czwartek, 30 czerwca 2022

„Lisa” (1989)

 

Katherine Holland samotnie wychowuje swoją czternastoletnią córkę Lisę, która uważa, że matka za bardzo ją ogranicza. Najlepsza przyjaciółka dziewczyny, Wendy, spotyka się już z chłopcami, Katherine jednak stara się przekonać swoją córkę, że jest zbyt młoda na takie przygody. Pewnego wieczora Lisa wpada na chodniku na nieznajomego mężczyznę mniej więcej w wieku jej matki. Zauroczona dziewczyna podstępem zdobywa jego numer telefonu i w tajemnicy przed Katherine, ale w porozumieniu z Wendy, regularnie prowadzi z nim długie rozmowy, udając osobę starszą, niż jest w rzeczywistości. Nie zdając sobie sprawy z tego, że obiekt jej westchnień jest seryjnym mordercą znanym jako Candlelight Killer.

Lisa” aka „Candlelight Killer” to luźno inspirowany historią seryjnego mordercy Richarda Ramireza, znanego też jako Nocny Prześladowca, amerykański thriller w reżyserii Gary'ego Shermana, twórcy między innymi „Linii śmierci” (1972), „Martwego i pogrzebanego” (1981) oraz „Ducha III” (1988). Sherman jest też współautorem scenariusza – współpraca z Karen Clark. Kierownik artystyczny chciał, żeby film był kręcony w Chicago, ponieważ upatrzył sobie tamtejsze lofty – efekt gentryfikacji. Producenci przekonali go jednak do Południowej Kalifornii, a konkretniej Venice, dzielnicy Los Angeles. Z niedrobnymi wyjątkami. Kamienicę (w tym najbliższe sąsiedztwo i sklep spożywczy), w której mieszkają Lisa i Katherine, filmowcy wypatrzyli w bardziej podejrzanym rejonie Miasta Aniołów. „Lisa” miała trafić bezpośrednio na rynek VHS, ale Gary Sherman przekonał firmę MGM, która objęła pieczę nad tą pozycją do wydania kinowego. Walczył o więcej, ale poprzestano na wybranych kinach (dystrybucja kinowa w ograniczonym zakresie) – w Stanach Zjednoczonych w drugim kwartale roku 1990, ale światowa premiera odbyła się jeszcze w roku 1989. W grudniu 1990 roku ruszyła dużo szersza dystrybucja, na kasatach wideo.

Imiennik Nocnego Prześladowcy wpada w oko czternastoletniej dziewczynie. Lisa Holland (przyzwoita kreacja Staci Keanan) mieszka w starej, zaniedbanej kamienicy w Los Angeles wraz z matką, właścicielką niewielkiej kwiaciarni imieniem Katherine (jeszcze lepszy występ Cheryl Ladd), która od początku wychowuje ją w pojedynkę. Dziewczyna nigdy nie poznała swojego ojca, ani nawet dziadków ze strony matki. Katherine urodziła swoje jedyne dziecko w młodym wieku, prawdopodobnie jeszcze w okresie nastoletnim, co najwyraźniej poróżniło ją z rodzicami. Tak czy inaczej, Lisa i Katherine mają tylko siebie. Nie licząc przyjaciół i znajomych. W zasadzie Lisa więcej czasu spędza ze swoją rówieśnicą Wendy, uczęszczającą do tej samej szkoły - zdaje się katolickiej szkoły dla dziewcząt – która cieszy się większą swobodą. Można powiedzieć, że rodzice Wendy (i jej złośliwego młodszego brata) wychowują dzieci w liberalnym stylu, podczas gdy Katherine stara się uchronić córkę przed powtórzeniem swoich błędów. Twierdzi, że nigdy nie żałowała, że ją urodziła, a widz właściwie nie ma powodów, by jej nie wierzyć. Niemniej kobieta wolałaby, żeby Lisa dłużej nacieszyła się dzieciństwem. Ograniczenia, jakie jej narzuca, rzecz jasna, dają efekt odwrotny do zamierzonego. O tyle, o ile, bo jak to często w takich przypadkach bywa, nastolatka nie opowiada matce o wszystkim, co wyczynia. Jak to mówią: co z oczu, to z serca. Szczęśliwie dla Lisy, Katherine dużo czasu spędza w pracy. Po zakończeniu zajęć szkolnych dziewczyna zwykle wraca do pustego mieszkania i przez telefon melduje się matce. Przed poznaniem „boskiego Richarda” nie musiała jej okłamywać – Katherine nie miała nic przeciwko zawsze zapowiadanym przez Lisę spotkaniom z Wendy. Dziewczyny albo godzinami przesiadywały w domu tej drugiej, albo ruszały w miasto. A potem pojawił się sporo starszy od niej Richard. Lisa dosłownie wpadła na niego wracając ze sklepu osiedlowego wieczorową porą. Zauroczenie od pierwszej wejrzenia. Niewiele myśląc dziewczyna skorzystała ze sprawdzonej już metody (podpatrzonej w telewizji) pozyskania jego numeru telefonu. I tak narodziła się relacja, która mogła zapewnić „Lisie” Gary'ego Shermana nieśmiertelność. Zapewnić tej produkcji wieczną sławę – motyw nastolatki nieświadomie flirtującej przez telefon z aktywnym seryjnym zabójcą zdecydowanie powinien być bardziej nośny. Coś takiego nie zdarza się zbyt często – jeśli w ogóle – w serial killer movies. „Lisa” wprawdzie nie była finansową klapą, wprawdzie przyniosła może nie oszałamiający, ale na pewno umiarkowanie zadowalający zysk, ale nie przetrwała próby czasu. Bardziej niewymagająca myślenia, żeby nie powiedzieć relaksująca ciekawostka niż pozycja obowiązkowa dla zjadaczy opowieści o seryjnych mordercach. Dreszczowiec bez tego magicznego, diablo ostrego pazura. Dreszczowiec irytująco delikatnie obchodzący się z widzem – chwilami nawet trąciło mi telenowelą (najbardziej jaskrawy przykład: czołówka w sumie skrzywdzona wyłącznie przez ścieżkę audio). Boleśnie przewidywalny „spektakl nie-przemocy”. To znaczy nie w takim wydaniu, do jakiego, myślę, przywykli fani gatunku. Nawet najsłabsze żołądki, nawet najwrażliwsze osoby nie powinny ucierpieć przez bliski kontakt z tym patrzydełkiem. Jest bezpiecznie. Mimo że czołowa postać wpakowała się w nie lada kłopoty. I nawet o tym nie wie. Pech chciał, że weszła w orbitę bodaj najbardziej poszukiwanego człowieka w mieście. Człowieka, który pod ich nieobecność włamuje się do mieszkań wybranych, wcześniej przez jakiś czas uważnie obserwowanych, śledzonych, kobiet. Przynosi ze sobą świece, które zapalone rozstawia w ich sypialniach i nagrywa się na ich automatycznych sekretarkach. Gdy już jego przyszła ofiara odsłucha wiadomość, w której uczciwie uprzedza, że jest w jej domu i zamierza ją zabić, nieboski Richard wychodzi z ukrycia i przystępuje do... duszenia? Cóż, kompletnego wglądu w jego zbrodniczą działalność nie mamy. Może gwałci swoje ofiary, może też stosuje jakieś inne tortury przed definitywnym zamknięciem im oczu, ale poza delikatną sugestią, że to dusiciel, twórcy „Lisy” uparcie odmawiają nam informacji na temat tych tragicznych najść z pierwszych stron amerykańskich gazet. Ataków, którym zapewne przyklasnąłby sam Nocny Prześladowca. Nie wiadomo, czy Richard ze świata Lisy w ogóle o nim słyszał. Nie wiadomo, czy uważa się za jego nieoficjalnego ucznia, tj. czy co nieco podpatrzył u niesławnego Richarda Ramireza. Za to wiemy, że nagrywa rozmowy telefoniczne z kobietami, że dorobił się już małej kolekcji takich taśm i ma w zwyczaju wyznawać miłość osobom, którym przynosi śmierć.

