piątek, 31 sierpnia 2018

Zapowiedź: Peter Straub „Upiorna opowieść”

Wspaniały hołd złożony twórcom gotyckiej literatury grozy, w kręgu miłośników jak i znawców uchodzi za książkę wręcz kultową. Jest to po prostu bardzo dobra powieść, prawdziwa czytelnicza uczta, która zapewni satysfakcję każdemu wielbicielowi literatury. Reprezentuje wszystkie cechy z jakich znane są powieści grozy wydawane w ostatnich latach przez wydawnictwo Vesper - jest świetnie napisana, doskonale skonstruowana, straszy klimatem, gęstą atmosferą, nie epatuje niepotrzebną przemocą i krwawymi opisami. Tytuł, który trzeba znać.
 
W tym wydaniu powieści znajdzie się przedmowa Roberta Ziębińskiego oraz posłowie Piotra Borowca. Książka będzie w twardej oprawie, z poprawionym tłumaczeniem. Pojawi się na rynku pod koniec października.
 
UPIORNA OPOWIEŚĆ

Autor: Peter Straub
Tłumaczenie: Irena Ciechanowska-Sudymont, Jan Zaus
Format: 140x205 mm
Stron: 616
Oprawa twarda
ISBN 978-83-7731-301-5
EAN 9788377313015
Cena detaliczna: 59,90 zł
 
O książce:
„Jaka była najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś?”
Stany Zjednoczone, lata siedemdziesiąte XX wieku. W Milburn, niewielkim miasteczku w stanie Nowy Jork, działa Stowarzyszenie Chowder. Tworzy je grupa starszych panów, przyjaciół, którzy spotykają się, by opowiadać sobie historie – niektóre prawdziwie, inne zmyślone, wszystkie przerażające. Jednak echa przeszłości domagają się sprawiedliwości – jedna z opowieści wraca, by ich prześladować. Opowieść o czymś, co zrobili dawno temu. Opowieść o tragicznym błędzie, przerażającym wypadku. Nad Milburn nadciąga nadnaturalna, gęstniejąca z każdym dniem groza...

Wydana pierwotnie w 1979 roku „Upiorna opowieść” Petera Staruba to napisana z rozmachem i we wspaniałym stylu powieść, będąca hołdem dla największych twórców gotyckiej literatury grozy. To wspaniale skonstruowana meta-opowieść, w której autor w wirtuozerią bawi się konwencją i motywami zaczerpniętymi z twórczości takich pisarzy jak Henry James, Washington Irving, Bram Stoker, Artur Machen, M.R. James, Edith Wharton czy Nathaniel Hawthorne, tworząc w efekcie spójne, wielowymiarowe arcydzieło literackiego horroru. Powieść wysublimowaną, z niespieszną akcją, która bardziej przeraża samym klimatem, atmosferą niż krwawymi opisami i nagłymi zwrotami akcji.
 
„Najlepsza powieść grozy XX wieku, a kto wie, czy nie najlepsza w historii tego gatunku”.
– Robert Ziębiński, pisarz, redaktor naczelny „Playboy Polska”

Źródło: wszystkie materiały od wydawnictwa Vesper

czwartek, 30 sierpnia 2018

„Prawdziwa historia” (2017)

Poczytna powieściopisarka, Delphine Dayrieux, od jakiegoś czasu zmaga się z blokadą twórczą. Choć bardzo się stara nie potrafi stworzyć kolejnego utworu, nie ma nawet dobrego pomysłu na książkę. Sporo czasu poświęca na promowanie swojej ostatniej powieści oraz spotkania z czytelnikami i właśnie podczas podpisywania swojej najnowszej publikacji po raz pierwszy widzi Elle, wielbicielkę jej twórczości, zawodowo zajmującą się pisaniem autobiografii znanych ludzi. Delphine szybko się z nią zaprzyjaźnia, choć niewiele o niej wie. Elle jest dla niej prawdziwą podporą w tym trudnym okresie, tak zbawienną, że Delphine z czasem uzależnia się od swojej nowej przyjaciółki, która tymczasem z coraz większą śmiałością ingeruje w jej życie zawodowe i towarzyskie.

W 2015 roku pojawiło się pierwsze wydanie powieści „D'apres une histoire vraie” („Prawdziwa historia”) pióra francuskiej pisarki Delphine de Vigan. Opowieść ta zainteresowała jednego z najwybitniejszych reżyserów i scenarzystów, Romana Polańskiego, przede wszystkim przez relację dwóch kobiet. Polański (wedle jego własnych słów) uświadomił sobie, że jeszcze nie stworzył filmu opartego na takim motywie - filmu o konfrontacji dwóch kobiet działających indywidualnie, bez wsparcia innych postaci. Ponadto w „Prawdziwej historii” de Vigan odnalazł też temat, który, jak wyznał, od dawna porusza jego wyobraźnię, a mianowicie „dwuznaczne, częstokroć wręcz mętne stosunki, jakie utrzymujemy z rzeczywistością”. Scenariusz filmowej wersji „Prawdziwej historii” Delphine de Vigan, Polański spisał wespół z Olivierem Assayasem, a reżyserią zajął się sam. Produkcja rozpoczęła się w listopadzie 2016 roku. Film nakręcono we Francji, a pierwszy jego pokaz odbył się na Festiwalu Filmowym w Cannes w 2017 roku.

