środa, 31 października 2012

Halloween w TV

Jak co roku nasza telewizja przygotowała kilka niespodzianek dla wielbicieli horrorów, którzy Halloween zdecydują się spędzić w zaciszu domowym i choć szczerze powiedziawszy, jako że święto nie obowiązuje oficjalnie w Polsce, patrząc na ramówki programów telewizyjnych tak naprawdę tylko kilka programów może pochwalić się kilkoma wyświetlanymi dzisiaj pod rząd filmami grozy.
Jakościowo prym będzie wiodło Ale Kino+, które w tym roku postawiło na lata 90-te. O 20:10 zobaczymy głośny horror wampiryczny z gwiazdorską obsadą, na podstawie książki Anne Rice pt. „Wywiad z wampirem”. Zaraz po nim najsłynniejszy pastisz w historii kina grozy „Krzyk” Wesa Cravena oraz obraz kanibalistyczny „Drapieżcy”. Czyli mamy nastrojowy horror wampiryczny, slasherowy pastisz oraz mroczne gore – jeśli Ale Kino+ nie pomyślało o entuzjastach każdego nurtu horroru (co byłoby raczej niewykonalne) to przynajmniej swoją ramówką ujęło gusta dosyć sporej rzeszy entuzjastów tego gatunku, za co należą się gratulacje.
Troszkę gorzej rzecz ma się z Tele 5, ale tylko pod kątem doboru filmów, ponieważ ilościowo również ukłoniło się fanom interesującego nas gatunku. Cykl, nazwany „Halloween Party” zaczyna się o 20:05 od, moim zdaniem, przyzwoitego slashera, o krwiożerczym stomatologu, natomiast kolejne „Route 666” i „W pogoni za świtem” chociaż, podobnie jak „Dentysta” nakręcone specjalnie na potrzeby telewizji, więc siłą rzeczy jakimiś wybitnymi obrazami nie są może przypadną do gustu, entuzjastom niskobudżetówek.

Skoro dwa przodujące programy tegoroczne mamy już za sobą, czas przejść do kanałów, które zrezygnowały z  halloween’owych maratonów, ale mimo wszystko pamiętały o wielbicielach kina grozy. 13th Street Universal o północy wyświetli „Halloween 2” z 1981 roku, AXN „Egzorcyzmy Emily Rose” o 23:00, Canal+ o 21:00 postawiło na horror komediowy zatytułowany „Stan Helsing”, a późno w nocy na dwie produkcje polskie - „Diabła” i „Wilczycę”, HBO natomiast, skromnie po północy pokaże nam tylko „Księdza” z 2011 roku. Lepiej zaprezentuje się TCM, ale niestety program ten nie jest dostępny zbyt wielkiej rzeszy odbiorców. Już o 17:00 zobaczymy klasyczny obraz z 1939 roku pt. „Pies Baskerville’ów”, potem troszkę Stephena Kinga („Podpalaczka’ i „Dolores Claiborne”), a na koniec kolejny klasyk „Dziwolągi”. Gdyby nie fakt, żet TCM nie jest ogólnodostępnym kanałem (jak Ale Kino+ i Tele 5) to z pewnością cieszyłby się największą oglądalnością w dzisiejszym dniu. Program muzyczny MTV również pamiętał o horrormaniakach, decydując się na wyświetlenie swojej własnej produkcji - slashera o 23:55 pt. „Moje superkrwawe urodziny 3”.

Przechodząc do kanałów ogólnodostępnych nasza „kochana” TVP1 po raz enty wyświetli ekranizację opowiadania Stephena Kinga zatytułowaną „Mgła”, więc jeśli komuś jakimś cudem udało się ten obraz przegapić to dzisiaj o 20:25 ma okazję to nadrobić – ale spokojnie, jeśli dzisiaj umknie mu ta pozycja to z całą pewnością w najbliższym czasie jeszcze nie raz dostrzeże ją w ramówce TVP1:) Polsat z uporem kontynuuje swoją „Komediową Środę”, jednakże dzisiaj zdecydował się na mały ukłon w stronę Halloween - o 23:50 proponując nam horror komediowy „Zombieland”. Na deser TVN7 o 23:10 wyświetli mroczny musical Tima Burtona, zainspirowany znaną legendą o kanibalu Sweeney’u Toddzie.

Podsumowując, jak co roku, telewizja w ogólnym rozrachunku nie zapomniała o święcie horrormaniaków, ale ilościowo, a często nawet jakościowo nie jest niestety już tak różowo. Ja postawię na DVD, ale mam nadzieję, że ktoś jednak znajdzie coś dla siebie wśród powyższych propozycji.

Wszystkim horrormaniakom życzę przerażającego Halloween!!!

wtorek, 30 października 2012

Mega paczka od Oficynki

Dzisiaj dotarła do mnie pokaźna porcja literatury od Oficynki. Wygląda na to, że zostałam subtelnie zachęcona do bliższego zapoznania się z twórczością naszych rodzimych pisarzy literatury grozy:) Kto wie, może w końcu się do nich przekonam:) Bardzo dziękuję Oficynce – niedługo recenzje powyżej zaprezentowanych tytułów.

„Droga bez powrotu 5” (2012)

W małym miasteczku w Zachodniej Wirginii w okresie halloween’owym odbywa się festiwal, na którym rzesze młodych ludzi maszeruje przez ulice w przebraniach Ludzi Gór. Tymczasem miejscowa pani szeryf zamyka w areszcie grupkę przyjaciół i starszego mężczyznę, który od jakiegoś czasu „opiekuje się” zbiegłymi z zakładu psychiatrycznego zdeformowanymi kanibalami. Przestrzega panią szeryf, że jeśli go nie wypuści jeszcze tej samej nocy jego ludzie urządzą w mieście krwawą jatkę, jednak ta nie daje wiary jego słowom…
Kolejna część znanej serii wyreżyserowana przez Declana O‘Briena. Przy okazji recenzji czwartej odsłony wspomniałam, że twórcy powinni zaprzestać już kręcenia kolejnych sequeli, ale nawet mi się nie śniło, że któraś część może być gorsza od trójki. No cóż, twórcy piątki udowodnili mi, że wszystko jeszcze jest możliwe, a sam mierny poziom tego obrazu zmusza mnie do zakrzyknięcia: a nie mówiłam? Każdy, kto miał do czynienia z odsłonami od dwa do cztery będzie doskonale wiedział, czego może się spodziewać, ale niech nie liczy na mroczny klimat (akcja rozgrywa się pod osłoną nocy, i to tyle, jeśli chodzi o dbałość twórców o atmosferę grozy, alienacji, czy wszechobecnego zagrożenia), profesjonalną obsadę (nie wypatrzyłam tutaj ani jednego aktora, który przyzwoicie wykonałby swoją pracę), czy chociażby zabawne komediowe wstawki (nie licząc nieustannie chichoczącego kanibala z długimi siwymi włosami – jego groteskowa aparycja ma szansę wywołać uśmiech na ustach widza). Są za to trzy sceny seksu, bo przecież bez golizny by się nie obeszło oraz całkiem spory rozlew krwi. Niektóre mordy, jak na przykład oderwanie uszu, łamanie nóg, karmienie dziewczyny jej własnymi wnętrznościami, czy akcja na boisku naznaczono nawet sporą dozą oryginalności, ale przez swoją ewidentną przesadę w epatowaniu bryzgającą posoką ocierają się o najzwyklejszy kicz, który przeszkodzi wytrawnemu widzowi kina gore odczuć jakikolwiek niesmak tą masakrą.
Mimo rażąco słabych integralnych elementów tego nurtu horroru wbrew pozorom nie są one najgorszym aspektem tego obrazu. Najmniej uwagi O’Brien poświęcił fabule. Grupka młodych ludzi schwytana wraz ze starszym jegomościem przez panią szeryf. W areszcie jeden z nich bierze całą winę na siebie, a jego kumple „lojalnie” mu przytakują, co zapewnia im wolność. Bez skrupułów zostawiają znajomego w celi, a sami ruszają do pobliskiego motelu. Od tego momentu akcja przez chwilę będzie się posuwać dwutorowo – z jednej strony będziemy świadkami „jakże interesujących” konwersacji młodych ludzi (z obowiązkową sceną seksu włącznie), a z drugiej posłuchamy ostrzeżeń zatrzymanego z nimi mężczyzny, kierowanych do pani szeryf. Następnie, jak można się tego spodziewać, kanibale wkroczą do akcji i przez pozostałą część seansu będziemy obserwować krwawą jatkę – oczywiście kilka razy nasi protagoniści będą się rozdzielać, co rzecz jasna jest obowiązkowym elementem fabularnym tego rodzaju obrazów. Nie wiem, czy zaznajomiony z tego rodzaju produkcjami widz będzie w stanie przetrzymać tę schematyczność, tym bardziej, że obsada naprawdę skutecznie odrzuca swoim amatorskim podejściem do pracy – ja wytrzymałam, ale z trudem, co po poznaniu zakończenia, pozostawiającego furtkę na kolejny sequel, ale ponadto niewyróżniającym się niczym nadzwyczajnym, raczej mi się nie opłaciło.
Kilka ciekawych scen mordów i znakomita kreacja jednego z kanibali nie wystarczyły, aby przyciągnąć moją uwagę. Szczerze mówiąc, po przebrnięciu przez kolejny sequel mam poważne wątpliwości, czy sięgnę również po część szóstą, siódmą i czterdziestą siódmą, bo takowe pewnie powstaną. Jednym zdaniem: ostateczny cios wymierzony w tę dogorywającą serię.

