niedziela, 28 lutego 2021

Obiecujące zapowiedzi wydawnictwa Albatros

 
Stephen King „Później”


Tylko umarli nie mają sekretów.

Jamie od najmłodszych lat widuje zmarłych. I nie przypomina to tego, co znamy ze słynnego filmu z Bruce’em Willisem. Jamie może zobaczyć to, czego nikt inny nie widzi, i poznać sekrety, których nikt inny nie zna. Ale cena, jaką musi płacić za swoje nadnaturalne zdolności, jest bardzo wysoka. O czym doskonale wie matka Jamiego, która namawiała go, aby nikomu nie mówił, co potrafi. Taki dar nie może długo jednak pozostać niezauważony. I Jamie wkrótce będzie musiał pomagać nowojorskiej policji w śledztwie w sprawie, w której pewien morderca groził uderzeniem zza grobu.

Czasami dorastać znaczy stanąć twarzą w twarz z prześladującymi cię demonami.

Później”, najnowsza powieść Stephena Kinga, to horror w najlepszym wydaniu – przerażający i poruszający. To także historia o straconej niewinności i konieczności wyborów między dobrem a złem. Uważny czytelnik znajdzie w niej echa jednej z najsławniejszych powieści Kinga – TO – i odpowiedź na pytanie, co trzeba zrobić, aby stawić czoło złu we wszystkich jego postaciach.

Masz ochotę na dreszcz emocji, ale nie masz czasu na czytanie 1000-stronicowej powieści? To idealna lektura przed snem. Tylko nie myśl, że później zaśniesz…"

Kirkus Reviews

Zabawna i świeża lektura ze znakomitą historią, która udowadnia, że King słusznie jest nazywany literacką legendą."

AARP Magazine”

Polska premiera: 10 marca 2021

 

Joe Hill „Pudełko w kształcie serca” (wznowienie)

Książka uhonorowana nagrodami Bram Stoker Award i Locus Award.

Według magazynu „Publishers Weekly” jedna z najlepszych książek 2007 roku

Debiutancka powieść Joego Hilla, która otworzyła mu drzwi do sukcesu w świecie horroru!

Książka kucharska dla kanibali, pętla, na której zawisł samobójca, film, z zapisem morderstwa…

Jude Coyne, starzejąca się gwiazda rocka, ma naprawdę imponującą kolekcję makabrycznych przedmiotów. Ale żadna z nich nie jest tak kusząca jak posiadanie prawdziwego ducha.

Nic dziwnego, że Jude nie może się oprzeć ogłoszeniu w internecie: „Sprzedam ducha mojego ojczyma temu, kto da najwięcej”. Za tysiąc dolarów staje się właścicielem garnituru nieboszczyka, złożonego starannie w czarnym pudle.   
Jude radził sobie w życiu z różnymi demonami: z agresywnym ojcem, kochankami, kolegami z zespołu… Ale kiedy otwiera pudełko w kształcie serca, w którym przywieziono garnitur, uwalnia coś o wiele bardziej namacalnego niż widma z jego przeszłości. I o wiele groźniejszego…

Dzika, oczarowująca i perwersyjnie zabawna. Ta książka to prawdziwa walentynka z piekła."
„New York Times”

Pudełko w kształcie serca to miks powieści psychologicznej i horroru. Wspaniały, chwytający za gardło i świetnie napisany."
„Denver Post”

Książka ponura i mrożąca krew żyłach, tak jak ponury i mrożący krew w żyłach może być telefon od starego znajomego, który dawno temu umarł…"
„Entertainment Weekly”

Zaskakująca i świeża powieść o duchach. Hill znalazł dla siebie własne miejsce jako autor horrorów."
„Chicago Tribune”

Polskie wznowienie: 10 marca 2021

 

Źródło: https://www.wydawnictwoalbatros.com/

sobota, 27 lutego 2021

„Dreszcz wampirów” (1971)

 

Nowożeńcy, Antoine i Isa, podczas swojej podróży poślubnej postanawiają odwiedzić mieszkających w zamku w Normandii dwóch kuzynów kobiety. W okolicznej wiosce dowiadują się jednak, że mężczyźni niedawno zmarli, ale w zamku nadal przebywają ich dwie służące. Antoine i Isa mimo wszystko decydują się na jakiś czas zatrzymać w tym miejscu. Początkowo wszystko wskazuje na to, że tak jak im powiedziano w zamku mieszka tylko dwuosobowa służba, ale potem okazuje się, że kuzynki Isy wcale nie umarli. Na to wygląda, bo Antoine i Isa nie wiedzą jeszcze, że mężczyźni są najprawdziwszymi wampirami. Nocami w zamku pojawia się ktoś jeszcze: kobieta imieniem Isolde, która z łatwością podporządkowuje sobie Isę. Antoine martwi drastyczna zmiana, jaka zaszła w jego ukochanej oraz dziwaczne zachowanie jej kuzynów, podejmuje więc próby nakłonienia Isy do natychmiastowego wyjazdu.

Jean Rollin, nieżyjący już francuski reżyser, scenarzysta, aktor, producent i powieściopisarz jest kojarzony głównie z niskobudżetowymi, lekko surrealistycznymi horrorami, z poetyckimi dialogami, kuriozalnym symbolizmem, dziwnymi ozdobnikami. „Dreszcz wampirów” (oryg. „Le frisson des vampires”, międzynarodowy: „The Shiver of the Vampires”) to trzeci horror wampiryczny w filmowym dorobku Rollina – po „Le viol du vampire” (1968) i „La vampire nue” (1970). Zrealizowany niewielkim kosztem, francuski obraz, który powstawał w miejscowości Septmonts w departamencie Aisne, a scenariusz Jean Rollin napisał wespół z Monique Natan. Odpowiednie dekoracje do zamku, w którym zamknięto niemałą część akcji, ekipa przetransportowała z Paryża. „Dreszcz wampirów” przez niektórych jest uważany za pierwsze kinematograficzne arcydzieło Jeana Rollina, które wprawdzie nie odniosło oszałamiającego komercyjnego sukcesu, ale film zarobił dość, by reżyser mógł spłacić większość swoich długów.

Mówi się, że „Dreszcz wampirów” posiada praktycznie wszystkie charakterystyczne elementy twórczości Jeana Rollina, że to obraz, w którym aż roi się od jego „unikatowych podpisów”. To dopiero moje drugie spotkanie z twórczością tego Francuza – pierwsze były „Winogrona śmierci” (1978) – więc nie mogę ustosunkować się do tego stanowiska. Ale mogę z całą stanowczością stwierdzić, że „Dreszcz wampirów” różni się od znanych mi horrorów wampirycznych z tamtego okresu (lata 70-te i tym bardziej 80-te XX wieku). Co prawda ewidentnie podpina się pod prąd lesbian vampires, którego szczyt popularności w kinie przypadł na szóstą i siódmą dekadę XX wieku. Trzeba jednak dodać, że w późniejszych latach też powstało trochę godnych reprezentantów tego nurtu. W każdym razie w „Dreszcz wampirów” jest utrzymany w tym zmysłowym gotyckim klimacie, w jaki zwykle celowali/celują twórcy horrorów o homoseksualnych, ewentualnie biseksualnych wampirzycach. Tchnący erotyzmem już na poziomie atmosferycznym, ale Jean Rollin bynajmniej nie odstąpił w „Dreszczu wampirów” od mniej zawoalowanych wzmacniaczy nietłumionej seksualności. W zimnych, wilgotnych murach, częściowo zrujnowanego zamku w Normandii, do którego przybywają młodzi nowożeńcy, Antoine i Isa. W tych rolach zamierzenie lub nie, manieryczny, egzaltowany Jean-Marie Durand i odwrotnie: powściągająca emocje Sandra Julien, co już zdecydowanie lepiej pasowało mi do postaci, jaką jej powierzono. Tuż po psychodelicznym prologu z jego irytującą, uważam niedopasowaną do obrazu, hałaśliwą ścieżką dźwiękową - rock progresywny, który później też jeszcze trochę mnie wymęczył, bo niezmiennie kłócił mi się, rozjeżdżał ze sferą wizualną. Na szczęście dla mnie „Dreszcz wampirów” okraszono też łagodniejszymi brzmieniami, na moje oko i ucho już dużo lepiej zsynchronizowanymi z mglistymi, przybrudzonymi, zmysłowymi, nasyconymi jakaś nadnaturalnością zdjęciami Jeana-Jacquesa Renona. A jedna kompozycja wręcz mnie zachwyciła, nieomal zahipnotyzowała, szkoda tylko, że nie mogłam się nią porządnie nacieszyć. Tylko raz pozwolono mi się w niej zasłuchać, kiedy główni bohaterowie zajechali pod przeklęty zamek w prowincjonalnym rejonie Francji. Samotnie stojącą, wprawdzie dość zniszczoną, ale nadal imponującą, tak swoimi pokaźnymi rozmiarami, jak „magicznym” wyglądem, budowlę, której właściciele rzekomo niedawno na zawsze opuścili ten padół. Ich kuzynka, Isa i jej świeżo poślubiony małżonek, Antoine, dowiedzieli się o tym dopiero w okolicznej wiosce, ale nie skłoniło ich to do odwrotu. W tych nieskromnych progach ugościły je dwie młode służące tragicznie zmarłych kuzynów Isy. A niedługo potem z ukrycia wyszli również rzekomo nieżyjący, ekscentryczni, żeby nie rzec zwariowani właściciele tego... pełnoprawnego bohatera „Dreszczu wampirów”. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że zamek jest nieomal żywym organizmem. Jakąś odrębną, oddychająca masą, w której coraz mocniej pogrążają się nieświadomi zagrożenia goście domorosłych poetów i filozofów, niegdysiejszych łowców wampirów, którzy całkiem niedawno przeszli na stronę swoich wrogów. Złowroga siła tkwiąca w tych zimnych murach koncentruje się wprawdzie na Isie, ale jej ukochanemu dostaje się niejako rykoszetem. Bo choć mężczyzna z czasem zyskuje pewność, że ani on, ani jego żona nie mogą czuć się tutaj bezpiecznie, to wszystko wskazuje na to, że jest już za późno na otwieranie oczu Isie. A uczucie jakim ją darzy, nie pozwala Antoine wyjechać bez swojej świeżo upieczonej małżonki. Czyli tak naprawdę zostawić ją na pastwę krwiożerczych bestii.

W „Dreszczu wampirów” Jeana Rollina znajdziemy zarówno, myślę, celowo przerysowane, wręcz pachnące parodią, wampirze sylwetki (kuzyni Isy, z których jeden jest istnym królem patosu – bardzo możliwe, że to było w pełni zamierzone, niemniej słuchanie jego podniosłych, krzykliwych tyrad sprawiało mi prawie fizyczny ból), jak i coś, co pozwolę sobie nazwać poważniejszym podejściem do tego tematu. Mowa o Isolde, enigmatycznej, trupio bladej upiorzycy, której w nawyk weszło pojawianie się w nietypowych miejscach – a to wyjdzie ze stojącego zegara (to chyba najbardziej charakterystyczna, na pewno kultowa i najbardziej cudaczna chwila tego w ogóle zwariowanego widowiska), a to wyłoni się nagle zza zasłony (jump scenka, która na mnie zamierzony efekt jak najbardziej wywarła), aż wreszcie niczym upiorny Święty Mikołaj przeciśnie się przez komin (hop do kominka!). Ta postać może budzić przynajmniej lekki, przejściowy lęk, w przeciwieństwie do... jej panów? Trudno wskazać lidera w tym wąskim wampirzym gronie. Co prawda gniazdują oni w zabytkowej nieruchomości należącej do męskich członków tego nieszacownego towarzystwa, ale można założyć, że to Isolde uczyniła ich wampirami. Dopiero się okaże, czy także ich służące: młode niewiasty, które rzadko krępują swoje ciała ubraniami, a jak już to zwiewnymi, prześwitującymi. Zresztą Sandra Julien jako Isa też dość często paraduje w stroju Ewy, ale poza tym i krótkimi, można nawet zauważyć, że dość nieśmiałymi, skrępowanymi macankami, nie widać w „Dreszczu wampirów” dosadniejszych motywów erotycznych. To znaczy stosunków seksualnych, chyba że mówić o sugestiach. I nie miałabym tego twórcom za złe, gdyby nie pewien, można powiedzieć, przełomowy moment. Moment zwrotny dla krwiopijców rezydujących w podniszczonym francuskim zamku. Moment, który rozwiązał problem z przywództwem, rozwiał wszelkie niejasności najpewniej wynikające z tego, że wcześniej czarne charaktery nie miały okazji bądź nie widziały potrzeby stworzenia jasnej hierarchii. Wyłonienia niekwestionowanego przywódcy, przywódców lub przywódczyni. Od strony wizualnej „Dreszcz wampirów” ma niemałą szansę wybronić się w oczach osób gustujących w gotyckich, ale i surrealistycznych klimatach; horrorach zabarwionych seksualnie, mglistych, brudnych, ponętnych, mających w sobie jakiś niezaprzeczalny magnetyzm. Nie tylko seksualny, również taki, który może przyciągnąć także turpistów. Mówiąc wprost: czuć zgniliznę, zepsucie szybko toczące to odizolowane miejsce, które staje się śmiertelnie niebezpieczną pułapką dla nowożeńców, którzy ze wszystkich miejsc na świecie wybrali akurat to przeklęte miejsce na pierwszy etap swojej podróży poślubnej. Pierwszy i być może ostatni. Chyba że Antoine znajdzie sposób na wydobycie swojej ukochanej spod zgubnego czaru, złego uroku, jaki na nią rzucono. Czyżby nawiązanie do niecodziennej relacji hrabiego Draculi i Lucy Westenra z wielokrotnie przenoszonej na ekran ponadczasowej, wiekopomnej wampirycznej powieści goryckiej autorstwa Brama Stokera? Ja w każdym razie temu skojarzeniu oprzeć się nie potrafiłam. Forma „Dreszczu wampirów” nawet mnie ujęła. Choć aktorstwo irytowało (poza występami Sandry Julien i Dominique, odtwórczyni nawet demonicznie się prezentującej Isolde, w czym oczywiście duża zasługa nie tylko aktorki, ale i nieprzesadzonej, a więc realistycznie wypadającej, alarmująco „niezdrowej” charakteryzacji). Tak samo niepasujący do klimatu akompaniament muzyczny – nie dotyczy to spokojniejszych, smutnych wręcz brzmień. I tak samo niektóre dekoracje oraz czerwone światła „ocieplające klimat”, w każdym razie w moim odczuciu przeganiające chwilami chłód, ale i brud, w których tak dobrze się czułam. Dobrze, bo źle, niekomfortowo, nieswojo... Krwi niewiele. Zaledwie jeden zwracający moją uwagę skręt w stronę gore (nie nagromadzeniem przemocy tylko pomysłem). Mowa o zabójstwie szpikulcami przytwierdzonymi do sutków. A więc tak, mam zastrzeżenia, ale ogólnie rzecz biorąc atmosfera wypracowana na użytek „Dreszczu wampirów” w jakimś stopniu na pewno mnie porwała. Gorzej z fabułą. Niewygodnie poprowadzoną. Narracja pozornie bez większego ładu i składu, ot taka specjalna metoda Jeana Rollina, jeden z jego znaków rozpoznawczych. Niby prosta, ale pełna niezrozumiałych dla mnie symboli (opary absurdu?), w sumie miałka, drętwa historyjka o krwiożerczych bestiach. I jeszcze te nudnawe, mało sensowne, jeśli nie bezsensowne, kwestie wtłaczane w usta aktorów. Kwestie często uderzające w niespotykanie wręcz podniosłe tony, przypuszczalnie prześmiewcze, choć mnie to jakoś nie bawiło. Już raczej żałość mnie w tych przejaskrawionych scenkach ogarniała. Nie, z samym tym tekstem, z tą fabułą, zdecydowanie nie było mi po drodze.

Nie mogę powiedzieć, że seans „Dreszczu wampirów” rozbudził we mnie apetyt na twórczość Jeana Rollina, na więcej filmów grozy tego nieżyjącego już Francuza, który w światku horroru pewnej renomy niewątpliwie się dorobił. Opinie zazwyczaj są dość skrajne – jedni rozpływają się w zachwytach, inni nie zostawiają na jego horrorach suchej nitki. Jeśli chodzi o „Dreszcz wampirów”, to w sumie mogłabym wstąpić do obu tych obozów. Podpisuję się bowiem pod słowami tych, którzy chwalą klimat, a nawet tych, którzy warstwie technicznej oddają dość wysokie walory artystyczne. Ale i łączę się w bólu z tymi, którzy utyskują na płaszczyznę tekstową. Też mnie wymęczyła i dlatego właśnie nie jest mi śpieszno do nadrabiania zaległości w całkiem obszernej filmografii Jeana Rollina. Oczywiście tylko w zakresie historii z dreszczykiem (bo nie same horrory kręcił) pozostawiam to sobie do rozważenia. Na kiedyś tam.

czwartek, 25 lutego 2021

Sarah Pinborough „Co kryją jej oczy”

 

Louise Barnsley, młoda rozwódka wychowująca sześcioletniego syna, wdaje się w romans ze swoim nowym szefem, psychiatrą Davidem Martinem. Mniej więcej w tym samym czasie zaprzyjaźnia się z jego żoną Adele, której wyraźnie doskwiera samotność. Kobiety postanawiają utrzymywać swoją znajomość w tajemnicy przed Davidem, z kolei przed Adele Louise i jej kochanek ukrywają swój romans. Z czasem dla Louise staje się jasne, że Martinowie też nie mówią jej wszystkiego. Wiele wskazuje na to, że David obsesyjnie kontroluje swoją żonę, co ona uparcie bagatelizuje. Im bardziej zacieśnia się przyjaźń Louise z Adele, tym więcej niepokojących sygnałów na temat tego małżeństwa dociera do tej pierwszej. Uwikłana w niejasną, a być może także niebezpieczną sprawę, kobieta, stara się znaleźć odpowiedzi na wszystkie dręczące ją pytania na temat, jak podejrzewa, toksycznej relacji Martinów.

Kilkukrotna zdobywczyni British Fantasy Award, angielska pisarka i scenarzystka, Sarah Pinborough, obecnie mieszkająca w Stony Stratford w hrabstwie Buckinghamshire w swojej dość obszernej bibliografii ma zarówno powieści, jak opowiadania, zarówno utwory dla młodszych, jak i starszych czytelników, dzieła fantasy, baśnie, thrillery, horrory i powieści cross-gatunkowe. Głośna powieść, gorąco polecana między innymi przez Joego Hilla, Sarah Lotz, Neila Gaimana i Harlana Cobena, „Co kryją jej oczy” (oryg. „Behind Her Eyes”), której światowa premiera przypadła na rok 2017 (pierwsze polskie wydanie ukazało się w roku 2021 nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka) to kolejny gatunkowy eksperyment w wykonaniu Sarah Pinborough. Napisany w mniej więcej osiem miesięcy thriller psychologiczny zmiksowany z dark fantasy, który w 2021 roku doczekał się swojej ekranowej wersji – bardzo dobrze przyjęty miniserial Netflixa pod tym samym tytułem.