Emmanuelle Seigner, prywatnie żona Romana Polańskiego, która wystąpiła już w kilku jego filmach (m.in. „Dziewiąte wrota”, „Wenus w futrze”) kontra Eva Green, według mnie nie mniej utalentowana aktorka, znana z choćby takich filmów jak „Mroczne cienie” i „Osobliwy dom pani Peregrine” Tima Burtona. Ta pierwsza wciela się w rolę francuskiej powieściopisarki, Delphine Dayrieux, która właśnie przeżywa kryzys twórczy. Ta druga natomiast kreuje jedną z wielbicielek jej twórczości, która przedstawia się jako Elle. Tak samo jak w książce, te dwie kobiety najpierw połączy przyjaźń, która z czasem przekształci się w uzależnianie Delphine od Elle. Roman Polański i Olivier Assayas na tyle mocno trzymali się powieści, że bardziej skłaniam się ku nazywaniu tej produkcji ekranizacją niż adaptacją. Muszę jednak zaznaczyć, że mamy tutaj do czynienia z uproszczoną wersją opowieści Delphine de Vigan - opowieści ubranej w swego rodzaju szaty autobiograficzne, mającej tworzyć w czytelnikach wrażenie obcowania z historią opartą na faktach. Twórcy filmu mieli o tyle utrudnione zadanie, że autorka literackiego pierwowzoru chętnie korzystała z dobrodziejstw niejako zarezerwowanych dla literatury. Oczywiście, może i można było te wszystkie zastosowane przez nią sztuczki jakoś odzwierciedlić na ekranie (chociaż prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie, jak skopiować takie zakończenie), może jakieś sposoby faktycznie istnieją, ale jeśli nawet, to myślę, że efekt okazałby się gorszy nie tylko od tego z oryginału, ale także od tego osiągniętego w tej oto uproszczonej wersji. Wydaje mi się wszak, że to, co w książce działało (i to jak działało!) w filmie mogłoby zostać zaprezentowane w sposób budzący w widzach nieprzyjemne poczucie obcowania z przerostem formy nad treścią. Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że ekranizacja „Prawdziwej historii” nie pozostawia pola dla interpretacji widza, że nie jest opowieścią pozbawioną niedomówień, skierowaną głównie do osób łaknących kina, które nie wymaga od nich myślenia. Bo Polański skorzystał ze sposobów, jakie daje mu ta forma sztuki do wprowadzania wątpliwości – stworzył opowieść, którą, tak jak w przypadku pierwowzoru, można odczytywać na różne sposoby, aczkolwiek i tak daleki był od takiego zamętu, jaki w moim umyśle wprowadziła autorka literackiej wersji „Prawdziwej historii”. Co jak już wspomniałam według mnie wynikało z ograniczeń, jakie narzuca kino, a nie z jakichś jego artystycznych braków (Roman Polański w ogóle jakieś ma?). Scenariusz, tak samo jak powieść, koncentruje się na toksycznej relacji francuskiej pisarki i tajemniczej kobiety, która nagle wkracza w jej życie. Staje się to w okresie, w którym główna bohaterka filmu, Delphine Dayrieux, przeżywa kryzys twórczy, a więc w momencie bardzo dla niej trudnym. Tak bardzo, że z otwartymi ramionami przyjmuje pomoc oferowaną przez w gruncie rzeczy nieznajomą kobietę. Niby nie ma w tym niczego niepokojącego. Ot, jedna kobieta wyciąga pomocną dłoń do drugiej. Ot, fanka chce być podporą dla swojej idolki w tym ciężkim dla niej okresie. Ale „Prawdziwa historia” to thriller (może z domieszką dramatu, ale na pewno nie komedii, jak to głoszą niektóre internetowe portale), a w tym gatunku już samo pojawienie się nowej osoby w życiu pierwszoplanowej postaci działa na widza alarmująco. Twórcy filmu potęgują jeszcze tę nieufność do Elle wieloma ujęciami jej nieprzeniknionego oblicza, z którego na dodatek co jakiś czas przebijają jakieś złośliwe ogniki. W tych momentach zwłaszcza w oczach Evy Green jest coś, co każe kwestionować jej rzekomo dobre zamiary względem Delphine. Emanuje z nich czyste okrucieństwo, które stara się ukrywać przed swoją nową przyjaciółką. Ale nie przed widzami – im już od pierwszego pojawienia się Elle na ekranie daje się jasno do zrozumienia, że stanowi ona duże zagrożenie dla niczego nieświadomej powieściopisarki.

Dobrze się stało, że za ekranizację „Prawdziwej historii” Delphine de Vigan wziął się Roman Polański, bo opowieść ta zasadza się na relacji międzyludzkiej, a ten artysta niejednokrotnie już udowadniał, że w tej materii odnajduje się wprost idealnie. Nie są mu obce meandry ludzkiej psychiki, wie, jak wrzucać widzów w umysły bohaterów i antybohaterów swoich filmów, jak wywoływać w odbiorcach wrażenie wchodzenia w ich skórę, które nierzadko wcale nie jest przeżyciem przyjemnym. W tym sensie, że rodzi potężny dyskomfort psychiczny, czyli zjawisko, którego chyba każdy fan tak thrillerów, jak horrorów rozpaczliwie wręcz pożąda. „Prawdziwa historia” wymagała właśnie takiego podejścia, opowieść ta byłaby niczym bez porządnego zagłębiania się w umysł głównej bohaterki. Bo to w jej psychikę przede wszystkim mamy wgląd. Twórcy stopniowo będą ujawniać też informacje o Elle, ale bynajmniej nie będzie to odzierać tej postaci z tajemniczości. Wręcz przeciwnie: jej zwierzenia na użytek Delphine będą rodzić kolejne pytania, na które to widz sam będzie musiał sobie odpowiedzieć. Rzeczone wątpliwości rozciągną się także na samą Delphine. Bo choć przez jakiś czas można mieć pewność, że dobrze poznało się pierwszoplanową bohaterkę, że dostało się dosyć szczegółowy wgląd w jej umysł, to z biegiem trwania filmu rzeczona pewność będzie tracić na sile. Aż w końcu uświadomimy sobie, że mamy do czynienia z wielką niewiadomą, z czystą enigmą, z kobietą równie nieodgadnioną, co Elle. Do pytań kim jest Elle i jakie ma zamiary względem Delphine wkrótce dołączą inne, jeszcze bardziej frapujące i jak się wydaje pozostające w osobliwym związku z tymi pierwszymi. Jak się wydaje, bo „Prawdziwa historia” może być odczytywana na różne sposoby – można doszukiwać się tutaj drugiego dna, czytać między wierszami, patrzeć na wszystko pod różnymi kątami, albo pójść najprostszą z możliwych dróg, nie zawracając sobie głowy wypatrywaniem sygnałów zmuszających do rozważenia innych ewentualności. I chociaż film nie zrobił mi takiego prania mózgu jak książka, na podstawie której powstał, to jak na realia współczesnego kina fabuła prezentowała się nader przyzwoicie. Sam scenariusz jest kuszący, moim zdaniem środki ciężkości rozłożono tutaj w sposób jak najbardziej właściwy, z dbałością o suspens, z pełną wiedzą o tym, kiedy należy przyśpieszyć akcję, a kiedy skoncentrować się na powolnym, acz konsekwentnym budowaniu napięcia wynikającego z toksycznej relacji dwóch kobiet. I z każdej z nich z osobna, z ich własnych cech, z ich domniemanych obsesji, uzależnień, może nawet morderczych zapędów. Może, a może nie – to musicie sprawdzić sami. A myślę, że warto, pomimo niezbyt atrakcyjnej oprawy wizualnej. Taka problematyka aż prosiła się o duże zagęszczenie mroku, o przybrudzone, ciemne zdjęcia, które w miarę rozwijania się tego potencjalnego szaleństwa zyskiwałyby na złowieszczości. Bo choć warstwa fabularna zagwarantowała mi poczucie rosnącego niebezpieczeństwa ze strony... no właśnie kogo?, chociaż scenariusz nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że już wkrótce wydarzy się coś bardzo złego, choć rodził niemałe napięcie emocjonalne, to zdjęcia, że tak się wyrażę, niestety absolutnie nie stanowiły odbicia fabuły „Prawdziwej historii”. Żywe barwy, zbyt obfite sztuczne oświetlenie w scenach nocnych, silne kontrasty bez choćby grama brudu, który przecież doskonale odzwierciedlałby stan psychiczny kluczowych postaci tej produkcji. Nie, to mi stanowczo nie pasowało do tej historii.

Nie zawiodłam się na tym filmie, ale też nie mogę powiedzieć, że doprowadził mnie on do prawdziwej ekstazy. Według mnie do poziomu książki jeszcze sporo mu brakuje, ale nawet oceniając to widowisko w oderwaniu od jego literackiego pierwowzoru, nie osiągam pełni satysfakcji. Romana Polańskiego stać na więcej, to bez dwóch zdań, ale z drugiej strony nie mam żadnych wątpliwości, że ekranizacja „Prawdziwej historii” wypadłaby dużo gorzej, gdyby projekt ten został powierzony komuś innego. Dobry, godny polecania thriller, ale tylko tym osobom, którzy nie spodziewają się kolejnego arcydzieła od Romana Polańskiego, którzy z góry nie skreślają produkcji, w których nie widać takich aspiracji. I tych, w których można odnaleźć odniesienia do przynajmniej jednego znanego dzieła (szukaj pod hasłem: Stephen King), co akurat nie było pomysłem twórców filmu tylko autorki literackiego pierwowzoru. A uznaję za konieczne to podkreślić z tego tylko powodu, że spotkałam się już z zarzutami formułowanymi pod adresem scenarzystów „Prawdziwej historii” o kopiowanie z pewnej poczytnej powieści, a przecież oni tylko przełożyli na ekran to, co zawierał materiał stanowiący podstawę tego obrazu...