poniedziałek, 29 października 2012

Jeffery Deaver „Twój cień”

Agentka CBI, Kathryn Dance, spędza urlop w małym miasteczku, który odwiedziła przez wzgląd na swoje hobby – nagrywanie i udostępnianie w sieci muzyki nieznanych zespołów. Na miejscu spotyka się ze swoją młodą przyjaciółką, piosenkarką country, Kayleigh Towne. Wkrótce dowiaduje się, że dziewczynę nęka natrętny fan, który jest przekonany, że ta coś do niego czuje. Kiedy były chłopak Kayleigh zostaje zamordowany Dance przeczuwa, że to początek serii – że był on pierwszą ofiarą, a w niedługim czasie morderca najprawdopodobniej uderzy w innych znajomych piosenkarki. Agentka dołącza do miejscowych śledczych i rozpoczyna się pościg za głównym podejrzanym, stalkerem Kayleigh.
Trzecia, najnowsza część serii thrillerów o Kathryn Dance (nie licząc kilku innych, w których agentka pojawia się sporadycznie). Prawdę powiedziawszy „Twój cień” jest moim pierwszym spotkaniem z tym cyklem Deavera (jestem wierną fanką Lincolna Rhyme’a i Amelii Sachs), ale znając już dosyć dobrze twórczość tego autora doskonale wiedziałam, czego się spodziewać. Jeffery Deaver posiada rzadko spotykaną zdolność do kreowania niezwykle intrygujących protagonistów, oczywiście policjantów, aczkolwiek nie tak szablonowych, jakich wielokrotnie spotykamy, podczas obcowania z tego rodzaju literaturą. Z Kathryn Dance nie jest inaczej, bo choć do Rhyme’a i Sachs jeszcze jej daleko, przyciąga uwagę czytelnika nie tyle przez wzgląd na swój twardy charakter, ale rzadką zdolność do przesłuchiwania świadków i podejrzanych. Specjalistka od tzw. kinezyki, która pozwala jej wyczuć nastrój danego człowieka, czytając jedynie z jego gestów i mimiki, co nierzadko robi z Dance coś w rodzaju ludzkiego wykrywacza kłamstw. Jednak, jak wkrótce się okaże niniejsza sprawa stalkera młodej piosenkarki nie pozwoli w pełni wykorzystać jej wyjątkowych zdolności – w końcu nie da się przecież przewidzieć reakcji u osoby, która żyje w wyimaginowanym świecie, a na dodatek jest ponadprzeciętnie inteligentna. Czytelnicy znający zamiłowanie Deavera do zaskakujących zakończeń, których naprawdę nie sposób przewidzieć oraz częstych zwrotów akcji mogą być zaskoczeni, że w przypadku „Twojego cienia” autor zdecydował się od razu wyjawić personalia głównego podejrzanego. Ale, choć wszystkie dowody wskazują na winę naszego stalkera, pamiętajcie, że to Deaver, a w jego powieściach nic nie jest tym, czym na początku się wydaje, więc na zaskakujące zwroty akcji, które niejednokrotnie wyprowadzą was z równowagi na pewno możecie liczyć.
„Im większy sukces odniósł artysta, tym większe prawo – ich zdaniem – zyskiwali ludzie, by wyssać z niego duszę.”
Prozę Deavera wyróżnia skrupulatnie, acz jakże interesująco prowadzone śledztwo, podczas którego czytelnik wraz z policjantami będzie z mozołem przedzierał się przez mnóstwo, często całkowicie nieprzydatnych dowodów, z których te naprawdę znaczące należy właściwie zinterpretować, aby w końcu doprowadziły nas do prawdziwego sprawcy. Co jakiś czas autor przerywa tę żmudną pracę nowymi ofiarami nieuchwytnego zabójcy, którzy niczym w slasherach giną w bardzo pomysłowy sposób. Specyfika „Twojego cienia”, w którym Deaver sporo miejsca poświęca branży muzycznej pozwoli wykreować ciekawe modus operandi sprawcy, który przed każdym morderstwem odtwarza Kayleigh (czy to za pośrednictwem telefonu komórkowego, czy eteru) jedną zwrotkę z jej piosenki, w której kryje się informacja o miejscu zamordowania kolejnej ofiary, co podobnie, jak sama tożsamość zabójcy jest dla śledczych niezwykle trudne do rozszyfrowania. Pozornie „Twój cień” jest kolejnym thrillerem o śledztwie za psychopatycznym mordercą, ale tylko na pierwszy rzut oka, ponieważ Deaver pomiędzy słowami porusza między innymi modny ostatnio problem stalkingu, który niszczy życie niejednej gwieździe oraz piractwa, które wyrządza poważne szkody branży muzycznej. A już prawdziwą niespodzianką będzie krótkie (niestety) pojawienie się Rhyme’a i Sachs, którzy również przyłożą rękę do schwytania mordercy.
„Twój cień” nie zapewnił mi tylu emocji, co książki z serii o Rhyme’ie, aczkolwiek jak chyba każda powieść Deavera zauważalnie wybija się ponad przeciętny poziom tego rodzaju literatury kryminalnej. Ciekawa główna bohaterka, oryginale mordy i modus operandi sprawcy, liczne zwroty akcji i zaskakujące zakończenie to przepis na idealny thriller, z którego autor z pewnością skorzystał.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 27 października 2012

„Gothika” (2003)