Jak sama nazwa wskazuje, najwięcej uwagi scenarzyści poświęcają czternastoletniej Lisie Holland. To nie tylko opowieści o seryjnym mordercy coraz bardziej zainteresowanym „swoją telefoniczną przyjaciółką”, a w zasadzie nieznajomą, która ponad wszelką wątpliwość z nim flirtuje, ale on prawdopodobnie interesuje się nią z innego powodu (prędzej myśli o dopisaniu jej do listy swoich ofiar, niż o nawiązaniu jakiejś bliższej relacji). To też opowieść o dojrzewaniu. Szalejących hormonach, które matka naszej bohaterki bezskutecznie próbuje okiełznać. Innymi słowy, Katherine Holland stara się jak najbardziej suchą stopą przeprowadzić swoje jedyne dziecko przez ten burzliwy okres. Młodzieńczy bunt. Czy po prostu gotowość wyjścia spod kosza przewrażliwionej rodzicielki. W każdym razie Lisa jest zdania, że pokutuje za zmarnowaną młodość matki. W jej odczuciu Katherine karze ją za swoją niegdysiejszą niefrasobliwość. Katherine nie była ostrożna w kontaktach z chłopcami, a jej córka teraz za to płaci. Katherine zupełnie nie o to chodzi, ale jej tłumaczenia nie trafiają do Lisy. Dziewczyna coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że jej matce przydałby się życiowy partner. Dopuszczenie do sobie jakiegoś sympatycznego mężczyzny, według Lisy, mogłoby oczyścić atmosferę między nimi. Katherine zdjęłaby embargo nałożone na randki córki, a zatem nie miałyby już powodów do kłótni, przynajmniej tak zażartych i żyliby długo i szczęśliwie. Odbiorca filmu ma jednak większą wiedzę od Lisy o życiu prywatnym Katherine. Nie tylko Lisa ma swoje tajemnice. Ale tylko tajemnica Lisy jest wyraźnie obarczona śmiertelnym ryzykiem. Dziewczyna nie wie, co czyni. Myśli, że góruje nad swoim „telefonicznym niby kochankiem”, że wie o nim sporo, podczas gdy on w ogóle jej nie zna. No dobrze, coś tam udaje mu się z niej wycisnąć. Kolor oczu, kolor włosów. I imię, ale mężczyzna podejrzewa, że jego enigmatyczna rozmówczyni ze zmysłowym głosem, w tym przypadku nie była z nim szczera. My wiemy, że to jego przekonanie jest błędne. Gdyby taką pewność miał też Richard, to ta historia mogłaby potoczyć się inaczej. W jakiś mniej atrakcyjny sposób dla namiętnego wyjadacza filmowym thrillerów o jednych z najgroźniejszych drapieżników na Ziemi. Co nie znaczy, że to fatalne zauroczenie dostarczy mu niezapomnianych wrażeń. Nie wykluczam, że co poniektórzy znajdą w „Lisie” ten przyjemnie nieprzyjemny dreszczyk. Nie wydaje mi się, żeby wielu trwało w niepewności co do wyniku tej powoli, acz nieubłaganie zbliżającej się konfrontacji dobra ze złem, ale bywało już tak, że na maksymalnie przewidywalnych historiach (a takowa była dla mnie „Lisa” Gary'ego Shermana) niejednokrotnie przebiegały mi po plecach te niewidzialne pajączki:) Omawiany produkt takich doznań niestety mi nie zapewnił, ale może Wam bardziej się poszczęści. Tak naprawdę jedyne, co dała mi niniejsza niegroźna przygoda, to zabicie czasu małym kosztem. Bez wielkich cierpień, jakby na autopilocie. Gapisz się i nic, ale też nie ogarnia cię przemożna potrzeba pożegnania się z postaciami przed wejściem niezbyt wytęsknionych napisów końcowych. Na odmóżdżenie? Można tak to ująć, ale ja wolę to określić jako nieinwazyjny wypad do świata, który z całą pewnością już za chwilę, już za moment całkowicie wywietrzeje mi z głowy. Niewybijający się z tłumu (a jak już wspomniałam taka koncepcja mogła zawojować świat; w każdym razie mocniej zaznaczyć się na arenie zajmowanej przez fikcyjnych seryjnych), jednorazowy kolorowy (mało czerni, tj. mroku) soczek. Dla mniej wymagających widzów. To znaczy tych, których nie odstraszają „telewizyjne klimaty”. Odpocząć, a nie dokładać sobie stresu. Nie myśleć, płynąć. Do brzegu na całkiem wygodnej tratwie. Nic nie gniecie, nic nie drapie, nic nie ściska. Pełen komfort. Nie ma potrzeby obawiać się o życie matki i córki... Naprawdę nie ma? Nie zdradzę, czy finał mnie zaskoczył, czy twórcy utarli mi nosa. Tak czy owak, przynajmniej do tego punktu, do tej, nie ukrywam, złodziejki całej mojej uwagi (ostatni „akt”) o napięciu mogłam tylko pomarzyć.

Kojarzony przez niejednego długoletniego fana kina grozy Gary Sherman i jego niedoskonała „Lisa”. Lekki thrillerek o mrocznym obiekcie westchnień małoletniej dziewczyny. O dojrzewaniu, trudach rodzicielstwa (tutaj samotnej matki), wyzwaniach tym większych, bo zrodzonych z przemożnej potrzeby ulepienia swojego dziecka nie na swoje podobieństwo. A przynajmniej nie całkiem. O nietypowej relacji dwóch osób z zupełnie innej bajki. Seryjnego mordercy i czternastoletniej dziewczyny. Którzy jeszcze wiele muszą się o sobie dowiedzieć. Naprawdę wiele. Nie namawiam, nie odradzam.

środa, 29 czerwca 2022

Zapowiedź: „Zbrodnie przyszłości”

SEKS, PRZEMOC, GROZA, SZOK – “ZBRODNIE PRZYSZŁOŚCI” DAVIDA CRONENBERGA, REWELACJA TEGOROCZNEGO FESTIWALU W CANNES W POLSKICH KINACH OD 22 LIPCA!

„Zbrodnie przyszłości” („Crimes of the Future”) to nowe dzieło jednego z największych filmowych wizjonerów DAVIDA CRONENBERGA, twórcy takich obrazów jak „MUCHA”, „CRASH”, „HISTORIA PRZEMOCY”, „WSCHODNIE OBIETNICE”, „NAGI LUNCH”.


To wstrząsająca wizja przyszłości, w której ludzie szukając coraz mocniejszych wrażeń modyfikują swoje ciała, a chirurgia – nie tylko plastyczna - jest substytutem seksu.

Cronenberg stworzył przerażającą filmową mapę, która prowadzi wprost do jądra ciemności. To jego najmroczniejsza i najbardziej zmysłowa prowokacja od czasów CRASH.

Dziennikarze o filmie: 
 Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jeśli mielibyście zobaczyć w życiu jeden film Davida Cronenberga, “Zbrodnie przyszłości” będą właściwym wyborem. 
Michał Walkiewicz, FILMWEB
 
Świat w „Zbrodniach przyszłości” przypomina to, jak wyobrażasz sobie codzienne życie w niezbyt odległej przyszłości, zdefiniowane potrzebami, rozkładem, przemocą, ekstremalną rozrywką i katastrofami ekologicznymi. Cronenberg nie osądza go i nie grzmi, tylko z wizualną precyzją, czarnym humorem, powściągliwą melancholią przedstawia szaloną wizję jutra zawstydzając większość filmowych wizjonerów.
Manohla Dargis, THE NEW YORK TIMES 
 
David Cronenberg i jego gwiazdorska obsada: Viggo Mortensen, Léa Seydoux i Kristen Stewart stawiają pytanie, czy chirurgia to nowa forma seksu? Ten szokujący obraz przyszłości jednocześnie was rozbawi, przerazi i zmusi do myślenia.
David Fear THE ROLLING STONE

To film, który trzeba ZOBACZYĆ, a nie OBEJRZEĆ.
Richard Brody, THE NEW YORKER
 
Synopsis
W niedalekiej przyszłości ludzie doświadczają syndromu przyspieszonej ewolucji.
Aby odnaleźć się w nowej, zdominowanej przez technologię rzeczywistości, muszą przekształcać nie tylko swoje umysły, ale także ciała, by nadążały za wymogami czasów. Głodni nowych, silniejszych bodźców coraz śmielej eksperymentują z cielesnością, przesuwając biologiczne granice własnej wytrzymałości. Ogromną popularność zyskują szokujące praktyki chirurgiczne polegające na wszczepianiu sobie nowych organów.
Saul Tenser to sławny artysta performer, który postanawia z własnej przyspieszonej ewolucji uczynić multimedialne widowisko. Przy pomocy swojej partnerki Caprice, na oczach milionów dokonuje coraz śmielszego przeobrażenia swojego ciała, szukając nowych form rozkoszy. W pogoni za popularnością decyduje się na tak szokujący krok, że powrót do dawnego życia może okazać się już niemożliwy.

Polski zwiastun: https://www.youtube.com/watch?v=EYLKB-Q7sdU 

Reżyseria: David Cronenberg („Mucha”, „Crash”, „Historia przemocy”, „eXistenZ”, „Wschodnie obietnice”, „Nagi lunch”)  
Obsada: Viggo Mortensen („Green Book”, „Władca pierścieni”, „Droga”, „Wschodnie obietnice”, „Morderstwo doskonałe”, „Historia przemocy”), Kristen Stewart („Saga Zmierzch”, „Spencer”, „Królewna Śnieżka i Łowca”, „Motyl Still Alice”), Lea Seydoux („Nie czas umierać”, „Spectre”, „Lobster”, „Piękna i bestia”, „Życie Adeli”, „O północy w Paryżu”, „Mission Impossible – Ghost Protocol”)
Gatunek: science fiction / horror  
Produkcja: USA 2022  
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films






Cineman.pl zaprasza do obejrzenia filmów Cronenberga dostępnych na tej platformie - „Niebezpieczna metoda”, „Cosmopolis”, „Mapy gwiazd”: https://bit.ly/3HVhnwC
 

Źródło: wszystkie materiały od Monolith Films

wtorek, 28 czerwca 2022

Romy Hausmann „Ukochane dziecko”

 

Do szpitala trafia poszkodowana w wypadku na drodze, której towarzyszy trzynastoletnia córka imieniem Hannah. Z opowieści dziewczynki wynika, że wychowała się w lesie, w szałasie, w którym został jej jedenastoletni brat Jonathan. I ojciec, tajemniczy mężczyzna, najwyraźniej odpowiadający za izolację tych ludzi. Policja ma powody przypuszczać, że matką tych nieszczęsnych dzieci jest Lena Beck, która zaginęła przed czternastoma laty. Porwana i zmuszona do życia w prymitywnych warunkach, zgodnie z zasadami narzuconymi przez despotyczną „głowę rodziny”. O zdarzeniu zostają poinformowani rodzice Leny, Matthias i Karin Beck, którzy natychmiast po odebraniu wiadomości ruszają do szpitala, w nadziei, że ofiarą wypadku jest ich ukochana jedynaczka. Na miejscu spotyka ich jednak okrutne rozczarowanie. I szokująca niespodzianka. Kim jest kobieta, która dochodzi do siebie po zderzeniu z samochodem? Kobieta, która najprawdopodobniej zabiła swojego oprawcę, po czym ruszyła ku mocno wątpliwej wolności.

