Annie
Graham nigdy nie łączyły dobre stosunki z matką, Ellen, dlatego
gdy ta ostatnia umiera kobieta nie pogrąża się w głębokiej
żałobie. Jej mąż Steve i szesnastoletni syn Peter też nie
rozpaczają z tego powodu, ale trzynastoletnia córka Charlie bardzo
przeżywa śmierć babci. Dziewczynka nie jest taka jak inne dzieci.
Stroni od rówieśników, jest zamknięta w sobie, ma swoje dziwne
przyzwyczajenia, niektórzy wręcz uważają, że jest opóźniona w
rozwoju. Ale z babcią łączyła ją silna więź, którą przerwała
śmierć Ellen. Ale czy na pewno? Wiele wskazuje na to, że dusza
matki Annie nie odeszła, ale równie prawdopodobne jest to, że
niektórzy z żyjących członków tej rodziny mają problemy natury
psychicznej. Tragedia, do której wkrótce dojdzie, dramat, jaki
przeżyją Grahamowie, będzie być może ostatnim zagrożeniem dla
tej familii. Jeśli nie uda im się przetrwać tej ciężkiej próby
ich rodzina najpewniej przestanie istnieć.
Ari
Aster, to człowiek kręcący filmy od 2011 roku, ale przez siedem
lat ograniczający się do shortów. A potem, w roku 2018, pojawia
się jego pełnometrażowy debiut, horror „Dziedzictwo.
Hereditary”, i wydaje się, że już szerzej wrót do wielkiej
kariery otworzyć sobie nie mógł. Zrealizowany za dziesięć
milionów dolarów (szacunkowo) amerykański obraz, dotychczas
przyniósł trochę ponad siedemdziesiąt dziewięć milionów
dolarów przychodu, a przez wielu krytyków i fanów gatunku został
okrzyknięty arcydziełem współczesnego kina grozy. Sam Ari Aster,
reżyser i scenarzysta tego głośnego projektu, woli nie nazywać go
horrorem, twierdzi bowiem, że ta etykietka nie oddaje w pełni
nastawienia z jakim kręcił ten film. Myślał o nim, jak o
tragedii, która wkracza w koszmar i choć nie neguje jego
przynależności do gatunku horroru to wolałby, aby widzowie nie
nastawiali się na typowego XXI-wiecznego straszaka. A jeśli już to
powinni wejrzeć wstecz, odbiec myślą w stronę starszych horrorów,
bo Aster przyznał, że starał się nakręcić film w stylu tych,
które traumatyzowały go w dzieciństwie.
O
czym tak naprawdę opowiada „Dziedzictwo. Hereditary”? Pewnie
niejedna z tych osób, które jeszcze nie miały okazji zobaczyć
tego filmu, zadaje sobie to pytanie. Nawet po zapoznaniu się z
wieloma recenzjami rzeczonego widowiska, bo zazwyczaj ich autorzy nie
szafują szczegółami. Bo też nie bardzo mogą sobie na to
pozwolić. Nie w tekstach nieopatrzonych ostrzeżeniem o spoilerach,
ponieważ mamy tutaj do czynienia z istną układanką, którą to
najlepiej składać samemu. Można to też nazwać piramidą, przy
czym według mnie jej wierzchołek nie ujawnia się na końcu, jak to
przeważnie w filmach (i literaturze, skoro już o tym mowa) bywa.
Pojawia się dużo wcześniej i jest tak niespodziewany, gwałtowny,
okrutny wręcz, że tak samo jak jeden z bohaterów filmu,
potrzebujemy czasu, aby odzyskać władzę nad swoim ciałem i ruszyć
w dalszą drogę. Ale czy zdołamy się z tego całkowicie otrząsnąć?