Za seans bardzo dziękuję

Na Cineman VOD film będzie dostępny od 21 września 2018 roku

wtorek, 28 sierpnia 2018

„Kaleidoscope” (2016)

Carl przed rokiem wyszedł z więzienia i od tego czasu mieszka w jednym z londyńskich bloków. Jest kawalerem, ale często umawia się z kobietami poznanymi na portalu randkowym. Jedną z nich jest Abby, mężatka, która twierdzi, że niedługo uzyska rozwód. Carl przyprowadza ją do swojego mieszkania, gdzie początkowo oboje dobrze się bawią, ale później sytuacja mocno się komplikuje. Mężczyzna dopiero rano uświadamia sobie, że zabił Abby. Po ustąpieniu szoku przystępuje do pozbywania się dowodów zbrodni, co utrudnia mu matka, która uparła się spędzić jakiś czas u syna. Carl się temu sprzeciwia, wyrzuca ją nawet z mieszkania, ale jego rodzicielka ciągle mu się narzuca. Mężczyzna pragnie by odeszła przede wszystkim dlatego, że obawia się, iż nie uda mu się powstrzymać swojego niezdrowego popędu, za który wini swoją matkę.

Brytyjski thriller psychologiczny w reżyserii i na podstawie scenariusza Ruperta Jonesa, który wcześniej pracował głównie nad paroma serialami. W jego „Kaleidoscope” niektórzy widzowie dopatrzyli się silnej inspiracji „Psychozą” Alfreda Hitchcocka, a właściwie to można powiedzieć, że przylgnęła już do niego etykietka podróbki tego arcydzieła. W pewnym zakresie, bo choć Jones ewidentnie czerpał od Hitchcocka (który z kolei czerpał od Roberta Blocha) to nie można powiedzieć, że nic, tylko kopiował „Psychozę”. „Kaleidoscope” po raz pierwszy został wyświetlony w 2016 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago, a do szerszego obiegu trafił w roku 2017. Póki co znany jest bardzo wąskiej grupie osób.

„Kaleidoscope” to kameralny film, skierowany głównie do miłośników minimalistycznych thrillerów, dających niemały wgląd w zwichrowaną psychikę jakiejś postaci. W tym przypadku mamy byłego więźnia, Carla, w którego wcielił się znakomity Toby Jones (dołączył do grona moich ulubieńców dzięki kreacji, haha, Alfreda Hitchcocka w „Dziewczynie Hitchcocka”). Pierwszoplanowa postać filmu Ruperta Jonesa jest osobą po przejściach, człowiekiem, który nie może sobie poradzić z traumą, którą przeżył w przeszłości. Ale stara się żyć normalnie, szuka szczęścia, a odnaleźć go ma nadzieję na portalu randkowym. Za pośrednictwem tej strony internetowej umawia się z wieloma kobietami, o czym wiemy tylko z jego opowieści, bo pokazuje się nam tylko jedną, tę tragiczną w skutkach, randkę Carla. Już przed czołówką dowiadujemy się, że Abby umrze, ale dopiero po napisach początkowych twórcy przedstawią wszystkie okoliczności śmierci tej kobiety. Ciąg wydarzeń, który doprowadził do jej zgonu. Z rąk Carla. Lwia część akcji rozgrywa się w mieszkaniu czołowej postaci umiejscowionym w dużym bloku w Londynie. W rzeczywistości jego lokum małe nie jest, ale operatorzy z Philippem Blaubachem na czele, sprawili, że przez cały czas wydaje się ono dużo mniejsze niż w istocie. Nie osiągnęli tutaj takiego efektu, jak Roman Polański w swoim „Wstręcie”, co to to nie, ale miałam na tyle duże poczucie klaustrofobii, żeby uznać to za jeden z najmocniejszych punktów „Kaleidoscope”. Mimo tego, że absolutnie nie udało się doścignąć „Wstrętu”. Także w kwestii analizy zwichrowanej psychiki jednostki, w unaocznianiu procesu staczania się w czarną otchłań, z której wydaje się, że nie ma już odwrotu. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że u Carla ten proces zapoczątkowało zabójstwo Abby, którym kończy się ich pierwsza randka, ale tak naprawdę korzeni należy szukać w jego przeszłości. To wtedy zakiełkowało w nim uczucie, które przez lata niszczyło go od wewnątrz. Powoli, acz nieustannie. Aż w końcu nastąpił wybuch, od którego to Rupert Jones rozpoczyna obrazowanie dziejów swojego (anty)bohatera. Czyli tak jak zwykł robić to Hitchcock zaczyna od trzęsienia ziemi. A potem pozwala nam dowiedzieć się więcej o sprawcy tragedii pokazanej na początku filmu. Do odleglejszej przeszłości Carla, do traumy, z którą wciąż nie potrafi się uporać, nie będziemy mieć wizualnego wglądu. Takich retrospekcji tutaj nie ma, ale wiele można wywnioskować z obecnej relacji Carla z jego matką imieniem Aileen (dobra kreacja Anne Reid). Tak jak Norman Bates pierwszoplanowa postać „Kaleidoscope” zarazem pała do swojej rodzicielki głęboką nienawiścią i odczuwa do niej niezdrowy pociąg. Doskonale zdaje sobie sprawę, że takie zachowanie jest niewłaściwe, a nawet czuje odrazę do siebie samego na samą myśl o związku z własną matką, dlatego w chwilach największej słabości umysł Carla go oszukuje. W miejsce matki podstawia Abby – Carl nie widzi oblicza rodzicielki tylko twarz niedawno uduszonej i poćwiartowanej przez siebie kobiety. Ale ta ułuda nie trwa długo. UWAGA SPOILER Zanim Carl na powrót wpadnie w szpony kazirodczego związku, zanim odbędzie seksualny stosunek z wyobrażaniem Abby, a w istocie ze swoją rodzicielką, dostrzeże kogo tak naprawdę ma przed sobą i ze wstrętem odsunie się od starszej kobiety. Ale czy na dobre? Czy ten moment opamiętania będzie końcem autodestrukcyjnego popędu Carla KONIEC SPOILERA, czy wreszcie uwolni się od matki, która nade wszystko pragnie dzielić z nim łoże?