Recenzja na życzenie (gabrysia994)
Psycholog Miranda Grey pracuje w zakładzie dla chorych psychicznie przestępców. Pewnego wieczora, wracając z pracy, kobieta omal nie potrąca zapłakanej dziewczyny, idącej środkiem drogi. Kiedy próbuje jej pomóc nagle budzi się w swoim miejscu pracy tyle, że nie w roli lekarza, a pacjenta. Wkrótce dowiaduje się, że jej mąż został zamordowany, a ona jest główną podejrzaną.
Ghost story Mathieu Kassovitza z Halle Berry w roli głównej. Najczęściej klasyfikowany, jako thriller, co jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Sama obecność duchów, oczywiście, o niczym jeszcze nie przesądza, aczkolwiek „Gothika” zauważalnie pragnie przestraszyć odbiorcę, co każdemu widzowi automatycznie powinno skojarzyć się z filmowym horrorem. Mroczna kolorystyka obrazu, utrzymywana od pierwszych, aż do ostatnich minut seansu z pewnością najmocniej potęguje klimat tej produkcji, bo ścieżka dźwiękowa jakoś zanadto nie zwróciła mojej uwagi. Dodajmy do tego liczne, a miejscami nawet całkiem niepokojące wejścia naszego ducha blondwłosej dziewczyny i mamy modelową ghost story. Pod kątem fabularnym „Gothika” prezentuje się nadzwyczaj oryginalnie, można nawet śmiało rzec, że mniej więcej do połowy jest niemalże idealnie. Właściwa akcja rozkręca się z chwilą przebudzenia Mirandy w celi zakładu psychiatrycznego. Minutę wcześniej byliśmy świadkami jej spotkania z tajemniczą dziewczyną na wyludnionej drodze – kiedy osóbka ta zaczęła płonąć (beznadziejne efekty komputerowe) pani psycholog nagle ni stąd ni zowąd pojawia się w swoim miejscu pracy w roli pacjentki i dowiaduje się, że przebywa tam już od trzech dni, że przeszła załamanie nerwowe po zamordowaniu swojego męża. Początkowo Grey nie może sobie przypomnieć wydarzeń tej feralnej nocy, ale jak się wkrótce okaże duch blondwłosej dziewczyny będzie skory do pomocy. Jak już wspomniałam wejścia zjawy są na tyle dopracowane (z minimalną ingerencją efektów komputerowych – w większości scen), że siłą rzeczy wzbudzają lekki niepokój u widza. Scena pod prysznicem, podczas której Miranda zostaje pocięta przez swoją prześladowczynię zza światów, czy jej pojawienie się w celi innej pacjentki, które dla naszej bohaterki jest widoczne na nagraniu z monitoringu to naprawdę doskonałe przykłady przyzwoicie wykonanej pracy twórców, szkoda tylko, że nie można tego samego powiedzieć o stopniowaniu napięcia. Scena pierwszej ucieczki Mirandy z celi oraz finalne odwiedziny chaty jej męża na prowincji, początkowo dbają o suspens, aczkolwiek w pewnych momentach wkradają się w nie nużące dłużyzny, sprawiając, że kulminacje nie robią zbytniego wrażania na odbiorcy.
Sam pomysł przebudzenia Mirandy w zakładzie psychiatrycznym jest oczywiście niezwykle intrygujący, aczkolwiek widz od początku wierzy w jej poczytalność – podczas, gdy wszyscy jej koledzy z pracy są przekonani o jej chorobie psychicznej odbiorca od początku stoi po jej stronie, co obiektywnie rzecz biorąc oddziera tę produkcję z aspektu psychologicznego. O wiele lepiej byłoby przecież, gdybyśmy do końca nie wiedzieli, czy Miranda rzeczywiście zwariowała, czy jednak pomimo wszystko zachowała jasny umysł. Ten fakt, obok kulawego stopniowania napięcia i jakże przewidywalnego zakończenia sprawiają, że „Gothika” jest jedynie filmem przyzwoitym, a szkoda, bo sam pomysł na jej fabułę zapewnił twórcom większą część sukcesu – wystarczyło tylko dopracować inne, pomniejsze elementy, co zrobiono tylko w połowie. Najjaśniejszymi gwiazdkami są oczywiście Halle Berry i Penelope Cruz, ale na uwagę widza zasługują również Robert Downey Jr. oraz John Carroll Lynch – wszystkie nazwiska dosyć dobrze znane filmowym wyjadaczom i pod kątem obsady naprawdę nie ma, do czego się przyczepić.
„Gothika” jest dosyć przyjemną ghost story, z kilkoma zapadającymi w pamięć, nastrojowymi scenami i znakomitym pomysłem na scenariusz, aczkolwiek nie uniknęła kilku niedociągnięć, które w moim mniemaniu całkiem poważnie zaszkodziły ogólnej jakości filmu. Mógł być znakomity, a tak jest jedynie przyzwoity.

piątek, 26 października 2012

Nowa strona o horrorach

Być może znacie Agnieszkę Kijewską, która swego czasu prowadziła jednego z najlepszych polskojęzycznych horrorowych blogów w sieci. Od niedawna tworzy swoją prężnie rozwijającą się stronę internetową, poświęconą szeroko pojętej grozie. Horror Reviews oferuje wielbicielom horrorów najnowsze newsy, recenzje książek i filmów, opowiadania i o wiele, wiele więcej dodatkowych atrakcji. Zapraszam wszystkich do odwiedzania i komentowania!

„Krzyk 2” (1997)

Recenzja na życzenie (mandy_l)
Minęły dwa lata od serii morderstw w miasteczku Woodsboro. Sidney Prescott stara się zapomnieć o przeżytym niegdyś koszmarze w gronie kilku najbliższych przyjaciół w college’u. Tymczasem na ekrany kin trafia film, obrazujący wydarzenia w Woodsboro, a podczas jego premiery dochodzi do podwójnego zabójstwa. Opinia publiczna jest przekonana, że to początek nowej serii morderstw. Sidney znów znajduje się w centrum uwagi dziennikarzy, więc na uczelni zjawiają się jej znajomi: Gale Weathers i Dewey Riley. Rozpoczyna się kolejna pogoń za zamaskowanym mordercą.
Po sukcesie „Krzyku” w 1996 roku można było przewidzieć, że Wes Craven w stosunkowo szybkim czasie nakręci jego kontynuację.  Tak, więc rok później widzowie mogli cieszyć się dalszymi przygodami Sidney Prescott w kolejnym pastiszu. Tym razem na tapetę wzięto modę na sequele horrorów, ale nie tylko. Część druga, choć obiektywnie gorsza od pierwowzoru, dla mnie całkowicie mu dorównuje, bo choć uparcie podąża przetartym rok wcześniej schematem pod kątem mordów (których jak zauważa Randy w kontynuacji musi być więcej) bohaterów oraz elementów pastiszu jest bardziej dopracowana. Zmienia się miejsce akcji – małe miasteczko zostaje zastąpione przez akademik. Sidney (wizualnie całkowicie odmieniona, znakomita Neve Campbell), Gale, Dewey i Randy, znani z pierwszej części zostają, ale obok nich pojawia się kilka nowych protagonistów, rzecz jasna schematycznych do granic możliwości. Nowy chłopak Sid, Derek (Jerry O’Connell), popularny członek bractwa; na pierwszy rzut oka tępa blondynka Cici (pozornie, gdyż na zajęciach z filmoznawstwa okaże się, że jednak coś tak w głowie ma), w tej epizodycznej roli Sarah Michelle Gellar; oraz najbliższa przyjaciółka Sidney i kumpel Dereka. Nowe twarze dołączyły do tych znanych z pierwszej części serii, stając się oczywiście pożywką dla naszego tajemniczego mordercy, którego tożsamość naprawdę ciężko jest przewidzieć.
Oprócz wyśmiania formuły sequel’ów przede wszystkim za pośrednictwem wypowiedzi Randy’ego, twórcy serwują nam kilka subtelnych nawiązań do pierwowzoru. Na przykład uważny widz będzie pamiętał słowa Sid na temat planowanego filmu o masakrze w Woodsboro, kiedy to sceptycznie zauważyła, że znając jej szczęście odegranie jej osoby przypadnie Tori Spelling – w kontynuacji dowiemy się, że Sid posiada chyba jakieś prorocze zdolności:) Ponadto Craven porusza problem wpływu horrorów na psychikę młodych ludzi – zaczyna podczas dyskusji naszych bohaterów na zajęciach z filmoznawstwa, a kontynuuje w finale podczas groteskowego monologu mordercy, którego śmieszna argumentacja, pozwalająca obarczyć winą za morderstwa filmy, przekona chyba każdego widza, że reżyser zwyczajnie kpi z takich poglądów. Sceny mordów, choć jak w jedynce niezbyt krwawe, w moim odczuciu w „Krzyku 2” są o wiele bardziej widowiskowe (scena zamordowania Cici) oraz pełne napięcia (wypadek radiowozu). Natomiast sam finał, choć tak podobny do pierwowzoru, dla mnie jest o wiele bardziej przekonujący pod kątem motywów sprawców.
„Krzyk 2” na pewno stanowi godną kontynuację kultowego już pierwowzoru, aczkolwiek obiektywnie mu nie dorównuje. Elementów prześmiewczych jest oczywiście całkiem sporo, ale nie rzucają się one tak mocno w oczy odbiorcy, jak to miało miejsce w przypadku oryginału. Uważny widz, na pewno je zauważy, a reszcie ta produkcja ma szansę zapewnić przyjemną rozrywkę teen-slasher’ową. Jednakże osoby, które nie widziały jeszcze pierwszej części, aby nie psuć sobie zabawy powinny zacząć swoją przygodę z tą serią od początku, gdyż w kontynuacji dowiadujemy się, kto zabijał w pierwowzorze. W każdym razie „Krzyk 2” polecam równie mocno, co jego pierwowzór, szczególnie osobom dobrze zaznajomionym z gatunkiem.

czwartek, 25 października 2012

Dan Simmons „Drood”