Ukochane dziecko” (oryg. „Liebes Kind”, ang. „Dear Child”) to pierwszy dreszczowiec w pisarskiej karierze niemieckiej autorki Romy Hausmann. Mroczna powieść pierwotnie wydana w roku 2019, która krótko utrzymywała się na pierwszym miejscu listy SPIEGEL-Bestseller i na pierwszym miejscu rankingu najlepiej sprzedających się powieści w miękkiej oprawie 2019. Zanim jej pisarka kariera nabrała rozpędu Hausmann realizowała się w dziennikarstwie telewizyjnym; była też konsultantką medialną. Wprawdzie nie zerwała całkowicie z tamtym zawodowym życiem, ale sukces „Ukochanego dziecka” i „Marta schläft” (ang. „Sleepless”), jej drugiego thrillera psychologicznego najsilniej inspirowanego filmem „Marnie” w reżyserii Alfreda Hitchcocka, pozwoliły jej skupić się na tym, co kocha najbardziej (oczywiście wyłączając rodzinę). Romy Hausmann urodziła się w Niemieckiej Republice Demokratycznej (NRD) i jak wyznała w jednym z wywiadów do szóstego roku życia nie wiedziała, czym są płatki kukurydziane. W sklepach wiecznie brakowało tak zwanych produktów pierwszej potrzeby, podróżowanie było mocno ograniczone, a niektórym odmawiano nawet prawa do edukacji. „Ukochanego dziecka” co prawda nie traktowała jak rozliczenia ze swoją przeszłością, ale jej własne doświadczenia na pewno pomogły jej wczuć się w niektóre postacie. Po prostu Hausmann lubi pisać o rzeczach, z którymi ma niemal osobisty związek, bo uważa, że to dodaje wiarygodności, autentyzmu, sylwetkom zaludniającym jej literackie światy. Pomysł na tę historię zaczerpnęła ze sprawy Nataschy Kampusch, Austriaczki więzionej przez Wolfganga Přiklopila - który regularnie ją gwałcił - od 1998 do 2006 roku. Pierwsze polskie wydanie książki przygotowało wydawnictwo W.A.B., a przetłumaczyła Agata Teperek.

Ciasny szałas ukryty w lesie. Bez bieżącej wody, bez energii elektrycznej, ze szczelnie zamkniętymi oknami. Powietrze dostarcza tak zwany aparat cyrkulacyjny skonstruowany przez pana domu. Człowieka, który dla reszty domowników jest prawdziwym bogiem. Nielitościwą wszechmocną siłą. Potęgą absolutną. Władzą absolutną. Lena Beck, wówczas studentka, zaginęła czternaście lat przed odkryciem szałasu grozy. Przed ujawnieniem tej wstrząsającej sprawy, która wbrew pozorom jeszcze się nie zakończyła. Porwana i długo przetrzymywana wbrew swojej woli w niewielkim drewnianymi przybytku bynajmniej nie w głębi lasu – nieopodal użytkowanej drogi! - trzydziestoparoletnia kobieta zabiła swojego oprawcę, a niedługo potem została przewieziona do szpitala, gdzie po raz pierwszy ją spotykamy. Ją i trzynastoletnią dziewczynkę imieniem Hannah, która wygląda najwyżej na dziewięciolatkę. „Dziewczynka-zombi”: tak już niebawem będą krzyczały nagłówki artykułów z pierwszych stron niemieckich gazet. Ofiara, w dodatku małoletnia, pożywką dla zgrai brudnych sępów. Ofiara, która nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest ofiarą. Autorka każe nam sądzić, że w przeciwieństwie do swojego młodszego brata Jonathana, Hannah miała już okazje wychodzić na zewnątrz, z szałasu, który był i niewykluczone że już zawsze będzie jedynym miejscem, który w myślach będzie nazywała „prawdziwym domem”. Tak, Hannah mogła już mieć kontakty z ludźmi spoza jej małej rodziny - ekstremalnie dysfunkcyjnej rodziny – ale równie dobrze to mogą być fałszywe wspomnienia niekoniecznie narzucone przez inne osoby. Wyobraźnia karmiona podświadomym pragnieniem wyrwania się na wolność. Podświadomym, bo Hannah niestrudzenie przekonuje nas, że nie traktuje swojego rodzinnego gniazda jak więzienia, którym obiektywnie patrząc z całą pewnością było. Warunki w jakich wychowała się ta młodziutka dama, zdaje się, z ponadprzeciętnym ilorazem inteligencji, rzecz jasna, dla niej są najzupełniej normalne. Ona nie widzi niczego złego w tym, co zgotował jej mężczyzna, którego imienia chyba nie zna. Dla niej to po prostu tata. Ukochany ojciec ukochanego dziecka matki. Perspektywa małej Hanny nierównomiernie przeplata się z punktem widzenia Leny czy „Leny” oraz Matthiasa Becka (prawie w całości narracja pierwszoosobowa – jedyne wyjątki to doniesienia prasowe). Skrzywiona przez skrajnie nieodpowiednie, żeby nie powiedzieć odrażające wychowanie, perspektywa nastoletniej dziewczynki, która wiele wie, ale mało rozumie (istny chodzący słownik być może z nieodwracalnym upośledzeniem społecznym); opowieść prawdopodobnie jedynej świadomej więźniarki niezidentyfikowanego strażnika szałasu, w której wielokrotnie zwraca się bezpośrednio do Leny (pierwsza wyraźna sugestia, że kobieta podająca się za Lenę Beck - najpierw tylko Lenę – w rzeczywistości jest kimś innym); i wreszcie historia Matthiasa Becka, ojca, który przed czternastoma laty stracił swoje jedyne dziecko. Przez cały ten czas podtrzymywał w sobie nadzieję na powrót swojej ukochanej córki. Podobnie jak jego żona Karin. On jednak znosił to zdecydowanie gorzej. Co więcej, zdaniem Karin coś niedobrego dzieje się z jej mężem, gdy wreszcie nastąpił pierwszy duży przełom w policyjnym śledztwie. W głowach odbiorców „Ukochanego dziecka” zapewne ten głośny alarm odnośnie podejścia dziadka do wnuczki, rozbrzmi jeszcze zanim Karin wyartykułuje swoje spostrzeżenia. Zanim spróbuje zwrócić uwagę męża na błędy, jakie popełnia. W pełni zrozumiałe, ale jednak błędy.

Romy Hausmann nie przeczy, że jej środowisko naturalne miało wpływ na wybór pułapki w „Ukochanym dziecku”. Pisarka mieszka w małym domu w lesie, ale położenie to w zasadzie jedyne co łączy go z szałasem z jej powieści (i też niezupełnie, bo ten ostatni jest nieco bardziej skryty przed oczami nawet najbardziej wścibskich piechurów). Tak, Hausmann ma prąd i bieżącą wodę. I nie, nie korzysta z cyrkulatora dostarczającego świeże powietrze. Jeśli zaś chodzi o sposób konstruowania przynajmniej tych mroczniejszych historii, to nie ukrywa, że interesuje ją wyłącznie psychika jej postaci. Złożone procesy zachodzące w głowach ludzi postawionych w niegodnych pozazdroszczenia, nierzadko ekstremalnie ciężkich sytuacjach. Nie nieprawdopodobnych – w przypadku „Ukochanego dziecka” można nawet powiedzieć „ z życia wziętych”. Ręka, noga, mózg na ścianie to zdecydowanie nie jej klimaty. Woli pisać o ludziach, zagłębiać się w ich skołowane, skrzywione, bestialsko okaleczone umysły. Woli pisać o obficie krwawiących duszach, nie ciałach. Chociaż... Jedne mocno pokiereszowane zwłoki przewidziała dla swojego debiutanckiego thrillera psychologicznego (ale nie jest to jej pierwsza powieść w ogóle). Wszystko wskazuje na to, że mężczyzna zginął z rąk jednej ze swoich ofiar, kobiety przedstawiającej się jako Lena Beck. Romy Hausmann zaczyna niejako od końca, od jej wyjścia z najgorszego piekielnego kręgu. Tylko czy na pewno? Czy „Lena” aby nie czuje się trochę jak ryba wyjęta z wody? Jej współwięźniowie prawie na pewno tak się czują. Wyrwani ze swoje naturalnego środowiska. Klaustrofobicznego szałasu, który nie przyjmuje żadnych ludzi z zewnątrz. Żadnych gości. Nigdy. Tylko ona, dzieci i On. Ich bóg. A przynajmniej Hanny i Jonathana. Oni nie musieli dostosowywać się do zupełnie nowej dla nich sytuacji. Oni nie mieli czegoś takiego jak poprzednie życie. Ich matka miała. Miała mniej czy bardziej troskliwych rodziców, miała mniej czy bardziej ambitne plany na przyszłość, miała przyjaciół i przynajmniej jedną osobę, z którą planowała ułożyć sobie całą resztę życia. Nic więc dziwnego, że Lena i/lub „Lena” była „tą niepokorną”, że „bezimienny” mężczyzna nad nią najbardziej się, hmm, napracował. Złamać ją. Stworzyć wymarzoną żonę (tj. jego ideał życiowej partnerki) z „wadliwego, wybrakowanego materiału”. Uległą żonę, oddaną matkę, perfekcyjną gospodynię domową. Czy raczej szałasową... Lena miała być na każde jego skinienie. Praktycznie pozbawiona wolnej woli. Uśmiechnięta marionetka człowieka, który, trzeba mu to przyznać, nie bał się realizować swoich marzeń. Szalonych wizji. Jego świat, jego zabawki. To on ustalał reguły panujące w tym prymitywnym „rodzinnym gniazdku”, a wszelkie przejawy nieposłuszeństwa srogo karał. Dzieci to rozumieją, dzieci „nie są takimi głuptasami, jak ich matka”. Przestrzeganie zasad to podstawa. To i edukacja. Zdobywanie jak najszerszej wiedzy. W tym nauka języków obcych, które pewnie i tak się nie przydadzą, ale to jeszcze nie powód, żeby się ich nie uczyć. W tej dwuosobowej szkole prymusem była Hannah. Jej los najbardziej mnie poruszył, dla niej miałam najwięcej współczucia, co nie znaczy, że przechodziłam obojętnie przez inne tragedie wyreżyserowane przez pana i władcę przeklętego szałasu w lesie. Narracja, jak dla mnie, mogłaby być bardziej płynna, mniej „kanciasta”, toporna, ale nie poważę się odmawiać Hausmann znajomości ludzkiej natury, mechanizmów zachodzących w umysłach jednostek na skutek różnych strasznych wydarzeń. Na skutek zbrodniczej działalności bliźniego. O rodzicach, którzy niewykluczone, że bezpowrotnie stracili swoje jedyne dziecko. O kobiecie, która wydostała się z niewoli ciałem, ale nie duszą. I wreszcie o dzieciach, którym wpojono inną normalność. A także o okrucieństwie niektórych dziennikarzy. Pismaków, którzy bez najmniejszych oporów, bez cienia wstydu nadają jednej z ofiar (w dodatku dziecku) obraźliwy przydomek. Chciałabym móc powiedzieć, że w tym miejscu Romy Hausmann trochę poniosło, że w realnym świecie żaden dziennikarz nie poważyłby się w tak haniebny, obrzydliwy sposób żerować na tragedii innych, a już na pewno dzieci. Chciałabym, ale nie mogę czynić takich zarzutów tej całkiem wprawnie grającej na emocjach niemieckiej autorce. Postacie to jedno, ale moją uwagę przykuwała też sama konstrukcja omawianej opowieści. Niepospolite rozplanowanie tej fabularnej wieżyczki – najpierw ucieczka, potem mnóstwo potwornych wspomnień zgrabnie wplecionych w aktualne wydarzenia: retrospekcje różnych uczestników chorego przedsięwzięcia mężczyzny, dla którego rodzina jest najważniejsza... Najwyższa wartość zaburzonego człowieka. Wspaniałe wyczucie suspensu i duża dbałość o stosowną atmosferę. Poczucie ciasnoty nie tylko w szałasie grozy, także w bardziej przestronnych i „nieukrywających się przed światem”, nieodizolowanych wnętrzach. Depresyjny ciąg zdarzeń, wstrętne domino wprawione w ruch przez człowieka, którego tożsamość może zaskoczyć. Ale osoba, na którą ja postawiłam właściwie wszystkie pieniądze:) już na pierwszym etapie tej mrocznej podróży, przypuszczam, lepiej sprawdziłaby się w tej roli. To mógłby być prawdziwy szok dla co poniektórych odbiorców „Ukochanego dziecka”.