Rupert Jones swoją opowieść snuje bardzo nieśpiesznie, przez co odbiorca ma mnóstwo czasu na sycenie się każdą emocją przez niego wprowadzaną. Twórcy przykładają dużą wagę do szczegółów i to zarówno na płaszczyźnie psychologicznej, jak w scenografii. Kamera często na dłużej przystaje obejmując fragment któregoś z pomieszczeń w mieszkaniu Carla, w którym akurat nie widzimy żadnej z nielicznych postaci pojawiających się w tej produkcji. Długich zbliżeń na nie same też nie brakuje i muszę przyznać, że te obrazy charakteryzują się pewną intensywnością, że generują sporo emocji, które jednak mogłyby być silniejsze, gdyby Rupert Jones tak bardzo nie bał się przekraczać granic dobrego smaku. Bo nie mogłam oprzeć się takiemu wrażeniu podczas śledzenia dziejów mężczyzny starającego się pozbyć dowodów zbrodni, której się dopuścił i jednocześnie zwalczyć odrażający popęd do swojej własnej matki. Słowa wystarczyły, by poruszyć moją wyobraźnię – odmalowywały w mojej głowie wstrętne obrazy kopulacji z własną rodzicielką i ćwiartowania zwłok niedawno zabitej kobiety, ale UWAGA SPOILER to pierwsze dotyczyło przeszłości Carla. Gdyby scenarzysta znowu, w umownej teraźniejszości, choćby tylko raz, wrzucił go w ramiona Aileen, to znacznie zagęściłby całą tę sytuację. Nie musiałby nawet nic pokazywać (chociaż nie miałabym nic przeciwko paru dosłownym ujęciom zarówno w tej materii, jak i w przypadku „oporządzania” zwłok Abby), bo potrafiłam się zadowolić, acz nie zachwycić, tym, co podrzucała mi wyobraźnia pod wpływem wiele mówiących sugestii twórców KONIEC SPOILERA. Ten niedostatek w części wynagradzał mi klimat, w jakim utrzymano „Kaleidoscope”. Wspomniane już wrażenie klaustrofobii to tylko jeden z jego składników. Według mnie najważniejszy, ale myślę też, że dobra praca kamer w mieszkaniu Carla nie wystarczyłaby do stworzenia dokładnie takiego wrażenia ciasnoty. Dodatni wpływ na atmosferę tego filmu miał brud widziany w dosłownie każdym kadrze. I nie chodzi tutaj o nieład panujący w mieszkaniu Carla, tylko o kolorystykę, w jakiej utrzymano ten obraz. Operatorom i oświetleniowcom udało się przywołać we mnie skojarzenia ze starszymi obrazami, z filmami z lat 70-tych i 80-tych, pomimo tego, że nie „zanieczyścili” zdjęć aż tak, żeby całkowicie upodobnić je do tych powstałych we wspomnianych dekadach XX wieku. W opowieść tę jednak czasami wkradał się marazm – nie raz, nie dwa miałam wrażenie, jakby scenarzysta krążył w rozpaczliwym poszukiwaniu wyjścia z danego przestoju, tak jakby brakowało mu pomysłu na pchnięcie tej historii do przodu. I żeby nie było niedopowiedzeń: nie mam za złe Rupertowi Jonesowi odżegnywania się od zawrotnego tempa akcji, bo na ogół więcej przyjemności odnajduję w obcowaniu z takimi leniwymi narracjami. Mam zastrzeżenia do prowadzenia warstwy psychologicznej, do samej wewnętrznej analizy Carla i jego matki, do według mnie nierównomiernego rozłożenia środków ciężkości w tej materii. Ich relacja z czasem przestaje zagęszczać atmosferę. Zamiast konsekwentnie przeprowadzać mnie przez tę degrengoladę, co najwyżej utrzymywano emocje na tym samym poziomie. Najwyżej, bo w moim przypadku czasami znacznie traciły one na sile. Zakończenia natomiast chyba lepszego wybrać nie można było i sądzę tak pomimo tego, że po części udało mi się je przewidzieć, a ten człon, którego się nie domyśliłam bynajmniej mną nie wstrząsnął. Ale nie o zaskoczenie tutaj chodzi. UWAGA SPOILER Takie rozwiązanie rzuca nowe światło na postać Carla (stąd ujmowanie przeze mnie w tym tekście w nawias przedrostka anty przed bohaterem) i każe zastanawiać się nad tym, czy mężczyzna odnalazł wreszcie spokój ducha, czy może wszystko co zobaczyliśmy wcześniej wskazuje na to, że pogrążył się już w całkowitym szaleństwie KONIEC SPOILERA.

Mogę polecić „Kaleidoscope” Ruperta Jonesa fanom kameralnych thrillerów psychologicznych, ale tylko tym, którzy nie szukają innowacji i emocji, które konsekwentnie by się w nich potęgowało. Bo w tej drugiej materii odnotowałam trochę potknięć, a sama opowieść zaproponowana przez niedoświadczonego w pełnym metrażu scenarzystę i zarazem reżysera rzeczonego obrazu do szczególnie odkrywczych nie należy. Swoje pomysły Rupert Jones miał, ale nie takiego kalibru, które mogłyby kogokolwiek doprowadzić do przekonania, że jego wyobraźnia sięga tam, gdzie żaden inny artysta jeszcze się nie zapuścił. I nie chodzi tutaj o „Psychozę” Alfreda Hitchcocka, bo co do tego, że to było jego główne źródło inspiracji nie mam żadnych wątpliwości, ale o pozostałe aspekty ten historii, bo one też wydają się znajome. Nie sądzę jednak, żeby te ostatnie zostały świadomie (niezamierzenie może tak) wyrwane z jakichś konkretnych dzieł, tak jak to w moim przekonaniu miało miejsce w przypadku „Psychozy”, bo są to motywy tak niewyszukane, wręcz zwyczajne, że mogły się narodzić w umyśle każdego, nawet osobnika nieobdarzonego dużą wyobraźnią.

niedziela, 26 sierpnia 2018

„Czarownica miłości” (2016)

Po stracie męża zrozpaczona Elaine wstąpiła do kowenu, gdzie jak sądzi nauczyła się sztuki magicznej, którą postanowiła wykorzystywać w poszukiwaniach kolejnej wielkiej miłości. Teraz przeprowadza się z San Francisco do Arcaty w Kalifornii, gdzie wynajmuje pokój w wiktoriańskim domu należącym do jej przyjaciółki z kowenu Barbary. Niedługo potem poznaje Wayne'a, nauczyciela akademickiego, który zabiera ją do swojego domu pod lasem. Elaine poi go miksturą zawierającą halucynogeny, po czym przystępuje do zaspokajania jego potrzeb. Wayne dostaje obsesji na jej punkcie, a wkrótce potem umiera. A Elaine nie informując nikogo o śmierci Wayne'a wraca do miasta i podejmuje poszukiwania mężczyzny, z którym mogłaby ułożyć sobie życie. 
 
„Czarownica miłości” to drugi, po „Viva” (2007), pełnometrażowy film Anny Biller. Scenariusz napisała sama, zajęła się także montażem, muzyką, scenografią, kostiumami i została jednym z producentów. Starania jej i pozostałych członków ekipy pracującej nad „Czarownicą miłości” zostały docenione przez krytykę i wielu pozostałych odbiorców, ze szczególnym wskazaniem na miłośników XX-wiecznego kina grozy. Bo „Czarownica miłości” jest hołdem dla kinematografii lat 60-tych i 70-tych – filmem stylizowanym na tamte okresy, którego akcję osadzono jednak w czasach współczesnych.