Rok 1865. Wybitny pisarz, Charles Dickens, bierze udział w katastrofie kolejowej. Jako, że nie odniósł poważnych fizycznych obrażeń, niezwłocznie przystąpił do udzielania niezbędnej pomocy innym rannym pasażerom, a pomagał mu w tym tajemniczy jegomość nazwiskiem Drood. Po powrocie do Londynu Dickens zwierzył się z tej przygody swojemu najbliższemu przyjacielowi, pisarzowi Wilkiemu Collinsowi, dodając, że pragnie odnaleźć Drooda. Ten szalony pomysł doprowadzi obu panów na skraj prawdziwego szaleństwa, w samo serce mrocznego, zdegenerowanego podziemnego Londynu.
Polecana między innymi przez Stephena Kinga i Guillermo del Toro najnowsza w Polsce powieść amerykańskiego autora science fiction, która z całą pewnością nie klasyfikuje się do tego konkretnego gatunku literackiego. Pierwszą moją myślą po zobaczeniu tego ogromnego tomiszcza w eleganckiej twardej oprawie była pewność, że nie przeczytam go przed upływem miesiąca (ponad 800 stron). Natomiast już pierwsze przeczytane zdania kazały mi sądzić, że oto mam do czynienia z jedną z nielicznych współczesnych powieści napisaną tak uwielbianym przeze mnie staroświeckim stylem, ale równocześnie ograniczającym do absolutnego minimum wszelkie archaizmy. Tak, bez dwóch zdań najmocniejszym elementem tej książki jest piękny język Simmonsa – sugestywne, szczegółowe opisy miejsc i wydarzeń pozbawione jakichkolwiek niedopowiedzeń oraz znakomicie scharakteryzowani bohaterowie, ze szczególnym wskazaniem na Charlesa Dickensa i narratora Wilkiego Collinsa. Liczne zwroty bezpośrednio do czytelnika również całkowicie zdają egzamin, sprawiając, że ta mieszanka literatury faktu i zupełnej fikcji wciąga odbiorcę do tego stopnia, że niejednokrotnie ma wrażenie, iż jest jeszcze jedną postacią tej powieści. Jedyne, co może męczyć od strony narracyjnej to częste przeskoki w czasie, które niejednokrotnie wywoływały u mnie lekką dezorientację. Pomijając ten drobny mankament mogę śmiało zapewnić potencjalnych czytelników „Drooda”, że to najlepiej napisana pozycja, z którą miałam do czynienia w ciągu ostatnich kilku, a może nawet kilkunastu lat – włączając prozę samego Stephena Kinga.
„Jeżeli Drood jest iluzją, mój drogi Wilkie, to taką, która przybrała kształt najstraszliwszego koszmaru naziemnego Londynu. Jest ciemnością w sercu najmroczniejszej ciemności duszy. Jest uosobieniem gniewu tych, którzy utracili ostatnie wątłe promyki nadziei w naszym nowoczesnym mieście i nowoczesnym świecie.”
Niełatwo jest zaklasyfikować tę powieść do jednego konkretnego gatunku literackiego. Mroczne fantasy subtelne łączy się tutaj z najprawdziwszym horrorem i intrygującym kryminałem, a wszystko to polane jest jakże obyczajowym sosem, obrazującym życie i twórczość wybitnych angielskich pisarzy XIX wieku.  SImmons niemalże przez cały czas, czy to opisując liczne, przepełnione suspensem intrygi kryminalne, czy mroczne siły nękające naszego narratora trzyma się sugestywnej, często surrealistycznej subtelności, tak naprawdę więcej pozostawiając indywidualnej interpretacji czytelnika niż własnemu zamysłowi. Jednakże miejscami autor przekracza wszelkie granice dobrego smaku – rezygnuje z subtelności na rzecz porażającej wręcz dosadności. Obnaża prawdziwe oblicze XIX-wiecznej Anglii pełnej przysłowiowego brudu, smrodu i ubóstwa. Nieczystości spływające do Tamizy; przepełnione cmentarze, ze zbyt płytko pochowanymi ciałami, które na skutek rozkładu nieodmiennie wydzielają nieprzyjemny zapaszek; odpady mięsne zalegające na brzegach i w samej rzece oraz rzecz jasna wyziewy spoconego, brudnego społeczeństwa. Simmons mówi: tak wyglądał XIX wiek, a jego dosadne opisy sprawiają, że czytelnik siłą wyobraźni zaczyna go czuć. Niedawno narodzone niemowlaki zamordowane i porzucone na ulicach w tamtych czadach były czymś całkowicie naturalnym, o czym autor nie omieszka bez ogródek poinformować zniesmaczonego czytelnika. Dodajmy do tego uzależnienie od opium, które nęka również Wilkiego Collinsa oraz jego przerażające omamy (lub rzeczywistość – Simmons pozostawia interpretację odbiorcy), podczas których widuje zjawę zielonej kobiety oraz własnego sobowtóra i dostaniemy najprawdziwszy horror, którego sugestywny klimat, miejsce i przybliżony czas akcji nieodmiennie nasuwał mi skojarzenia z filmem „Z piekła rodem” z 2001 roku. Jednak oprócz elementów najczystszej grozy mamy również liczne wątki kryminalne i obyczajowe, których powolne tempo akcji z pewnością przeznaczone jest jedynie dla cierpliwych czytelników, którzy znajdują przyjemność w monotonnym suspensie.
Główni bohaterowie z pewnością zainteresują wielbicieli prozy Dickensa i Collinsa, jednak ja żywiłam do nich ambiwalentne uczucia. Z jednej strony ich altruistyczne podejście do najbiedniejszych wzbudza podziw, a z drogiej ich zarozumialstwo, rozbuchane ambicje i współzawodnictwo wywołuje pewien niesmak, wszak prędzej czy później dociera do nas, że oto mamy do czynienia z dwoma zapatrzonymi w siebie, narcystycznymi mężczyznami, którzy kreują się na wybitne jednostki w oczach społeczeństwa, a w rzeczywistości nie zwracają zbyt wielkiej uwagi na uczucia innych. Muszę przyznać, że taka bądź, co bądź negatywna kreacja głównych postaci ma swój urok – sprawia, że czytelnik pragnie jak najszybciej dowiedzieć się, jaki finał będzie miało dla nich takowe podejście do życia.
„Drooda” polecam przede wszystkim osobom zakochanym w barwnym stylu pisarskim i znajdującym przyjemność w monotonii fabularnej, która stawia przede wszystkim na sugestywny klimat niż dynamiczną akcję. Szkoda tylko, że cena (69 zł.) jest tak wygórowana, bo chociaż wydanie jest naprawdę zjawiskowe nie każdy będzie gotowy wydać taką sumę na jedną książkę, a moim zdaniem każdy literacki pasjonat powinien ją przeczytać. Więc apel do wydawnictwa Mag: bardzo proszę o drugie, tańsze wydanie „Drooda”, aby dać szansę wszystkim Polakom na zapoznanie się z tą niepowtarzalną lekturą!
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 24 października 2012

„Świt żywych trupów” (2004)

