Rachel Heggie rozpoczyna pracę, na nocnej zmianie, na posterunku policji w
małym miasteczku. W drodze na dyżur jest świadkiem potrącenia samochodem mężczyzny
przez młodego chłopaka, Caesara. Poszkodowany znika, a Rachel eskortuje kierowcę
do celi. Wkrótce potem jej koledzy z pracy doprowadzają na posterunek potrąconego
niedawno mężczyznę. Uporczywe milczenie zatrzymanego i niemożność poznania jego
personaliów zachęca policjantów do zatrzymania go w areszcie na jedną noc pod
zarzutem włóczęgostwa. Niedługo po osadzeniu tajemniczego mężczyzny w celi,
policjantów i innych zatrzymanych zaczynają dręczyć wizje ich niechlubnych
czynów z przeszłości. Rachel natomiast przypomina sobie traumatyczny okres z dzieciństwa,
kiedy była więźniem psychopaty.
Brytyjsko-irlandzki horror początkującego w pełnym metrażu Briana O’Malley’a
na podstawie scenariusza Davida Cairnsa i Fiony Watson. Reżyser podkreślał w
wywiadach, że pragnął stworzyć ponadczasowy film grozy w duchu klasyki z lat
80-tych, tak aby opinia publiczna po samej realizacji nie była w stanie ocenić rzeczywistego
wieku produkcji. Ambitny plan, jak na niedoświadczonego w pełnym metrażu
artystę, ale chwali się, że O’Malley mierzy wysoko, nie zadowalając się
półśrodkami (przynajmniej w swoich wyobrażeniach). Stylizacja na kino lat
80-tych udała się twórcom tylko w połowie. Z jednej strony mamy, bowiem parę
efektów komputerowych, które nie prezentują się, jakby zostały wygenerowane w
przedostatniej dekadzie XX wieku i mniej istotne szczegóły, jak na przykład model
telefonu komórkowego Rachel. Ale z drugiej mamy klimat, który istotnie mogłaby
stworzyć jakaś ekipa filmowców z lat 80-tych. Bez ziarna, jak na przykład w „Grindhouse: Death Proof” i „Grindhouse: Planet Terror” (tak dobrze to nie ma), ale za to z delikatnie
wzorowanymi na horrorach z ostatnich dekad XX wieku oświetleniem, pracą kamery
i ścieżką dźwiękową.
Już czołówka „Let Us Prey” wprowadza widzów w sugestywny klimat filmu –
silnie skontrastowane zdjęcia ponurych krajobrazów, w kilku ujęciach
rozciągających się w tle tajemniczego mężczyzny. Sprawia to wrażenie, jakbyśmy
zostali wrzuceni w sam środek miasta-widmo, zamieszkanego przez jednego człowieka,
dysponującego jakąś nadprzyrodzoną mocą. Kiedy zaczyna się właściwa akcja filmu
okazuje się, że owe osobliwe odczucie nie mija się zanadto z prawdą. Poznajemy
kilku bohaterów, ale poza tym nocna sceneria małego miasteczka prezentuje się,
jakby wyjęto ją wprost ze „Strefy mroku”. Mieszkańcy zapewne już śpią, ale ta
świadomość wcale nie zakłóca ogólnej impresji wymarcia niemalże całego
społeczeństwa. Niemalże, bo na scenie „pozostali jeszcze” miejscowi policjanci
i kilku aresztantów, z władającym niepokojącymi mocami bezimiennym mężczyzną na
czele. Jego odciski palców odpowiadają liniom papilarnym zmarłego w latach
80-tych mężczyzny, a sam zainteresowany nie śpieszy się z objaśnianiem tej
nieścisłości. Bez słowa sprzeciwu udaje się do celi, tak jakby już zawczasu
przygotował sobie jakiś diabelski plan. I istotnie, późniejsze wydarzenia
utwierdzają widzów w tym odczuciu. Scenarzyści szybko wyjawiają, że bezimienny
mężczyzna to taka nowa wersja Andre Linoge’a z miniserialu „Sztorm stulecia”.
Jestem przekonana, że pomysłodawcy fabuły wzorowali się na tej postaci, bo podobieństwa
są aż nazbyt widoczne. Podobnie, jak Linoge więzień numer sześć biernie
przyjmuje fakt swojego zatrzymania, również zna wszystkie grzeszki otaczających
go ludzi i potrafi samą siłą woli wzbudzić w nich wyrzuty sumienia i popchnąć
do samounicestwienia. Ale o ile w „Sztormie stulecia” mieliśmy całą gromadę
ludzi, których złe uczynki nie były na tyle poważne, aby zasłużyli sobie na śmierć,
to w „Let Us Prey” jedynie główna bohaterka, bardzo przekonująco wykreowana
przez Pollyannę McIntosh zasłużyła sobie na sympatię odbiorców. Reszta dosyć
szybko z pozytywnych bohaterów przeobraża się w czarne charaktery, których
śmierci, w imię sprawiedliwości, wręcz się oczekuje. Nowy Linoge nie stosuje
względem nich przemocy fizycznej. Korzystając ze swoich nadprzyrodzonych mocy
stara się rozbudzić w nich głęboko skrywane destrukcyjne i autodestrukcyjne zapędy
i pozwolić, aby sami doprowadzili się do zguby.