„Czarownicę miłości” klasyfikuje się różnie – jeden portal donosi o mieszance horroru komediowego z romansem, inny o miszmaszu dramatu, horroru i kina suspensu, a według jeszcze innego omawiany obraz Anny Biller jest wyłącznie horrorem komediowym. Dla mnie natomiast jest to miks horroru, thrillera i romansu, wyróżniający się oprawą audiowizualną, acz mocno kulejący w sferze fabularnej. Wydaje mi się, że gdyby taki film wypuszczono w latach 60-tych lub 70-tych XX wieku (rzecz jasna nie do końca taki, bo akcja rozgrywa się w czasach współczesnych) to nie zebrałby tak entuzjastycznych recenzji tak od krytyków, jak zwykłych widzów. Ale na „Czarownicę miłości” należy patrzeć z dzisiejszej perspektywy – zresztą inaczej niźli jak podróż do przeszłości odbierać tego obrazu nie sposób. b„Czarownicę miłości” nakręcono na 35-milimetrowej taśmie filmowej, starając się przy tym, zresztą udanie, imitować technicolor. Wrażenie obcowania z filmem powstałym w latach 60-tych bądź 70-tych potęguje egzaltowana gra aktorów. Patetyczne kwestie wtłaczane w ich usta przez scenarzystkę, wygłaszane przesadnie natchnionym tonem raz przy zachowaniu posągowego oblicza, a innymi razy z nienaturalnymi grymasami wykrzywiającymi ich twarze. Zmanierowane podejście obsady „Czarownicy miłości” musiało być zamierzone – wziąwszy pod uwagę oprawę audiowizualną moim zdaniem należy przyjąć, że ta mało wiarygodna gra aktorska nie brała się z ich własnych ograniczeń tylko kierowało nimi pragnienie osiągnięcia efektu zbliżonego do tego, jaki możemy zaobserwować w filmach z dawnych lat. Znalazłam w Sieci informację (aczkolwiek nie wiem, czy jest prawdziwa), że wstępne zdjęcia „Czarownicy miłości” miały być hołdem dla „Ptaków” Alfreda Hitchcocka, ale ja pomyślałam wówczas o innym obrazie mistrza suspensu, a mianowicie o „Psychozie”. Kobieta jadąca samochodem, do myśli której mamy akurat dostęp, to moim zdaniem istna podróbka Janet Leigh, a nie Tippi Hedren. Ale niewykluczone, że po prostu nie wyłapałam powiązania z tą drugą... Tą kobietą w filmie Anny Biller jest tytułowa czarownica miłości, Elaine, w którą wcieliła się Samantha Robinson, bardzo smacznie oddająca styl aktorek często obserwowany w filmach z poprzedniego wieku. Dla mnie jej warsztat był swoistym skrzyżowaniem tego obieranego przez kobiety występujące w produkcjach Hitchcocka i tego, który możemy zaobserwować we włoskich filmach grozy z lat 70-tych, 80-tych zresztą też. Te zbliżenia na oczy, czasami wręcz wycinanie tej części twarzy i podawanie jej w fantasmagorycznej oprawie - to każdemu długoletniemu wielbicielowi horrorów po prostu musi przywieść na myśl dokonania choćby takich artystów jak Lucio Fulci czy Dario Argento. A to nie wszystko. Anna Biller sama zaprojektowała kostiumy, które tak samo jak realizacja omawianego obrazu, oddają ducha minionej epoki. A to wszystko w zderzeniu z nowoczesnymi samochodami i telefonami komórkowymi (chociaż w tym drugim przypadku chyba powinnam użyć liczby pojedynczej, bo odnotowałam tylko ten należący do Trish, nowej znajomej głównej bohaterki) tworzy paradoksalnie niezwykle przyjemny dysonans. Kontrast jest bardzo rażący, ale owo zakłócenie harmonii, ten ogromny rozdźwięk tylko potęguje pozytywne doznania dostarczane przez to widowisko. Ścieżka dźwiękowa również zasługuje na pochwałę, przy czym mnie najbardziej nie ujął główny motyw muzyczny (chociaż odpowiednio nastrojowy i wpadający w ucho) tylko, jeśli uszy mnie nie myliły, fragment uwielbianej przeze mnie „Dla Elizy” Ludwiga van Beethovena, subtelnie wybrzmiewający w paru momentach i kompozycja podobna (nie taka sama) do tej z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka, ze sceny pod prysznicem, ściśle mówiąc. Nie chciałabym jednak, żeby ktoś pomyślał, że Anna Biller wykorzystała cały ten asortyment do stworzenia mrocznego, trzymającego w napięciu obrazu o wiedźmie, która w krwawy sposób morduje swoich kochanków. Jaskrawe kolory i fikuśne stroje, narkotyczne wizje wpychające widzów w odmęty oniryzmu i bardzo lekkie, poza jednym momentem pozbawione gore, spojrzenie na fabułę, może jeszcze nie komediowe, ale prawie. Właśnie taka jest „Czarownica miłości” - nie mroczna, nie krwawa i przynajmniej mnie absolutnie nietrzymająca w napięciu, ale za to wprowadzająca w iście nostalgiczny nastrój.

Anna Biller jest feministką i ten swój sposób bycia bardzo wyraźnie wyartykułowała w „Czarownicy miłości”. Zaraz po dotarciu do Arcaty Elaine poznaje dekoratorkę wnętrz, Trish, z którą to niedługo potem przeprowadzi bardzo ciekawą rozmowę. Ciekawą dlatego, że najsilniej uwidoczni ona sprzeczności budujące główną bohaterkę omawianego filmu. Czy to faktyczna, czy tylko rzekoma czarownica Elaine ma staroświeckie poglądy na rolę kobiet i mężczyzn w związku. Wychodzi z założenia, że kobieta powinna zaspokajać wszelkie pragnienia swojego partnera, myśleć o jego, a nie swoich własnych potrzebach. Trish natomiast jest kobietą wyzwoloną, którą wręcz oburza sama myśl o sprowadzeniu się do roli niewolnicy mężczyzny. W tej ich konwersacji anachroniczność zderzy się z nowoczesnością, czyli tak samo jak w przypadku zestawienia realizacji „Czarownicy miłości” z okresem, w którym rozgrywa się jej akcja. W każdym razie sęk w tym, że Elaine wcale nie zachowuje się, jak kobieta gotowa podporządkować się mężczyźnie – to rasowa femme fatale, niewiasta z osobowością narcystyczną, która dąży wyłącznie do zaspokojenia swojego pragnienia. A jej obsesją jest znalezienie miłości swojego życia, silnego mężczyzny, któremu mogłaby całkowicie się oddać. Pytanie tylko czy taki mężczyzna, jakiego sobie wymarzyła w ogóle istnieje? Czy jest jakakolwiek szansa, by na jej drodze pojawił się osobnik płci męskiej, który w stu procentach sprosta jej wymaganiom? Bo wszystko wskazuje na to, że Elaine nigdy nie zadowoli się kimś, w kim dostrzeże choćby najmniejszy zgrzyt, tj. nawet drobną wadę, z jej puntu widzenia. I pytanie numer dwa: czy po odkryciu nieakceptowalnych przez nią cech u jej kochanków, Elaine w jakiś sposób doprowadza do ich śmierci, czy to z wykorzystaniem czarów, czy halucynogenów, czy to raczej zbieg okoliczności, że wszyscy jej partnerzy umierają zaraz po uświadomieniu sobie przez nią, że nie zasługują na jej miłość? Bez względu na to, jak Anna Biller odpowie na to pytanie, UWAGA SPOILER (a przynajmniej w finale zrobi z Elaine morderczynię (bo nie zdradza wprost, czy wcześniej też zabijała), tym samym wybierając opcję, której się spodziewałam – udało mi się nawet przewidzieć kształt ostatniej sceny i nie dlatego, że jeden z plakatów „Czarownicy miłości” jest jednym wielkim spoilerem, tylko za sprawą pewnego obrazu namalowanego przez Elaine w jej nowym lokum) KONIEC SPOILERA pewne jest, że pierwszoplanowa postać tej produkcji nie jest zrównoważona psychicznie, że ma spory problem, którego oczywiście ona sama zupełnie nie dostrzega i który może choć nie musi stwarzać niebezpieczeństwo dla jej otoczenia, zwłaszcza że kobieta para się magią. Wykorzystuje ją w swoich kontaktach z mężczyznami, w których przynajmniej na początku widzi dobry materiał na męża, albo tak jej się wydaje, bo można mieć wątpliwości (ale nie twierdzę, że na pewno tak będzie), czy Elaine jest prawdziwą czarownicą. Na miejscu Anny Biller skróciłabym ten obraz o kilkadziesiąt minut, bo ma on za dużo przestojów, niemiłosiernie rozwleczonych sekwencji, które na domiar złego, jak dla mnie, były okrutnie wręcz przesłodzone. Gadki o miłości, spotkania kochanków i te nasycone erotyzmem i te bardziej niewinne, jak na przykład na początku (tylko przez konie) kojarząca mi się z „Marnie” Hitchcocka, która prowadzi nas do jakże infantylnego, boleśnie przejaskrawionego przyjątka urządzonego przez członków kowenu, do którego należy Elaine – część z tego bym wycięła, a część skróciła, ale niewykluczone, że osobom, którzy nie mają takiej awersji do romansów jak ja, te wszystkie miłostki wcale nie będą przeszkadzać. A może nawet będą dla nich sporą atrakcją. Może – ja zaś pewnie bym usnęła, gdyby nie wyborna realizacja „Czarownicy miłości”.

Jak już wspomniałam drugi pełnometrażowy film Anny Biller jest podróżą do przeszłości, do kina grozy z lat 60-tych i 70-tych XX wieku. Film zrealizowany na modłę horrorów i dreszczowców z tamtych lat, ale rozgrywający się w czasach współczesnych. Od strony technicznej to prawdziwa uczta dla widzów stęsknionych za dawnymi sposobami kręcenia filmów, dla wielbicieli XX-wiecznego kina grozy, ale od strony fabularnej według mnie wypadający nieporównanie słabiej. Właściwie to gdyby nie realizacja to najprawdopodobniej nie dotrwałabym nawet do połowy seansu, bo choć sama ta historia nie była pozbawiona walorów (osobowość głównej bohaterki, komentarze społeczne) to niestety nie zdołały one całkowicie zrekompensować mi licznych przestojów. Głównie w postaci, leżących daleko poza sferą moich zainteresowań, wątków miłosnych.

piątek, 24 sierpnia 2018

„Dziedzictwo. Hereditary” (2018)

Annie Graham nigdy nie łączyły dobre stosunki z matką, Ellen, dlatego gdy ta ostatnia umiera kobieta nie pogrąża się w głębokiej żałobie. Jej mąż Steve i szesnastoletni syn Peter też nie rozpaczają z tego powodu, ale trzynastoletnia córka Charlie bardzo przeżywa śmierć babci. Dziewczynka nie jest taka jak inne dzieci. Stroni od rówieśników, jest zamknięta w sobie, ma swoje dziwne przyzwyczajenia, niektórzy wręcz uważają, że jest opóźniona w rozwoju. Ale z babcią łączyła ją silna więź, którą przerwała śmierć Ellen. Ale czy na pewno? Wiele wskazuje na to, że dusza matki Annie nie odeszła, ale równie prawdopodobne jest to, że niektórzy z żyjących członków tej rodziny mają problemy natury psychicznej. Tragedia, do której wkrótce dojdzie, dramat, jaki przeżyją Grahamowie, będzie być może ostatnim zagrożeniem dla tej familii. Jeśli nie uda im się przetrwać tej ciężkiej próby ich rodzina najpewniej przestanie istnieć.

Ari Aster, to człowiek kręcący filmy od 2011 roku, ale przez siedem lat ograniczający się do shortów. A potem, w roku 2018, pojawia się jego pełnometrażowy debiut, horror „Dziedzictwo. Hereditary”, i wydaje się, że już szerzej wrót do wielkiej kariery otworzyć sobie nie mógł. Zrealizowany za dziesięć milionów dolarów (szacunkowo) amerykański obraz, dotychczas przyniósł trochę ponad siedemdziesiąt dziewięć milionów dolarów przychodu, a przez wielu krytyków i fanów gatunku został okrzyknięty arcydziełem współczesnego kina grozy. Sam Ari Aster, reżyser i scenarzysta tego głośnego projektu, woli nie nazywać go horrorem, twierdzi bowiem, że ta etykietka nie oddaje w pełni nastawienia z jakim kręcił ten film. Myślał o nim, jak o tragedii, która wkracza w koszmar i choć nie neguje jego przynależności do gatunku horroru to wolałby, aby widzowie nie nastawiali się na typowego XXI-wiecznego straszaka. A jeśli już to powinni wejrzeć wstecz, odbiec myślą w stronę starszych horrorów, bo Aster przyznał, że starał się nakręcić film w stylu tych, które traumatyzowały go w dzieciństwie.

O czym tak naprawdę opowiada „Dziedzictwo. Hereditary”? Pewnie niejedna z tych osób, które jeszcze nie miały okazji zobaczyć tego filmu, zadaje sobie to pytanie. Nawet po zapoznaniu się z wieloma recenzjami rzeczonego widowiska, bo zazwyczaj ich autorzy nie szafują szczegółami. Bo też nie bardzo mogą sobie na to pozwolić. Nie w tekstach nieopatrzonych ostrzeżeniem o spoilerach, ponieważ mamy tutaj do czynienia z istną układanką, którą to najlepiej składać samemu. Można to też nazwać piramidą, przy czym według mnie jej wierzchołek nie ujawnia się na końcu, jak to przeważnie w filmach (i literaturze, skoro już o tym mowa) bywa. Pojawia się dużo wcześniej i jest tak niespodziewany, gwałtowny, okrutny wręcz, że tak samo jak jeden z bohaterów filmu, potrzebujemy czasu, aby odzyskać władzę nad swoim ciałem i ruszyć w dalszą drogę. Ale czy zdołamy się z tego całkowicie otrząsnąć? Czy przejdziemy nad tym do porządku dziennego, zobojętniejemy na tę tragedię i w pełnym komforcie będziemy śledzić dalszy rozwój wypadków? Szczerze w to wątpię. Wspomnienie tego wydarzenia, ten makabryczny, niezwykle bolesny widok, ta raniąca serce świadomość, że stało się coś, czego nie da się już naprawić będzie prześladować nas przez cały czas. Przy czym z czasem dojdzie do tego przeczucie, że ta tragedia będzie prowadzić do kolejnych, być może dużo gorszych. Toni Collette, bezapelacyjna perła „Dziedzictwa. Hereditary”, aktorka, od której wprost nie mogłam oderwać oczu, która stworzyła tak doskonałą kreację Annie Graham, że wprost brakuje mi słów na wyrażenie zachwytu, z jakim przyjmowałam każdy jej gest, każdą minę i każde słowo. Co swoją drogę mocno kontrastowało z drętwym warsztatem Alexa Wolffa wcielającego się w postać Petera, nastoletniego syna głównej bohaterki filmu. Gabriel Byrne jako mąż tej ostatniej, Steve, nieco wzmocnił męską część obsady, aczkolwiek pojawiał się na ekranie rzadziej od swojego młodszego kolegi. I wreszcie Milly Shapiro, dziewczynka, która idealnie odnalazła się w roli wycofanego dziecka, zachowującego się cokolwiek niepokojąco i być może mającego jakieś mroczne tajemnice. Trzynastoletnia Charlie była ulubienicą Ellen, niedawno zmarłej matki Annie, która miała swoje sekrety i bynajmniej nie traktowała dobrze swoich najbliższych. Wszystko wskazuje jednak na to, że Charlie to nie dotyczyło, że była jedyną krewną, z którą Ellen stworzyła głęboką więź. „Dziedzictwo. Hereditary” posiada mocno rozbudowaną płaszczyznę psychologiczną, nie należy jednak przez to rozumieć, że Ari Aster wylał z siebie mnóstwo słów na opisanie swoich bohaterów. Widać, że to twórca, który wierzy w inteligencję widzów, który wymaga od nich współpracy, który spodziewa się, że odbiorcy będą niejako czytali między wierszami. Bo istotnie wiele można wyczytać z samych pozbawionych słów zdjęć, z zachowań bohaterów, z ich reakcji na zaistniałe wydarzenia, z ich mimiki, z samej atmosfery panującej w domu Grahamów. Zdjęcia naszego rodaka Pawła Pogorzelskiego są bardzo specyficzne – mienią się żywymi barwami, ale paradoksalnie wprowadzają one wrażenie jakiegoś mroku, jakiegoś zepsucia, przez długi czas trudnego do zidentyfikowania, niemniej mocno odczuwalnego. Niektóre kąty nachylenia kamer to też pewien fenomen, bo z jednej strony wydają się one cokolwiek kuriozalne, nietypowe, ale z drugiej nie mogłam oprzeć się poczuciu swego rodzaju swojskości. Tak jakbym patrzyła na coś zarazem bardzo znajomego, na trwałe osadzonego w tradycji horroru i całkowicie nowego, dotychczas przeze mnie niespotykanego. Ale na tym nie kończą się zasługi Pawła Pogorzelskiego dla tego przedsięwzięcia, bo bez licznych długich zbliżeń na poszczególne postacie i ich otoczenie, bez tych iście intensywnych ujęć „Dziedzictwo. Hereditary” znacznie straciłoby na wartości. Najprawdopodobniej stałoby się kolejną rozrywką dla mas, złaknionych akcji, akcji i jeszcze raz akcji.