Recenzja na życzenie (Nukie)
Świat opanowuje choroba, zamieniająca ludzi w zombie. Pielęgniarka, Ana, po ucieczce przed zarażonym mężem stara się znaleźć schronienie przed innymi krwiożerczymi żywymi trupami. Ostatecznie, wraz z kilkoma napotkanymi niezarażonymi osobami, postanawia przeczekać największy chaos w centrum handlowym.
Remake kultowego zombie movie George’a A. Romero z 1978 roku. Tym razem za reżyserię odpowiadał  Zack Snyder, a w jednej z pomniejszych ról wystąpił sam Tom Savini (twórca, moim zdaniem, najlepszego remake’u filmu o zombie Romero – „Nocy żywych trupów” z 1990 roku). Nowy „Świt żywych trupów” można chyba śmiało zaliczyć do grona bardziej udanych tzw. „odgrzewanych kotletów”. Oczywiście fabuła nie prezentuje sobą niczego odkrywczego, w końcu już po opisie możemy się domyślić, że po raz kolejny będziemy mieć do czynienia z konwencjonalnym planem wydarzeń tego nurtu horroru – zaraza, kilku niedobitków walczących z zombie, którzy z biegiem trwania filmu coraz szybciej się „wykruszają”. Jednak tym, co wyróżnia ten remake nie jest sama fabuła tylko sposób jej poprowadzenia, który mimo swojej schematyczności już od pierwszych, jakże dynamicznych minut seansu przyciąga uwagę widzów. Zostajemy wrzuceni praktycznie w samo centrum akcji. Obserwujemy rozpaczliwe zmagania Any, która staje przed niecodziennym problemem walki o życie ze zgrają krwiożerczych bestii, których szeregi zasilił jej własny mąż. Już w trakcie pierwszych minut projekcji odbiorca zauważy, że twórcy postanowili uraczyć widzów sporym rozlewem krwi, ale w średnio poważnym tonie narracyjnym – wisielczy humor nieustannie będzie uatrakcyjniał fabułę, już od momentu potrącenia rozhisteryzowanego mężczyzny przez karetkę, mającego miejsce już na początku filmu.
Po dotarciu naszych protagonistów do wielkiego centrum handlowego następuje sekwencja walki o władzę z tutejszymi ochroniarzami – motyw wiele mówiący o naturze człowieka, który nawet w trudnej sytuacji nieustannego zagrożenia życia jest zdolny do bezsensownej przemocy, mającej zapewnić mu wysoki status w grupie. Niestety, twórcy nie skupiają się zbyt mocno na owym wątku – od początku do końca stawiają na dynamiczną akcję (pewnie, dlatego ktoś wpadł na idiotyczny pomysł biegających zombie), pełną krwawych, aczkolwiek niekoniecznie odstręczających scen gore. Do takich bardziej charakterystycznych scen z pewnością należy moment przemiany w żywego trupa pewnej puszystej kobiety oraz narodziny niemowlaka-zombie (choć ten z „Martwicy mózgu” był o wiele bardziej dopracowany wizualnie). Ponadto przez długi czas będziemy świadkami odnajdywania się naszych bohaterów w nowej sytuacji – z pewnością nie mogli lepiej trafić niż do centrum handlowego, w którym mają wszystkiego pod dostatkiem. Jednak, jak można się tego spodziewać to im nie wystarcza – jak to ludzie, pragną żyć, a nie tylko wegetować, modląc się o przetrwanie. Więc, nie zważając na gromadzącą się przed supermarketem, hordę żywych trupów postanawiają wydostać się ze swojego schronienia, które w ich oczach stało się najzwyklejszą pułapką.
Jak już mówiłam cała konstrukcja fabularna opiera się na dynamicznej akcji oraz brutalnych scenach gore, szczególnie widocznych podczas „strzelanki” w odrażających wrogów. Charakteryzatorzy zombiaków naprawdę bardzo się postarali – ich zdeformowane, zakrwawione twarze robią naprawdę spore wrażenie szokowe, aczkolwiek nadal żałuję, że ktoś obdarzył ich zdolnością sprinterskich biegów… Obsada dosyć znana i w miarę profesjonalna. W roli głównej Sarah Polley, a partnerują jej Ving Rhames, Jake Weber i Mekhi Phifer. Młodym pierwiastkiem są, dobrze znani współczesnym widzom, Kevin Zegers i Lindy Booth.
Podsumowując na tle innych remake’ów, tak modnych w XXI wieku „Świt żywych trupów” wypada, jeśli nie idealnie, to przynajmniej przyzwoicie. Film ogląda się całkowicie bezboleśnie, momentami w pełnym napięciu emocjonalnym - przede wszystkim, ani przez chwilę nie nudzi, a wielbicielom zombie movies może dostarczyć sporo dodatkowych atrakcji.

poniedziałek, 22 października 2012

„Dentysta” (1996)

Recenzja na życzenie
Dentysta, Alan Feinstone, odkrywa, że jego żona go zdradza, co owocuje u i tak już znerwicowanego mężczyzny, czystym szaleństwem. Feinstone planuje krwawą zemstę na swojej żonie i jej kochanku, która szybko przeistoczy się w istną rzeź pacjentów w jego prywatnym gabinecie dentystycznym.
Wyreżyserowany przez Briana Yuznę, slasher, do którego mam duży sentyment, z uwagi na fakt, że w dzieciństwie nieźle mnie przestraszył. Teraz, po latach, oczywiście nie oddziałuje już tak traumatycznie, ale mimo swojego niskiego budżetu nadal może się pochwalić integralnymi dla horroru elementami, których próżno szukać we współczesnych, efekciarskich filmach grozy. Sama fabuła, oczywiście, nie grzeszy jakąś nadzwyczajną oryginalnością. Na skutek zdrady małżeńskiej z czyścicielem basenów (tak, wiem, że to banalne) w dentyście Feinstonie „coś pęka” i zamienia się w żądnego krwi mordercę, walczącego z wszędzie panoszącą się próchnicą. Mężczyzna zaczyna miewać halucynacje, w których widuje popsute zęby, wymagające jego natychmiastowej, brutalnej reakcji. Można domniemywać, że jego osobliwa obsesja istniała jeszcze przed zdradą żony, aczkolwiek sam ten fakt, wespół z widokiem seksu oralnego, tak szkodzącego jamie ustnej, skumulował owe dziwactwa Feinstone’a, zamieniając go w psychopatycznego mordercę. Nadrzędnym celem Alana staje się, więc ukaranie niewiernej żony. Jego podświadomość tak dalece tego pragnie, że jeszcze tego samego dnia w pracy dentysta dopuszcza się molestowania seksualnego pacjentki, która na skutek transferencji wydaje mu się być jego własną żoną. Sama postać mordercy, w moim mniemaniu jest bardzo pomysłowa, nie tylko przez sam aspekt zawodowy (w końcu mnóstwo osób boi się dentystów), ale znakomitą kreację Corbina Bernsena, który idealnie wyważył dawkę szaleństwa i groteski, co w efekcie dało nam iście zwichrowanego, lekko przerysowanego antagonistę, posiadającego jakże oryginalne narzędzia zbrodni.
Krwawych scen, jak na slasher, jest całkiem sporo, aczkolwiek często ocierają się one o najzwyklejszy kicz, który osobiście bardzo lubię w starych horrorach, ale przyzwyczajonego do realizmu widza może odrobinę zniechęcić (w szczególności ta różowa krew). Dla mnie charakterystyczną sceną „Dentysty” jest moment, który następuje po wyrwaniu wszystkich zębów niewiernej żonie, kiedy w ogrodzie znajduje ją czyściciel basenów, stając twarzą w twarz z jakże przerażającą maszkarą. Oczywiście torturowanie natręta od podatków jest o wiele bardziej spektakularne, ale mimo swojego szokującego wymiaru nie oddziałuje tak mocno na widza, jak wygląd bezzębnej pani Feinstone, bezgłośnie błagającej swojego kochanka o pomoc. Swego rodzaju niespodzianką jest również klimat tego obrazu, wyczuwalny w niemalże każdej minucie seansu, a w momentach krwawych mordów, osiągający pełną niepokojącego napięcia kulminację. Zresztą tutaj akurat twórcy nie musieli się zanadto wysilać, w końcu już sam widok wyrywania zębów bez podania „pacjentce” znieczulenia, czy borowania plomby przy akompaniamencie szarpiących nerwy pisków wiertła, wywołuje w odbiorcy spory dyskomfort emocjonalny, nawet u osobników niebojących się dentystów.
„Dentysta” jest z pewnością interesującą propozycją dla wielbicieli klimatycznych, lekko kiczowatych slasherów. Jednak obawiam się, że współcześni widzowie, przyzwyczajeni do realistycznych scen torture porn mogą być mocno zawiedzeni. Pozostałym osobom polecam przede wszystkim dla intrygującej postaci mordercy-stomatologa.

sobota, 20 października 2012

Leena Lehtolainen „Na złym tropie”

Maria Kallio po odejściu z wydziału zabójstw zajmuje się rządowym programem, pomagającym ofiarom przemocy rodzinnej, jednak już niedługo. Ta „sielanka” skończy się, gdy jej przyjaciółka poprosi ją o rozmowę z dziennikarką, Juttą Sarkikoski, która po ujawnieniu szokującej informacji o dwóch fińskich sportowcach, którzy swoją karierę wspierali środkami dopingującymi, obawia się o swoje życie. Kobieta nieustannie odbiera telefony z pogróżkami od człowieka, który twierdzi, że ją zabije, a policja jest w tej sprawie całkowicie bezradna. To się zmieni z chwilą zabójstwa wysoko postawionego znajomego Jutty, podczas kameralnego przyjęcia. Wszyscy podejrzewają, że sprawca się pomylił, a właściwym celem ataku była dziennikarka. Maria zostaje zmuszona przez swoich przełożonych do tymczasowego kierowania grupą detektywów, jej dawnych kolegów, którzy za wszelką cenę starają się powstrzymać mordercę przed kolejnymi atakami.
Czwarta wydana w Polsce powieść popularnej w swoim kraju, fińskiej autorki kryminałów. Cykl powieści o Marii Kallio zdobył ogromne grono czytelników, również wśród Polaków. Po przeczytaniu „Na złym tropie”, najnowszej na naszym rynku pozycji Lehtolainen, jestem lekko mówiąc skonsternowana, żeby nie rzecz całkowicie wkurzona – nie na książkę, tylko na siebie. Nie wiem, jak to się stało, że dotychczas nie miałam okazji bliżej poznać twórczości Leeny, a przede wszystkim wcześniejszych losów Marii Kallio (które po krótkich retrospekcjach w najnowszej części serii wydają mi się jeszcze bardziej interesujące niż wydarzenia przedstawione w niniejszej powieści). Styl Lehtolainen jest bardzo dojrzały, jak na kryminał, przy czym na szczególną uwagę zasługują jej nieustanne zbaczania z właściwego tematu oraz błyskawiczne mnożenie wątków, tropów i postaci, co ma oczywiście, za zadanie zmylić czytelnika, pragnącego przedwcześnie rozszyfrować tożsamość mordercy. Mimo, że nie jest to łatwe, mnie jakoś udało się poskładać tę układankę, przed finalnym ujawieniem całej intrygi, aczkolwiek przyznaję, że nastręczyło mi to nie lada kłopotów, gdyż trzeba było być czujnym już od pierwszych stron powieści, kiedy to pozornie nie dzieje się nic ważnego dla późniejszego śledztwa oraz mozolnie odsiewać liczne fałszywe tropy od tych prawdziwych.
„Bardzo chciałabym wierzyć, ze żadna matka nie byłaby w stanie przypalać żelazkiem własnego dziecka, lecz zbyt dobrze wiedziałam, że w życiu jest inaczej.”
Początkowo obawiałam się o problematykę tej pozycji, gdyż zupełnie nie interesuje mnie jakikolwiek sport, a więc nie byłam przekonana, czy zdołam całkowicie zrozumieć fabułę. Ale na szczęście autorka nie skupiła się na samym sporcie tylko ludziach mających z nim do czynienia, ze szczególnym wskazaniem na wysoko postawionych, pociągających za przysłowiowe sznurki, oficjeli. Przy okazji pisarka zdołała poczynić kilka wnikliwych obserwacji o skorumpowanym, bezwzględnym światku sportowców oraz ich „opiekunów”. To samo robi w przypadku otaczającego nas świata – co jakiś czas wtrąca we właściwą oś akcji luźne spostrzeżenia na temat naszej zdemoralizowanej rzeczywistości, w której mąż może bezkarnie bić żonę, albo oboje mają wszelkie prawo znęcać się nad swoimi bezbronnymi dziećmi. Lehtolainen nie dotyka jedynie smutnej problematyki przemocy w rodzinie i korupcji w sporcie. Jak dla mnie autorka miała ambicje poruszyć wszystkie problemy fińskiego społeczeństwa (z bezrobociem, brakiem równouprawnienia płci i napływem emigrantów włącznie), które przecież tak na dobrą sprawę są obecne wszędzie, na całym świecie. Za pośrednictwem narratorki, Marii Kallio autorka artykułuje tak dalece wnikliwe i równocześnie aż nazbyt depresyjne myśli, że czytelnik mimowolnie dopasowuje je do otaczającej go smutnej rzeczywistości. Jestem przekonana, że ogólny poziom „Na złym tropie” znacznie zawyżyła główna bohaterka,  Maria Kallio, która wydaje się być całkowicie przeciętną kobietą – znakomitą, twardą policjantką, ale posiadającą swoje własne, przyziemne, znane chyba każdemu problemy osobiste. Dzięki temu czytelnikowi, rzecz jasna, niezwykle łatwo jest utożsamić się z nią albo odczuć, że Kallio jest osobą, którą z powodzeniem mógłby spotkać na ulicy. Ale moją faworytką i tak była Ursula, bezpośrednia, kłótliwa policjantka z zespołu Marii, która swoim narcystycznym zachowaniem znacznie ubarwiła toczące się śledztwo tropem bezwzględnego mordercy.
Powiem tak – dla wielbicieli kryminałów pozycja obowiązkowa! Mimo, że książka dla mnie niepozbawiona była pewnej dozy przewidywalności czytało się ją jak przysłowiowe marzenie. Wciąga i angażuje w intrygę kryminalną, jak mało, która tego typu literatura!
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 19 października 2012

Recenzje na życzenie

Pamiętajcie, że możecie przedstawiać swoje propozycje recenzji filmów w dziale Prośby. Czekam na jakieś ciekawe sugestie, bo naprawdę ostatnio nie mam pojęcia, co oglądać:/ Z góry dziękuję!

„Numer 23” (2007)

Hycel, Walter Sparrow, dostaje od żony książkę, której narratorem i głównym bohaterem jest człowiek nazywający siebie Fingerling. Walter szybko odkrywa, że życie tej fikcyjnej postaci przypomina jego własne. Kiedy egzystencją Fingerlinga zaczyna rządzić liczba 23 Sparrow również dostrzega ją w swoim otoczeniu. Wkrótce popada w swego rodzaju histerię, twierdząc, że dosłownie wszędzie, gdzie nie spojrzy widzi tę liczbę. Jego żona sceptycznie podchodzi do jego szalonych teorii, ale nastoletni syn dostrzega prawdziwość obsesji ojca. Walter postanawia odnaleźć autora książki i dowiedzieć się więcej o przekleństwie liczby 23.
Znany reżyser, Joel Schumacher, tworzący głównie wysokobudżetowe, hollywoodzkie produkcje tym razem zdecydował się na pokazanie światu thrillera psychologicznego z jakże oryginalną osią fabularną. Czołówka prezentuje nam daty ważny wydarzeń historycznych, które łączy liczba 23, co już daje sporo do myślenia. Później następuje krótkie wprowadzenie w akcję i zapoznanie z głównymi bohaterami, natomiast akcja nabiera tempa dopiero w momencie rozpoczęcia przez Waltera osobliwej lektury z życia pewnego detektywa. Podczas jego obcowania z powieścią twórcy obrazują nam jego wyobrażania fabuły książki, które sprawiają wrażenie żywcem wyjętych z kart jakiegoś komiksu – abstrakcyjne, metaliczne obrazy, jakże wzmagające aurę wszechobecnej tajemnicy. Ale właściwa problematyka filmu rozpoczyna się dopiero w chwili odkrycia przez Sparrowa, że jego życiem, podobnie, jak egzystencją narratora powieści, rządzi liczba 23, która jest dosłownie wszędzie, gdzie nie spojrzy, również w jego nazwisku, numerze domu, ważnych datach z przeszłości i tak dalej. Psychologiczny akcent wespół z oryginalną fabułą udziela się także widzowi, który podobnie, jak Walter wkrótce zacznie zastanawiać się, czy numer 23 rzeczywiście jest swego rodzaju przekleństwem i czy również nie opanował jego egzystencji i wierzcie mi, jeśli w trakcie seansu rzuci wam się w oczy ta liczba, widniejąca gdzieś w waszym otoczeniu to przynajmniej do ostatnich minut projekcji dacie wiarę paranoi Sparrowa. W tym aspekcie nie ma, co polemizować – twórcy naprawdę postarali się wciągnąć widza w owe szaleństwo na punkcie zwykłej przecież liczby.
Biorąc pod uwagę, jakże oryginalną, na wskroś intrygującą problematykę filmu twórcy praktycznie nie musieli przykładać większej wagi do pozostałych elementów filmu – w końcu już sam pomysł na scenariusz wystarczył, aby zainteresować widza. Ale i tak „nie spoczęli na laurach”, dbając przede wszystkim o stopniowanie napięcia i dynamiczne wydarzenia, na szczęście pozbawione bezsensownego epatowania efektami komputerowymi na rzecz fabuły. To prawda, że znakomita problematyka filmu wkrótce niemalże całkowicie zostanie zastąpiona przez dynamikę akcji ukierunkowaną na poszukiwania autora tajemniczej książki, co rzecz jasna w pewnym stopniu pozbawi tę produkcję aury wszechobecnej paranoi, ale nie będzie to trwało zbyt długo, bo już samo jakże zaskakujące zakończenie zaprezentuje nam powrót do szalenie interesującego początku filmu.
W roli głównej, znany z lekkich komedii Jim Carrey, którego darzę wielką sympatią, aczkolwiek przyznaję, że ciężko było mi przyzwyczaić się do jego poważnej kreacji w „Numerze 23”, chociaż jego grze absolutnie niczego nie można zarzucić. Partneruje mu Virginia Madsen („Candyman” się kłania), a w epizodycznej rólce zobaczymy również zjawiskową Rhonę Mitrę. Jednym słowem – obsada, tak jak i cała produkcja, hollywoodzka.
Seans „Numeru 23” wspominam całkiem pozytywnie, w końcu twórcy dali mi pomysłową, pełną napięcia i paranoi fabułę z profesjonalną obsadą, umiejętną realizacją i zaskakującym zakończeniem. Czego chcieć więcej od thrillera psychologicznego?

środa, 17 października 2012

Piotr Jezierski „Siła strachu. Wpływ Apokalipsy i lęków zimnowojennych na wybrane nurty kultury popularnej”

Piotr Jezierski, redaktor telewizyjny i dziennikarz, jak sam wspomina w niniejszej książce już od dziecka interesował się Apokalipsą. Z czasem zaczęła go zastanawiać ludzka skłonność do rokrocznych przepowiedni rychłego końca świata oraz tak wielkie zainteresowanie tym tematem w kulturze popularnej tj. filmie, literaturze i grach komputerowych. „Siła strachu” jest stosunkowo krótkim omówieniem niniejszego zagadnienia, napisanym w formie eseju. Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas obcowania z tą książką to zaskakująco przystępny język – na ogół w tego rodzaju pracach autorzy „atakują” czytelnika ogromem skomplikowanych wyrażeń, z których laik niewiele jest w stanie zrozumieć. Tymczasem Jezierski postarał się o dziennikarski, całkowicie zrozumiały warsztat pisarski, co zapewne już na wstępie przekona przeciętnego odbiorcę do jego prozy.
„Człowiek nie może objąć swoim umysłem czasu, który pozostaje światu. Niech więc każdy myśli o swoim zgonie; ponieważ chwila, w której opuszcza on ten świat, jest dla niego końcem świata.”
Izydor z Sewilli

Tematyka „Siły strachu” idealnie trafiła w spektrum moich zainteresowań. Autor pokrótce przybliża nam historię naszej skłonności do przepowiadania końca świata oraz próbuje podać przyczyny tego osobliwego lęku. Oczywiście, poświęca trochę miejsca „Apokalipsie św. Jana”, ale udowadnia również, że nie tylko chrześcijaństwo miało swoją wersję Armagedonu – inne religie również zajmują się tą tematyką. Jednak przerażenie człowieka rychłym końcem istnienia nie kumulowało się jedynie za pośrednictwem wierzeń religijnych. Jezierski dodaje do tego wpływ wielkich wojen, które zaowocowały zbrojeniami najpotężniejszych mocarstw, przede wszystkim konstrukcją bomb atomowych – i tak dochodzimy do lęków zimnowojennych. Ponadto autor obrazuje nam wciąż czyhające na nas zagrożenia techniczne, wywołane błyskawicznym postępem, który wkrótce może obrócić się przeciwko nam; kataklizmy biologiczne i naturalne, których znaki możemy wypatrzyć niemalże codziennie – epidemie, trzęsienia ziemi, głód, tsunami, tornada, ocieplenie klimatu, susza i tak dalej. Na wybranych przykładach z naszej haniebnej przeszłości (na przykład atak na Hiroszimę i Nagasaki, wybuch elektrowni jądrowej w Czarnobylu) autor udowadnia, że widmo rychłej Apokalipsy cały czas nad nami wisi, że wystarczy jeden błąd człowieka, aby zniszczyć wszystko. Jednakże, Jezierski, na szczęście, ogranicza moralizowanie do absolutnego minimum, w żadnym razie nie bawi się w nawiedzonego proroka, przestrzegającego nas przed Armagedonem – nie, on tylko podaje suche fakty, a wnioski pozostawia czytelnikom. Oczywiście, z uwagi na swoje wykształcenie oraz prywatne hobby pokrótce obrazuje nam również tendencję filmowców, pisarzy oraz programistów do eksplorowania, cieszącego się ogromną popularnością tematu postapokaliptycznego, więc na mini recenzje znanych oraz niszowych dzieł katastroficznych, science fiction i horroru również możemy liczyć.
„To my znajdujemy się pod kontrolą planety, nie odwrotnie. Nasz przerośnięty zmysł moralny, każący nam podejmować próby kierowania niesforną planetą lub leczyć ją z jej przypadłości, świadczy tylko o fantastycznej zdolności do samooszukiwania się. Jeśli już – powinniśmy chronić się przed samymi sobą.”
Lynn Margulis

Z pewnością „Siła strachu” jest pozycją „na czasie”, zważywszy na nieubłaganie zbliżającą się datę złowieszczego 21 grudnia:) ale z pewnością nie jest to pozycja przeznaczona dla fanatyków Armagedonu – to raczej chłodny, prawie całkowicie zdystansowany esej, napisany przez znawcę oraz entuzjastę klimatów postapokaliptycznych oraz samej tendencji ludzkości do wieszczenia naszego końca. Czyli praca idealna dla ludzi, pragnących zapoznać się bliżej z niniejszym tematem. Krótka, zwięzła i na temat – bez zbędnych, nużących opisów, moralizowania oraz szafowania niezrozumiałym słownictwem. Coś idealnego przede wszystkim dla entuzjastów science fiction oraz samej tematyki Apokalipsy, która towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 16 października 2012

Milion książek od 9.90 zł

Księgarnia internetowa Weltbild już od jakiegoś czasu prowadzi tzw. akcję „Milion książek od 9.90”. Wspominam o tym, ponieważ w dzisiejszych czasach coraz trudniej o względnie tanie, nowe książki. W ostatnich dniach promocję wzbogacono nową atrakcją – przy zamówieniu trzech powieści za 9.90 zł za czwartą zapłacimy tylko złotówkę! Gorąco zachęcam do przeglądania całego katalogu promocyjnego, a kto wie, może znajdziecie w ofercie coś dla siebie:)

poniedziałek, 15 października 2012

John Everson „Demoniczne Przymierze”