Sponiewierana? Może nie aż tak, ale relaksujący spacerek to też nie był. Bestsellerowy thriller psychologiczny debiutującej w tym gatunku niemieckiej powieściopisarki Romy Hausmann. Warsztat moim zdaniem wymaga jeszcze paru szlifów, ale i tak czuję się w obowiązku polecić tę pozycję częstym bywalcom mroczniejszej strony beletrystyki. A już zwłaszcza tym, dla których najważniejsze są postacie, którzy szczególnie cenią sobie podróże w głąb ludzkich umysłów. Pokaleczonych, straszliwie pokaleczonych umysłów, które prawdopodobnie już nigdy całkowicie się nie zagoją. „Ukochane dziecko” Romy Hausmann: przerażająco realistyczna historia, która pokaże Ci zło niekoniecznie w najczystszej postaci. I ofiary. Przede wszystkim ofiary.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

niedziela, 26 czerwca 2022

Zakupy

 
Kolejna dawka, mam nadzieję, mocnych wrażeń najprawdopodobniej nie do recenzji. A w niej komiks napisany przez Stephena Kinga i zilustrowany przez Berniego i Michele Wrightsonów pt. „Opowieści makabryczne” (oryg. „Creepshow”), oparty na kultowej produkcji (zbiór nowel filmowych) w reżyserii George'a A. Romero na podstawie scenariusza Stephena Kinga. W sumie komiksy to nie moja bajka - choć nie ukrywam, że zaczytywałam się w nich w dzieciństwie – ale była promocja, czyli ten uporczywy głosik „weź mnie, weź mnie”:) Najbardziej jestem ciekawa „Pustek” Andrew Michaela Hurleya, powieści polecanej przez dwukrotnie wspominanego już tutaj Stephena Kinga, którą jednak mnie zarekomendowała inna dobra dusza.

 
Stephen King „Opowieści makabryczne”
Andrew Michael Hurley „Pustki”
Anna Bailey „Przedsionek piekła”
Liz Nugent „Obsesja Lydii”
T.M. Logan „Wakacje”
Peter Swanson „Każdy jej strach”

 
Tarryn Fisher „Ciemna strona”
Wendy Hard „Polowanie na Annabelle”
Miranda Smith „Nie moja matka”
Jess Ryder „Zmyślenie”
James Craig „Londyn we krwi”
James Craig „Milcz nawet po śmierci”

sobota, 25 czerwca 2022

„Monstrous” (2022)

 

Laura Butler i jej siedmioletni syn Cody przeprowadzają się do wynajętego domu w pustynnym zakątku Kalifornii. Kobieta ucieka przed swoim byłym mężem Scottem, ojcem chłopca, który w przeciwieństwie do niej zdążył mu wybaczyć. Laura zapisuje Cody'ego do szkoły podstawowej w najbliższym miasteczku i znajduje pracę w małej firmie zajmującej się maszynopisaniem. Coraz bardziej martwi ją jednak zachowanie syna. Cody upiera się, że w jeziorze nieopodal ich nowego domu mieszka potwór, który każdej nocy wdziera się do jego pokoju. Laura wychodzi z założenia, że chłopca, podobnie jak ją, dręczą koszmary senne, ale z czasem zostaje zmuszona do zaakceptowania niemożliwego.

Kiedy w ręce Chrisa Sivertsona - twórcy między innymi „The Lost” (2006), filmu opartego na powieści Jacka Ketchuma pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Straceni”) i „Wiem, kto mnie zabił” (2007) oraz współtwórcy teen slashera „All Cheerleaders Die” (2001) i jego remake'u z 2013 roku pod tym samym tytułem – trafił scenariusz „Monstrous” Carol Chrest („Zagadka proroka” Davida Wortha) w projekt była już zaangażowana podziwiania przez niego aktorka Christina Ricci. Z tym większym więc entuzjazmem przystąpił do analizy materiału, który bynajmniej go nie rozczarował. Wręcz przeciwnie: doszedł do wniosku, że historia Carol Chrest idealnie pasuje do jego wrażliwości. Reżyserka i scenarzystka „You Are Not My Mother” (2021), Kate Dolan, powiedziała mu kiedyś, że uważa horrory za nowoczesne bajki, czemu Sivertson skwapliwie przytaknął. Pierwsza lektura „Monstrous”, horroru zmiksowanego z dramatem, przypomniała mu tę rozmowę. Dopatrzył się w niej tej emocjonalnej prawdy, tego zawahania między byciem pięknym a przerażającym i tego celowego pogwałcenia praw logiki, które odnajduje w klasycznych baśniach. W jego wizji to od samego początku była współczesna baśń dla dorosłych. Bajka na dobranoc, w której jest zaklęta emocjonalna prawda. „Monstrous” kręcono w Los Angeles, Simi Valley i Altadenie w stanie Kalifornia. Główne zdjęcia ruszyły w grudniu 2021 roku, czyli podczas pandemii COVID-19, co oczywiście utrudniło pracę. Premierowy pokaz tego pełnometrażowego amerykańskiego obrazu odbył się w marcu 2022 roku na FrightFest Glasgow. W maju tego samego roku trafił do wybranych kin w Stanach Zjednoczonych i na platformy VOD.

Jednym z największych wyzwań, jakie stanęły przed zespołem pracującym nad „Monstrous” było odwzorowanie realiów lat 50-tych XX wieku. Zadanie tym trudniejsze, że filmowcy nie dysponowali dużym budżetem. Z ich „nadludzkich wysiłków” w moim odczuciu powstał całkiem wiarygodny falsyfikat „dawno, dawno temu”. W pustynnej okolicy. Wychodzimy od jednego z najbardziej rozchwytywanych motywów w kinie grozy, czyli od przeprowadzki do nowego domu. Wynajętego domu, należącego do starszego małżeństwa mieszkającego w małej mieścinie leżącej parę mil dalej. W każdym razie nowi lokatorzy tej niby żywcem wyjętej z lal 50-tych, ewentualnie 60-tych XX wieku osamotnionej nieruchomości staną się częścią tej społeczności. A przynajmniej jedno z nich będzie o to zabiegać. Laura Butler (przekonujący występ Christiny Ricci), w przeciwieństwie do jej siedmioletniego syna Cody'ego (według mnie mocno przeciętna kreacja Santino Barnarda), jest zdeterminowana na nowo ułożyć sobie życie w tym „kalifornijskim zaścianku”. Kobieta z jakiegoś powodu ucieka przed swoim byłym mężem Scottem, biologicznym ojcem Cody'ego. Jedyną osobą, której przekazała swój aktualny numer telefonu (oczywiście stacjonarnego) jest jej matka. Pominęła nawet swoich najbliższych przyjaciół, w obawie przed tym, że ktoś wygada się Scottowi. Innymi słowy, zerwała niemal wszystkie nici prowadzące do jej poprzedniego życia. Czysta karta, nowy rozdział, w którym nie ma miejsca dla prawie wszystkich bohaterów i antybohaterów(?) baśni o Butlerach. Teraz już tylko matce i chłopcu... który spotyka potwora. To on tak twierdzi, ale jego matka, co zrozumiałe, bez trudu znajduje racjonalne wyjaśnienie dla opowieści przerażonego dziecka. Ot, koszmarne sny. W sumie zastanawiająco podobne do tego, który nawiedził ją niedługo po przeprowadzce. Z drugiej strony w jej przypadku to mogła być projekcja czarno-białego - oczywiście! - filmu, przy którym odpłynęła do krainy marzeń sennych. Film w filmie. Sekwencja inspirowana „Potworem z Czarnej Laguny” Jacka Arnolda, a przynajmniej kierownik artystyczny, Chris Sivertson, miał przed oczami tę kultową produkcją podczas prac nad tym fragmentem „Monstrous” (ja pomyślałam o „Potworze z bagien” Wesa Cravena). Bestia, która nocami wypełza z jeziora, nad którym przycupnął coraz mniej przytulny domek wynajmowany przez główną bohaterkę tej nieco dłużącej się opowieści, przybiera różne kształty. Od wymyślnych (przeklęte CGI) po na wskroś zwyczajny, żeby nie powiedzieć pospolity (z wyglądu, nie z charakteru). Nocne najścia niepięknej pani z jeziora, niedługo będą niepokoić Cody'ego. Postawa jego matki też ulegnie zmianie. On przestanie się bać, a ona zacznie. Nie wiem, czy taki był cel twórców, ale mnie udzielił się spokój Cody'ego. Przestałam dopatrywać się zagrożenia w tej, bądź co bądź, tajemniczej postaci dotrzymującej towarzystwa smutnemu chłopcu. Chłopcu, któremu nie udało się nawiązać znajomości w nowej szkole. Wyrwanemu „z naturalnego środowiska” przez własną matkę, która, zdaje się, zdobyła się na ten krok głównie z myślą o jego dobru. Jego bezpieczeństwie. Muszę przyznać, że twórcy musnęli jakąś czułą strunę w moim wnętrzu. Nawet poruszyła mnie (niezbyt mocno, ale zawsze) niedola tej młodziutkiej istoty, jak się wydawało tak bardzo łaknącej kontaktu, poszerzenia towarzystwa, tj. znalezienia kogoś poza swoją matką, z kim mogłaby spędzać czas wolny, że otwierającej się na stworzenie, które w innej sytuacji, w innym życiu, zapewne tak łatwo nie wkupiłoby się w jego łaski. Czy potwór z jeziora okrutnie manipuluje chłopcem? Nie mogłam tego wykluczyć, ale szczerze mówiąc, podobnie jak Cody, bardziej traktowałam go jako nikły uśmiech losu w stronę boleśnie samotnego dziecka. Czerpałam jakąś dziwną pociechę z obecności tej szkarady w nienaturalnie małym, straszliwie ciasnym światku młodego Butlera. O jego matce zresztą można powiedzieć to samo, choć jej najwidoczniej samotność nie doskwiera. Nie daje po sobie poznać, że brakuje jej przyjaciół. W zupełności wystarcza jej towarzystwo ukochanego dziecka. I, jak można się tego spodziewać, nie będzie tolerować jego nowej przyjaźni. Tej chorej sytuacji, w jaką została wplątana jej cudowna latorośl.