Horror psychologiczny to to jest na pewno. Ale czy włożenie tej filmowej pozycji tylko w tę jedną szufladkę jest aby właściwe? Sądzę, że nie. W „Dziedzictwie. Hereditary” pojawiają się motywy, które nawet średnio obeznany z kinem grozy widz prawdopodobnie natychmiast skojarzy z nurtem ghost story. Ktoś może powiedzieć, że Ari Aster bezczelnie kopiuje pomysły innych, ale moim zdaniem nie do końca będzie miał rację. Owszem, znanych motywów tutaj nie brakuje, ale są one tak opakowane, że o bezkrytycznym powielaniu moim zdaniem nie może być w tym przypadku mowy. W domu Grahamów zachodzą zjawiska, które mogą wskazywać na klasyczne nawiedzenie przez ducha. Annie widzi swoją niedawno zmarłą matkę i znowu zaczyna lunatykować, co niepokoi ją tym bardziej, że w tym stanie stanowi zagrożenia dla swojego nastoletniego syna, Petera (jest opętana, czy chora psychicznie?). Charlie widzi niezwykły snop światła i dostrzega przed domem coś, co może wskazywać na działalność jej nieżyjącej już babki. Albo matki, bo scenarzysta przez długi czas każe nam trwać w niepewności odnośnie natury zagrożenia, jakie niewątpliwie zawisło nad rodziną Grahamów. A skoro tak, to kto powiedział, że Charlie, która to może być, że tak ją nazwę, reinkarnacją Kingowskiej Carrie White, nie sprowadzi na swoich bliskich bolesnej śmierci? W końcu to dziecko-zagadka, doprawdy niepokojąca istota, żyjąca we własnym świecie, który przez długi czas dzieliła z ukochaną babcią, mogącą mieć na nią zgubny wpływ. Innym dużym odniesieniem do konwencji ghost story jest motyw przywoływania duchów. Nowa przyjaciółka Annie, Joan, staje się kimś w rodzaju medium i przekazuje swoją wiedzę głównej bohaterce filmu. W otoczeniu Petera również wkrótce będą zachodzić zjawiska każące myśleć o agresywnych bytach z zaświatów, ale nie mam wątpliwości, że nawet wówczas, w tej dalszej partii filmu, niejeden widz będzie podejrzewał, że wciąć coś mu umyka, że to na co patrzy to jedynie zasłona, pod którą twórcy „Dziedzictwa. Hereditary” skrywają istotę tej opowieści. Innymi słowy, wątpię, żeby znalazło się wielu odbiorców wierzących, że chociaż zbliżyli się do prawdy. Bo Ari Aster rozpisał to tak, żeby nawet rzeczy, co do interpretacji których w przypadku filmów podejmujących podobną tematykę nie mielibyśmy absolutnie żadnych wątpliwości, tutaj jawiły się niezwykle tajemniczo. Widziałam jedno, myślałam o czym innym, bo każdy wątek wydawał mi się niepełny i niepewny. Podejrzewałam, że mam tutaj do czynienia z miksem drobnych fragmentów jakiejś głębszej całości i kompletnie fałszywych tropów. Które są którymi? Oto było pytanie, na które odpowiedzi nie znalazłam. Może dlatego, że spodziewałam się czegoś... no nie wiem, bardziej nowatorskiego, mniej banalnego. UWAGA SPOILER Po części takie było, a bo z tym demonem jeszcze w kinie grozy się nie spotkałam, ale ten rytuał i kult odebrałam jako pójście po linii najmniejszego oporu KONIEC SPOILERA. Rozczarowanie było tym większe z powodu „nadmuchania tego balona do niewyobrażalnych rozmiarów”. Wszystko co widziałam przedtem kazało mi przygotować się na innowacyjny albo mocno dający do myślenia finał, a dostałam coś, co odebrałam jako ujmę dla wcześniejszej koncepcji. Ale jedna scena śmierci, z którą wówczas mnie skonfrontowano była wprost znakomita – takiego zgonu dotychczas w żadnym filmie nie widziałam, a i wykonanie, jak zresztą wszystkie efekty specjalne pojawiające się w „Dziedzictwie. Hereditary”, było bardzo realistyczne. I na koniec domki konstruowane przez główną bohaterkę. Tak, o nich nie wspomnieć nie można, bo te rekwizyty w pewnym sensie dodają temu obrazu osobliwości i indywidualności. Są tak charakterystyczne, że założę się, iż po obejrzeniu „Dziedzictwa. Hereditary”, ilekroć ktoś zauważy takie konstrukcje w innych produkcjach od razu pomyśli o tym debiutanckim pełnometrażowym przedsięwzięciu Ariego Astera.

Jakże mogłabym nie polecać tego obrazu każdemu wielbicielowi filmowego horroru? Tak, nawet fanom tych mainstreamowych straszaków, w których aż roi się od jump scenek i komputerowych efektów specjalnych, bo choć absolutnie nie jest to tego typu rozrywka to wydaje mi się, że „Dziedzictwo. Hereditary” przemówi także do przynajmniej części z nich. Dotrze do nich to nieśpieszne tempo akcji, ta tajemniczość przebijająca z dosłownie każdego kadru, ta ściskająca serce intensywność wydobywana tak z mroku, jak z jasności, te znakomite kąty nachylenia kamer i oczywiście sama opowieść. Jakże intrygująca, brzmiąca i zrealizowana jednocześnie swojsko i obco. Do grona osób uznających tę produkcję za arcydzieło nie dołączę, bo jednak zakończenie mocno mnie rozczarowało, ale przyznaję, że to jeden z lepszych horrorów ostatnich latach, jedna z tych produkcji, do której na pewno jeszcze nie raz i nie dwa wrócę. I pewnie nie ja jedna.

wtorek, 21 sierpnia 2018

„Trans” (1998)

Uzależnione od alkoholu małżeństwo, Nora i Jim, postanawia wyjechać na jakiś czas do Irlandii, do rodzinnego domu kobiety, gdzie mają zamiar stronić od złych nawyków. Zabierają ze sobą swojego ośmioletniego syna Jimmy'ego, a ich pierwszym przystankiem w Irlandii jest pub. Niedługo po wyruszeniu w dalszą drogę mają niegroźny wypadek, przez który ich samochód ulega awarii. Na spotkanie wychodzi im jednak mała dziewczynka, Alice, adoptowana córka wujka Nory, profesora Billa Ferritera, która prowadzi ich do jego okazałego domostwa. Nora przede wszystkim chce odwiedzić babcię, ale Bill prowadzi ją do piwnicy, gdzie pokazuje jej mumię wiedźmy liczącą sobie dwa tysiące lat. Wkrótce czarownica wraca do życia i przybiera postać Nory.