Joe Kieran od niedawna mieszka w małym miasteczku Terrel i pracuje w prowincjonalnej gazecie. Pewnej nocy słyszy na częstotliwości policyjnej informację o nastolatku, który skoczył z tutejszego, owianego złą sławą wzgórza. Reporter jest przekonany, że to znakomity temat na tle tych wszystkich małomiasteczkowych wydarzeń, które jest zmuszony opisywać do gazety, ale jego szef kategorycznie zabrania mu napisania czegokolwiek o tym samobójstwie. Joe szybko odkrywa, że nie tylko jego przełożony nie chce nagłaśniać sprawy wzgórza, ale również pozostali mieszkańcy miasteczka. Podczas swojego małego śledztwa Kieran odkrywa, że na przestrzeni lat zginęło tam sporo osób, a zabobonni mieszkańcy Terrel tak naprawdę są głęboko przekonani, że zagnieździł się tam diabeł, który steruje ludzkimi umysłami.
Ostatnimi czasy o Johnie Eversonie jest w Polsce dosyć głośno, przede wszystkim za sprawą antologii zatytułowanej „Igły i grzechy” Repliki. Opinie krążące na temat tego autora jednoznacznie wskazują, że jego proza odznacza się sporą dawką wyuzdanego seksu i krwawej jatki. I właśnie z takim nastawieniem rozpoczęłam lekturę „Demonicznego Przymierza”, aczkolwiek po przeszło stu stronach zostałam zmuszona do zweryfikowania swoich zapatrywań. Czytelnicy zaznajomieni z prozą Clive’a Barkera, Edwarda Lee, czy choćby Bentley’a Little’a z pewnością nie będą zaszokowani żadnym wątkiem tej powieści. To prawda, że autor kilka razy serwuje nam opisy skrajnie perwersyjnego seksu (szczególnie lesbijskiego) i nawet dotyka tematyki nekrofilii, ale w porównaniu do innych pisarzy literatury ekstremalnej owe w zamiarze odstręczające wątki wypadają naprawdę bardzo blado. Nie wiem, jak z innymi wydanymi w Polsce książkami autora, ale „Demoniczne Przymierze” nie miało najmniejszych szans wywołać u mnie choćby grymasu niesmaku. Tak, więc po zweryfikowaniu swoich oczekiwań, kiedy to przestałam szukać w tej pozycji extremy na rzecz ciekawej historii w ogólnym rozrachunku bawiłam się dosyć dobrze.
„Śmierć zwykle znajduje tych, którzy jej szukają.”
„Demoniczne Przymierze” zapewniło Johnowi Eversonowi Nagrodę Brama Stokera, od 1987 roku przyznawaną najlepszym powieściom grozy. I w sumie w ogóle mnie to nie dziwi, biorąc pod uwagę ciekawą oś fabularną, przyzwoity styl i intrygujących bohaterów. Akcja powieści skupia się na śledztwie Joe Kierana, który stara się dowiedzieć, dlaczego na wzgórzu w małym miasteczku dwa razy w roku (w te same dni) ludzie decyduje się na odebranie sobie życia. Początkowo nie zwraca uwagi na zabobonne historie mieszkańców Terrel, którzy uparcie twierdzą, że to miejsce zamieszkane jest przez demona, który w okrutny sposób steruje ludzkimi umysłami, zmuszając je nie tylko do samobójstw, ale również rzeczy skrajnie perwersyjnych. Joe trafia na historię zatonięcia dziewczyny, która przed laty kąpała się u podnóża wzgórza wraz z trzema przyjaciółkami. Po jej śmierci dzieci pozostałych dziewcząt zaczęły odbierać sobie życie na wzgórzu, a ich matki zdawały się w ogóle tym faktem nie przejmować. W ten sposób Kieran trafia na trop tzw. Przymierza, które wespół z innymi faktami całkowicie zmieni jego przekonania na temat istnienia demona.
Prosty, aczkolwiek sprzyjający wyobraźni czytelników styl Eversona wespół z intrygującą fabułą i przyzwoicie wykreowanymi bohaterami sprawiają, że lekturę „pochłania” się w iście błyskawicznym tempie. Autorowi udaje się stworzyć tajemniczy, małomiasteczkowy klimat, pełen morderczych sekretów mieszkańców i gdzieniegdzie wyuzdanego seksu (aczkolwiek dla mnie ograniczonego do minimum). Chociaż tak naprawdę cała intryga nie jest zanadto zaskakująca Everson pozbawił ją jakiejkolwiek dozy monotonii, co tylko mocniej zatopiło mnie w lekturze. Polecam osobom niezaznajomionym z prozą ekstremalną, ponieważ oni mają szansę poczuć niesmak podczas obcowania z niektórymi wątkami oraz czytelnikom, poszukującym czystej rozrywki, którą „pochłania się” w zawrotnym tempie, aczkolwiek po skończonej lekturze niewiele się z niej pamięta. Ja po zapoznaniu się z tą pozycją, na pewno sięgnę po pozostałe książki Johna Eversona, ponieważ mimo wszystko rozbudził mój apetyt na swoją prozę.

niedziela, 14 października 2012

„W paszczy szaleństwa” (1995)

Detektyw ubezpieczeniowy, John Trent, dostaje zlecenie od wydawnictwa książek – ma odnaleźć zaginionego popularnego pisarza horrorów, Suttera Cane’a i jego ostatnio napisaną powieść. Mężczyzna odkrywa, że ukrywa się on w małym miasteczku, zwanym Hobbs End, w którym umieścił akcję jednej ze swoich książek. Trent wyrusza tam wraz z pracownicą wydawnictwa, Lindą Styles. Na miejscu staną twarzą w twarz z prawdziwym koszmarem, w którym rzeczywistość przemiesza się z fikcją.
Wczorajszej nocy odczułam, dobrze mi znany, głód klimatyczności i właściwie bez zastanowienia sięgnęłam po znane w światku horroru dzieło Johna Carpentera „W paszczy szaleństwa”. Moim skromnym zdaniem jest to jedna z najlepszych produkcji reżysera, w której łączy on typowe dla literatury H.P. Lovecrafta elementy z częściami składowymi znanymi wielbicielom prozy Stephena Kinga. W efekcie mamy prawdziwie surrealistyczny horror, pozbawiony taniego efekciarstwa, a za to wprost przepełniony niepokojącymi obrazami podkreślanymi gęstą atmosferą grozy.
Początkowe sceny, choć prezentują nam już zaczątki duszącego klimatu, który w dalszej części seansu zbliży się do niebezpiecznej granicy istnego szaleństwa, mają za zadanie przede wszystkim wprowadzić widza w problematykę filmu – zaginiecie pisarza, histeria jego wielbicieli i wynajęcie cynicznego detektywa, który jak najszybciej ma go odnaleźć. Pewnie niejednemu widzowi nasunie się w tym momencie skojarzenie z fenomenem popularności Stephena Kinga – już same personalia zaginionego pisarza fonetycznie są bardzo zbliżone do nazwiska współczesnego mistrza literatury grozy. Obserwujemy oszalałych fanów prozy Cane’a (z których jeden biega po mieście z siekierą), których znakiem rozpoznawczym są mocno podkrążone oczy (efekt częstego czytania) i z czasem dochodzimy do wniosku, że wszystkie te zabiegi mają czysto ironiczny charakter – Carpenter w subtelny sposób obrazuje nam niszczącą, lekko przekoloryzowaną potęgę fanatyzmu, który w umyśle człowieka zaciera granicę między fikcją i rzeczywistością. W dalszej części seansu owa jakże niepokojąca surrealistyczna atmosfera znacznie gęstnieje, co jest szczególnie wyczuwalne podczas jazdy Trenta i Styles do Hobbs End – kobieta jest świadkiem niepokojących zdarzeń, w których centrum znajduje się dziwny osobnik na rowerze. A kiedy wreszcie docierają do małego, sennego miasteczka, które wygląda jakby żywcem wyjęto je z powieści Stephena Kinga – pozornie wyludnione i pozbawione nowoczesnej technologii. Oczywiście, jak można się domyślić to właśnie tutaj będziemy świadkami największego koszmaru – przerażającego początku końca świata, w którym, miejsce rzeczywistości zajmie fikcja. Miasteczko opanują stwory, jakby żywcem wyjęte z prozy Lovecrafta, a widzowie na własnej skórze przekonają się o prawdziwości słów Styles, która od początku przecież twierdziła, że rzeczywistość jest względna, że realne jest to, co widzi większość – a co by było gdyby przeważającą liczbę społeczeństwa tworzyli schizofrenicy?
No właśnie, druga połowa filmu prezentuje nam wydarzenia, które śmiało mogłyby tkwić w głowie jakiegoś szaleńca. Miasteczko opanowują kosmiczne potwory i zdeformowani (znakomicie ucharakteryzowani) agresywni ludzie, szczególnie dzieci. Znalazło się nawet miejsce na oddanie swoistego hołdu legendarnemu „Egzorcyście”, a mowa tutaj oczywiście o pajęczym kroku Styles, podczas którego jej ciało nienaturalnie wygina się w różne strony. Wszystko to (i jeszcze więcej) w połączeniu z gęstym klimatem grozy tworzy naprawdę niepokojący obraz, jakby żywcem wyjęty z ludzkich koszmarów – jak sam tytuł wskazuje prawdziwie przerażające szaleństwo!
W roli głównej wystąpił Sam Neill, a partneruje mu Julia Carmen. Oboje, oczywiście, wypadli znakomicie, aczkolwiek radzę również zwrócić uwagę na demonicznego Cane’a, wykreowanego przez Jurgena Prochnowa, którego obecność wprowadza naprawdę sporą dawkę demonizmu do i tak koszmarnej całości.
Po ponownym seansie „W paszczy szaleństwa” zastanawiam się, dlaczego współczesne kino grozy, chociaż w części nie poszło w kierunku zaproponowanym przez Johna Carpentera. Dlaczego nie kręci się już tak surrealistycznych obrazów, opartych przede wszystkim na klimacie i przerażających charakteryzacjach aktorów tylko nieustannie serwuje się nam wysokobudżetowe, kinowe produkcje pełne efektów komputerowych lub epatowanie nadmierną przemocą, które ma za zadanie przede wszystkim zniesmaczyć odbiorcę? Dlaczego nie ma już horrorów, których nadrzędnym celem byłoby przerażenie widza, jak to widzimy w tymże obrazie? Naprawdę szkoda, że twórcy nie czerpią inspiracji z dawnej specyfiki straszenia, bo moim skromnym zdaniem kino grozy naprawdę wiele na tym traci. W każdym razie „W paszczy szaleństwa” gorąco polecam każdemu, kto jakimś cudem ten film przegapił.