem ze światem. Czytając „Wszystkich na Zanzibarze” dzisiaj, mając za sobą okres, w którym umiejscowiono akcję książki można zauważyć, że w wielu aspektach wizje Brunnera się ziściły. Powszechne zapładnianie pozaustrojowe, Wspólna Europa (czyli Unia Europejska), moda na ulepszanie swojego ciała (szeroko dostępne operacje plastyczne), obsesja, granicząca z wiarą w komputery, bezmyślny pęd za korporacyjną karierą, reżim Yatakangu (dzisiaj podobnie jawi się ustrój Korei Północnej) i oczywiście silne oddziaływanie mediów na mentalność społeczeństwa to tylko niektóre z przykładów przewidywalności Brunnera. Oczywiście, w paru kwestiach minął się z prawdą – na przykład aneksja krajów afrykańskich przez Europejczyków, Rada Eugeniczna kontrolująca prokreację i odrzucenie społeczne każdego, kto posiada więcej niż dwójkę dzieci (zwanych przez Brunnera progenami), ale ogólny obraz przeludnionego, borykającego się z niedoborem surowców naturalnych świata jawi się bardzo podobnie. Tak samo rola człowieka w tym wszystkim. Brunner pisze wprost, że człowiek w XXI wieku rodzi i kształci się tylko po to, aby wtłoczyć go w statystykę – nawet praca, jaką może przysłużyć się Państwu nie ma znaczenia, bo władzom jest obojętne, czy znajdzie zatrudnienie. W końcu taśmy w fabrykach dokładniej wywiążą się z powierzonych im zadań. To właśnie maszyny, w przekonaniu Brunnera przyczynią się do podniesienia stopy bezrobocia (i znowuż to się sprawdziło), a naprawdę inteligentne komputery skonstruowane przez człowieka wcześniej, czy później uświadomią ludzkości, że jest już niepotrzebna („Najpierw używasz maszyn, potem wkładasz je na siebie, a potem im służysz”). W przekazie Brunnera dominują również idee pacyfistyczne – autor, co dla niektórych może być mocno kontrowersyjne, bez ogródek obrazuje wojsko, jako sytuację psychotyczną. Żołnierzy definiuje, jako świrów, wyzbywających się swojego jestestwa w imię bzdurnych interesów Państwa, które tak naprawdę wykorzystuje ich do zagarnięcia dla siebie wszelkich profitów. Generałowie natomiast w przekonaniu Brunnera to psychopaci, odnajdujący przyjemność w znęcaniu się nad gotowymi „służyć krajowi” młodymi mężczyznami i w podkreślaniu swojej wyższości nad nimi. Nienawiść do uzależnionej od wojen ludzkości w kilku wątkach aż sączy się z kart powieści. Autor, w pewnym momencie radzi nawet swojej rasie wybić się nawzajem, przed rozmnożeniem, bo tylko to zapewni jej spokój. I chyba nikt nie zaprzeczy, że ta cyniczna rada najtrafniej podsumowuje chorobliwie agresywne postawy rasy ludzkiej.

Żeby nie było, że John Brunner tylko narzeka akcja „Wszystkich na Zanzibarze” w dużej mierze koncentruje się na małym afrykańskim państewku, Beninii, którego mieszkańcy żyją w skrajnej nędzy, z dala od zdobyczy technologicznych. Egzystujący, jak jedna wielka szczęśliwa rodzina, w harmonii i spokoju Beniniczycy udowadniają reszcie świata, że bogactwo nie determinuje szczęśliwości, że ludzie żyjący w ubóstwie są mniej agresywni i potrafią cieszyć się z niczego, w przeciwieństwie do wysoko rozwiniętych, materialistycznych krajów (podobnie, jak dzisiejsi Rumuni). Brunner dobitnie daje tutaj do zrozumienia, że rozwój technologiczny i podnoszenie standardu życia społeczeństwa doprowadzi ludzkość do zguby, że jedyną nadzieją na odzyskanie sensu istnienia i pokojowej koegzystencji z bliźnimi jest powrót do korzeni. Szkoda tylko, że głos Brunnera nie był słyszalny w XX wieku – może, gdyby ludzkość wzięła sobie do serca jego trafne obserwacje dzisiejsze realia nie malowałyby się w tak ciemnych barwach…

„Każdy kraj, mój, pański, dowolny inny ma takie same interesy i tak samo o nie dba: bierze ludzi, których interes państwa obchodzi mniej niż wiadro wielorybiej mierzwy, posyła ich za granicę i każe im zabijać kobiety i dzieci. Istotnie, tak właśnie wygląda ta sprawa w każdym kraju na świecie! A wie pan, jak ja nazywam tę sprawę? Bezczelną chciwością, ot co.”

Jak już wspomniałam lekturę „Wszystkich na Zanzibarze”, oprócz narracji, nieco komplikuje slang. Brunner, podobnie jak George Orwell w swoim arcydziele „1984” wprowadza swego rodzaju nowomowę. Niektóre słówka w przełożeniu na język polski są już w powszechnym obiegu, ale z innymi pisarz bądź tłumacz troszkę poeksperymentował. Całośmietnik, kurżeszmać, mierzwa, laski na określenie wszystkich kobiet i nazywani ziomami mężczyźni, wściek (człowiek opętany manią zabijania), orbitować, krwawiciel, pędzimetro, „zapnij twarz” (zamiast „zamknij się”), prawostróż, prawokatolik i tak dalej. Choć początkowo takie „dziwolągi językowe” mogą nastręczać czytelnikom nieco problemów autor dosyć szybko objaśnia ich znaczenie w tak przystępnym stylu, że z czasem ma się wrażenie, iż takie słownictwo istnieje w rzeczywistości. Podobnie, jak wszystkie inne części składowe tej powieści, bowiem Brunner posiadł rzadko spotykany dar dosłownego zatapiania odbiorców w swoim uniwersum, wypierania z jego świadomości otaczającej go rzeczywistości i wtłaczania w jego umysł własnych, jakże błyskotliwych przekonań i wizji, które przecież, jeśli nie znalazły w całości swojego odbicia na początku XXI wieku zawsze jeszcze mogą się spełnić. 

„Wszyscy na Zanzibarze” to przede wszystkim powieść skierowana do wymagających czytelników, poszukujących poważnych pozycji science fiction, które zmuszają do myślenia i porażają realizmem. Obok tej lektury nie można przejść obojętnie, nie można „wchłonąć” jej w kilka godzin z nastawieniem na opowieść czysto rozrywkową. Aby zrozumieć koncepcję Johna Brunnera i docenić jego wielki talent należy dać również coś od siebie – w pełnym skupieniu podejść do tej skomplikowanej, wielowątkowej książki i zadumać się nad wieloma jakże ważnymi kwestiami poruszonymi przez autora. Kilka z nich w skrócie przedstawiłam wyżej, ale to zaledwie „kropla w morzu” geniuszu Brunnera. Chcesz więcej? To daj szansę „Wszystkim na Zanzibarze”, bo ta pozycja zasługuje na twoją uwagę, John Brunner zapracował sobie na to, jak mało który inny pisarz science fiction.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu