wtorek, 30 kwietnia 2013

„Synalek” (1993)

Umiera matka dwunastoletniego Marka. Jego zajęty sprawami służbowym ojciec, odwozi go do domu wujostwa, mając nadzieję, że czasowa egzystencja z kuzynami odciągnie jego myśli od straty rodzicielki. Mark szybko łapie kontakt z siostrą swojej matki i jej mężem oraz młodszą kuzynką. Z jej bratem, Henrym, swoim rówieśnikiem spędza niemalże cały swój wolny czas, oddając się beztroskim zabawom i chuligańskim wybrykom. Kiedy kuzyn dopuszcza się przy nim rzeczy skrajnie psychopatycznych, Mark obawiając się o życie swojej rodziny próbuje przeciwdziałać jego morderczej naturze. Dorośli nie dają wiary jego słowom, więc chłopiec musi przerwać terror Henry’ego w pojedynkę.
Kultowy thriller Josepha Rubena nieodmiennie kojarzący mi się z czasami dzieciństwa – nie tylko dlatego, że pierwszy raz miałam przyjemność zapoznać się z nim w swoich młodzieńczych latach, ale również, a może przede wszystkim przez wzgląd na charakterystyczną konstrukcję fabularną. Początkowe sceny, skupiające się na wybrykach Marka i Henry’ego (wspinaczkach do domku na drzewie, wybijaniu szyb w starym magazynie, ucieczkach przed rozwścieczonym psem) w takt melancholijnej, jakże trafnej ścieżki dźwiękowej, skomponowanej przez Elmera Bernsteina celowo wprowadzają widza w świat dziecięcej beztroski, kiedy jeszcze wydawało mu się, że jutro nie istnieje, a on przekonany o własnej nieśmiertelności jest w stanie dokonać absolutnie wszystkiego.
Mark, mimo swojego ewidentnie młodego wieku, nie wyznaje tej filozofii – jest poważnym chłopcem, poza przekonaniem o reinkarnacji jego matki w cele jej siostry, trzeźwo patrzącym na otaczający go świat. Natomiast Henry to jego zupełne przeciwieństwo – uzdolniony technicznie, o czym świadczy skonstruowana przez niego kusza na gwoździe i nieprzeciętnie inteligentny wyznaje nadzwyczaj dojrzałą filozofię, głoszącą, że tylko wyzbycie się wszelkich zasad moralnych i kajdanów prawnych gwarantuje pełną, niczym nieskrępowaną wolność jednostki. Czarująca aparycja i pozorna grzeczność to jedynie maski, misternie konstruowane przez obdarzonego nadzwyczajną charyzmą i zdolnościami manipulacyjnymi dwunastolatka, mające na celu przykrycie jego prawdziwego, morderczego „ja”. Twórcy zrobili dosłownie wszystko, co tylko możliwe, aby w przekonujący sposób przedstawić dwóch młodocianych aktorów, których wrodzony talent znacznie podniósł poziom tej produkcji. I chociaż krytycy bardziej docenili Elijaha Wooda, przyznając mu Saturna (Macaulay Culkin musiał zadowolić się jedynie nominacją do Złotego Popcornu) to ja nie potrafię jednoznacznie rozstrzygnąć, który z nich spisał się lepiej. Wood, jako borykający się ze stratą matki, grzeczny i ułożony chłopiec, pragnący stać na straży dobra w swojej kreacji był wprost genialny, aczkolwiek charyzmatyczna rola Culkina, moim zdaniem najlepszego młodocianego czarnego charakteru w historii kina, przez wzgląd na swoją niepokojącą wymowę oraz bezsprzecznie przemyślane wykonanie (charakterystyczny błysk w oku i przesłodzone, złowieszcze uśmieszki) w moim odczuciu plasuje się na równi z aktorstwem Wooda i również zasługuje na szacunek widzów. Ponadto w obsadzie pojawili się: Wendy Crewson, David Morse, Daniel Hugh Kelly i … młodsze rodzeństwo Culkina – Quinn i Rory.
Konstrukcja fabularna nie jest jakaś nadzwyczaj odkrywcza, aczkolwiek jej realizacja i maksymalne skupienie na bohaterach już od pierwszych minut seansu mocno angażują uwagę odbiorcy, która z czasem szczególnie skupi się na „dziecku z piekła rodem” i jego psychopatycznych wybrykach. Patologiczny kłamca, bez problemu oszukujący swoich rodziców postanowi zdjąć maskę i pokazać Markowi swoją prawdziwą twarz, z czystej zazdrości, rozbudzonej przez więź, która połączyła jego matkę z kuzynem. Znamienna jest scena zastrzelenia psa – to moment przejścia z roli „grzecznego synka” w psychopatycznego dzieciaka, niedbającego o konsekwencje, realizującego swój misterny plan, zrzucenia winy na Marka, co ułatwi mu jego krucha psychika i dziecięca naiwność. Kiedy kuzyn nieświadomie pomaga Henry’emu doprowadzić do karambolu na drodze oraz bez cienia krytycyzmu przyjmuje jego pogróżki siłą rzeczy sprowadza na siebie podejrzenia dorosłych – czasem słowa Henry’ego okazują się prorocze, jak w przypadku obietnicy zamordowania siostrzyczki, ale częściej chłopiec wykorzystuje swoje wrodzone zdolności manipulacyjne, aby pogrążyć kuzyna – sugerowanie, że zatruł jedzenie. I chociaż sumienie oraz osobista sympatia do tego obrazu nie pozwala mi skrytykować żadnej sceny prowadzącej do karkołomnego finału walki na skale to już samo zakończenie nieodmiennie wywołuje moją złość – naprawdę, nie rozumiem, dlaczego twórcy nie zdecydowali się pójść o krok dalej, a tym samym „wbijając” tę produkcję jeszcze mocniej w pamięć widza. UWAGA SPOILER Po widowiskowej walce Marka z Henry’m oboje zsuwają się ze skały, a od upadku ratuje ich refleks matki psychopaty, która trzymając jednego chłopca jedną ręką, a drugiego drugą musi dokonać trudnego wyboru: puścić syna, czy siostrzeńca? Jej decyzja, niestety, pozostawia swego rodzaju happy end, co w przypadku thrillera po prostu nie mogło zdać egzaminu KONIEC SPOILERA.
Kultowy „Synalek” w moim mniemaniu, jak dotychczas jest najlepszym obrazem, traktującym o morderczym dzieciaku – profesjonalna obsada, chwytliwa ścieżka dźwiękowa, wciągająca fabuła, umiejętne stopniowanie napięcia i nieustanna akcja, skupiająca się na rywalizacji dwóch chłopców – reprezentującego dobro Marka i czystego zła gnieżdżącego się w ciele Henry’ego to recepta na prawdziwie intrygujący thriller, z której Ruben w pełni (wyłączając nieudane zakończenie) skorzystał.

niedziela, 28 kwietnia 2013

„The Wicked” (2013)

Recenzja na życzenie
W małym miasteczku krąży legenda o czarownicy, mieszkającej w starym domostwie w lesie, która ponoć zjada śmiałków, ważących się wybić jej okno. Kiedy mała Amanda zostaje porwana Zach wraz z trójką znajomych wyrusza do feralnego miejsca w leśnej głuszy, aby zakpić z legendy i przy okazji spędzić noc przy dobrej zabawie pod namiotami. Tymczasem jego młodszy brat Max, którego Zach miał tej nocy pilnować, wyrusza ich śladami razem ze swoją bliską przyjaciółką Sammy. Oni również odważą się rzucić kamieniem w dom wiedźmy…
Obecnie horrory klasy B dzielą się na amatorsko zrealizowane, ale przynajmniej częściowo klimatyczne obrazy oraz przepełnione tanimi efektami komputerowymi ”dziełka”, które poza tym nie mają sobą absolutnie nic do zaoferowania. Zasiadając do seansu „The Wicked” liczyłam, że wpisuje się on do tej pierwszej grupy, szczególnie po zobaczeniu pierwszego ujęcia – domostwa skąpanego w księżycowym świetle, w którym siedzi pod kołdrą przerażona dziewczynka, uporczywie wypatrująca czegoś za oknem. Niestety, reżyser Peter Winther tylko tutaj, w trakcie tych kilku minut pokazał widzom, że potrafi stworzyć mroczną atmosferę, godną kina grozy, bowiem już w następnym ujęciu, kiedy dziewczynka zostaje wyciągnięta przez okno przez nieznaną siłę, skąpaną w sztucznym, wygenerowanym komputerowo pomarańczowym świetle dostajemy smutny sygnał, że oto będziemy mieć do czynienia z kolejnym epatującym niskobudżetową technologią, pozbawionym jakichś większych wartości teen-horrorem. Po prologu następuje przeskok akcji – poznajemy braci Zacha i Maxa oraz ich znajomych na stypie, poświęconej pamięci ich niedawno zmarłego dziadka. Podczas „wieczorka zapoznawczego” z bohaterami filmu w ich domu będziemy również zmuszeni wysłuchać mało odkrywczych pseudofilozoficznych rozważań na temat życia po śmierci i sensu istnienia i oczywiście cały czas z niecierpliwością przyjdzie nam wyczekiwać nieuchronnej wycieczki młodych ludzi do domu wiedźmy, zwanej Wicked.
Nie wiem, co mam napisać o wydarzeniach, rozgrywających się w lesie, ponieważ większość z nich zwyczajnie przepłakałam ze śmiechu. Potężnej dawki humoru dostarczył mi już dziurawy scenariusz, obfitujący w bezsensowne dialogi oraz ustępy, które powinny zostać wycięte, po zorientowaniu się twórców o ich bezcelowości, a zamiast tego szybko zostały zastąpione, czym innym. Mowa tutaj między innymi o odkryciu Julie, że w domu wiedźmy przebywa niedawno porwana mała Amanda – kiedy dziewczyna chce zadzwonić po policję jej przyjaciele stanowczo się temu sprzeciwiają, tłumacząc, że będą mieli problemy z rodzicami (!) i proponują jej odnalezienie dziewczynki na własną rękę, co zmusza ich oczywiście do eksploracji domostwa czarownicy. Później, z biegiem trwania fabuły, kiedy młodzi ludzie przekonują się o prawdziwości legendy twórcy decydują się na ograny zabieg braku zasięgu, a ja zapytuję, czy nie lepiej byłoby skorzystać z niego wcześniej, zamiast serwować widzom infantylne tłumaczenia protagonistów o gniewie ich staruszków? Właściwie cała druga połowa filmu skupia się na dwóch rzeczach: chaotycznych ucieczkach naszych bohaterów po lesie przed rozpływającą się w powietrzu wiedźmą o zabawnej aparycji (szczególnie rozśmieszyła mnie jej wygenerowana komputerowo migająca na czerwono twarzyczka) oraz przebywaniu w jej miejscu zamieszkania w roli zakładników – tutaj dostałam największego napadu śmiechawki, szczególnie gdy zobaczyłam kneblowanie ich jabłkami oraz mielenie ich ciał za pomocą dużej maszynki do mięsa: ich poddane torturom ciała do złudzenia przypominały mi ciasto, a krew świeciła (!) w ciemnościach rażącą czerwienią. Ale i tak wszystkie te absurdy przyćmiła dwójka dzielnych policjantów, toczących nieustanne boje z młodą, arogancką Sammy, którzy charakterologicznie przypominali mi Doofy’ego ze „Strasznego filmu”, co sprawiło, iż z niecierpliwością wyczekiwałam ich „akcji ratowniczej”, ponieważ byłam pewna (i nie pomyliłam się), że dostarczą mi kolejnej dawki dobrej komedii.
Aktorstwo okazało się równie sztuczne, jak i cała ta, hmm, produkcja. Wszyscy, poczynając od Devona Werkheisera przez Jess Adams i Dianę Hopper po Justina Deeley’a sprawiali wrażenie, jakby nie wiedzieli, po co w ogóle znaleźli się na planie, a scenariusz czytali wprost z kartki. Zresztą, nie ma co im się dziwić, bowiem ciężko jest odegrać na poważnie tak miałkie postacie.
Wyłączając grafikę czołówki, pierwsze klimatyczne ujęcie, niepokojącą mowę wiedźmy, rozlegającą się w lesie, ilekroć zbliżała się do swoich ofiar oraz jej końcową minimalistyczną charakteryzację z czerwonymi włosami i zębami-piranii (a nie można było tak od razu? Taniej i zdecydowanie bardziej przekonująco) znalazłam tutaj więcej cech komedii, aniżeli filmu grozy. „The Wicked” powinno się pozbawić jakiejkolwiek kategorii wiekowej, ponieważ jestem przekonana, że nawet najmłodsi widzowie nie uwierzą w prawdziwość ani jednej ukazanej tutaj sceny i prędzej będą pokładać się ze śmiechu niż drżeć ze strachu.

piątek, 26 kwietnia 2013

Szokujące sceny

Zestawienie na życzenie
Horror od początku swojego istnienia epatował ohydą – tyle, że z roku na rok ta granica znacznie się przesuwa. Już nie szokują nas zdeformowani nieszczęśnicy, jak to miało miejsce w czasach świetności „Dziwolągów” Toda Browninga albo szlachtowanie kobiety pod prysznicem znane z legendarnej „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Po boomie na krwawe kino grozy w latach 70-tych, kiedy to klasyczny horror wzbogacono o nowe podgatunki (m.in. slashery i gore) ich twórcy, aż po dziś dzień biorą udział w czymś na kształt „wyścigu szczurów”, w którym metą jest maksymalne zniesmaczenie odbiorcy nagromadzeniem makabry i wszelkiego rodzaju dewiacji. Chociaż rozkwit krwawego horroru datuje się na lata 70-te i 80-te XX wieku obecnie najmocniej oddziałują na widzów pornograficzne zbliżenia na realistyczne sceny tortur w młodym, bo powstałym w 2007 roku nurcie gorno, co wcale nie znaczy, że z dzisiejszego punktu widzenia często mocno kiczowate starsze sekwencje nie przetrwały próby czasu (oraz naszego uodpornienia na fikcyjną przemoc) i nie mogą porażać daleko posuniętym okrucieństwem starych wyjadaczy torture porn.
Z szokiem jest podobnie, jak ze strachem – rzecz względna, całkowicie uzależniona od naszych indywidualnych progów odporności. To, co jednego zniesmacza niekoniecznie zadziała w ten sam sposób na kogoś innego. Poniższe zestawienie jest kompilacją starszych i współczesnych obrazów, uszeregowanych pod kątem daty ich powstania, których poszczególne sceny na trwałe osiadły w mojej pamięci. I chociaż nie wszystkie poniższe filmy sobie cenię to nie można im odmówić minimum jednego ujęcia, które w stosunku do mnie spełniło swoje zadanie – wywołało u mnie odruch wymiotny, dogłębnie mnie zaszokowało lub zwyczajnie zbulwersowało odważną kontrowersją, drobiazgowym ukazaniem tematów tabu.
!!!OSOBY NIEPEŁNOLETNIE BARDZO PROSZĘ O OPUSZCZENIE PONIŻSZEGO TEKSTU ORAZ KADRóW!!!
1.”Ostatni dom po lewej”, reż. Wes Craven, rok 1972
Zgwałcenie dziewczyny przez grupę obleśnych degeneratów
2. „Egzorcysta”, reż. William Friedkin, rok 1973
Wymiotowanie na księdza
Masturbacja krucyfiksem
3. „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, reż. Pier Paolo Pasolini, rok 1975
Wszystkie sceny konsumpcji kału
4. „Pluję na twój grób”, reż. Meir Zarchi, rok 1978
Długa sekwencja zbiorowego gwałtu dokonanego na młodej kobiecie
5. „Nadzy i rozszarpani”, reż. Ruggero Deodato, rok 1980
Zabicie i konsumpcja żółwia (wykorzystano żywe zwierzę)
6. „Maniak”, reż. William Lustig, rok 1980
Rozszarpanie mordercy na kawałki przez manekiny
7. „Siedem bram piekieł”, reż. Lucio Fulci, rok 1981
Długa sekwencja zjadania człowieka przez pająki
8. „Nowojorski rozpruwacz”, reż. Lucio Fulci, rok 1982
Przecinanie żyletką na połowy oka i sutka kobiety
9. „Nekromantik”, reż. Jorg Buttgereit, rok 1987
Stosunek nekrofilski
Masochistyczna masturbacja, połączona z samobójstwem
10. „Martwica mózgu”, reż. Peter Jackson, rok 1992
Zjadanie przez mamusię-zombie własnych kawałków ciała
11. „Hostel”, reż. Eli Roth, rok 2005
Odcinanie kobiecie zwisającej gałki ocznej
12. „Piła 3”, reż. Darren Lynn Bousman, rok 2006
Operacja mózgu Jigsawa
13. „Snuff 102”, reż. Mariano Peralta, rok 2007
Kopanie ciężarnej kobiety
14. „Martyrs. Skazani na strach”, reż. Pascal Laugier, rok 2008
Obdzieranie ze skóry
15. „Lęk”, reż. Anthony DiBlasi, rok 2009
Konsumpcja zepsutego mięsa przez wegetariankę
16. „Srpski film”, reż. Srdjan Spasojević, rok 2010
Zgwałcenie noworodka
17. „Ludzka stonoga 2”, reż. Tom Six, rok 2011
Wypróżnianie się ludzkiej stonogi

czwartek, 25 kwietnia 2013

„Joyland” już w czerwcu!

Wydawnictwo Prószyński i S-ka wyjawiło już datę polskiej premiery najnowszej książki Stephena Kinga pt. „Joyland” oraz projekt okładki. Już 6 czerwca tego roku do księgarni trafi długo oczekiwana przez fanów pisarza niedługa, bo zaledwie 336-stronicowa powieść za jedyne 35,90 zł (na stronie wydawnictwa będzie można ją zakupić za 26,60 zł).
Opis: Jeden z najpopularniejszych pisarzy wszech czasów powraca!
Devin Jones, student college’u, zatrudnia się na okres wakacji w lunaparku, by zapomnieć o dziewczynie, która złamała mu serce. Tam jednak zmuszony jest zmierzyć się z czymś dużo straszniejszym: brutalnym morderstwem sprzed lat, losem umierającego dziecka i mrocznymi prawdami o życiu – i tym, co po nim następuje. Wszystko to sprawi, że jego świat już nigdy nie będzie taki sam...
Życie nie zawsze jest ustawioną grą. Czasem nagrody są prawdziwe. Bywają też cenne.
Pasjonująca opowieść o miłości i stracie, o dorastaniu i starzeniu się – i o tych, którym nie dane jest doświadczyć ani jednego, ani drugiego, bo śmierć zabiera ich przedwcześnie. „Joyland” to Stephen King w szczytowej pisarskiej formie, równie poruszający jak „Zielona Mila” czy „Skazani na Shawshank”. To jednocześnie kryminał, horror i słodko-gorzka powieść o dojrzewaniu, która poruszy serce nawet najbardziej cynicznego czytelnika.
Opinie:
Znakomita, złożona psychologicznie powieść. Stephen King jest tak powszechnie uznawany za mistrza grozy i horroru, że zapomina się, że jego największym darem jest zmysł opisywania codzienności.
„New York Times Book Review”

King napisał powieść tyleż wzruszającą, co po prostu niesamowitą… To jedna z najbardziej świeżych i przerażających książek w jego dorobku.
„Entertainment Weekly”

Imponujący majstersztyk, subtelne studium charakteru, od którego nie sposób się oderwać.
„Playboy”

Stephen King jest jak zwykle znakomity.
„Time”

King daje czytelnikowi odczuć tęsknotę i żal zrodzone z tragedii, i wprawnie oddaje życzliwość i małostkowość, które często cechują małomiasteczkową rzeczywistość.
„Wall Street Journal”


King jest mistrzem konstruowania opowieści i oddawania ducha opisywanych miejsc.
„USA Today”

środa, 24 kwietnia 2013

Stephen King „Rage”

Licealista, Charles Decker, po ciężkim pobiciu nauczyciela zostaje wydalony ze szkoły w swoim rodzinnym miasteczku Placerville. Jednak nie zamierza tak łatwo się poddać i grzecznie opuścić placówkę. Zamiast tego zabija dwoje belfrów, a 24 uczniów więzi w małej klasie. Podczas, gdy na zewnątrz zbierają się służby ochrony społecznej, Decker prowadzi osobliwe psychologiczne gierki za pośrednictwem interkomu ze znienawidzonymi pracownikami oświaty oraz snuje długie rozmowy egzystencjalne z przychylnymi sobie zakładnikami.
Po wypuszczeniu na rynek jednego nakładu powieści „Rage” w Stanach Zjednoczonych w 1977 roku, Stephen King zakazał wszelkich wznowień, przez co polscy czytelnicy nigdy nie doczekali się tej historii w wersji papierowej. Jako, że cenzura (choćby dokonana przez samego autora) zawsze stanowiła najlepszą reklamę przetłumaczony e-book krąży w Sieci „zarażając” coraz większą grupę odbiorców. Nie lubię czytać z ekranu, więc jak tylko wersja elektroniczna do mnie dotarła (dzięki uprzejmości znajomej blogerki, której jestem za to dozgonnie wdzięczna) skorzystałam z małej pomocy drukarki, a potem pozostało mi tylko przeczytać najbardziej kontrowersyjną opowieść Stephena Kinga, napisaną pod pseudonimem Richarda Bachmana.
„Oni już zapomnieli, jak to jest być dzieckiem, żyć ramię w ramię z przemocą, z powszednimi bójkami w sali gimnastycznej, awanturami na koncertach w Lewiston, oglądaniem bijatyk w telewizji, morderstw w filmach. Większość z nas widziała w lokalnym kinie dla zmotoryzowanych małą dziewczynkę, wymiotującą na księdza zupą groszkową. Stara Teczuszka [czyt. zastrzelona nauczycielka], w porównaniu z tym, nie była zbyt wstrząsająca. […] Mówię wam, że amerykańskie dzieciaki przyzwyczajone były do życia pełnego przemocy, zarówno tej rzeczywistej, jak i udawanej.”
Powodem ocenzurowania swojej książki był niepokój Kinga, wywołany coraz częstszymi zamachami uczniów na placówki szkolne (oto, proszę państwa, rzeczywistość dogoniła fikcję literacką), więc aby uniknąć wszelkich niesnasek z czytelnikami autor postanowił zwyczajnie wykreślić tę pozycję ze swojej bibliografii, co jak widać nie bardzo mu wyszło, a biorąc pod uwagę jej oś fabularną raczej nie dziwi ta wyrywność w stronę, tak mocno potępianej przez niego, cenzury. Charles Decker jest typową osobowością psychotyczną – nieprzeciętnie inteligentną, ale kierowaną czystym gniewem, narastającym w nim z dnia na dzień. Gdy fala wściekłości osiąga w końcu swój kres nastolatek sięga po broń, zabija dwoje nauczycieli i bierze, jako zakładników 24 kolegów z klasy. Bachman zdecydował się na narrację pierwszoosobową, z punktu widzenia antagonisty i równocześnie zrobił absolutnie wszystko, abyśmy sympatyzowali z nim od początku do końca opowiadanej historii. Na tym polega kontrowersyjność tej pozycji. Nie potępiamy Deckera za jego czyny, podobnie, jak niemalże wszyscy (za wyjątkiem jednego chłopca, Teda) jego zakładnicy, a powodem na pewno nie jest jego traumatyczna przeszłość. Bachman w dobitny sposób kreśli nam obraz zbuntowanego, młodego pokolenia, wychowanego w realiach przemocy rodzinnej i fikcyjnej. Chociaż King wielokrotnie stawał w obronie horroru we wszelkich pogadankach na temat jego negatywnego wpływu na odbiorców tutaj postanowił niemalże wszystko przypisać jego winie. W pewnym momencie stwierdza wprost, że ciało nauczycielki, leżącej w klasie w towarzystwie zakładników Charlesa i jego samego nie robiło na nikim wrażenia, bowiem byli pokoleniem wychowanym na o wiele bardziej przerażających obrazach dziewczynki wymiotującej grochówką na księdza (czytaj: „Egzorcysta”), byli osobami nieustannie „bombardowanymi” tragicznymi reportażami na temat morderstw, gwałtów i katastrof na świecie, żyjąc równocześnie w małomiasteczkowych realiach, w których każdy dorosły, każdy rodzic ukrywał swoje „brudne sekrety” przed sąsiadami – puszczalska mamusia, matka alkoholiczka, ojciec wyładowujący swoje frustracje na synu itd. Wszystkich tych rewelacji dowiadujemy się od samych ofiar przemocy, zakładników Charlesa, którzy podobnie jak czytelnik od początku z nim sympatyzują. Wyłączając ułożonego Teda, będącego oazą rozsądku i bezskutecznie, próbującego nakłonić kolegów do skierowania swojego gniewu we właściwym kierunku, tj. ich oprawcy, co paradoksalnie odnosi zupełnie odwrotny skutek (zarówno czytelnik, jak i zakładnicy obracają się przeciwko niemu) wszyscy uczniowie zdają się być ofiarami syndromu sztokholmskiego, ale nie do końca, bo dzięki subtelnym wstawkom Bachmana przeczuwamy, iż licealiści jeszcze przed owymi tragicznymi wydarzeniami posiadali wszelkie znamiona osobowości Deckera, że wystarczył tylko impuls, aby to oni, nie Charles, weszli do szkoły z bronią w ręku.
„Ludzie ciągną cię w dół, tak to właśnie jest. Zmiażdżą cię, jeżeli im pozwolisz […] Wszyscy ściągają cię w dół do swojego własnego poziomu i obrzucają cię błotem.”
Chociaż cała fabuła obraca się wokół okrutnych gierek Charlesa z kontaktującymi się z nim przez interkom pracownikami oświaty i służby ochrony publicznej oraz zwierzeń zakładników na temat swoich niełatwych, ale o dziwo pozbawionych większej drastyczności egzystencji powieść przykuwa uwagę czytelnika, od pierwszej do ostatniej strony. Nie tylko z powodu swojego kontrowersyjnego wymiaru, ale przede wszystkim przez wzgląd na niezwykle trafne wczucie się autora w zdezorientowane umysły młodych ludzi – on doskonale rozumie ich zagubienie w świecie kłamstw, obłudy i towarzyszącej im nieustannie przemocy, potrafi usprawiedliwić ich haniebne czyny na tyle, aby zmusić odbiorcę do „trzymania z nimi”, a nie jedynym protagonistą, Tedem. Takie odwrócenie ról sprawia iście przerażające wrażenie i nawet, jeśli w moim mniemaniu Bachman zepsuł zakończenie (liczyłam na większą dawkę okrucieństwa) to w ogólnym rozrachunku osiągnął rzecz niemożliwą – zrobił ze swoich czytelników współwinnych podwójnego morderstwa, tym samym dobitniej niż jakikolwiek psycholog udowadniając zgubny wpływ przemocy na ekranie na nasze bezbronne umysły.
Pewnie niejedna osoba myśli sobie, iż w dobie tak daleko posuniętej przemocy, której świadkujemy przed telewizorami i Internetem, że w realiach dzienników informacyjnych, które przeprowadzają nas przez całe akty zamachów terrorystycznych (od momentu wybuchu, bądź strzelaniny po skazanie sprawców) „Rage” nie ma szans niczym szczególnym nas zaszokować. Sama tak myślałam przed przystąpieniem do lektury i szybko zweryfikowałam swoje poglądy na ten temat. Ta książka to osobliwe „pranie mózgu”, okrutne stawianie czytelnika na pozycji współwinnego i bezkompromisowe zmuszenie go do zadania sobie niewygodnych pytań odnośnie jego własnej z pozoru bezkonfliktowej natury. Polecam jedynie odważnym, skłonnym do myślenia osobom, aczkolwiek ostrzegam: to, kim się staniecie podczas lektury może wam się bardzo nie spodobać.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

55

Od jakiegoś czasu obserwuję opanowującą niemalże wszystkie blogi zabawę, zatytułowaną „55”, bo choć kilka pytań jest ewidentnie bezsensownych to myślę, że reszta może pomóc, co poniektórym w poszukiwaniu ciekawych pozycji literackich. Z tego też powodu pierwszy i najprawdopodobniej ostatni raz przyjęłam zaproszenie do zabawy blogowej, które wystosował Melonek.
10 książek, które bardzo mi się podobały (kolejność przypadkowa, tylko beletrystyka)

- Stephen King „Cmętarz zwieżąt”
- Stephen King „Desperacja”
- Stephen King “Lśnienie”
- Shirley Jackson “Nawiedzony”
- Jack Ketchum “Dziewczyna z sąsiedztwa”
- Bram Stoker „Dracula”
- Dean Koontz „Fałszywa pamięć”
- Dean Koontz „Nocne dreszcze”
- Dean Koontz „Opiekunowie”
- Ira Levin „Dziecko Rosemary”

9 książek, które najmniej mi się podobały (kolejność przypadkowa, tylko beletrystyka)

- Paulo Coelho „Weronika postanawia umrzeć”
- William Golding „Władca much”
- Stephen King „Stukostrachy”
- Stephen King, Peter Straub “Czarny dom”
- Jack Ketchum “Straceni”
- Graham Masterton “Dziecko ciemności”
- Dean Koontz „Odd Thomas”
- Douglas Preston, Lincoln Child – „Miecz Gideona”
- Dawid Kain “Punkt wyjścia”

8 blogów, które najchętniej czytam


7 książek, które chcę przeczytać (a których jeszcze nie mam zakupionych)

- Jack Finney “Inwazja porywaczy ciał”
- Daphne du Maurier „Ptaki”
- Patricia Cornwell „Kuba Rozpruwacz. Portret zabójcy”
- Stephen King „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika”
- H.P. Lovecraft „Nadnaturalny horror w literaturze”
- Ray Bradbury „Jakiś potwór tu nadchodzi”
- John Wyndham „Dzień tryfidów”

6 powodów, żeby sięgnąć po książkę

- nuda
- chęć ucieczki przed problematyczną rzeczywistością
- wzbogacenie słownictwa
- szczególnie zachęcające nazwisko autora
- gatunek literacki (czyli horror) do jakiego książkę zaklasyfikowano
- podszkolenie się w interesującym nas zagadnieniu (dotyczy niebeletrystycznych książek, w moim przypadku, traktujących o horrorze)

5 powodów, żeby nie sięgnąć po książkę

- brak czasu
- niezachęcający gatunek literacki (czyli romans)
- nazwisko autora, na którym już się zawiodłam
- ciekawy film w domowej filmotece
- potrzeby mojej suki (pies zawsze jest na pierwszym miejscu)

4 miejsca, w których najlepiej się czyta

- łóżko
- kibel
- parapet okienny
- kolejki, poczekalnie

3 autorów, na których nowe książki czeka się zawsze za długo

- Stephen King
- Edward Lee (w Polsce)
- Jack Ketchum (w Polsce)

2 dobre ekranizacje

- „Dziecko Rosemary”
- „Egzorcysta”

1 autor niesłusznie zapomniany

Daphne du Maurier

Nominuję każdego, kto ma na to ochotę:)

niedziela, 21 kwietnia 2013

„La Cara oculta” (2011)

Recenzja na życzenie (anushka)
Dyrygent filharmonii, Adrian, poznaje młodą kelnerkę, Fabianę, w której zakochuje się ze wzajemnością. Wkrótce kobieta dowiaduje się, że poprzednia dziewczyna Adriana, Belen, zostawiła go dla innego, w co nie chce uwierzyć policja, podejrzewająca mężczyznę o morderstwo. Fabiana jest przekonana, że jej ukochany jest niewinny, aczkolwiek ma powody, aby podejrzewać, że jego dom nawiedza duch. Czyżby Belen próbowała skontaktować się z nią zza światów?
Kiedy człowiek już myśli, że współczesne kino nie jest w stanie go niczym nowym zaskoczyć przypadkiem trafia na praktycznie nieznany w Polsce hiszpańsko-kolumbijski thriller, który biorąc pod uwagę podupadającą kondycję dzisiejszych filmów grozy, dosłownie wgniata go w fotel i napełnia wiarą na lepsze jutro tego gatunku. Reżyser i współscenarzysta, Andres Baiz nakręcił obraz, którego największymi siłami są: oryginalna fabuła, przemyślana konstrukcja scenariusza i nieznośne wręcz napięcie, jakiego osobiście nie doświadczyłam w thrillerze od czasu pamiętnej „Sieroty”.
Konstrukcja fabularna umożliwia widzom świadkowanie wydarzeniom z dwóch punktów widzenia. Pierwsza połowa seansu upłynie nam w towarzystwie Fabiany i Adriana i ich płomiennego romansu, w który dość szybko wkrada się wątek kryminalny. Dowiadujemy się o zaginięciu jego byłej dziewczyny i niepokojących podejrzeniach policji, odnośnie czynnego udziału Adriana w prawdopodobnym zgonie Belen. W przeciwieństwie do zauroczonej nim (i jego pieniędzmi) Fabiany będziemy przekonani, że mężczyzna coś ukrywa. Tymczasem, twórcy nie pozwalając nam zbyt długo na nudę zdecydują się urozmaicić fabułę domniemanymi wątkami nadprzyrodzonymi, objawiającymi się przede wszystkim w trakcie kąpieli Fabiany (samoistnie „marszcząca się” woda” i podgrzewająca się jej temperatura) oraz jej kosmetycznych zabiegów w łazience (niepokojące odgłosy wydobywające się z odpływu umywalki). W trakcie tych scen Baiz’owi udała się rzecz niemalże niemożliwa we współczesnym thrillerze – utrzymywanie widza w nieznośnym wręcz napięciu emocjonalnym, którego nie rozładowuje, aż do drugiej połowy projekcji. Szczerze mówiąc z początku nie zarejestrowałam przeskoku do retrospekcji, co na chwilę odrobinę mnie zdezorientowało, do czego z pewnością dążyli twórcy. W każdym razie w pewnym momencie następuje zwrot fabularny, pozwalający nam podejrzeć wydarzenia z przeszłości, z punktu widzenia Belen. I właśnie wtedy widzowie przeżyją dogłębny szok. Baiz podobnie, jak miało to miejsce w „Domie snów”, zdecydował się na zaskoczenie odbiorców nie na końcu, a w połowie seansu, a jego pomysł na główny motyw filmu, będący zapalnikiem wszystkich zagadkowych wydarzeń, którym świadkowaliśmy wcześniej jest tak dalece oryginalny i równocześnie zaskakujący w swej prostocie, że nie tylko dziwię się, iż nikt nie wpadł na to wcześniej, ale również jestem głęboko przekonana, że na całym świecie nie znajdzie się, ani jedna osoba, która to przewidzi. Od momentu niniejszej „bomby” scenariuszowej będziemy już obserwowali coraz bardziej klimatyczne wydarzenia z punktu widzenia zarówno Belen, jak i Fabiany, aczkolwiek nie byłabym sprawiedliwa, gdybym nie nadmieniła, że z chwilą odkrycia przez tę drugą położenia tej pierwszej w fabułę nie wkradła się spora doza przewidywalności. Nie trudno domyślić się, co Fabiana pocznie ze zdobytą wiedzą i jak to wszystko się skończy. Baiz rzecz jasna zdecydował się na jedyne słuszne zakończenie, ale niestety nie udało mu się mnie zmylić na tyle, abym w jakimkolwiek stopniu była zaskoczona, czy zszokowana. UWAGA SPOILER Za to pełne uznanie należy mu się za odwrócenie charakterologii dwóch pań i ujawnienie ich prawdziwie przerażających mentalności w drugim „akcie”, co drastycznie zmieniło mój stosunek do tych z pozoru pozytywnych bohaterek KONIEC SPOILERA.

„La Cara oculta” w wielkim skrócie jest swego rodzaju filmem-zagadką, który w pierwszej połowie żeruje na tajemnicy zarówno kryminalnej, jak i nadprzyrodzonej, sugerując widzom udział Adriana w zaginięciu jego byłej dziewczyny oraz materializując domniemane siły zza światów we wszystkich lustrzanych powierzchniach, na które reaguje jedynie Fabiana i wilczur jej chłopaka (nieustanne wpatrywanie się psa w duże lustro w sypialni), a to wszystko zwizualizowane jest nie tylko z wykorzystaniem maksymalnie profesjonalnej realizacji, ale co ważniejsze z dbałością o wszelkie niuanse coraz mocniej potęgowanego napięcia, suspensu na miarę Hitchcocka. Szkoda tylko, że Baiz nie zdecydował się na bardziej przekonującą obsadę. Z całej trójcy, wokół której skupia się oś fabularna w miarę profesjonalna jest jedynie odtwórczyni roli Belen, Clara Lago. Quim Gutierrez i Martina Garcia w moim mniemaniu niestety nie przyłożyli się należycie do swoich kreacji.

Bardzo chciałabym, żeby „La Cara oculta” cieszyła się tak wielką popularnością w Polsce, jak te wszystkie hollywoodzkie szeroko reklamowane miałkie w porównaniu do tego obrazu, produkcje, ponieważ w moim mniemaniu każdy szanujący się wielbiciel filmowej grozy powinien zapoznać się z tym znakomitym (tak, nie boję się użyć tego słowa) obrazem Baiz’a, traktującym przede wszystkim o zgubnej miłości, zamieniającej ludzi w odrażające potwory – o zazdrości, zdradzie i… niecodziennej scenerii. Mam nadzieję, że za kilka lat obraz ten zyska status kultowego, bo w pełni sobie na to miano zasłużył.

czwartek, 18 kwietnia 2013

„Ruiny” (2008)

Dwie zaprzyjaźnione pary, Amy i Jeff oraz Stacy i Eric, spędzają wakacje w słonecznym Meksyku. Pewnego dnia poznają niemieckiego wczasowicza, Mathiasa i jego znajomego Greka, Dimitra. Razem postanawiają wyruszyć do dżungli z dala od szlaku turystycznego, aby dotrzeć do zamkniętej dla zwiedzających świątyni Majów. Na miejscu zostają otoczeni przez tubylczy lud, który nie chce ich wypuścić z pełnych zielonych pnączy ruin piramidy. Zniewoleni młodzi ludzie wkrótce odkrywają, że prawdziwym zagrożeniem nie są uzbrojeni miejscowi tylko mięsożerna roślina, która niczym pasożyt żeruje na ich wycieńczonych ciałach.
Adaptacja głośnej powieści Scotta Smitha, na podstawie jego własnego scenariusza, w reżyserii Cartera Smitha. Wielbiciele książki zapewne będą zawiedzeni licznymi modyfikacjami fabularnymi, co tym bardziej zaskakuje, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że za scenariusz filmu odpowiadał sam pisarz. „Ruiny” utrzymano w mocno teen-horrorowej konwencji, co akurat wcale mnie nie zraziło – jedyne zmiany „wersji papierowej”, które mnie zawiodły to wyzbycie się prawie całej aury wyalienowania piątki młodych ludzi, przebywających z dala od cywilizacji na ruinach starej piramidy Majów oraz rezygnacja z odwróconej konwencji zgonów poszczególnych protagonistów, tutaj niestety twórcy postawili na znany schemat, który z łatwością można przewidzieć z chwilą poznania wszystkich bohaterów – czyli w trakcie pierwszego kwadransa seansu.
Skoro już wywiązałam się ze swojego polskiego obowiązku narzekania czas przejść do plusów niniejszej produkcji. Jak na teen-horror przystało, oczywiście, nie można liczyć na jakąś ambitną fabułę, już prędzej na utarty schemat, którym uporczywie podąża scenariusz. Aczkolwiek kilka ciekawych elementów znacznie umila cały seans. Twórcy zdecydowali się na kręcenie przeważającej ilości zdjęć w pełnym słońcu, w otoczeniu malowniczych krajobrazów zielonej dżungli, co na zasadzie kontrastu stworzyło mocno trzymający w napięciu klimat wszechobecnego zagrożenia ze strony krwiożerczych roślin. Oczywiście, nocne ujęcia również się pojawiają i także silnie podnoszą poziom adrenaliny we krwi widza, aczkolwiek to w dzień będziemy świadkami najciekawszych wydarzeń z punktu widzenia wielbiciela horrorów. Kiedy nasi protagoniści już odkryją prawdziwą, nadprzyrodzoną naturę otaczających ich roślin, w pełnej akcji scenie poszukiwania w podziemiach telefonu komórkowego (przekonująco wygenerowani komputerowo „zieloni” antagoniści) przyjdzie kolej na potężną dawkę scen gore, które podobnie, jak w pełni profesjonalna realizacja dobitnie udowadniają, że wbrew licznym opiniom polskich widzów nie mamy tutaj do czynienia z horrorem klasy Z. Okrutne krwawe sceny nacechowano tak dużą dawką realizmu, że twórcom bez większego problemu udało się osiągnąć swój główny zamiar: całkowitego zniesmaczenia, jak największej grupy widzów. Amputacja nóg, sparaliżowanemu Mathiasowi – miażdżenie kamieniem i przypalanie rozgrzaną patelnią poszarpanych kikutów oraz skalpowanie Stacy w poszukiwaniu, gnieżdżących się w jej ciele pnączy, najpierw przez Jeffa, a potem przez nią samą z najmocniej rzucającymi się w oczy zwisającymi płatami zakrwawionej skóry to prawdziwa „uczta” dla wielbicieli maksymalnie dosłownego kina gore albo, co bardziej zgodne z prawdą realistycznego torture porn.
Smith szczególnie starannie wybrał obsadę ze znanym mi z remake’u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Jonathanem Tuckerem na czele, którego oryginalna maniera, podczas wypowiadania kolejnych kwestii nieodmiennie mnie zachwyca. Drugi z przodujących panów to Shawn Ashmore we własnej osobie, aktor, który bardziej niż jego brat bliźniak, Aaron, zadomowił się już w kinie grozy. Wystąpił już między innymi w takich produkcjach, jak „Przesilenie”, „Topór 2”, „Powrót zła” i „The Barrens”. W „Ruinach”(choć ewidentnie mógłby przyciąć strzechę na głowie) nie zaskoczył mnie niczym negatywnym – utrzymał swój w miarę przekonujący poziom aktorski. Zestawiając z panami żeńską część obsady muszę przyznać, że w moim odczuciu Jena Malone i Laura Ramsey zaprezentowały się o niebo gorzej – nie wiem, czy to kwestia ich irytujących postaci-histeryczek, ale faktem jest, że niezmiernie działały mi na nerwy.
Chociaż wielu widzów narzeka na zakończenie, które owszem podobnie, jak i większość scenariusza posiada wszelkie znamiona utartej teen-horrorowej konwencji mnie w ogóle nie rozczarowało, choć byłabym wdzięczna, gdyby ktoś inny wyszedł cało z opresji zamiast najbardziej znienawidzonej przeze mnie osoby. Myślę, że największą siłą finału jest rezygnacja z wyjaśnienia genezy morderczej rośliny, jej przeznaczenia oraz reakcji władz Meksyku na jej obecność – dzięki temu widz ma możliwość samodzielnego dopowiedzenia sobie wszystkich niejasności, które jeśli się nad tym zastanowić nie nastręczają zbyt wielkich kłopotów.
W dobie wyzbytych z jakiegokolwiek klimatu grozy i wszechobecnego zagrożenia, szafujących nieustanną akcją i efektami komputerowymi horrorów pokroju „Silent Hill 2” i „Kolekcjonera”, „Ruiny” prezentują się naprawdę smacznie, jeśli oczywiście akceptuje się tę teen-horrorową konwencję. Twórcy unikali nadmiernego epatowania sztucznym efekciarstwem, decydując się na absolutne minimum w wizualizacji krwiożerczej rośliny oraz nie nadużywali sztucznej krwi, co mogłoby szybko zamienić się w czystą groteskę. Już tylko za to należy się Carterowi Smithowi uznanie, a przecież plusów jest dużo więcej.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Stephen King „Christine”