Czy przejdziemy nad tym do porządku dziennego, zobojętniejemy na tę
tragedię i w pełnym komforcie będziemy śledzić dalszy rozwój
wypadków? Szczerze w to wątpię. Wspomnienie tego wydarzenia, ten
makabryczny, niezwykle bolesny widok, ta raniąca serce świadomość,
że stało się coś, czego nie da się już naprawić będzie
prześladować nas przez cały czas. Przy czym z czasem dojdzie do
tego przeczucie, że ta tragedia będzie prowadzić do kolejnych, być
może dużo gorszych. Toni Collette, bezapelacyjna perła
„Dziedzictwa. Hereditary”, aktorka, od której wprost nie mogłam
oderwać oczu, która stworzyła tak doskonałą kreację Annie
Graham, że wprost brakuje mi słów na wyrażenie zachwytu, z jakim
przyjmowałam każdy jej gest, każdą minę i każde słowo. Co
swoją drogę mocno kontrastowało z drętwym warsztatem Alexa Wolffa
wcielającego się w postać Petera, nastoletniego syna głównej
bohaterki filmu. Gabriel Byrne jako mąż tej ostatniej, Steve, nieco
wzmocnił męską część obsady, aczkolwiek pojawiał się na
ekranie rzadziej od swojego młodszego kolegi. I wreszcie Milly
Shapiro, dziewczynka, która idealnie odnalazła się w roli
wycofanego dziecka, zachowującego się cokolwiek niepokojąco i być
może mającego jakieś mroczne tajemnice. Trzynastoletnia Charlie
była ulubienicą Ellen, niedawno zmarłej matki Annie, która miała
swoje sekrety i bynajmniej nie traktowała dobrze swoich
najbliższych. Wszystko wskazuje jednak na to, że Charlie to nie
dotyczyło, że była jedyną krewną, z którą Ellen stworzyła
głęboką więź. „Dziedzictwo. Hereditary” posiada mocno
rozbudowaną płaszczyznę psychologiczną, nie należy jednak przez
to rozumieć, że Ari Aster wylał z siebie mnóstwo słów na
opisanie swoich bohaterów. Widać, że to twórca, który wierzy w
inteligencję widzów, który wymaga od nich współpracy, który
spodziewa się, że odbiorcy będą niejako czytali między
wierszami. Bo istotnie wiele można wyczytać z samych pozbawionych
słów zdjęć, z zachowań bohaterów, z ich reakcji na zaistniałe
wydarzenia, z ich mimiki, z samej atmosfery panującej w domu
Grahamów. Zdjęcia naszego rodaka Pawła Pogorzelskiego są bardzo
specyficzne – mienią się żywymi barwami, ale paradoksalnie
wprowadzają one wrażenie jakiegoś mroku, jakiegoś zepsucia, przez
długi czas trudnego do zidentyfikowania, niemniej mocno
odczuwalnego. Niektóre kąty nachylenia kamer to też pewien
fenomen, bo z jednej strony wydają się one cokolwiek kuriozalne,
nietypowe, ale z drugiej nie mogłam oprzeć się poczuciu swego
rodzaju swojskości. Tak jakbym patrzyła na coś zarazem bardzo
znajomego, na trwałe osadzonego w tradycji horroru i całkowicie
nowego, dotychczas przeze mnie niespotykanego. Ale na tym nie kończą
się zasługi Pawła Pogorzelskiego dla tego przedsięwzięcia, bo
bez licznych długich zbliżeń na poszczególne postacie i ich
otoczenie, bez tych iście intensywnych ujęć „Dziedzictwo.
Hereditary” znacznie straciłoby na wartości. Najprawdopodobniej
stałoby się kolejną rozrywką dla mas, złaknionych akcji, akcji i
jeszcze raz akcji.
Horror
psychologiczny to to jest na pewno. Ale czy włożenie tej filmowej
pozycji tylko w tę jedną szufladkę jest aby właściwe? Sądzę,
że nie. W „Dziedzictwie. Hereditary” pojawiają się motywy,
które nawet średnio obeznany z kinem grozy widz prawdopodobnie
natychmiast skojarzy z nurtem ghost story. Ktoś może
powiedzieć, że Ari Aster bezczelnie kopiuje pomysły innych, ale
moim zdaniem nie do końca będzie miał rację. Owszem, znanych
motywów tutaj nie brakuje, ale są one tak opakowane, że o
bezkrytycznym powielaniu moim zdaniem nie może być w tym przypadku
mowy. W domu Grahamów zachodzą zjawiska, które mogą wskazywać na
klasyczne nawiedzenie przez ducha. Annie widzi swoją niedawno zmarłą
matkę i znowu zaczyna lunatykować, co niepokoi ją tym bardziej, że
w tym stanie stanowi zagrożenia dla swojego nastoletniego syna,
Petera (jest opętana, czy chora psychicznie?). Charlie widzi
niezwykły snop światła i dostrzega przed domem coś, co może
wskazywać na działalność jej nieżyjącej już babki. Albo matki,
bo scenarzysta przez długi czas każe nam trwać w niepewności
odnośnie natury zagrożenia, jakie niewątpliwie zawisło nad
rodziną Grahamów. A skoro tak, to kto powiedział, że Charlie,
która to może być, że tak ją nazwę, reinkarnacją Kingowskiej
Carrie White, nie sprowadzi na swoich bliskich bolesnej śmierci? W
końcu to dziecko-zagadka, doprawdy niepokojąca istota, żyjąca we
własnym świecie, który przez długi czas dzieliła z ukochaną
babcią, mogącą mieć na nią zgubny wpływ. Innym dużym
odniesieniem do konwencji ghost story jest motyw przywoływania
duchów. Nowa przyjaciółka Annie, Joan, staje się kimś w rodzaju
medium i przekazuje swoją wiedzę głównej bohaterce filmu. W
otoczeniu Petera również wkrótce będą zachodzić zjawiska każące
myśleć o agresywnych bytach z zaświatów, ale nie mam wątpliwości,
że nawet wówczas, w tej dalszej partii filmu, niejeden widz będzie
podejrzewał, że wciąć coś mu umyka, że to na co patrzy to
jedynie zasłona, pod którą twórcy „Dziedzictwa. Hereditary”
skrywają istotę tej opowieści. Innymi słowy, wątpię, żeby
znalazło się wielu odbiorców wierzących, że chociaż zbliżyli
się do prawdy. Bo Ari Aster rozpisał to tak, żeby nawet rzeczy, co
do interpretacji których w przypadku filmów podejmujących podobną
tematykę nie mielibyśmy absolutnie żadnych wątpliwości, tutaj
jawiły się niezwykle tajemniczo. Widziałam jedno, myślałam o
czym innym, bo każdy wątek wydawał mi się niepełny i niepewny.
Podejrzewałam, że mam tutaj do czynienia z miksem drobnych
fragmentów jakiejś głębszej całości i kompletnie fałszywych
tropów. Które są którymi? Oto było pytanie, na które odpowiedzi
nie znalazłam. Może dlatego, że spodziewałam się czegoś... no
nie wiem, bardziej nowatorskiego, mniej banalnego. UWAGA SPOILER
Po części takie było, a bo z tym demonem jeszcze w kinie grozy
się nie spotkałam, ale ten rytuał i kult odebrałam jako pójście
po linii najmniejszego oporu KONIEC SPOILERA. Rozczarowanie
było tym większe z powodu „nadmuchania tego balona do
niewyobrażalnych rozmiarów”. Wszystko co widziałam przedtem
kazało mi przygotować się na innowacyjny albo mocno dający do
myślenia finał, a dostałam coś, co odebrałam jako ujmę dla
wcześniejszej koncepcji. Ale jedna scena śmierci, z którą wówczas
mnie skonfrontowano była wprost znakomita – takiego zgonu
dotychczas w żadnym filmie nie widziałam, a i wykonanie, jak
zresztą wszystkie efekty specjalne pojawiające się w
„Dziedzictwie. Hereditary”, było bardzo realistyczne. I na
koniec domki konstruowane przez główną bohaterkę. Tak, o nich nie
wspomnieć nie można, bo te rekwizyty w pewnym sensie dodają temu
obrazu osobliwości i indywidualności. Są tak charakterystyczne, że
założę się, iż po obejrzeniu „Dziedzictwa. Hereditary”,
ilekroć ktoś zauważy takie konstrukcje w innych produkcjach od
razu pomyśli o tym debiutanckim pełnometrażowym przedsięwzięciu
Ariego Astera.
Jakże
mogłabym nie polecać tego obrazu każdemu wielbicielowi filmowego
horroru? Tak, nawet fanom tych mainstreamowych straszaków, w których
aż roi się od jump scenek i komputerowych efektów
specjalnych, bo choć absolutnie nie jest to tego typu rozrywka to
wydaje mi się, że „Dziedzictwo. Hereditary” przemówi także do
przynajmniej części z nich. Dotrze do nich to nieśpieszne tempo
akcji, ta tajemniczość przebijająca z dosłownie każdego kadru,
ta ściskająca serce intensywność wydobywana tak z mroku, jak z
jasności, te znakomite kąty nachylenia kamer i oczywiście sama
opowieść. Jakże intrygująca, brzmiąca i zrealizowana
jednocześnie swojsko i obco. Do grona osób uznających tę
produkcję za arcydzieło nie dołączę, bo jednak zakończenie
mocno mnie rozczarowało, ale przyznaję, że to jeden z lepszych
horrorów ostatnich latach, jedna z tych produkcji, do której na
pewno jeszcze nie raz i nie dwa wrócę. I pewnie nie ja jedna.