Lwia część akcji rozgrywa się wewnątrz mrocznego posterunku policji oraz w
podziemnych zawilgoconych celach. Choć O’Malley nie ucieka się do
zdecydowanych, niepokojących wstawek ingerencji nieznanego w znaną nam
rzeczywistość samym gęstym klimatem, stworzonym dzięki ponurej kolorystyce i
dudniącej ścieżce dźwiękowej generuje typową dla kina nadprzyrodzonego aurę
niesamowitości. Dodatkowym smaczkiem jest kompilacja tego elementu ze scenami gore, lekko kiczowatymi, ale
podejrzewam, że był to celowy zabieg, mający nasuwać skojarzenia z niskobudżetowymi
horrorami z lat 80-tych. Wizje ofiar nowego Linoge’a nie tyle mają straszyć, co
zniesmaczać. Na obytych z kinem gore
widzach owe umiarkowanie drastyczne wstawki zapewne nie zrobią większego wrażenia,
ale zamysł twórców powinien się ziścić w przypadku osób mniej zaznajomionych z
krwawym kinem grozy. O’Malley nie tylko w retrospekcjach zahacza o gore, ale również w sekwencjach z
teraźniejszości, które prezentują się jeszcze śmielej – między innymi poporcjowane
ciało upchnięte w lodówce, odsłonięty mózg chłopaka i moim zdaniem najlepsza,
choć najbardziej oszczędna w epatowaniu makabrą sekwencja z wiszącą kobietą. Twórcy,
co prawda pokazali tylko jej nogi i plamę krwi rozlewającą się na podłodze, ale
dzięki ciekawemu trickowi z oświetleniem owy mord najsilniej rozbudził moją
wyobraźnię (sama dopowiedziałam sobie, jaki widok rozpościera się wyżej, a jak
wiadomo to, co sobie wyobrazimy często przebija nawet najwymyślniejsze efekty
specjalne). Żeby jednak nie było tak różowo jestem zmuszona zaznaczyć, że
pomimo znakomitej realizacji „Let Us Prey” odrobinę traci na scenariuszu.
Owszem, fabułę poprowadzono w taki sposób, aby rozbudzić zainteresowanie mniej
wymagających widzów (czyli między innymi moje), ale tylko na czas seansu.
Oprócz paru wstawek gore, które i tak
zbytnio pomysłowe nie są, O’Malley nie pokazał tutaj nic, co miałoby szansę na
dłużej zapaść w pamięć, a już na pewno nic, co w przyszłości kazałoby patrzeć
na ten obraz przez pryzmat produkcji kultowej (do czego, jak sam przyznał
reżyser zmierzał). Lekka stylizacja na horror z dawnych lat nie wystarcza,
bowiem w obecnych czasach (i chwała za to) nie jest to już żadnym novum.
Scenariusz pozostawiał pole nie tylko na mocniejsze uderzenia, ale również
większą komplikację fabularną. Rozumiem, że O’Malley niczym twórcy kina grozy z
lat 80-tych XX wieku stawiał na prostotę, ale kilka podatnych na wieloraką
interpretację akcentów by nie zaszkodziło – jeśli już nie w środku seansu to
przynajmniej w finale, który jest tak jednoznaczny i miałki, że już bardziej
nie można.
W moim odczuciu cała obsada spisała się nadzwyczaj przekonująco, ale na
największą pochwałę oprócz wspomnianej już Pollyanny McIntosh (gwiazdy między innym „Offspring”
i „The Woman”) zasługuje kreacja więźnia numer sześć. Liam Cunningham w tej
odsłonie był tak intrygująco tajemniczy wręcz charyzmatyczny, że aż nie mogłam oderwać
od niego wzroku. Podobny zachwyt wzbudził we mnie Brian Vernel w roli
aroganckiego, antypatycznie nastawionego do policji Caesara – mało doświadczony
aktor, aczkolwiek mający zadatki na wyrazistą postać kina.
Pomimo silnej inspiracji „Sztormem stulecia” i
braku bardziej wbijających się w pamięć rozwiązań fabularnych oraz efektów
specjalnych polecę ten film. Ale tylko osobom nieoczekującym większych
fajerwerków od kina grozy, akceptującym prostotę i wprost przepadającym za
budowaniem dramaturgii za pośrednictwem mrocznego klimatu i umiarkowanie
krwawych scen gore. Nic
nadzwyczajnego, ale myślę, że istnieje szansa, iż „Let Us Prey” dostarczy trochę
rozrywki, co poniektórym widzom.