Co się przydarzyło Laurze Butler? I co nadal jej się przydarza? Nie ulega wątpliwości, że kondycja psychiczna tej postaci nie jest zbyt dobra. Koszmary senne to najmniejszy z jej problemów. Gorzej, że na jawie też zdarzają jej się, hmm, incydenty. Percepcja od czasu do czasu ulega spaczeniu. Świat jakby się rozmywa. Jakby farba spływająca z płótna. Zwykle nie trwa to długo, ale wystarczy by zakwestionować jej zdrowie psychiczne. Na domiar złego, Laura przechowuje w domu alkohol (tzw. małpki), co może, ale nie musi, świadczyć o tym, że wpadła w szpony niszczycielskiego nałogu. Jeśli tak, to wygląda na to, że stara się z niego wyjść. Walczy z pokusą, która niewykluczone, że rośnie w siłę. Jeśli faktycznie ciągnie ją do procentów, to obecne położenie jej i jej syna z pewnością jej tego nie ułatwia. Stwór, który przyczepił się do Cody'ego jeśli już, to mimowolnie wspiera demona alkoholizmu – przypadkowy sojusznik nałogu, na pewno nie jego tutejszej ofiary. Potencjalnej ofiary. „Monstrous” praktycznie przez cały czas jak gdyby miota się między horrorem i dramatem. I to nie jest wypadek przy pracy, bo Chris Sivertson w swoich wypowiedziach na temat tej pozycji nie ukrywała, że jego wizja od początku opierała się na swego rodzaju balansie pomiędzy tymi dwoma gatunkami. Czy raczej pomiędzy pięknem i przerażeniem. Smutkiem i nadzieją. Drobnymi darami od losu dla ludzi po jakichś najpewniej bardzo ciężkich przejściach. Niewątpliwie kochającej matki i niewątpliwie nieczującego się dobrze w ich nowym miejscu zamieszkania siedmioletniego chłopca. On chce odejść, ona natomiast uporczywie trzyma się myśli, że będzie im tu dobrze. W tej zacisznej okolicy. W tych „straszących” jaskrawymi kolorami, przestronnych wnętrzach, otoczonych rozległym piaszczystym terenem. Nie zapominajmy o jeziorze. Sporej bestii, która przypuszczalnie jest domem innej bestii. Potwora, którego wizerunek twórcy przynajmniej przez jakiś czas konsekwentnie ocieplają. Na początku może i zdoła raz czy dwa zaniepokoić co poniektórych odbiorców, a w najgorszym wypadku zasiać małe ziarnko niepewności, ale tak czy inaczej to może nie potrwać długo. W każdym razie na moich oczach mrok niesiony na mokrych barkach zagadkowego stworzenia z jeziora, nieubłaganie wyparowywał. A właściwie to było raptowne przejście od ciemności do... W sumie nie wiem, jak to określić, bo sytuacja w domu zajmowanym przez Butlerów, z całą pewnością się nie poprawiła. Zmieniło się źródło zagrożenia. Istota ze zbiornika wodnego w moich oczach straciła niemal wszystkie potworne atrybuty – został tylko ledwo słyszalny głosik wieszczący podstęp, chytry plan bestii, która zamierza wyrwać Cody'ego z zaborczego uścisku jego rodzicielki. Porwać chłopca, a zatem zrobić dokładnie to, czego Laura spodziewała się po swoim byłym mężu. Obawiała się, że ten być może despotyczny, agresywny mężczyzna bezprawnie odbierze jej najważniejszą osobę w jej życiu. Najcenniejszy skarb dobrej matki, która ma mocno pod górkę. Sama w obcym miasteczku, bez lekarstw, które pomogły jej przetrwać najgorsze chwile. Z dala od swojego terapeuty, z którym co prawda po przeprowadzce nawiązuje jedno połączenie telefoniczne, ale... no właśnie, tylko jedno. A naprawdę przydałoby jej się wsparcie specjalisty. Okiem laika. Nie ukrywam, że twórcom udało się mnie zaskoczyć. I to dość mocno. Powinnam była to przewidzieć, bo tego rodzaju chwyty były już stosowane w opowieściach z dreszczykiem (tutaj wyjątkowo słabiutkim). Myślałam że uczuliłam się już na podobne zagrania, że takie ewentualności zawsze będą mi się tłukły gdzieś z tyłu głowy przy określonych kompozycjach. Myliłam się i dobrze. Kubeł zimnej wody na trochę znudzoną łepetynę. A w ślad za nim kolejne chluśnięcie. Mniejsza, ale też niespodzianka. Gdyby tylko mocniej docisnąć, podkręcić napięcie, zagęścić atmosferę i może dodać jakiś wątek. Wtedy pewnie nie byłabym aż tak wdzięczna za te dwa tąpnięcia. Życiodajny płyn na od jakiegoś już czasu mało ciekawej trasie. Troszkę się zmachałam na tym spacerku. Nie biegu - „Monstrous” na pewno nie zaliczyłabym do dynamicznych propozycji okołohorrorowych. Prędzej tak zwana nowa fala kina grozy, ale też niezupełnie. Mimo silnie rozwiniętej warstwy dramatycznej i psychologicznej oraz, jak upewniłam się dopiero na ostatniej prostej, niebanalnej treści. Skłania do refleksji. Nieradosnych, co to to na pewno nie, ale jakąś pozytywną iskierkę, cieplejszy promyczek Chris Sivertson i jego ekipa ds. „Monstrous” na do widzenia również przewidzieli. Coś się kończy, ale też coś się zaczyna.

Monstrous” Chrisa Sivertsona nie wydaje się być dobrą propozycją dla tych, którzy szukają... tego, czego zwykle szukają w horrorach:) Nie jest to pełnokrwisty straszak, można nawet odnieść wrażenie, że twórcom tego dziełka nieszczególnie zależało na podtrzymywaniu w odbiorcach niepokoju czy niepewność zrodzonej z potencjalnych kontaktów z nieznanym. Potworem z jeziora. Dominującym uczuciem może być smutek, który na dodatek w oczach widza stosunkowo szybko może nabrać bardziej przyziemnego wymiaru. Wyobraźnia dziecka po przejściach i mocno nadwerężony stan psychiczny kobiety po przejściach. Potwór nie istnieje, a nawet jeśli, to kto by się bał potwora, który podtrzymuje na duchu nieszczęsnego chłopca? Tak czy inaczej, nie jest to przekąska, którą zarekomendowałabym osobom szukającym bardziej wyrazistych smaków. To znaczy mroczniejszych klimatów, silniejszych doznań. Już prędzej tym, którzy nie mają ochoty na horror. Im niegorąco, właściwie to dość chłodno, polecam ten... horror.

czwartek, 23 czerwca 2022

Laure Van Rensburg „Nikt, tylko my”

 

Zakochana para z Nowego Jorku. Dwudziestoparoletnia studentka Ellie Masterson i siedemnaście lat starszy od niej wykładowca literatury Steven Harding. Ona nieśmiała i uległa, on czarujący i kontrolujący. Długi weekend w nowoczesnym domu w zaśnieżonym lesie nad zatoką Chesapeake w stanie Maryland. Nikt, tylko oni. Idealny sposób na zacieśnienie więzi. Romantyczne chwile na odludziu. Ellie planowała to od dawna. Dziewczyna, która została. Dziewczyna, która zdobyła serce dumnego profesora, który nie zwykł utrzymywać dłuższych relacji z kobietami. Miało być tak pięknie. Tak dobrze było im ze sobą. Tak się wydawało, ale z dala od cywilizacji maski wreszcie opadną. I poleje się krew.

Laure Van Rensburg urodziła się we Francji, a po ukończeniu uniwersytetu w Paryżu przeprowadziła do Anglii, gdzie mieszka do dziś ze swoją kotką Phoebe. Pisze od dziecka, ale po przeprowadzce zrobiła sobie przerwę z powodu problemów językowych – jej francuski stracił na sile, a angielskim nie władała jeszcze na tyle biegle, by spisywać w nim swoje historie. Miłość do książek zaszczepiła w niej matka, która w dzieciństwie wręczyła jej „Les Malheurs de Sophie” Comtesse de Ségur. Kolejny zwrot nastąpił, gdy w jej małe ręce trafił egzemplarz „Psa Baskervillów Arthura Conana Doyle'a – wtedy po raz pierwszy zasmakowała mroczniejszej fikcji. Największe wrażenie zrobiły na niej jednak „Wichrowe wzgórza” Emily Brontë, którą to książkę wypożyczyła z biblioteki gdy miała około trzynastu lat. Ze współczesnych autorów/autorek najbardziej ceni sobie Catrionę Ward, autorkę między innymi „Ostatniego domu na zapomnianej ulicy”, Chrisa Whitakera, autora między innymi „We Begin at the End” i Gillian Flynn, autorkę między innymi „Zaginionej dziewczyny”, „Ostrych przedmiotów” i „Mrocznego zakątka”. Laure Van Rensburg jest też wielką miłośniczką kina z lat 40-tych i 50-tych XX wieku, a wśród jej ulubieńców są „Wielki sen” Howarda Hawksa i „Wszystko o Ewie” Josepha L. Mankiewicza. „Nikt, tylko my” (oryg. „Nobody But Us”) to jej debiutancka powieść, która swoją światową i polską premierę miała w roku 2022 (wcześniej światło dzienne ujrzało kilka jej opowiadań, z których część uczestniczyła w różnych konkursach literackich – publikowanych na jej stronie internetowej i choćby w takich miejscach jak Litro Magazine, Storgy Magazine i The Real Jazz Baby). „W szufladzie” Rensburg trzyma powieść, którą napisała przed „Nikt, tylko my”, i dla której, mimo usilnych starań, nie udało jej się znaleźć wydawcy. Przynajmniej na razie. Pierwsze polskie wydanie „Nikt, tylko my” przygotowało wydawnictwo Muza w tłumaczeniu Anny Rajcy. Stosownie klimatyczną okładkę zaprojektował Tomasz Majewski.

Ruch #MeToo i osobiste przykre doświadczenia: z tych źródeł w największym stopniu czerpała Laure Van Rensburg konstruując fabułę „Nikt, tylko my”. Kameralnego, intymnego psychologicznego dreszczowca, revenge thrillera, który może budzić skojarzenia z „Misery” Stephena Kinga (mnie podczas lektury częściej nachodziły wspomnienia filmu „Kto tam?” w reżyserii Eliego Rotha – tutaj jednak muszę zaznaczyć, że to też nie jest zbyt gorący trop). Tak czy inaczej, to dość specyficzna powieść, inna od tego, do czego, myślę, przywykli namiętni odbiorcy współczesnych powieściowych thrillerów z grubszą warstwą psychologiczną. Fabuła sama w sobie niczym nadzwyczajnym się nie wyróżnia, wielką świeżością ten smok nie wionie, ale już technika układania tych puzzli w moim przekonaniu nie jest powszechnie praktykowana. Niby literatura popularna, a język (w czym zapewne swoje zasługi ma też tłumaczka, pani Anna Rajca) jakby zeskoczył z półki zarezerwowanej dla tak zwanej literatury wysokiej. A przynajmniej lekko podwyższonej. Wychodzimy od jednego z ulubionych motywów twórców kina grozy, zwłaszcza horrorowych rąbanek. Wyjazd na weekend, na długi weekend (wystarczyło bym wspomniała kultowy obraz Colina Egglestona z 1978 roku) do wynajętego przestronnego domu w leśnej głuszy, nad zatoką Chesapeake w stanie Maryland. Fatalny pomysł! Bohaterom opowieści grozy nigdy nic dobrego nie przyszło z wypadów za miasto. Trzymaj się cywilizacji, to może jeszcze trochę pożyjesz. O kim mowa? O Ellie Masterson czy Stevenie Hardingu? A może obojgu? Laure Van Rensburg zachęca do rozważenia różnych dostępnych wariantów. Dobitnie pokazuje, że ta historia może rozwinąć się na wiele sposobów (to przypomniało mi wykład Stephena Kinga, gdzie w charakterze rekwizytu wykorzystał swoje „1408”). Powtórka z „Nawiedzonego” aka „Nawiedzonego domu na wzgórzu” Shirley Jackson albo „Lśnienia” Stephena Kinga? A może home invasion? Za oknami tymczasowego lokum Ellie i Stevena chyba przemyka jakaś postać. Kierowca samochodu dostrzeżonego w lusterku wstecznym przez Stevena w drodze do tej przykrytej grubą warstwą śniegu samotni? Wszystko wskazuje na to, że jeśli już, to obserwuje ich kobieta. Żywa lub martwa. Żywe lub martwe zło. Umowne sprawozdanie (narracja pierwszoosobowa) dwudziestoparoletniej Ellie nierównomiernie przeplata się z rozdziałami, których centralną postacią jest jej o siedemnaście lat starszy partner, profesor Steven (narracja trzecioosobowa). Jest jeszcze dziennik tajemniczej dziewczyny (Ellie?) - zapis wielkiej miłości czy po prostu młodzieńczego zauroczenia i jeszcze większego rozczarowania. Smutna historia najdroższej Jane Eyre. Tu i teraz: „sztuka dwóch aktorów”. Z szybkiego wglądu w przyszłość (prolog) wiemy, że później na scenę wkroczą też inne postaci, ale zanim to nastąpi inne twarze ujrzymy tylko w retrospekcjach. Pomijam tutaj wspomnianą widmową kobiecą postać być może krążącą wokół domu w lesie. Mało tego: można odnieść wrażenie, że intruz wdziera się też do środka. Wyblakła fotografia, zapomniana kobieta, która niegrzecznie doprasza się uwagi. Chce wyrównać rachunki. Wydostać się ze szczelnie zamkniętej, mocno zakurzonej szufladki w skarbnicy pamięci grzesznej jednostki. Kto jest oprawcą, a kto ofiarą? Nie, moim zdaniem to źle postawione pytanie. Powinno być: kto jest większym oprawcą? To nie jest kraj dla idealnych ludzi. W świecie przedstawionym przez Laure Van Rensburg, zupełnie jak w prawdziwym życiu, ludzkie serca nie są ani oślepiająco białe, ani bezdennie czarne. Mozaika wszelkich odcieni szarości. Pojęcie dobra i zła jest względne. To, co dla jednych jest niewybaczalną zbrodnią, dla innych nieszkodliwą przyjemnostką. Nie ma poszkodowanych, wszyscy zyskują, a nawet jeśli kogoś przypadkiem pochłonie najczarniejsza z otchłani, to nie powinno się poczuwać do winy. To nie było celowe działanie. Nie chciałeś tego. Czego nie można powiedzieć o twojej nemezis. Ona chciała. Długo czekała na tę chwilę. Zemsta, słodka zemsta. Rachunek sumienia, ale już niekoniecznie żal za grzechy. Nie-komfort wybrania kary za coś, czego jak się upierasz nie zrobiłeś. Nie zawiniłeś, a niby musisz za to odpowiedzieć? Niedoczekanie! Nie poddasz się tak łatwo. Nie dasz jej tej satysfakcji. Tej wariatce. Tej zjawie, która na twoje nieszczęście została.

Witaj Ellie, witaj Stevenie w mrocznej strefie. W domu, który być może zachował wspomnienia związane z poprzednimi gośćmi. Domu, który chętnie was przyjmie, ale uważajcie, bo może już nie wypuścić. Połknie was, a potem, jak zawsze, cierpliwie będzie czekać na kolejnych lokatorów. Ludzi łaknących odpoczynku od miejskiego zgiełku. Tam, gdzie nikt nie usłyszy twojego krzyku. Poza dziką zwierzyną, która niestety czy stety jest zajęta swoimi sprawami. Samotny dom pośród drzew, nieopodal bezkresnego oceanu. W dodatku zanosi się na śnieżycę, która prawie na pewno odetnie ci drogę ucieczki. Albo wam, bo wbrew pozorom ten mecz nie jest ustawiony. Owszem, szanse nie są wyrównane, ale dopóki piłka w grze, nic nie jest przesądzone. Szala zwycięstwa w każdej chwili może się przechylić na stronę twojego przeciwnika. Wroga, którego tak czy inaczej zamierzasz zniszczyć. Choćby za cenę własnego życia. Sprawiedliwości musi stać się zadość. Profesora Stevena Hardinga poznajemy jako człowieka sukcesu, który ma dość skomplikowaną relację z ojcem, aroganckim pisarzem i nauczycielem akademickim Stewartem Hardingiem. Niedoceniany przez ojca, pod nadopiekuńczymi skrzydłami matki. Chłopiec, który znienawidził swojego rodziciela, a jednak niezmiennie i zazwyczaj bezproduktywnie zabiegał o jego pochwały. Poza tym stracił szacunek do matki, wielokrotnie zdradzanej, a mimo to uparcie trwającej przy mężu, całkowicie podporządkowanej jego woli. Niedaleko padło jabłko od jabłoni. Syn upodobnił się do ojca. Choć pewnie uniesie się gniewem, jeśli rzucicie mu to w twarz. Steven ma o sobie zdecydowanie wyższe mniemanie. Osobowość narcystyczna, która powiela błędy znienawidzonego rodziciela. Błędy? Czy to aby nie za mało powiedziane? Ech, te względności. Ujmijmy to więc tak: Steven, podobnie jak jego ojciec, niestrudzenie skacze z kwiatka na kwiatek. Czas przeszły? To się okaże. Czy zdradza dziewczynę, która została. Tak w myślach Steven nazywa swoją Ellie (najwyraźniej traktuje ją jak swoją własność, a przynajmniej tak mi to brzmiało), bardziej adekwatne wydaje się jednak określenie „dziewczyna, która nie została szybko odrzucona”. Steven zdążył już nabrać przekonania, że to ta jedyna. Druga połówka, której wcale nie szukał. Jak to mówią: co jest ci przeznaczone, to na drodze rozkraczone. Wystarczy na nią spojrzeć, żeby uznać, że to faktycznie kobieta jakby stworzona specjalnie dla niego. Potulna owieczka, która daje, niczego w zamian nie oczekując. Jak gdyby zaprogramowana na zaspokajanie wszelkich potrzeb swojego wybranka. Rycerza na białym koniu, który, jak na prawdziwego dżentelmena przystało, nie szczędzi jej prezentów. Steven dobrze wie, jak dopieszczać „swoje zabawki”. Tak traktuje Ellie? Nad tym można dyskutować, ale z wcześniejszych nie tyle miłosnych, ile seksualnych przygód Stevena wyniosłam mniej więcej taki obraz kochanka. Młodziutkie kobiety były niczym glina w jego zaborczych dłoniach. Był jak Frankenstein, czy raczej jego marna namiastka. Zamiast tworzyć nowe życie, wprowadzał niewinne dziewczęta w nietajemne arkana, od dzieciństwa w dorosłość, co dla niejednej mogło okazać się nader bolesnym doświadczeniem. Bo zawsze liczył się tylko on. Tylko jego potrzeby. Zaspokoić apetyt i zacząć od początku. Ze „świeżym mięskiem”. „Nikt, tylko my” to powieść feministyczna, ale nie kolejny traktat pod tytułem „wszyscy mężczyźni to oprawcy, a wszystkie kobiety to ofiary”. Laure Van Rensburg unika takich uproszczeń. Nie demonizuje całej płci męskiej i nie gloryfikuje tej drugiej. Komu kibicować? Po czyjej stronie stanąć w tym nieubłaganie zaogniającym się konflikcie, w tej niecodziennej partii szachów, która pewnikiem doprowadzi do rozlewu krwi? Wycieńczająca szermierka słowna, na kozetce u diabolicznej nie-terapeutki, antyterapia zniewolonego nieboskiego stworzenia wdrożona przez inną zniewoloną, straszliwie pokiereszowaną istotę. Ani chybi przejdzie do rękoczynów. Tylko czekać na pełnokrwisty survival, a tymczasem na niespokojnie sobie porozmawiajmy. Byle szczerze. I pozaglądajmy w przeszłość. Poznajmy ciąg wydarzeń, który doprowadził nas do tego przeklętego domu w przeklętym lesie. Gdzie może nie opowiesz się po żadnej ze stron. A może po każdej? Niestała w uczuciach – tak muszę określić mój stosunek do uczestników tej tragedii. Raz po raz łapałam się na tym, że trzymam kciuki za człowieka, który w innych okolicznościach, u mniej zręcznego żonglera emocjami, mniej empatycznego eksploratora niedoskonałych ludzkich umysłów, pewnie nie uzyskałby mojego wsparcia. Pewnie twardo stałabym po drugiej stronie barykady. My kontra tamten. Autorka „Nikt, tylko my”, przypadkiem czy celowo, nawet takiego komfortu mi nie zapewniła. Stałam w swego rodzaju rozkroku... przez większą część tej fascynującej, niepokojącej i przygnębiającej opowieści o mieszczuchach „bawiących się” w lesie.

Nikt, tylko my” Laure Van Rensburg nie wydaje mi się powieścią skazaną na sukces. Murowanym hitem, przynajmniej na polskiej scenie wydawniczej. Z naciskiem na „przynajmniej”. I pisze to osoba, która gdyby tylko potrafiła, to ułożyłaby jakąś pieśń pochwalaną dla tej pierwszej opublikowanej powieści Francuzki, która osiadła w Anglii. Mroczna, stylowa, klaustrofobiczna, depresyjna historia, umiejętnie operująca sprawdzonymi motywami. I jednocześnie kolejny głos w debacie publicznej na temat stosunku niektórych mężczyzn do niektórych kobiet. O ofiarach, drapieżnikach i jeszcze bardziej zdeterminowanych łowcach. O krzywdach, których nie da się naprawić. O karach, które pragnie się wymierzyć. O bólu, którego z pewnością nie uśmierzy nawet długo wyczekiwana kara. Znajoma opowieść wyłożona w moich oczach na pięknie inkrustowanej tacy. I to właśnie ta ostatnia (przesadne zdobienia) może okazać się największą niedogodnością dla jakiejś części śmiałków decydujących się na wejście do tego ponurego lasu. Może tak: jeśli zachwyciła Cię powieść „Latarnicy” pióra Emmy Stonex, to „Nikt, tylko my” Laure Van Rensburg jest właśnie dla Ciebie! Prawdopodobnie.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 21 czerwca 2022

Clare Mackintosh „Zakładnik”

 

Stewardesa Amina 'Mina' Holbrook mieszka wraz z pięcioletnią adoptowaną córką Sophią w zacisznym zakątku miasta Hardlington. Jej mąż Adam, detektyw sierżant z wydziału kryminalnego, na jej życzenie znalazł sobie inne lokum, kiedy Mina nabrała przekonania, że ją zdradził. Mężczyzna uczestniczy w życiu Sophii, jest częstym gościem w swoim niedawnym domu i w przeciwieństwie do Miny nie ma wątpliwości, że warto walczyć o ich związek. Kilka przedświątecznych dni Sophia ma spędzić pod opieką Adama, ponieważ jej matka ma uczestniczyć w wielkim wydarzeniu długo szykowanym przez linie lotnicze, dla których pracuje: w dziewiczym locie z Londynu do Sydney bez międzylądowania, który ma potrwać dwadzieścia godzin. Jakiś czas po starcie samolotu Mina znajduje przedmiot należący do jej córki, a niedługo potem w jej ręce wpada fotografia Sophii. Nie wie co o tym myśleć, jak to wszystko wytłumaczyć, dopóki nie otrzymuje wstrząsającej instrukcji od anonimowego nadawcy. Jeśli nie pomoże porywaczom w przejęciu kontroli nad maszyną, jej jedyne dziecko umrze.

Zakładnik” (oryg. „Hostage”) to powieściowy thriller bestsellerowej brytyjskiej pisarki Clare Mackintosh, który swoją światową premierę miał w roku 2021. Mackintosh studiowała na Royal Holloway University, gdzie uzyskała dyplom z języka francuskiego i zarządzania, a w ramach kursu przez rok była sekretarką w Paryżu. Po ukończeniu nauki wstąpiła do policji, skąd odeszła po dwunastu latach, w 2011 roku, żeby pisać „na pełen etat”. Jej debiutancka książka, „I Let You Go” ukazała się w roku 2014 i została wyróżniona między innymi przez Richard and Judy Book Club. W 2016 roku francuskie wydanie „I Let You Go” zostało nagrodzone na Festival Polar de Cognac w kategorii „najlepsza powieść międzynarodowa”. Mackintosh ma w zwyczaju zapisywać w notatniku luźne pomysły na swoje ewentualne historie. Niektóre wykorzystuje, inne nie. Pewnego razu napisała: „samolotowy thriller: ratować dziecko czy ratować samolot?”, ale dopiero parę lat później pochyliła się nad tą koncepcją. Historia złożyła się w jej głowie w 2019 roku w trakcie lotu z Wielkiej Brytanii do San Francisco. Po wylądowaniu napisała pierwszy szkic „Zakładnika”, który do Polski przyleciał w roku 2022 – lot linami Prószyński i S-ka. Tłumaczyła Magda Witkowska.

Odpowiedź Clare Mackintosh na „Morderstwo w Orient Expressie” Agathy Christie. W każdym razie ten kultowy utwór odegrał pewną rolę w powstaniu „Zakładnika” - autorka tego ostatniego nie ukrywa, że przygotowując tę czytelniczą pozycję nierzadko przenosiła się myślami do „Morderstwa w Orient Expressie”. Zagadka zamkniętego pokoju inaczej, w nieklasycznym ujęciu. I dylemat moralny matki oraz wieloletniej stewardesy. Umowna opowieść Miny Holbrook nierównomiernie przeplata się z opowieścią jej męża Adama. Ponadto mamy gościnne występy ich córki Sophii i paru pasażerów pechowego Lotu 79, z wyraźną przewagą jakiejś anonimowej postaci. Motywem przewodnim jest porwanie samolotu – temat, mam wrażenie, bardziej rozpowszechniony w kinie niż w beletrystyce – ale „Zakładnik” to nie tylko lekko klaustrofobiczny, trzymający w napięciu podniebny dreszczowiec. Również chwytający za serce dramat rodzinny. Mina i Adam długo starali się o dziecko, zanim zdecydowali się na adopcję. Sophia trafiła pod ich opiekuńcze skrzydła jeszcze zanim skończyła roczek, a gdy jej adopcyjna matka wyrusza w najgorszą podróż w swoim życiu dziewczynka ma już pięć lat. Jakiś czas temu zdiagnozowano u niej hiperleksję. Dziewczynka przyswaja wiedzę szybciej niż rówieśnicy, co oczywiście cieszy jej rodziców, ale „ten kij ma dwa końce”. Zaburzenia przywiązania – to największe zmartwienie Miny i Adama. Jeśli chodzi o Sophię, bo sytuacja między nimi ostatnio też mocno się pokomplikowała. Wszystko wskazuje na to, że z winy Adama, ale dla czytelnika sprawa pewnie nie będzie tak klarowna, jak dla jego małżonki. Mina jest przekonana, że mąż dopuścił się zdrady, ale „z jego zeznania” dla odbiorców książki wynika, że co innego obciąża jego sumienie. Na bardziej szczegółowe zwierzenia Adama będziemy musieli trochę poczekać, a tymczasem Mackintosh wprowadzi nas na pokład samolotu fikcyjnych linii World Airlines. Dziewiczy rejs ze stolicy Anglii do Sydney w Australii, bez międzylądowania. Na pokładzie jest ponad trzystu pięćdziesięciu pasażerów plus personel, a podróż ma trwać aż dwadzieścia godzin. To medialne wydarzenie, w którym Mina z jakiegoś powodu bardzo chciała uczestniczyć. A potem mocno tej decyzji pożałowała. Zamknięta w blaszanej puszcze unoszącej się wysoko nad ziemią, główna bohaterka omawianej powieści poczytnej brytyjskiej autorki, musiała dokonać najprawdopodobniej najtrudniejszego wyboru w swoim dotychczasowym życiu. Czy poświeciłbyś/poświęciłabyś jedną osobę, by ocalić setki istnień? Prosta sprawa, co? A jeśli tą jedną osobą jest Twoje dziecko? To już nie jest takie proste, prawda? Okropny dylemat moralny. Cokolwiek postanowi nieszczęsna stewardesa, prawdopodobnie do końca życia będzie się obwiniać. Dobre wyjście nie istnieje. To wybór między mniejszym i większym złem. Matematyka mówi „ocal pasażerów”, ale serce bije dla tej jednej osoby. „Wybór Sophii”. (Nie)czysta statystyka kontra miłość macierzyńska. Mina od wielu lat sumiennie wypełnia swoje zawodowe obowiązki. Co prawda nie udało jej się spełnić swojego marzenia, nie została pilotem, ale przynajmniej może latać. Taka nagroda pocieszania. I zarazem pokuta? Oddana stewardesa i kochająca matka. Do tego skrzywdzona żona, która sama już nie wie, co czuje do swojego życiowego wybranka. Nie podjęła jeszcze decyzji w jego sprawie. Wybaczenie albo rozwód – jeśli przeżyje ten koszmarny lot, prędzej czy później obierze którąś z tych ścieżek. Jeśli przeżyje ona i jej mąż. Niezbyt tajemniczy oprawcy (wbrew zamiarom autorki jeszcze przed wystartowaniem feralnej maszyny domyśliłam się jakiego rodzaju grupę przestępczą, właściwie to terrorystyczną, wprowadzi na pokład; udało mi się też przedwcześnie rozpracować tożsamość najczarniejszego charakteru, co przyznaję nie było już takie łatwe), zaplanowali w sumie dwie napaści. Dwie gehenny: w powietrzu i na ziemi. Jedna dla Adama i jego zaledwie pięcioletniej córeczki, druga dla Miny i wszystkich pozostałych osób, którzy wybrali się w długą podniebną podróż na inny kontynent. Na inną półkulę, ciągiem, bez przerwy.

Zawsze ci się wydaje, że zrealizuje się najczarniejszy scenariusz. 
Nie będę zaprzeczać. Rzecz w tym, że ten najczarniejszy scenariusz naprawdę często się realizuje.”

Zakładnik” Clare Mackintosh to w moim przekonaniu gotowy scenariusz dla Hollywoodu. Właściwie rozpoczęły się już rozmowy z producentami filmowymi na temat ekranizacji/adaptacji tej wybuchowej historii. Może i nieoryginalnej – właściwie to na pewno nie – ale wiem po sobie, że potrafiącej mocno chwycić za gardło. I nie puszczać przez kilkaset stron:) W każdym razie niezmiennie nie na długo. Taki odbiór w moim przypadku był warunkowany bardziej przez postacie niż poszczególne sytuacje, działania niebezpiecznych osobników nie tylko z ekstremistycznej grupy, która z jakiego powodu z całej obsługi samolotu lecącego z Londynu do Sydney wybrała Minę Holbrook do zadania, od powodzenia którego zależy powodzenie ich wielkiego planu. Innymi słowy, jeśli Mina nie zadziała zgodnie z ich oczekiwaniami, ta długo i bardzo starannie przygotowywana akcja najpewniej nie zostanie przeprowadzona. Chyba że porywacze znajdą inny sposób na przejęcie kontroli nad samolotem. Najmocniej przywiązałam się do małej Sophii Holbrook. Uroczej pięciolatki, która nie zdaje sobie sprawy z przykrości, jakie przysparza swoim adopcyjnym rodzicom. Zwłaszcza ojcu. Adamowi pomimo usilnych starań nie udało się stworzyć takiej relacji z Sophią jaką ma Mina. Choćby takiej, bo na dobrą sprawę dziewczynka dystansuje się też od matki. Ona sama może nawet nie zdawać sobie z tego sprawy, a już na pewno to nie jest celowe działanie „małej diablicy”. Sophia najpewniej odwzajemnia miłość swoich rodziców, ale nie okazuje tego tak, jak jej rówieśnicy. Zazwyczaj bardziej lgnie do obcych niż do ludzi, na których prawdopodobnie najbardziej jej zależy. Zaburzenia przywiązania Sophii prawie na pewno swoje korzenie mają w jej okresie niemowlęcym. W tych dziesięciu miesiącach, które dziewczynka spędziła pod opieką państwa, dla jej własnego dobra odebrana biologicznej matce. Poruszył mnie, dał do myślenia, nieprzyjemny dla Holbrooków incydent z babcią dziewczynki. To zaledwie wzmianka – Mackintosh nie zagłębia się w ten temat – ale wystarczyło żebym zaczęła się zastanawiać, jak ta starsza kobieta odnajduje się w tej sytuacji. Czy tęskni za wnuczką? Czy za błędy jednej osoby (matki Sophii) pokutują inne osoby? Domniemany ciężar dźwigany na niejednych barkach, potencjalne katusze krewnych dziecka zaniedbywanego najwyraźniej tylko przez matkę (jak zwykle w podobnych sytuacjach zastanawiałam się, co z ojcem – o nich jakoś rzadko się wspomina...). Najniżej Mackintosh pochyla się - w przewrotnym stylu - nad innym problemem współczesnego świata. Dla kogo problemem, dla tego problemem. Jedni uważają, że nie ma bardziej palącej kwestii dla całego globalnego społeczeństwa, a inni są zdania, że to wszystko to jedno wielkie oszustwo, że taki problem najzwyczajniej nie istnieje. Tak czy inaczej płynie z tego prosta przestroga: żadna idea, choćby nawet najbardziej szczytna, nie usprawiedliwia radykalnych działań. Fundamentalizm w każdej postaci jest groźny. W dzisiejszych realiach trzeba się bardzo pilnować, by nie wpaść w sidła charyzmatycznych jednostek przekonujących nas do zaciekłej walki o tę czy inną sprawę. Praczy mózgów, władców marionetek, przekonanych, że jedynym sposobem na zaprzęgnięcie polityków do pracy jest... na przykład porwanie samolotu. I to nie pierwszego lepszego, tylko prawdziwiej „blaszanej gwiazdy”. W świecie przedstawionym w „Zakładniku” Clare Mackintosh to pierwszy taki rejs w historii lotnictwa. Najdłuższa z dotychczasowych podniebnych podróży bez międzylądowania. Się trafiło ślepym kurom ziarno. Takiej okazji ci konkretni oprawcy przepuścić nie mogli. W końcu zależy im na jak największym rozgłosie. Najpierw jednak muszą przekonać pewną sympatyczną stewardesę do ocalenia swojego jedynego dziecka. Mina nie może mieć pewności, czy szantażyści dotrzymają słowa, jeśli wypełni ich instrukcję. Nie może być pewna, że jej bliscy przeżyją (bo kobieta nie ma wątpliwości, że jeśli nie spełni oczekiwań porywaczy poniekąd skaże na śmierci nie tylko swoją ukochaną córeczkę, ale także męża), jeśli wystawi na śmiertelne niebezpieczeństwo setki innych osób, w tym siebie. Styl mógłby być bardziej sugestywny – jak dla mnie opisy trochę za mało plastyczne, język zbyt prosty, na czym moim zdaniem najbardziej ucierpiał klimat (mogłoby być zdecydowanie bardziej klaustrofobicznie i to nie tylko w powietrzu, bo Adam i Sophia znajdą się w niewiele lepszym, jeśli w ogóle, położeniu. Tak czy inaczej, też skrajnie niekomfortowa sytuacja), a najmniej postacie. Naturalnie najgłębiej Clare Mackintosh pozwala nam wejść w umysły Miny i Adama. Najszerzej też przedstawia ich życiorysy. A skoro ich, to i Sophii. Ale na drugim planie też znalazłam paru „nowych przyjaciół” i interesujące „jednostki chorobowe”:) Zagubione owieczki i ich przebiegły, diaboliczny pasterz. Najbardziej zatrważający był dla mnie ostatni akt tej historii. Się nielicho zlękłam. I tak sobie myślę, czy aby Mackintosh nie miała tutaj przed oczami pewnej autentycznej postaci? Sławnej dziewczyny ze Starego Kontynentu.

Filmowa historia w powieściowym wydaniu. „Zakładnik” pióra bestsellerowej brytyjskiej autorki Clare Mackintosh, zabierze Was na potencjalnego latającego Titanica. Pierwszy taki lot, który może skończyć się jedną wielką katastrofą. Życie setek ludzi może spoczywać w rękach jednej stewardesy, która musi wybrać pomiędzy nimi i swoim jedynym dzieckiem. Emocjonujący dreszczowiec i poruszający dramat rodzinny w jednym. Mroczny? Nie bardzo. Pomysłowy? Nie powiedziałabym. Ale nie mam wątpliwości, że wielu poszukiwaczy silniejszych wrażeń ten „Zakładnik” weźmie na zakładników. Wciąga, trzyma w niepewności do samego końca, mimo że przynajmniej niektóre z przyszykowanych przez autorkę niespodzianek łatwo odkryć przed wyznaczonym czasem. Rozrywka może nie na najwyższym poziomie, ale jeśli szukacie bezpiecznego stresora, to warto rzucić okiem. Polecieć z Clare Mackintosh... na spotkanie ze śmiercią?

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu