Małżeństwo,
Jessie i Gerald Burlingame, przyjeżdża do domu letniskowego z
zamiarem spędzenia w nim weekendu w wyłącznie własnym
towarzystwie. Mężczyzna zaplanował realizację jednej ze swoich
fantazji erotycznych, do czego udało mu się namówić żonę.
Przykuwa Jessie do łóżka i zaczyna odgrywać rolę gwałciciela.
Kobieta szybko zaczyna oponować, prosząc męża o przerwanie
zabawy, ale Gerald nie zamierza jej uwalniać. W pewnym momencie
mężczyzna dostaje zawału serca. Umiera pozostawiając Jessie w
bardzo trudnym położeniu. Niemająca dostępu do kluczyków do
kajdanek, którymi mąż przykuł ją do łóżka, przebywająca w
aktualnie wyludnionej okolicy, Jessie, może albo czekać na rychłą
śmierć, albo postarać się znaleźć sposób na wydostanie się z
pułapki. Jeśli takowy w ogóle istnieje...
Myślę,
że Mike Flanagan „Grę Geralda” kręcił przede wszystkim z
myślą o wielbicielach twórczości Stephena Kinga, ale w taki
sposób, żeby osoby z nią niezaznajomione również nie miały
problemów z kompletnym zrozumieniem tej historii. Nawiązania do
kilku innych utworów tego pisarza mogą im oczywiście umknąć (o
ile nie znają ich ze słyszenia), ale jako że nie mają one
charakteru klucza do odczytania tej opowieści na jakieś inne sposoby,
niniejsze wstawki nie powinny stanowić dla nich żadnego
uniedogodnienia. Nie wiem, czy Flanagan sam jest fanem prozy
Stephena Kinga, ale zdziwiłabym się, gdyby tak nie było, bo z „Gry
Geralda” właściwie nieustannie przebija miłość do tej
historii. Wygląda to tak, jakby Mike Flanagan miał już za sobą
wiele podróży do światów odmalowywanych przez Kinga na kartach
jego powieści, w których to wręcz doskonale się odnajduje. I
potrafi pokazać to na ekranie – unaocznić swoje głębokie
zrozumienie twórczości tego pisarza i ciepłe uczucia, jakimi ją
darzy. Jeszcze raz podkreślam, że nie wiem, czy Flanagan faktycznie
jest fanem prozy Stephena Kinga. Wysnuwam jedynie takie
przypuszczenie na podstawie tego, co pokazał mi w „Grze Geralda”,
a jeśli jest ono słuszne to wiadomo dlaczego nie mogłam oprzeć
się wrażeniu, że kręcił ten film przede wszystkim z myślą o
miłośnikach twórczości Kinga (przede wszystkim, ale nie tylko) –
jeśli sam nim jest to takie podejście jest całkowicie naturalne.
Ale obdarowanie miłością dorobku jakiegoś pisarza przez reżysera
(i być może współscenarzystę, bo w ogóle bym się zdziwiła,
gdyby Jeff Howard żywił takie samo uczucie do twórczości Kinga)
wcale nie gwarantuje sukcesu na polu filmowym. Tym bardziej jeśli
bierze się na warsztat tak trudną do przełożenia na ekran
opowieść – historię, która jak wiele na to wskazywało nie jest
dobrym materiałem na film. Sprawdza się w wersji książkowej, ale
film? Niemożliwe – pomyślałam. A potem przekonałam się, że
byłam w błędzie, że naprawdę utalentowany reżyser potrafi
zrobić z tego nie adaptację tylko ekranizację. Klaustrofobiczny,
mocno trzymający w napięciu thriller psychologiczny z elementami
horroru (King także uatrakcyjniał powieść dodatkami bardziej
kojarzącymi się z horrorem niźli thrillerem psychologicznym,
którym to obie wersje „Gry Geralda” są przede wszystkim),
będący wnikliwym studium psychiki uwięzionej kobiety, która w
przeszłości przeżyła ogromną traumę. A teraz nadszedł moment
rozprawienia się z demonami, które nosiła w sobie przez wiele lat,
nie zdradzając nikomu, jakie brzmię „dźwiga na swoich barkach”
i nie zauważając albo nie chcąc się do tego przyznać nawet przed
samą sobą jakim cieniem kładło się ono na całym jej życiu.
Powieść oczywiście daje nam szerszą analizę kobiecej postaci,
bardziej szczegółową, zdecydowanie dłuższą (co nieco King za bardzo porozwlekał), ale mniej treści w
scenariuszu wcale nie spłaszcza postaci Jessie Burlingame. Mike
Flanagan i Jeff Howard powiedzieli o tej postaci wszystko, co wypadało powiedzieć i to w sposób, który dał mi poczucie
autentycznego nurzania się w okaleczonym, acz wciąż bardzo silnym
umyśle kobiety, kreowanej przez Carlę Gugino, która w tej roli
wspięła się na istne wyżyny aktorstwa, (partnerował jej Bruce
Greenwood, również spisując się bardzo dobrze, ale to Gugino
świeciła najjaśniej) a pamiętajmy, że zadanie, które przed nią
postawiono do łatwych nie należało. W wielkim skrócie „Gra
Geralda” traktuje o kobiecie, która jest spętana, ale jej umysł
powoli pozbywa się kajdan, które nałożono mu przed laty.
Ekstremalnie trudna sytuacja, w jakiej się znalazła może więc
okazać się dla niej wybawieniem – pod warunkiem oczywiście, że
uda jej się wydostać z tej pułapki (zastanawiałam się, czy
Jessie nie dałaby rady wstać i uszkodzić barierki nogą). Traumę,
którą Jessie przeżyła przed laty podczas całkowitego zaćmienia
Słońca twórcy obrazują za pomocą dobrze wystylizowanych na czasy
minione retrospekcji, w których pojawia się kilka wręcz
przepięknych zdjęć wyżej wymienionego zjawiska, ale podczas
obrazowania kawałka przeszłości głównej bohaterki uczuciem,
które przede wszystkim towarzyszy widzowi nie jest zachwyt tylko
dogłębny smutek zmieszany z czystym oburzeniem na widok tego, co
spotkało bezbronną istotę. Warstwę psychologiczną oddano
praktycznie bezbłędnie, to ona jest najważniejszym elementem tej
opowieści, to na niej idąc śladami Stephena Kinga przede wszystkim
skupiają się utalentowani twórcy „Gry Geralda”, ale to wcale
nie oznacza, że uciekają od dosadniejszych wizualizacji.
Konsumowanie ciała tytułowego (anty)bohatera przez psa (który wzorem powieści, ale przy użyciu mniejszej ilości informacji, jest przedstawiony nie tylko jako
potencjalne zagrożenie, ale też jako istota, której po prostu
nie da się nie współczuć - Flanagan dokonał tego za pośrednictwem
prologu), nie jest pokazane w najdrobniejszych szczegółach, ale te
fragmenty, które widzimy wystarczą, aby wzbudzić lekką odrazę.
Za to najmocniejsza scenka „Gry Geralda”, długi pokaz
czyściutkiego gore, zmusiła mnie do wicia się na łóżku –
to był dla mnie tak bolesny widok, że naprawdę miałam wielką
ochotę odwrócić wzrok. Udało mi się przezwyciężyć to
pragnienie, ale przez cały czas błagałam w myślach filmowców,
żeby już skończyli. Nie wiem, ile zapłacono twórcom efektów
specjalnych, ale ile by to nie było to powinni dostać więcej, bo
tak realistycznej, dogłębnie wstrząsającej krwawej makabry już
dawno nie widziałam na ekranie. Naprawdę bezcenne dokonanie.