Sarah Pinborough zdradziła, że powieść „Co kryją jej oczy” powstawała niejako od końca. Najpierw przelała na papier wstrząsającą końcówkę tej niepospolitej historii, a potem dorobiła do niej całą resztę. Odbiorcy tej pozycji podzielili się na dwa obozy: wielkich miłośników i zdecydowanych przeciwników ostatniej stacji „Co kryją jej oczy”, autorka jednak zarzeka się, że absolutnie nie żałuje tego wyboru. Pinborough wyjawiła, że wielu amerykańskich wydawców było zainteresowanych tą książką, w tym tacy, którzy starali się wymusić na niej zmianę zakończenia – uczynienie go mniej szokującym. Pinborough wszystkie te rady grzecznie zignorowała, ponieważ była (i nadal jest) przekonana, że cała ta, trzeba dodać, misternie spleciona opowieść, opiera się na finalnych rewelacjach. Sama uważam, że cała budowla rozsypałaby się w drobny mak, gdyby zmienić samo zakończenie – w takim wypadku należałoby poddać odpowiedniej obróbce całość. W czego efekcie, jak przypuszczam, dostalibyśmy coś zdecydowanie pospolitszego. Ot, niczym niewyróżniającą się opowieść o miłosnym trójkącie. Mniej zapadający w pamięć thriller psychologiczny o toksycznym małżeństwie i toksycznej przyjaźni. Myślę, że Pinborough w „Co kryją jej oczy” zdobyła się na dość ryzykowny zabieg. Wskazanie głównej grupy docelowej w przypadku tej powieści jest trudniejsze niż zazwyczaj. Oczywistym wydaje się, że to pozycja skierowana głównie do sympatyków literackich thrillerów psychologicznych... I tak, i nie. Omawiana powieść bez wątpienia dreszczowcem psychologicznym jest. Ale bez względu na to, w jakich realiach autorka ostatecznie umocowuje tę historię, niewątpliwie nie jest to czysty przedstawiciel tego gatunku. Jedni uznają, że Pinborough zmiksowała go z fantasy, inni nazwą to horrorem, a jeszcze inni (jak na przykład ja) staną „w tym sporze” gdzieś pomiędzy, wskazując dark fantasy. Tak czy inaczej wniosek z tego taki, że osoby wymagające od, bądź co bądź, thrillera psychologicznego „Co kryją jej oczy” trzymania się tak zwanych twardych realiów, a więc dostosowania się do standardów tego gatunku, tego z całą pewnością nie znajdą. Niewykluczone jednak, że część z nich, mimo wszystko, da się przekonać do tej dość dalece wychodzącej poza gatunkowe ramy, mrocznej wizji. Upraszczając, do „Co kryją jej oczy” należy podejść z otwartym umysłem. Najzwyczajniej nastawić się na historię opierającą się „rygorom gatunkowym”. Ignorującą restrykcyjne obostrzenia panujące w szufladce podpisanej „thriller psychologiczny”. Jeśli tak się do tego podejdzie, to jest duża szansa, że Sarah Pinborough dosłownie Was porwie. Przeniesie Was do, na dobrą sprawę, nieprzyjemnego świata, do świata, w którym zapewne nie będziecie czuć się komfortowo, ale i trudno będzie Wam zmusić się, żeby z niego wyjść. A zaczęło się tak zwyczajnie... Louise Barnsley, młoda kobieta mieszkająca w Londynie wraz ze swoim sześcioletnim synkiem Adamem, właśnie znalazła się w niezręcznym położeniu. Okazuje się bowiem, że nieznajomy, z którym niedawno się całowała jest jej nowym szefem. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że mężczyzna jest żonaty, a jakby tego było mało Louise szybko zaprzyjaźnia się z życiową partnerką swojego przełożonego. Zdolnego psychiatry, Davida Martina, któremu Louise nie potrafi się oprzeć. On także jest nią zainteresowany. Rodzi się więc zakazany romans. Niecodzienna to sytuacja: kochanka za plecami niewiernego mężczyzny zaprzyjaźnia się z jego żoną. I bynajmniej nie jest to jakaś wyrafinowana gierka ze strony Louise. Kobieta nie czerpie jakiejś perwersyjnej przyjemności z okłamywania Martinów. Właściwie to chciałaby znaleźć w sobie siłę na definitywne zakończenie przynajmniej jednej z tych nowych relacji. Ale, jak sama w pewnym momencie zauważa, bardziej chciałaby zjeść ciastko i mieć ciastko. Nie potrafi zrezygnować ani z Davida, ani z Adele... W każdym razie nie na początku.

Mogłoby się wydawać, że kobieta, która, jak to się mówi, kradnie innej męża, nie może wzbudzać sympatii postronnych obserwatorów. Louise Barnsley powinna być tym bokiem miłosnego trójkąta, któremu czytelnik będzie się przyglądał najmniej przychylnym okiem. A przynajmniej gorszym od tego, którym zaszczyci Adele. Zdradzaną żonę, która wzbudza tym większe współczucie przez to, jak najprawdopodobniej już od dłuższego czasu wygląda jej życie. Zniewolona przez własnego męża. Zamknięta w tak zwanej złotej klatce. Najwidoczniej zniewolona przez niesłabnącą miłość do swojego oprawcy. Oprawcy, w którym teraz zakochuje się jej nowa przyjaciółka, zaskakująco sympatyczna Louise Barnsley. Sekretarka i recepcjonistka doktora Davida Martina, psychiatry specjalizującego się w uzależnieniach i obsesjach, typa spod ciemnej gwiazdy, który widać bez trudu owinął sobie wokół małego palca obie te złaknione bliskości, urodziwe kobiety. Samotne niewiasty, które, można założyć, prędzej czy później połączą siły w walce z niezaprzeczalnym urokiem „nieodpowiedniego mężczyzny”. To wszystko to umowna teraźniejszość, aktualne dzieje Martinów, które ubarwia, ale i komplikuje Louise Barnsley, ale od czasu do czasu Sarah Pinborough będzie przenosić nas w przeszłość tamtej dwójki, koncentrując się przy tym na Adele. Przyszłość też nam się ukaże, ale to pojedynczy i na dodatek praktycznie nic nie mówiący fragment. W retrospekcjach nieśpiesznie wykluwa się obraz dawnej przyjaźni w raczej nietypowych warunkach. W miejscu, do którego nastoletnia Adele trafiła po tragicznej śmierci swoich rodziców. I gdzie przekazała dalej swoją zaskakującą wiedzę. Wiedzę, która równie dobrze może być bezcennym darem, co straszliwym przekleństwem. Tymczasem „tu i teraz” przypuszczalnie coraz mocniej będziemy przywiązywać się do kobiety, która sięgnęła po zakazany owoc. Nawet dwa, bo jak już się rzekło Louise przyjęła i trudną miłość, i pod wieloma względami jeszcze trudniejszą przyjaźń. Skonsumowała te zgniłe jabłka, a potem, naturalnie, gorzko tego pożałowała. W końcu nastał taki moment, w którym zapragnęła wrócić do swojego poprzedniego, nieskomplikowanego życia. Spokojnego, nudnego wręcz żywota u boku swojego ukochanego synka. Przed poznaniem Martinów, Louise nie była zadowolona ze swojego życia. Brakowało jej miłości, czuła się samotna, opuszczona, nawet zdradzona. I wiecznie zmęczona, przez koszmary senne zwykle połączone z lunatykowaniem, które nawiedzały ją praktycznie każdej nocy. Wszystko zmieniło się po pojawianiu się Davida i Adele Martinów. Egzystencja Louise wreszcie nabrała żywszych barw. Można by powiedzieć, że Louise osiągnęła pełnię szczęścia, gdyby nie uzasadnione wyrzuty sumienia, które dopadły ją wraz z pojawieniem się Martinów. Majętnego małżeństwa, jak właściwie od początku powieści daje się nam do zrozumienia, z poważnymi problemami. I brudnymi sekretami. Typowy marriage thriller to jednak na pewno nie jest. „Co kryją jej oczy” oferuje coś więcej niż klasyczną historię skonfliktowanego związku małżeńskiego. Dwóch wrogich obozów pod jednym dachem. Nie jest to też typowa opowieść o destrukcyjnej przyjaźni damsko-damskiej. Ta powieść jest po prostu inna. Niekonwencjonalna i na swój sposób straszna. Pogrywająca sobie z czytelnikiem, niemiłosiernie nim manipulująca. Bawiąca się nim, można nawet odnieść wrażenie, że dworująca z jego automatyzmu w myśleniu. Tak czy inaczej mnie Sarah Pinborough przekonała, i to bez zbytniego kombinowania, że choćbym nie wiem, jak się starała, już zawsze będę myślała szablonowo. W mniejszym lub większym stopniu - to już zależy od pisarskiego kunsztu - ulegała utrwalonym fabularnym schematom. I też dzięki temu od czasu do czasu będę natrafiać na takie „oszukańcze dzieła”. Takie wspaniałe dzieła! Tak fenomenalnie skonstruowane opowieści, jak ten tutaj smakołyk od Sarah Pinborough. Przemyślany w najdrobniejszych szczegółach, ściskający gardło, zdumiewający, a nawet wstrząsający thriller psychologiczny teoretycznie (przynajmniej takie złudne wrażenie od pewnego momentu sprawiający) zmiksowany z mroczną fantasy. Dreszczowiec, po którym przypuszczalnie będziecie zbierać szczękę z podłogi. Ja zbierałam.

Była sobie mistrzyni manipulacji, co się Sarah Pinborough zwała i która się przy swoim uparła. Niczego nie zmieniała, choć niektórzy znający się na rzeczy ludzie tak jej radzili. Czyste mieli intencje, ale ona twardo stała przy swoim. Żadnych zmian, rzekła. I tak to wypuszczono w szeroki świat. Ta bajka szczęśliwy koniec znalazła. Oczywiście nie wszystkich udało się przekonać, ale liczba zachwyconych zapewne mile zaskoczyła nawet samą sprawczynię całego tego zamieszania. Nietypowego podejścia do thrillera psychologicznego, powieści, w której donośnie wybrzmiewają echa dark fantasy, ewentualnie fantasy lub horroru. Niezwykle emocjonującej, paranoicznej, niejednoznacznej opowieści z, uważam, dość szokującym zakończeniem, która w 2021 roku doczekała się swojej miniserialowej wersji, pod egidą Netflixa. „Co kryją jej oczy” Sarah Pinborough: petarda nie książka!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


wtorek, 23 lutego 2021

Przemysław Wilczyński „Dwadzieścia lat ciszy”

 

Racibórz. Bogna Majewska przed dwudziestoma laty straciła swoje jedyne dziecko w niejasnych okolicznościach. Z zeznań świadków wynika, że dziesięcioletnia wówczas dziewczynka wsiadła do czarnej furgonetki, ale porywacza nigdy nie odnaleziono. Bogna przez wszystkie te lata pielęgnowała w sobie przekonanie, że jej córka wciąż żyje, starając się znaleźć jakiś trop, który by ją do niej doprowadził. Teraz w mieście ponownie pojawia się niezwykła czarna furgonetka. I znowu zaczynają znikać dzieci. Bogna łączy siły z nowo poznanym mężczyzną, któremu też bardzo zależy na rozwiązaniu tej sprawy. Byłym żołnierzem, Hubertem Laską, któremu doskwiera samotność, i który zadręcza się z powodu czegoś, czego dopuścił się w przeszłości. Nieoczekiwane wsparcie znajdują u jedenastoletniego chłopca, Nikodema 'Niko' Różalskiego. Chłopca obdarzonego nadzwyczajnymi zdolnościami.

Raciborzanin, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego, pracownik Starostwa Powiatowego w Raciborzu, którego pierwsza powieść, horror psychologiczny/kryminał „Malarz obłędu”, ukazała się w roku 2015. Wcześniej Przemysław Wilczyński, bo o nim mowa, między innymi dwukrotnie gościł na łamach „Magazynu Fantastycznego” (opowiadania). A później jeden z jego krótszych tekstów znalazł się w „Upiornych świętach”, antologii opowiadań grozy przygotowanej przez wydawnictwo Akurat i wypuszczonej w 2020 roku. To samo wydawnictwo w pierwszym kwartale 2021 roku wypuściło drugą powieść Wilczyńskiego (w przyciągającej uwagę oprawie: klimatyczna grafika na froncie autorstwa Krzysztofa Krawca) pt. „Dwadzieścia lat ciszy”, mieszankę horroru i thrillera przypuszczalnie inspirowaną miejską legendą o czarnej wołdze.

Horror i thriller z domieszką fantastyki: tak sklasyfikował „Dwadzieścia lat ciszy” sam autor tego dzieła. Samo pisanie zajęło mu cztery miesiące, ale sporo czasu poświęcił na poprawki – korektę przeprowadzał dwukrotnie. Przy okazji wydania „Malarza obłędu”, jego debiutanckiej powieści, Przemysław Wilczyński zdradził, że interesuje go przede wszystkim ciemna strona ludzkiej natury. Głównie na tym skupił się w swoim poprzednim dłuższym utworze (z opublikowanych, bo nie wszystkie jego utwory trafiły na rynek), a i w „Dwudziestu latach ciszy” bez trudu odnajdziemy echa tej, nazwijmy to, fascynacji autora mrokiem spowijającym niektóre ludzkie serca. Wśród ulubionych pisarzy Wilczyńskiego są Stephen King i Jack Ketchum – przede wszystkim na ich prozie się wychował. Możliwe, że stąd wzięło się zamiłowanie Wilczyńskiego do zapuszczania się w ciemne obszary ludzkiej natury w jego własnych opowieściach. W „Dwudziestu latach ciszy” szczególnie mocno uwidacznia się wpływ twórczości Stephena Kinga. Przeżycia Blachy, psychopaty zbiegłego z zakładu psychiatrycznego, który słyszy Głosy, nasunęły mi silne skojarzenia z „To”, natomiast ostateczna konfrontacja łudząco przypomina... myślę ten utwór Kinga, który fanom jego prozy nasunie się na myśl już w trakcie zapoznawania się z ogólnych zarysem fabuły „Dwudziestu lat ciszy”. Jest jeszcze chłopiec. Niezwykły chłopiec. Jedenastoletni Nikodem Różalski posiadający coś w rodzaju szóstego zmysłu. W potężnej bibliografii Stephena Kinga trochę takich „nadzwyczajnych stworzeń” zdążyło się już przewinąć. Można nawet powiedzieć, że mistrz współczesnej literatury grozy szczególnie upodobał sobie ten model postaci – małoletnie istoty z niecodziennymi, nadnaturalnymi wręcz zdolnościami. Nikodem przypomina Danny'ego Torrance'a, cudowne dziecko ze słynnego „Lśnienia” (i cudownego dorosłego z „Doktora Sen”). Wyczulony na negatywną energię, „widzący przeszłość” i najwyraźniej potrafiący czytać w myślach innych ludzi. Telepata, empata i może jasnowidz. Tak czy inaczej Nikodem Różalski ze wszystkich pierwszoplanowych postaci przyciągał mnie najsilniej. A właściwie była to jedyna postać, która wzbudziła we mnie jako takie zainteresowanie. Portrety Bogny Majewskiej i Huberta Laski, uważam, są zdecydowanie uboższe w szczegóły. Ich rozwój jest znikomy. Jeśli w ogóle można tutaj mówić o jakimś rozwoju. Kompletny obraz Bogny w sumie wykształca się już na początku powieści. Starsza kobieta, rozwódka, która wciąż desperacko trzyma się nadziei, że jej zaginiona przed dwudziestoma laty córka w końcu zostanie odnaleziona. Wierzy, że jej jedyne dziecko nadal żyje i robi wszystko, co w jej mocy (czyli niewiele), by ją odzyskać. Z Hubertem natomiast wiąże się jakaś tajemnica. To trochę bardziej zagadkowa postać od Bogny. Mężczyzna, którego kariera woskowa została raz na zawsze przerwana przed paroma laty przez coś, czego się dopuścił. Coś, co nadal spędza mu sen z powiek. Czyn, którego sam sobie jeszcze nie wybaczył. I podejrzewa, że to nigdy nie nastąpi. Chyba że po śmierci. Wygląda na to, że Hubert cały czas kara się za jakiś, według niego, niewybaczalny grzech, który ma na sumieniu. Z drugiej strony gdzieś głęboko w nim tli się nadzieja na odkupienie swoich przewinień. Wszystko wskazuje na to, że przerwanie koszmaru, jaki ponownie zawitał w Raciborzu ma być jego pokutą za zbrodnię/występek z niezbyt dalekiej przeszłości. A ten koszmar to czarna furgonetka. Jedyna w swoim rodzaju. Jedyna taka na całym globie?

(źródło: https://www.facebook.com/BlackMuza)
Legenda o czarnym samochodzie krążyła w Polsce głównie w latach 60-tych i 70-tych XX wieku. W tamtych czasach mówiło się głównie o limuzynie marki Wołga, którą rzekomo wykorzystywano do porywania dzieci. Na przełomie XX i XXI wieku było to już BMW. Do mnie wcześniej nie dotarła ta historyjka ku przestrodze (dzieci nie wsiadajcie do samochodów nieznajomych). Można więc powiedzieć, że to Przemysław Wilczyński w pewnym sensie odkrył przede mną tę, jak się dowiedziałam, niegdyś bardzo popularną urban legend. Wystarczyło podpytać najbliższe starsze ode mnie osoby, żeby dowiedzieć się, że swego czasu czarna wołga była jednym z największych strachów polskich dzieci. W „Dwudziestu latach ciszy” po ulicach Raciborza grasuje właśnie taki żelazny potwór, czarne monstrum, które porywa dzieci. W wersji Wilczyńskiego nie jest to ani lWołga, ani BMW, tylko furgonetka. Furgonetka, która bynajmniej nie wygląda jak inne. Zupełnie jakby przybyła z jakiegoś innego świata. Mroczniejszego, demonicznego wręcz, ale i też rozwiniętego technicznie. Bogna Majewska i Hubert Laska wychodzą z założenia, że ten unikatowy pojazd jest wykorzystywany do porywania dzieci z Raciborza przez jakiegoś inteligentnego sadystę. Wszystko wskazuje na to, że ta sama jeszcze niezidentyfikowana osoba przed dwudziestoma laty porwała córkę Bogny. Teraz owa nadzwyczaj niebezpieczna jednostka wróciła. Dzieci ponownie zaczęły znikać w gardzieli smolistego pojazdu. Z czasem krystalizuje się też inna teoria. Taka, którą racjonalne umysły Bogny i Huberta mogą nie zaakceptować. Inaczej sprawa przedstawia się z Nikodemem Różalskim. Jemu jest zdecydowanie łatwiej uwierzyć w niewiarygodne nie tylko dlatego, że jest jeszcze dzieckiem, a więc jego umysł jest bardziej otwarty, nieporównanie mniej sceptyczny od, generalnie rzecz ujmując, umysłów osób dorosłych. Zasadniczą rolę odgrywa w tym niezwykła moc, z którą przyszedł na ten świat. Nadzwyczajne zdolności, jakaś paranormalna siła, która tkwi w tym młodym, sponiewieranym ciele. Niko pochodzi z bogatego domu, ale z radością zrezygnowałby z pokaźnego kieszonkowego za odrobinę zrozumienia ze strony rodziców. Zwłaszcza ojca, lekarza, który w haniebnym stylu dąży do zrobienia ze swojego syna prawdziwego twardziela. I człowieka sukcesu. Człowieka ukształtowanego na swoje podobieństwo. Niko dość część wspomina fizyczne ataki ojca, ale w czasie rzeczywistym, w umownej teraźniejszości, Wilczyński skupia się na psychologicznym znęcaniu się mężczyzny z ewidentnym kompleksem Boga nad swoim jedynym dzieckiem. Chłopcem, który ma tylko jednego przyjaciela, ale za to takiego, do którego ma praktycznie bezgraniczne zaufanie. Założenia fabularne, poszczególne motywy budujące tę gatunkową hybrydę, za jaką spokojnie można uznać „Dwadzieścia lat ciszy”, choć absolutnie nieodkrywcze - nie raz już wykorzystywane tak w literaturze, jak w kinematografii grozy, przy czym najmocniej kojarzące się z niektórymi dziełami Stephena Kinga - przypuszczalnie dostarczyłyby mi całkiem solidnych wrażeń, gdyby autor wciąż nie zapętlał przemyśleń bohaterów (wciąż, i wciąż to samo), gdyby tak często nie nawiedzało mnie wrażenie, że Wilczyńskiemu zapomniało się do jakiej konkluzji ta czy inna postać doszła parę linijek wcześniej (nieprzekonująca ta gonitwa myśli) i gdyby nie ogrom wielokropków. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z utworem, który miał tyle pourywanych zdań. Rozumiem, też lubię ten znak interpunkcyjny, ale żeby aż takie zatrzęsienie? Konkludując: zmęczyła mnie ta historia. Nudnawe pościgi; nieożywiające właściwie żadnych, z tych pożądanych, emocji wytrwałe poszukiwania jakiegoś punktu zaczepienia w sprawie tajemniczych zaginięć dzieci z Raciborza, a więc i czarnej furgonetki; monotematyczne przemyślenia czołowych bohaterów powieści; do bólu przewidywalny rozwój akcji (może poza epilogiem) i prawie żaden rozwój dwóch z trzech najważniejszych postaci pozytywnych. To samo zresztą mogę powiedzieć o czarnych charakterze, zbiegłym z zakładu psychiatrycznego mężczyźnie o ksywie Blacha. Przydałoby się też domknąć wątek Igora, ale w sumie łatwo sobie resztę dopowiedzieć.

Szkoda. Naprawdę żałuję, że pisarski warsztat Przemysława Wilczyńskiego, a przynajmniej styl obrany w „Dwudziestu latach ciszy”, do mnie nie przemawia. Nie mogę powiedzieć, że z trudem przychodziło mi zagłębianie się w tę opowieść, bo tak naprawdę nie zdołałam całą sobą przenieść się do świata – miasta - w którym grasuje śmiertelnie niebezpieczny przeciwnik. Stalowy potwór, czarna furgonetka hipotetycznie kryjąca w swoich trzewiach jakiegoś wyjątkowo zdeprawowanego osobnika i przyciągająca kolejną(?) mocno zaburzoną jednostkę. I oczywiście wabiąca dzieci. Ciekawskie, niewinne istotki, które wprost nie mogą oprzeć się sile emanującej z tego „arcydzieła motoryzacji”. Z tej stalowej bestii. „Dwadzieścia lat ciszy”, druga opublikowana powieść Przemysława Wilczyńskiego, horror zmieszany z thrillerem, według samego autora z dodatkiem fantastyki, swoich sympatyków jeszcze na pewno znajdzie (trochę przychylnych dusz już sobie zaskarbiła). Co do tego nie mam wątpliwości, mimo że sama z trudem przez tę lekturę przebrnęłam.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 21 lutego 2021

„Droga bez powrotu. Geneza” (2021)

 

Jennifer 'Jen' Shaw, jej chłopak Darius Clemons i ich przyjaciele, Milla D'Angelo, jej narzeczony Adam Lucas oraz Luis Ortis i jego partner Gary Amaan przybywają do małego miasteczka w Wirginii Zachodniej. Wbrew ostrzeżeniom tutejszych mieszkańców nazajutrz bez odpowiedniego wsparcia wyruszają na pieszą wędrówkę po Szlaku Appalachów. Za namową Dariusa co jakiś czas zbaczają ze szlaku, aż w końcu nieopatrzenie obierają szczególnie niebezpieczną trasę. Dochodzi do tragicznego wypadku, a na domiar złego młodzi ludzie gubią się w leśnej głuszy. W której, jak się okazuje, znajduje się osada. Niewielka, hermetyczna, samowystarczalna społeczność funkcjonująca pod nazwą Foundation.

Reboot głośnej serii horrorów zapoczątkowanej w 2003 roku przez Roba Schmidta; kolejna, już siódma, część cyklu. Fanom „Drogi bez powrotu” (oryg. „Wrong Turn”) w zasadzie w doniesieniach prasowych obiecywano oba te warianty. Po filmie Mike'a P. Nelsona - twórcy między innymi jednego segmentu „Summer School” (2006) oraz pełnometrażowego obrazu z Kate Bosworth zatytułowanego „The Domestics” (2018), będącego swoistym przedłużeniem jego krótkometrażowego filmiku z 2015 roku pod tym samym tytułem - w oryginale noszącym nazwę po prostu „Wrong Turn” (znany jest też jako „Wrong Turn: The Foundation”, pol. „Droga bez powrotu. Geneza”). Scenariusz napisał Alan B. McElroy, autor scenariusza pierwszej „Drogi bez powrotu”, co dawało nadzieję na powrót do korzeni... Amerykańsko-brytyjsko-niemiecki rzekomy(?) wkład Mike'a P. Nelsona w ten kanibalistyczny cykl swoją premierę miał mieć już w 2020 roku, ale z powodu obostrzeń tłumaczonych pandemią COVID-19 wydarzenie przesunięto. Ostatecznie dystrybucję rozpoczęto pod koniec stycznia 2021 roku.

Halloween” Johna Carpentera, „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, „Green Room” Jeremy'ego Saulniera oraz... „Indiana Jones i Świątynia Zagłady” Stevena Spielberga. Mike P. Nelson zdradził, że każdy z tych filmów miał swój wpływ na „Drogę bez powrotu. Genezę”. Obraz, który sequelem z całą pewnością nie jest. Jeśli zaś chodzi o tę drugą obietnicę, czyli reboot serii, to myślę, że sprawa jest dyskusyjna. Tak, nadzwyczaj mało wspólnego ma rzeczona produkcja Nelsona z serią, pod którą oficjalnie się podpięła. Tak, spokojnie mogłaby być sprzedawana jako odrębne dzieło. I tak, można założyć, że doklejenie tej pozycji do „Drogi bez powrotu” było podyktowane przede wszystkim, bądź co bądź, naturalną potrzebą zmaksymalizowania zysków. Opinie miłośników serii, można przypuszczać, nie miały dla filmowców większego znaczenia. Ważne, żeby zwabić to dość spore grono odbiorców, a potem niech się już dzieje, co chce. Z drugiej strony, jeśli uznamy, że to alternatywna wersja „Drogi bez powrotu”, nowy start, to można przewidywać, że w niedalekiej przyszłości, może już w kolejnej odsłonie, planuje się pchnięcie tej koncepcji na znane już tory. Widać, że nie trzeba by było nadwerężać mózgownicy, aby przekuć to w opowieść, która zdecydowanie mocniej kojarzyłaby się z całą tą franczyzą. Więc kłamliwy chwyt marketingowy, żeby nie rzec zwykłe oszustwo albo początki nowej serii - tytułowa geneza - na motywach filmów spod znaku „Wrong Turn”. Tak czy inaczej, jak już wspomniałam, „Droga bez powrotu” Mike'a P. Nelsona z wcześniejszymi „Drogami bez powrotu” poza, rzecz jasna, tytułem, ale i miejscem akcji (lasy w Wirginii Zachodni) praktycznie nic wspólnego nie ma. To zupełnie inna historia, która tylko być może z czasem, w kolejnych odsłonach, podejmie temat zdeformowanych czy nie (kazirodcze związki), kanibali grasujących w bezkresnych lasach Wirginii Zachodniej. Póki co mamy niewielką społeczność, która rządzi się własnymi prawami. Komunę ileś pokoleń wstecz założoną w leśnej głuszy w konkretnym, choć niekoniecznie wielce prawdopodobnym celu. Trudno oprzeć się skojarzeniom z tak zwaną Rodziną Charlesa Mansona i Świątynią Ludu Jima Jonesa. Przez myśl przemknął mi też horror kanibalistyczny „Zjedzeni żywcem” Umberto Lenziego. Zaznaczam jednak, że wyłącznie przez motyw sekty żyjącej na odizolowanym terytorium. Zanim jednak przejdziemy do tego wątku poznamy Scotta Shawa („drewniana” kreacja Matthew Modine'a), starszego mężczyznę, który stara się odnaleźć swoją dorosłą już córkę, Jennifer. Już na początku dowiadujemy się, że dziewczyna przed paroma tygodniami wybrała się wraz ze swoim chłopakiem i przyjaciółmi na wycieczkę po Szlaku Appalachów. I tak oto wszelki słuch po nich zaginął. Następnie cofamy się w czasie - do Scotta jeszcze nie raz wrócimy, ale nasza uwaga przede wszystkim będzie kierowana na szóstkę post-millenialsów, miastowych „dzieciaków”, którzy, oczywiście na swoje nieszczęście, wybrali się w góry. Na czele Charlotte Vega, domniemana final girl, Jennifer Shaw, która według mnie ratuje honor obsady. Cała reszta, delikatnie mówiąc, warsztatowo pozostawała daleko w tyle, drętwota niemiłosierna, ale przynajmniej napatoczył się jeden przystojniaczek:) Mówię o Adainie Bradley'u, ciemnoskórym mężczyźnie, który w „Drodze bez powrotu. Genezie” wciela się w Dariusa Clemonsa, pracownika organizacji non-profit, pozostającego w związku z wygadaną Jennifer Shaw. Bardzo charyzmatyczną postacią. Właściwie to podejrzewam, że gdyby nie Jen, nie dotrwałabym nawet do połowy tego pawie dwugodzinnego widowiska.

Mała amerykańska miejscowość otoczona gęstym lasem. Młodzi turyści niebiorący sobie do serca rad udzielonych przez niektórych mieszkańców owego miasteczka. Mieszczuchy z krwi i kości, ślepo wierzący, że sami świetnie dadzą sobie radę w ogromnym lesie. W końcu mogą polegać na swoich smartfonach... No dobrze, większe zaufanie pokładają w Dariusie, który wyraźnie kreuje się na człowieka z łatwością odnajdującego się w terenie. Nawet tak rozległym, nieprzyjaznym, zdradliwym obszarze jak Szlak Appalachów. Ładne widoczki, naturalny leśno-górski krajobraz „nawiedzony” przez grupkę mieszczuchów, którzy mają zdecydowanie więcej zapału niż rozumu. Łazi taka po lesie z nosem w smartfonie - pstryka focie i wgapia się w ekran niczym postać z filmu George'a A. Romero, bo dlaczego by miała zmieniać swoje przyzwyczajenia? I dlaczego tacy inteligentni, zaradni ludzie, jak oni mieliby trzymać się wytyczonego szlaku, prostej i mało widowiskowej trasy, skoro mogą zobaczyć więcej niż pierwszy lepszy niedzielny wędrowiec? Mike P. Nelson nie chciał wprawdzie zamieniać „Drogi bez powrotu. Genezy” w manifest na temat, generalnie rzecz ujmując, praw człowieka, ale co nieco mimo wszystko przemycono. Para heteroseksualna, para homoseksualna i para rasy mieszanej – tak przedstawia się skład szanującej się horrorowej rąbanki naszej epoki. Nowa era, ale jak się okazuje niezupełnie nowe zasady. Oczywiście jest trochę o niechętnym stosunku, wręcz wrogości względem mniejszości seksualnych i rasowych. O walce, którą każdego dnia muszą toczyć ludzie niepasujący do jedynego słusznego modelu panującego w takim czy innym podobno cywilizowanym społeczeństwie. Ale konwencja w sumie znana. Grupa przyjaciół kontra ludzie lasu. Cywilizacja kontra prymitywizm. Kapitalizm kontra komunizm. Nowoczesność kontra średniowiecze. Można to rozpatrywać pod najróżniejszymi kątami. Wnioski też pewnie będą różne – jedni przypuszczalnie skłonią się ku tezie rodem z „Nagich i rozszarpanych” Ruggero Deodato, inni z kolei twardo opowiedzą się po drugiej stronie. Gdzie stałam ja? Szczerze mówiąc sama nie wiem. Na pewno murem za jedyną poważną kandydatką na final girl. W każdym razie od początku wszystko wskazywało na to, że naszą finałową dziewczyną będzie Jennifer Shaw. Najostrożniejsza, najbystrzejsza i posiadająca najtwardszy kręgosłup moralny, elokwentna sympatyczna młoda kobieta, która najwyraźniej trochę horrorów w swoim życiu obejrzała:) Wie, co robić, by przeżyć w kinie grozy. Wie, co robić, gdy utkniesz w lesie z bandą szaleńców. Gdyby tylko miała większy posłuch wśród przyjaciół... Sprawdzona sceneria, dająca przynajmniej lekkie poczucie wyobcowania, pozostawania w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce. Trochę na moje oko niezbyt pomysłowych, niezbyt realistycznie się prezentujących, niezbyt śmiałych, ujęć gore. Taka ugrzeczniona makabra. Klimat też grzeczniutki – mnóstwo żywych kolorów za dnia, a nocą metaliczne ciemności w sumie nie najgorzej pozagęszczane, ale nie mogę powiedzieć, żeby jakoś silnie to na mnie oddziaływało. Ot, taki plastikowy produkt z prościutką, nieodkrywczą fabułą, choć wyraźnie aspirujący do czegoś troszkę głębszego. Scenariusz Alana B. McElroya istotnie odbiega od najbardziej utartych ścieżek. Faktycznie nie podąża najczęściej w tego rodzaju horrorach (grupa ludzi walczy o życie na odludziu) wybieranymi drogami, ale innowacyjnym podejściem do tematu bym tego nie nazwała. Tego backwood horroru/survival horroru na moje niewprawne oko zmiksowanego z filmem przygodowym. Na którym pewnie dużo lepiej bym się bawiła, gdyby zamiast wątku reprezentowanego przez Scotta Shawa rozciągnięto obszar scenariusza ściślej związany z Foundation. UWAGA SPOILER Wolałabym popatrzeć na początki nowego życia dwójki młodych ludzi, którym z całą pewnością łatwo nie było. To wiemy, pomimo tego, że nie uznano za stosowne przez cały ten domniemany koszmar życia w kompletnie obcych realiach nas poprowadzić. I przy okazji: finał tej mało emocjonującej historyjki, choć relatywnie szczęśliwy, przyjęłam z otwartymi ramionami. Wcześniejsza sugestia tragiczniejszego obrotu spraw, pokazał mi, że nie tego chcę. Nie tym razem. Nie dla tej pani KONIEC SPOILERA.

Jeśli zasiądzie się do „Drogi bez powrotu. Genezy” Mike'a P. Nelsona nie nastawiając się na kolejną opowieść o leśnych ludziach, zdeformowanych na skutek mieszania tych samych genów, kanibali z Wirginii Zachodniej, to może w jakimś tam stopniu przekona się do tej wizji. Jeśli przygotujemy się na, w kontekście tej franczyzy, nowe założenie albo po prostu potraktujemy to jako preludium do nowej serii o ludziach lasu. O nowej społeczności, która prędzej czy później (w kolejnych częściach?) zapewne bardziej upodobni się do kreatur kojarzonych z tym tytułem. Zobaczymy, jak to się rozwinie. Na razie mamy zwyczajnie wyglądających ludzi – abstrahując od dość upiornych strojów, które wkładają, gdy ruszają na łowy – którzy stworzyli sobie własne malutkie państewko w leśnej głuszy. Namawiać nikogo nie będę, bo nawet traktując to w oderwaniu od serii, pod którą oficjalnie „Droga bez powrotu. Geneza” została podpięta, w moim całkowicie subiektywnym odczuciu, produkcja dobija co najwyżej do środka stawki. Głównie dzięki pierwszoplanowej żeńskiej postaci, domniemanej final girl, w mojej ocenie jedynej przekonująco zagranej i zdecydowanie najciekawiej rozpisanej postaci.

piątek, 19 lutego 2021

Leigh Bardugo „Dziewiąty dom”

 

Po potwornych wydarzeniach w Los Angeles, gdzie się wychowała, Galaxy 'Alex' Stern dostaje propozycję nie do odrzucenia od przedstawiciela sekretnego Domu Lete, organizacji, której zadaniem jest monitorowanie stowarzyszeń uczniowskich na terenie Uniwersytetu Yale. Dziewczyna dostaje możliwość kształcenia się w tej elitarnej placówce i włączenia się w niezwykłą działalność Domu Lete. W Yale działa przeszło sto stowarzyszeń, ale Dom Lete skupia się głównie na Starożytnej Ósemce, tak zwanych Domach Zasłony. Domach, które posiadły wiedzę tajemną. Przewodnikiem Alex po tym magicznym świecie jest Daniel 'Darlington' Arlington, oczytany młody mężczyzna od dziecka mieszkający w New Haven. A jedynym powodem, dla którego Alex dostąpiła zaszczytu wstąpienia do Domu Lete jest nadzwyczajny dar, z jakim się urodziła. Zdolność widzenia duchów, w tym zupełnie nowym dla niej świecie nazywanych Szarymi. Dziewczyna nigdy nie traktowała tej mocy jak cennego daru. Prędzej jak przekleństwo. Niedługo po przeprowadzce do New Haven, jej Wergiliusz, Darlington, znika w tajemniczych okolicznościach, a jakiś czas potem w mieście dochodzi do zabójstwa dziewiętnastoletniej kobiety. Śledztwo prowadzi współpracujący z Domem Lete detektyw Abel Turner, który nie ma wątpliwość, że winnym tej zbrodni jest chłopak denatki, a stowarzyszenia nadzorowane przez Lete nijak nie są zamieszana w tę sprawę. Alex ma jednak wątpliwości, decyduje się więc zbadać ją na własną rękę.

Dziewiąty dom” (oryg. „Ninth House”) to pierwsza powieść dla dorosłych Leigh Bardugo, amerykańskiej pisarki specjalizującej się w literaturze fantastycznej dla młodzieży. Na rynku literackim zadebiutowała w 2012 roku powieścią „Shadow and Bone” (pol. „Cień i kość”), otwierającą poczytną trylogię fantasy z Aliną Starkov. W 2021 roku ma ukazać się serial Netflixa na podstawie tego trzytomowego osiągnięcia Bardugo. „Dziewiąty dom” to pierwsza odsłona zaplanowanego cyklu z Galaxy 'Alex' Stern. Historia w pewnej mierze inspirowana osobistymi doświadczeniami autorki z okresu studiów – Bardugo jest absolwentką Uniwersytetu Yale. Dużą rolę w narodzinach tej koncepcji odegrało tajne żydowskie stowarzyszenie Shabtai z siedzibą w New Haven. Bardugo zdradziła, że w klimat „Dziewiątego domu” najskuteczniej wprowadzał ją utwór „Walk” Ludovico Einaudiego. Zmową aurę (część akcji książki rozgrywa się zimą) natomiast przywoływała zapachami sosny i grzanego wina. Światowa premiera „Dziewiątego domu” przypadła na rok 2019; w tym samym roku nakładem wydawnictwa MAG wyszła edycja polskojęzyczna: twarda oprawa z fantazyjną grafiką na froncie zaprojektowaną przez Dark Crayon. Dwa dni po wypuszczeniu pierwszego światowego wydania „Dziewiątego domu” do publicznej wiadomości podano informację o sprzedaży praw do przeniesienie tej historii na ekran spółce Amazon Studios. W planach jest serial, a Leigh Bardugo ma być jego producentką wykonawczą.

Stephen King powiedział, że „Dziewiąty dom” Leigh Bardugo to najlepsza powieść fantasy, jaką przeczytał w ostatnich latach, ponieważ opowiada o prawdziwych ludziach. Dodał, że zasięg wyobraźni Bardugo jest genialny, a tej historii – pełnej wstrząsów i zwrotów akcji – wprost nie sposób opisać. Jego syn Joe Hill też docenił to dzieło Bardugo. Tak samo jak między innymi Kelly Link, Charlaine Harris i Lev Grossman. Pierwsze podejście do tak zwanej literatury dla dorosłych, uhonorowane Goodreads Choice Award 2019 dla najlepszej powieści fantasy. „Dziewiąty dom” to w zasadzie dark fantasy, mroczna opowieść o magii, duchach, zbrodni, tajemniczych organizacjach studenckich i... młodej kobiecie z traumatyczną przeszłością i niepewną przyszłością. Odnalezienie się w świecie przedstawionym w „Dziewiątym domu” zajęło mi więcej czasu niż zazwyczaj. Nie tyle dlatego, że Bardugo przedstawia nam swój własny, wyobrażony, światek (istniejący obok tego prawdziwego, zwyczajnego), ile przez sposób, w jaki go odkrywa. Zaczyna niejako od środka. Wrzuca nas w jakąś niezrozumiałą akcję, magiczne przedsięwzięcie zorganizowane na terenie Uniwersytetu Yale, podczas którego pada sporo jeszcze nieczytelnych nazw, gdzie podpiera się nieswojsko brzmiącą terminologią. Poniekąd swoim własnym nazewnictwem, z którym stopniowo - raczej nieśpiesznie - będzie nas zaznajamiać. Powoli odkrywać przed nami ten wspaniały, ale i niewątpliwe bardzo niebezpieczny świat, do którego parę miesięcy wcześniej przeniosła się główna bohaterka powieści. Dano jej możliwość wejrzenia w inny wymiar wszechświata, poznania tego, co dla większość śmiertelników jest niedostępne, zajrzenia tam, gdzie niewielu pozwala się patrzeć. Mówiąc wprost: Galaxy 'Alex' Stern zostaje wprowadzona w arkana magii. Prawdziwej magii praktykowanej przez członków niektórych stowarzyszeń uczniowskich działających na Uniwersytecie Yale. Organizacja, do której wstępuje Alex, Dom Lete, też korzysta z magii, ale w tej materii pozostaje daleko w tyle za tak zwanymi Domami Zasłony. Starożytną Ósemką, jak sama nazwa wskazuje wiekowymi stowarzyszeniami, praktykującymi sztuki magiczne. Ważnym składnikiem świata wykreowanego na użytek planowanej serii z Alex Stern jest wspomniana Zasłona. Granica między światami. Oddzielająca świat żywych od świata umarłych, demonów i całej masy innych potworów. Tajemna wiedza, jaką dysponują wszyscy obecni i dawni członkowie stowarzyszeń wchodzący w skład Starożytnej Ósemki oraz pilnujący ich Dom Lete, pozwala im odkrywać tajniki świata za Zasłoną. I to przypuszczalnie rodzi największe ryzyko. Dom Lete od początku swojego istnienia monitoruje właściwie wszystkie uczniowskie stowarzyszenia na Uniwersytecie Yale, ale największe baczenie ma na Starożytną Ósemkę. Bo głównym zadaniem tej organizacji jest pilnowanie, by magia nie wymknęła się spod kontroli. Akcja „Dziewiątego domu” przebiega dwutorowo (nie licząc momentów, w których autorka przenosi nas do dawnego życia Alex Stern). Wątek przewodni - rozdziały z umownej teraźniejszości – zawiązuje się zimą i trwa do wczesnej wiosny. Drugi tor fabularny to niedaleka przeszłość Alex Stern, jesień, która całkowicie odmieniła jej życie. Czas wdrażania się w działalność Domu Lete, a więc i zapoznawania się z magiczną stroną świata. Ze wskazaniem na New Haven w stanie Connecticut, gdzie, jak wiadomo, znajduje się jedna z elitarnych amerykańskich uczelni, Uniwersytet Yale, na którym kształciła się również Leigh Bardugo. Stephen King słusznie zauważył, że „Dziewiąty dom” to opowieść o prawdziwych ludziach. O ludziach uprzywilejowanych i ludziach z tak zwanego marginesu społecznego. Bogaczach i biedocie. Jednostkach chorobliwie wręcz żądnych „zakazanych” przygód. Jednostkach wspomagających się magią w dążeniu do jakichś egoistycznych celów. Okrutnie obchodzących się z maluczkimi. A teraz najwyraźniej biorących na cel czołową postać „Dziewiątego domu”. Dantego „cudownego chłopca” od urodzenia mieszkającego w New Haven, Daniela 'Darlingtona' Arlingtona, pełnoprawnego członka Domu Lete, który niedawno przepadł w niejasnych okolicznościach. Alex musiała więc przedwcześnie przejąć obowiązki swojego Wergiliusza. Przez jakiś czas panował względny spokój. Do czasu zabójstwa miejscowej dziewczyny, Tary Hutchins, którą poprzedza niecodzienne zachowanie garstki Szarych podczas jednego z magicznych rytuałów, które swoją drogą często odprawia się na terenie Uniwersytetu Yale.

Tak właśnie działała magia. Odsłaniała serce tego, kim byłeś, zanim życie odebrało ci wiarę w to, co możliwe. Oddawała świat, za jakim tęskniły wszystkie samotne dzieci.”

Po dezorientacji przyszedł zachwyt. Można powiedzieć, że zachłysnęłam się bogatym, pomysłowym, niezwykłym nowym światem, który na kartach „Dziewiątego domu” spotyka się ze zwyczajnym. Twardą rzeczywistością, w której tak naprawdę wszyscy żyjemy. Chciałoby się jednak wierzyć, że niewielu zaznało takiego życia, jak Galaxy 'Alex' Stern. Obecnie studentka renomowanej placówki i dumna członkini Domu Lete. Dawniej „kryminalistka, narkomanka, wyrzutek”. Dziewczyna z marginesu. Dziewczyna, która patrzyła w otchłań. Nie zawsze tak było. Jej dzieciństwo w Los Angeles z pewnością nawet wówczas nie było usłane różami, ale na straceńczą ścieżkę wkroczyła dopiero w okresie dojrzewania. Prawdopodobnie uniknęłaby całego tego koszmaru, gdyby nie jej wrodzona zdolność. Niczym Cole Sear z „Szóstego zmysłu” M. Nighta Shyamalana, centralna postać „Dziewiątego domu” widzi duchy. Więcej nawet, ma powody, by się ich bać. Wie, do czego są zdolne. Przekonała się o tym na własnej skórze. Boleśnie się o tym przekonała. Poznała jedno z najmroczniejszych, najbrudniejszych, najohydniejszych oblicz tego (naszego!) świata. Przeszła przez niewyobrażalną mękę. Dlatego, że podjęła złą decyzję. Dokonała być może najgorszego wyboru w całym swoim życiu. Być może, bo oferta, jaką niespodziewanie jej przedstawiono, i którą z radością przyjęła, teraz nie wydaje się już tak intratna, jak wcześniej. Leigh Bardugo właściwie już od początku powieści każe czytelnikowi powątpiewać w czystość interesów Domu Lete i Starożytnej Ósemki. Z mistrzowską wprawą sukcesywnie wzmacnia w nas przeczucie, że Alex Stern tak naprawdę zamieniła jedno piekło na inne. Piekło twardej rzeczywistości na piekło świata magii. Co więcej, wraz z rozwojem tej skonstruowanej z zapierającym dech w piersi rozmachem, opowieści, w odbiorcy zapewne będzie narastać podejrzenie, że ten nowszy etap strasznych dziejów Alex, kryje nieporównanie większe niebezpieczeństwa. Wydaje się, że w New Haven ryzyko śmierci jest dla tej kobiety zdecydowanie większe. Dla tej straumatyzowanej, desperacko chwytającej się każdej szansy na poprawienie, choćby tylko odrobinkę, swojego ciężkiego żywota, młodej kobiety, która zawsze miała w życiu pod - wybitnie stromą – górkę. „Chcę przetrwać na tym świecie, który wciąż próbuje mnie zniszczyć” - myśli i trudno uznać to za przesadę. Alex nie użala się nad sobą, w żaden sposób nie powiększa swoich krzywd, nie stara się zrobić z siebie ofiary. Ona jest ofiarą. Darlington, jej przewodnik po świecie magii, nie może się jednak oprzeć wrażeniu, że jest coś jeszcze. Coś, co Alex stara się ukryć przed jego, bądź co bądź, nadzwyczaj wnikliwym okiem. Leigh Bardugo przez jakiś czas (dość długo) każe nam więc trwać w przekonaniu, że Alex Stern to tylko częściowo odkryta karta. Dostajemy bardzo szeroki, obfitujący w najdrobniejsze szczegóły, portret bohaterki (trzeba zaznaczyć, że do pozostałych postaci autorka też podeszła z dużą uwagą, w pełni satysfakcjonującą mnie wnikliwością), a równocześnie towarzyszy nam poczucie, że cały ten ogrom danych na temat Alex to jedynie fragment większej i może nawet przerażającej całości. To się okaże, a do tego czasu zapewne mocno zżyjemy się z tą godną współczucia, ale imponująco zaradną, waleczną, nieustępliwą dziewczyną, która przypadkiem natrafia na... spisek? To też się okaże. O ile Alex wytrwa w swoim postanowieniu maksymalnego zgłębienia sprawy zabójstwa niejakiej Tary Hutchins. Jeśli zdoła rozpracować tę, jak zakładają wszyscy zainteresowani, oczywistą sprawę. Fantastyczne postaci, magiczne przedmioty i tajemne rytuały, sekretne stowarzyszenia i ich podejrzana działalność. Mroczne tajemnice, nieodstępujące wrażenie jakiegoś przyczajonego, przepotężnego zła (najprawdziwszy potwór, czy raczej, jak to się mówi, potwór w ludzkiej skórze?), coraz bardziej dusząca atmosfera grozy, konsekwentnie zagęszczające się śmiertelne niebezpieczeństwo. I bestialstwa. Doprowadzające do bezsilnej wściekłości, mocno przygnębiające, bezlitosne obrazki - można tak na to patrzeć - z życia wzięte. Leigh Bardugo wcale nie musiała uruchamiać swojej, na pewno niesamowicie urodzajnej, wyobraźni w tej materii. Wystarczyło skorzystać (podeprzeć się, zainspirować) ze wstrząsających historii, które pisze samo życie. Bez przerwy.

Pozwolę sobie powtórzyć po mistrzu współczesnej literatury grozy, Stephenie Kingu: to zdecydowanie najlepsza powieść fantasy, z jaką spotkałam się w ostatnich... latach? Niech będzie, że w ostatnim okresie. Tak dla bezpieczeństwa. Niemniej „Dziewiąty dom” Leigh Bardugo to rzecz absolutnie zachwycająca. Fascynująca, perfekcyjnie skonstruowana (chociaż co nieco udało mi się przedwcześnie rozpracować) opowieść z charakterną, dogłębnie przedstawioną bohaterką, ewentualnie antybohaterką, bo to jedna z wielkich tajemnic tego wspaniałego literackiego osiągnięcia wpisującego się w podgatunek dark fantasy. Kocham i z ogromną niecierpliwością wyczekuję kolejnego tomu mrożących krew w żyłach przeżyć między innymi Galaxy 'Alex' Stern. Dziewczyny, która widzi umarłych.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 17 lutego 2021

„Miesiąc miodowy” (2019)

 

Młoda para, Eve i Tom, zgłasza się do eksperymentu naukowego dla małżeństw. Nie są małżeństwem, ale okłamują organizatorów. Badanie ma potrwać trzydzieści dni, a parom, które wezmą w nim udział ma zostać wypłacone po pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Eve i Tom zostają zamknięci w wygodnym domu, zaspokajającym prawie wszystkie ich potrzeby. Ich kontakt ze światem zewnętrznym ogranicza się do rozmów z hologramami przydzielonej im asystentki i nadzorującego badanie doktora. Początkowo młodzi ludzie czerpią maksimum przyjemności z tego doświadczenia, ale z czasem zaufanie Eve do partnera zaczyna słabnąć. Kobieta dochodzi do wniosku, że jej narzeczony zachowuje się inaczej niż zwykle. Tom z kolei zdaje się być przekonany, że Eve przechodzi coś w rodzaju załamania nerwowego. Stara się przekonać swoją ukochaną, że nic złego się nie dzieje, ale Eve czuje się z nim coraz mniej bezpiecznie.

Amerykański psychologiczny thriller science fiction zrealizowany za niewielkie pieniądze, który można nazwać projektem małżeńskim. Mający na koncie jedenaście filmów krótkometrażowych Phillip G. Carroll Jr. i jego zajmująca się głównie aktorstwem życiowa wybranka, Chloe Carroll, niedługo po ślubie w 2016 roku zaczęli szukać pomysłu na pierwszy pełnometrażowy obraz Phillipa. Chcieli stworzyć coś, co stanowiłoby swoiste połączenie ich filmowych pasji – on jest fanem science fiction, dramatów i thrillerów, a ona wielką miłośniczką horrorów. Wybrali thriller psychologiczny (dodam, że bez wątpienia z dodatkiem science fiction), w przekonaniu, że właśnie w tym gatunku najefektywniej mogą połączyć ich zainteresowania. Pomysł na fabułę przyszedł nieoczekiwanie. Do Phillipa Carrolla. Pewnej nocy, gdy oboje byli już w łóżku, mężczyzna zapytał nagle, co by było, gdyby Chloe po przebudzeniu odkryła, że jest on kimś innym, niż myślała. W 2016 roku Phillip G. Carroll Jr. stworzył szkic scenariusza „Miesiąca miodowego” (oryg. „The Honeymoon Phase”), a w 2017 roku zasiadł do pisania właściwego tekstu. Zasiadł też na krześle reżyserskim. Jedną z głównym ról powierzył swojej żonie (oboje zostali też głównymi producentami filmu), drugą, Jimowi Schubinowi. Film kręcono w wynajętym domu, a wiele sprzętów medycznych udało się bezpłatnie wypożyczyć ze szpitala. Reżyser i scenarzysta „Miesiąca miodowego” nazwał to przedsięwzięcie „pełnometrażowym odcinkiem Czarnego lustra” (serial, otwarty w 2011 roku), chcąc przez to powiedzieć, że jest utrzymany w duchu tamtego widowiska, który z kolei kojarzy mu się z kultowym serialem „Stefa mroku”.

Podejrzany eksperyment (pseudo)naukowy prowadzony przez szalonego(?) doktorka, przestronny dom z między innymi bardzo zaawansowanymi technologicznie sprzętami (niedaleka przyszłość), a w nim młoda para, która pod okiem kamer i prawie bez kontaktu ze światem zewnętrznym ma... po prostu mieszkać. „Miesiąc miodowy” Phillipa G. Carrolla Jr. to po trosze taki Big Brother. Z tą różnicą, że tutaj na widowni zasiadają jedynie naukowcy zajmujący się jakimś zagadkowym projektem. Zagadkowym, bo tak naprawdę nie znamy jego celu. Co najwyżej możemy snuć przypuszczenia w tej materii. Bezimienny lekarz nadzorujący to mające trwać trzydzieści dni badanie najwyraźniej niestarannie wyselekcjonowanych małżeństw, zauważalnie został oparty na szkielecie burzyciela z fantastyki naukowej. To ten typ. Naukowiec z wizją, której nie waha się wdrażać w życie. Tak się wydaje, ale z czasem sytuacja nieco się komplikuje. Wraz z rozwojem „Miesiąca miodowego” lista podejrzanych odrobinę się rozrasta. Naukowcy monitorujący Toma i Eve całkowicie zapewne nie uwolnią się od podejrzeń widza, ale bardzo prawdopodobne, że silniej uczuli się on na tę młodą parę. Pierwsze dni w „cudownym”, szczelnie zamkniętym domu, pierwszy etap izolacji Eve i Tom, jak można się tego spodziewać, przechodzą całkowicie bezboleśnie. Właściwie to cieszą się swoim towarzystwem. Sytuacja jest dla nich tym bardziej komfortowa, ponieważ nie zaliczają się do osób, którym w miarę dobrze się wiedzie. Ewidentnie brakuje im gotówki – do wzięcia udziału w tym tajemniczym eksperymencie skłoniło ich przede wszystkim obiecywane wynagrodzenie za ten pozornie niewielki trud. Eve i Tom planują wprawdzie wspólne życie, bez wątpienia łączy ich miłość, ale nie są jeszcze małżeństwem. Nie spełniają więc głównego wymogu stawianego przez organizatorów projektu badawczego, w którym młodzi decydują się wziąć udział. Kłamstwo na temat swojego stanu cywilnego załatwia sprawę. Eve i Tom budzą się w odizolowanym domu, w którym niczego im nie brakuje. Może i trochę tęsknią za kontaktem z bliskimi, ale w końcu mają siebie. I przecież to nie potrwa wiecznie. Można to potraktować jak przedwczesny miesiąc miodowy i rzeczywiście wygląda na to, że bohaterowie zamierzają wykorzystać tę szansę do nacieszenia się sobą nawzajem. Pierwsze dni eksperymentu najbardziej mnie wymęczyły. Ten przesłodki obrazek bez pamięci zakochanych młodych ludzi, którzy cieszą się perspektywą miesiąca bez żadnych trosk. Mogą jeść i pić co tylko zechcą – wystarczy powiedzieć, a produkt jakimś „magicznym” sposobem od razu pojawi się w kuchni. Taka to technologia. Są też hologramy - w taki sposób kontaktują się z nimi przydzielona im asystentka oraz jej przełożony, szefujący temu eksperymentowi bezimienny doktorek. Od początku, rzecz jasna, wiadomo, że już wkrótce stanie się coś niedobrego. Ta sielanka nie może trwać długo... a jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ten rozdział życia Toma i Eve się przeciąga. Subiektywne odczucie spowodowane „radosną monotematycznością”. Miłość, szczęście... Szczerze mówiąc jedyne co trzymało mnie przed ekranem, to przekonanie, że już wkrótce (może teraz, a nie jeszcze chwila) ta idylla zamieni się w najprawdziwszy koszmar. Koszmar niedopasowanej pary.

Miesiąc miodowy” Phillipa G. Carrolla Jr. można rozpatrywać jako alegorię „drogi krzyżowej” (jeśli mogę użyć tego określenia) jaką przechodzi część małżeństw. Najpierw jest wielkie uczucie idące w parze z nagle ekscytującym żywotem, potem przyzwyczajenie i monotonia dnia codziennego, potem nieufność, niezauważalnie przechodząca w nienawiść, a na końcu... Tom i Eve małżeństwem wprawdzie jeszcze nie są, ale jak już wspomniałam w domu pełnym kamer przeżywają coś na kształt swojego miodowego miesiąca. Przypuszczalnie tak właśnie zostało to pomyślane – naukowcy chcieli, by obiekty ich badań znów poczuli się tak, jak zapewne czuli się zaraz po ślubie. Tom i Eve tylko grali małżeństwo, ale tak bardzo weszli w swoje role, że chyba nawet oni zapominali, że to nie jest ich miodowy miesiąc. I może na tym to polega. Może cały ten eksperyment sprowadza się do tak niewinnej rzeczy, jak stworzenie takich warunków wybranym małżeństwom, żeby poczuli się jak podczas prawdziwego miodowego miesiąca. Po to, żeby badacze mogli uzyskać wszystkie interesujące ich informacje. Jakaś analiza socjologiczno-psychologiczna? Nie można tego wykluczyć. Tego z gruntu niewinnego planu, który... wymyka się spod kontroli? A może wszystko przebiega zgodnie z przewidywaniami enigmatycznych naukowców? Może spodziewali się, że przynajmniej w niektórych domach atmosfera tak mocno się zagęści. Może nawet na to liczyli. Zamknij dwie kochające się osoby w domu, a przekonasz się, że nawet miesiąca ze sobą nie wytrzymają. Taka myśl przyświecała organizatorom przedstawionego w „Miesiącu miodowym” eksperymentu? Bez względu na odpowiedź, Eve i Tom zdają się być żywymi dowodami na poparcie tej tezy, której oczywiście w rzeczywistości nijak nie można by rozciągnąć na wszystkie miłosne związki. Po przebrnięciu przez całkowicie beztroskie chwile w tym coraz to mroczniejszym domostwie, którego lokalizacji nie znamy (Eve i Tom też nie mają takiej wiedzy), akcja wreszcie nabiera tempa. Pierwszym sygnałem ostrzegawczym, nie tyle wysłanym do widza, ile do jednej z czołowym postaci filmu, jest niespodziewane pojawienie się innej pary. Tragiczny widok, jaki rozpościera się przed oczami, co trzeba dodać będącej wówczas pod wpływem narkotyku, Eve. Od tego momentu twórcy będą prowadzili z widzem coś w rodzaju gry psychologicznej. Zabawy w zgaduj zgadula. Najpierw wydaje się, że zarówno bezpieczeństwo Eve, jak i Toma jest zagrożone. Zręczna manipulacja naukowców? Spektakl wyreżyserowany na użytek tego nadal zagadkowego eksperymentu? Zamiar pozbycia się ich obojga w odpowiednim momencie? Eve i Tom skłaniają się ku zwykłemu przedstawieniu. Po namyśle dochodzą do wniosku, że to nic groźnego, pod warunkiem, że nie dadzą się Wielkiemu Bratu nastawić przeciwko sobie. Tylko że Eve nie udaje się wytrwać w tym postanowieniu. Dni mijają, a ona coraz częściej zastanawia się nad tym, gdzie podział się jej ukochany Tom? Bo człowiek, z którym utkwiła pod jednym dachem, można powiedzieć, że coraz bardziej przypomina Obcego z „Inwazji porywaczy ciał” Jacka Finneya i filmowych wersji tego ponadczasowego literackiego dzieła science fiction. Wygląda jak Tom, ale nie zachowuje się jak Tom. I wszystko jasne? Niezupełnie, bo jest jeszcze wersja samego Toma. Wersja, która stawia pod znakiem zapytania wiarygodność Eve. Krótko mówiąc: twórcy niejako zmuszają nas do rozważenia wszystkich opcji. Despotyczny mężczyzna, czy przechodząca załamanie nerwowe (skutek izolacji) kobieta? Na tym nie kończą się pytania, na które chce się znaleźć odpowiedź. Im bardziej zagłębiamy się w tę później dość mocno trzymającą w napięciu, dość sprawnie zrealizowaną (może poza kilkoma pokazami, na moje oko, nieodpracowanego kadrowania i niezbyt fortunnego montażu), acz z wykorzystaniem niewielkich środków, opowieść, tym więcej wątpliwości się rodzi. W tym przynajmniej jedna doprawdy niezwykła. Ta, która najgłośniej krzyczała mi do ucha: „Witamy w Strefie Mroku!” i nie było to zagranie typu „mój partner nie jest moim partnerem”. Ulubioną scenką reżysera i scenarzysty „Miesiąca miodowego” - która nawiasem mówiąc, okazała się największym, najtrudniejszym wyzwaniem dla filmowców - jest moment, który może kojarzyć się z „Pamięcią absolutną” Paula Verhoevena, ewentualnie remakiem tego kultowego obrazu science fiction w reżyserii Lena Wisemana. Ja natomiast mam mieszane uczucia odnośnie właściwie całej ostatniej partii. Sprawdzony motyw, wielokrotnie już wykorzystywany w kinie, w literaturze zresztą również, ale mnie osobiście bardziej... może nie tyle odstręczyło, ile najzwyczajniej rozbawiło UWAGA SPOILER bijące z ekranu przekonanie filmowców (tak to wyglądało), że zagranie typu „pomyliłam faceta” podziała na, jeśli nawet nie wszystkich to chociaż wysoki procent widowni „Miesiąca miodowego”. Swoją drogą, czyżby akcja z książką Toma była inspirowana „Lśnieniem”? KONIEC SPOILERA Muszę jednak oddać twórcom, że lepszego zamknięcia (epilog) dla tej chwilę wcześniej obnażonej koncepcji, w wyobraźni nie znalazłam. Wolałabym inne wyjaśnienie, ale chociaż dociągnięto to do nierozczarowującego końca. Najlepszej z automatycznie nasuwających się możliwości.

Może być. Jak na pierwszy raz... No niezupełnie, bo bądź co bądź, widywałam już zdecydowanie lepsze pełnometrażowe debiuty. Ciekawsze koncepcje fabularne i efektywniejsze formy, również w niedrogich produkcjach, bo „Miesiąc miodowy” wielkiego budżetu nie miał. Ten psychologiczny thriller science fiction w reżyserii początkującego w długim metrażu Phillipa G. Carrolla Jr. Kameralny, nawet klaustrofobicznych, w miarę mroczny i ponury dreszczowiec, któremu przydałoby się trochę podreperować, a nawet trochę przeformułować scenariusz. Niedociągnięcia techniczne też odnotowałam, ale problem mam przede wszystkim z warstwą tekstową. Historia, ogólnie rzecz biorąc, w miarę frapująca, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że niewiele brakowało, żeby moje zainteresowanie niebotycznie wzrosło.