On: siedemnastoletni, pryszczaty Arnie Cunningham, posiadający tylko jednego przyjaciela i borykający się z nieprzystosowaniem w społeczeństwie szkolnym. Ona: czerwono-biały plymouth fury rocznik 1958 o imieniu Christine. Połączyła ich wielka miłość. Kiedy Arnie tylko ją ujrzał, wystawioną na sprzedaż w ogrodzie podstarzałego weterana wojennego w formie zdezelowanego wraku, wbrew ostrzeżeniom swojego przyjaciela, Dennisa Guildera, zapragnął ją kupić i doprowadzić do stanu dawnej świetności. Jak się wkrótce okaże była to najgorsza decyzja w jego krótkim życiu, ponieważ Christine daleko do miana „zwykłego samochodu” – gnieżdżące się w niej zło jest jak narkotyk, który nie dość, że silnie uzależnia Arniego to na dodatek pragnie rozlewu krwi.
„Christine” pierwszy raz wydano w 1983 roku, po czym niezwłocznie (bo w tym samym roku) John Carpenter przeniósł ją na ekran, zachowując klimat książki, ale znacznie okrajając jej problematykę. Historia o morderczym samochodzie nie była w ówczesnych czasach niczym nowym - wystarczy choćby przypomnieć sobie horror Elliota Silversteina z 1977 pt. „Samochód”. Jednakże King, jak to często u niego bywa, postanowił znacznie ubarwić swoją opowieść, rezygnując z trywialnego motywu nieuzasadnionej nadnaturalności Christine, przypisując jej iście makabryczną genezę.
„Naszym największym wrogiem jest miłość […] Tak. Poeci kłamią, czasem nieświadomie, a czasem z całą premedytacją. Miłość jest jak morderca. Wcale nie jest ślepa. To kanibal o wyjątkowo ostrym wzroku. Przypomina wiecznie głodnego robaka.”
Książka dzieli się na trzy części. Pierwszą i ostatnią spisano w pierwszej osobie, gdzie narratorem jest Dennis, natomiast druga, trzecioosobowa stanowi próbę wejrzenia w umysły pozostałych bohaterów i bezstronnego zrelacjonowania przerażających wydarzeń, których są świadkami, po uprzednim unieruchomieniu Dennisa w szpitalu. W tym miejscu pragnę zwrócić uwagę na pewną nieścisłość – jako, że obcujemy z historią spisaną przez Guildera w cztery lata później (wedle konwencji fabularnej Kinga) druga część powieści w kilku momentach (szczególnie, kiedy Arnie przebywa sam lub z Christine) pozostawia u czytelnika sporo pytań, odnośnie źródła wiedzy przebywającego w szpitalu z dala od przyjaciela, Dennisa na temat jego czynów i odczuć. Przymykając jednak oko na te drobne nielogiczności mam niespodziankę dla czytelników nieprzepadających za gawędziarskimi zapędami Stephena Kinga, bowiem w niniejszej powieści ograniczył je do absolutnego minimum, co mnie osobiście troszkę zawiodło (należę do tej mniejszości uwielbiającej w jego prozie przede wszystkim ten rozwlekły dialog z czytelnikiem), aczkolwiek muszę przyznać, że całościowo taki zabieg prezentuje się całkiem smacznie. Pewnym novum jest uczynienie głównymi protagonistami nastolatków, co Kingowi nieczęsto się zdarza (preferuje dzieci i dorosłych), co pozwoliło mu w zgrabny sposób streścić ich przyśpieszony proces dorastania, na skutek niecodziennych wydarzeń, którym świadkują. Jako, że „Christine” to powieść przede wszystkim o niszczącej obsesji na punkcie samochodu, która z biegiem czasu przekształca się w najzwyklejsze opętanie Arnie jest osobą, która wbrew sobie powoli, acz systematycznie traci swoją tożsamość, zamieniając się w zgorzkniałego, przepełnionego wściekłością poprzedniego właściciela Christine, który notabene od czasu do czasu wraca zza światów, jako rozkładający się trup, aby poprowadzić swój wóz. Tymczasem Dennis dojrzewa już od pierwszych stron powieści, kiedy to nawiedzają go złe przeczucia, odnośnie prawdziwej natury przeklętego plymoutha, które z czasem będą coraz bardziej się krystalizować – z irracjonalności przejdą w namacalną rzeczywistość, szczególnie kiedy Christine wyruszy na łowy, w celu wyeliminowania wrogów Arniego, przy okazji mszcząc się za swoje osobiste krzywdy.
„Miałem siedemnaście lat i nie wierzyłem w żadne bzdury w rodzaju przekleństw i złych uczuć pozostawionych przez człowieka po śmierci. Nie wierzyłem w to, że przeszłość potrafi wyciągnąć martwe ręce i dosięgnąć nimi żywych ludzi. Ale teraz jestem już trochę starszy.”
Pierwsze kilkaset stron, jak to często u Kinga bywa nie oferuje czytelnikom jakiejś zawrotnej akcji – autor skupia się raczej na wysyłaniu subtelnych sygnałów do odbiorców, jasno mówiących, że z Christine coś jest nie tak, ale nieprecyzujących, co to takiego. Jako, że ja uwielbiam te przydługie wstępy Kinga, kiedy to jeszcze nie znamy natury zagrożenia, ale ją przeczuwamy pierwsza połowa książki o wiele bardziej mnie ukontentowała od pełnej daleko posuniętej dosłowności akcji w drugim „akcie”, co wcale nie znaczy, że ścielący się gęsto trup i umarli pasażerowie przeklętego samochodu nie mają w sobie żadnego uroku – przecież to King, więc na pewno na niedobór makabrycznych opisów nie można narzekać. W trakcie pierwszych kilkuset stron autor zdecydował się na ewokowanie najczystszej grozy nie tylko przez samą obecność, posiadającego nienaturalne zdolności środka lokomocji, ale również poprzez sugestywne, pełne najczystszego horroru sny Dennisa, które jak się okaże wkrótce staną się jawą. Jak już wspomniałam King skrupulatnie zadbał o genezę Christine, wyłuszczając nam historię tragicznej egzystencji jej pierwszego właściciela: modelowego sukinsyna, który znalazł sposób, aby również po śmierci przebywać w swoim ukochanym samochodzie, pomagając mu w eliminacji, jak to on ich nazywa „zasrańców” – których śmierć większości nie wzbudzi w czytelniku żadnej dozy współczucia, bowiem za wzory cnót wszelakich na pewno nie można ich uznać. Za to King popisał się w kreacji postaci Arniego, nie pozwalając czytelnikowi ani na chwilę zapomnieć o jego niewinności, wbrew czynom, jakich się dopuszcza, wbrew jego denerwującej obsesji, co w efekcie przyczyniło się do stworzenia jednej z najbardziej tragicznej i godnej współczucia osobowości wykreowanej przez mistrza literackiej grozy.
Pomimo kilku wpadek, na które udało mi się przymknąć oko, „Christine” zasługuje na sporo peanów pochwalnych pod kątem znakomicie wykreowanych protagonistów i antagonistów, wciągającej, przepełnionej głębią egzystencjalną fabuły oraz najczystszego, często wręcz odstręczająco dosłownego horroru. Może i nie jest to najlepsza książka w dorobku literackim Stephena Kinga, ale niewiele jej do tego brakuje.