Horror „Trans” w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela Almereydaya swoją premierę miał w 1998 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, gdzie wyświetlono go pod tytułem „Trance”. W 1999 roku rozpoczęto dystrybucję na kasetach wideo, gdzie funkcjonował pod nazwą „The Eternal” (wykorzystywano też „The Eternal: Kiss of the Mummy), a z tytułu „The Mummy” zrezygnowano z powodu pojawiania się filmu Stephena Sommersa pod tą nazwą. W Polsce omawiany obraz Almereydaya funkcjonuje pod dwoma tytułami: „Trans” i bardziej adekwatnym do jego fabuły „Druidzka wiedźma”.

Zrealizowany za cztery miliony dolarów (szacunkowo), mało znany horror nastrojowy „Trans” Michela Almereydaya to utrzymana w gotyckim klimacie opowieść o wiedźmie grasującej w pewnym irlandzkim domostwie. Czyli Almereyda w swoim scenariuszu wykorzystał dosyć często wykorzystywany w kinie grozy motyw. A mianowicie motyw czarownicy, który jednak w jego opowieści został złączony z motywem mumii, innej często wykorzystywanej przez twórców horrorów kreatury. Jakby tego było mało dodał zagadkowe wizje, które to co jakiś czas nawiedzają główną bohaterkę jego filmu i w pewnym sensie motyw sobowtóra, również dobrze znany wieloletnim miłośnikom gatunku. Zmartwychwstała wiedźma nie jest sobowtórem w rozumieniu mitologicznym, klasycznym doppelgangerem, tylko osobą świadomie, z wykorzystaniem swych mocy przyjmującą wygląd innej osoby, który to najpewniej, gdy proces przez nią rozpoczęty dobiegnie końca, zostanie jej na stałe. Zmumifikowana wiedźma odnaleziona przez niewidomego (nie całkowicie, bo dostrzegającego kontury) profesora Billa Ferritera w piwnicy domu, w którym od jakiegoś czasu mieszka tylko ze swoją matką i adoptowaną córką Alice, dopiero po swoich „ponownych narodzinach” przybrała wygląd głównej bohaterki filmu, nadużywającej alkoholu Nory. Wcześniej wyglądała zupełnie inaczej, ale już wtedy dysponowała nadludzkimi mocami. To wszystko może i brzmi jak jakieś pomieszanie z poplątaniem, ale gdy się to ogląda ma się raczej wrażenie obcowania z mocno uproszczoną opowiastką – taką, która nie wymaga od widza dużego wysiłku umysłowego. A przynajmniej mnie nie opuszczało poczucie śledzenia prościutkiej historyjki, która, jak myślałam, niczym nie może mnie zaskoczyć. Miało to swoje plusy, bo należę do tej grupy fanów horrorów, która uważa, że w tym gatunku najlepiej sprawdza się prostota, która najwięcej przyjemności zazwyczaj odnajduje w obcowaniu z nieskomplikowanymi filmami grozy. Ale z uwagi na to, że Michael Almereyda okrasił swój scenariusz tajemniczymi wizjami doznawanymi przez główną bohaterkę jego filmu, która to na dodatek (wraz ze swoim mężem) stara się wyjść z nałogu alkoholowego, miałam prawo oczekiwać rozbudowanej warstwy psychologicznej. „Trans” aż się prosił o zdecydowanie większy wgląd w umysł Nory – przynajmniej jej, bo przecież szersze omówienie postaci jej męża i jej krewnych mieszkających w Irlandii też by nie zaszkodziło. Co więcej tą koncepcją Almereyda otworzył sobie drzwi do rozsnucia przed widzami iście tajemniczej opowieści gotyckiej. Takiej, która przynajmniej przez jakiś czas kazałaby odbiorcy zastanawiać się nad tym, czy ma do czynienia z opowieścią o czarownicy, czy historią o kobiecie mającej halucynacje, na skutek odstawienia alkoholu albo nadużywania go. Ale reżyser i scenarzysta „Transu” tej szansy nie wykorzystał. Wolał pójść po linii najmniejszego oporu, stworzyć doskonale czytelne, ktoś może wręcz powiedzieć, że mniej ambitne dziełko, fabułę którego tak na dobrą sprawę można sprowadzić do zdania: „film o czarownicy grasującej po pewnym domostwie w Irlandii”. Ale nie oddawałoby ono tego, co w „Transie” najpiękniejsze, tego, co ujęło mnie najbardziej, co sprawiało, że przyjmowałam tę w gruncie rzeczy niedopracowaną opowieść praktycznie całkowicie bezboleśnie. Mowa o atmosferze, w jakiej utrzymano rzeczony obraz. Wiekowy, okazały dom usytuowany na spowitym mgłą wzgórzu, znacznie oddalonym od skupisk ludzkich, blisko mokradeł, rozległych wysuszonych błoni i niewielu potężnych drzew. Irlandzkie domostwo, wewnątrz którego wiecznie panuje mrok, i w którym można odnaleźć mnóstwo starych przedmiotów, również takich odnoszących się do wierzeń druidów. Ten iście gotycki, wprost tchnący nadnaturalnym zagrożeniem i separacją klimat wprost niesie tę produkcję. Znacznie ułatwia śledzenie tej samej w sobie niezbyt atrakcyjnej fabuły i może być czymś na kształt koła ratunkowego dla tych osób, którzy w którymś momencie poczują, że tracą cierpliwość do tej opowieści. Wówczas mogą skoncentrować całą swoją uwagę na mrocznym, przymglonym otoczeniu postaci, do czasu, aż będą gotowi do ponownego skupienia się na nich samych.

Rola główna przypadła w udziale Alison Elliott, która to w dalszych partiach „Transu” wcielała się nie tylko w postać Nory, ale także zmartwychwstałej wiedźmy. Patrzę tak sobie na tę szarą myszkę Norę, na skąpo umalowaną aktorkę, wyglądającą tak zwyczajnie, z zewnątrz niczym niewyróżniającą się w tłumie szaraczków (takich jak ja) i nie mam żadnych wątpliwości, że Michael Almereyda obrał dobrą drogę. Bo w horrorach zawsze lepiej sprawdzają się takie kreacje protagonistów – dają poczucie realizmu i ułatwiają identyfikację z bohaterami/bohaterkami. A potem przed moimi oczami wyrasta zmartwychwstała czarownica i oto mam dwie odsłony tej samej twarzy – pospolitą, prawie pozbawioną makijażu Norę i istną seksbombę w postaci agresywnej wiedźmy. W obu rolach Elliott spisała się dobrze, ale ze względu na moją fascynację fikcyjnymi czarnymi charakterami płci żeńskiej, mój wzrok silniej przyciągała czarownica – to zamiłowanie wygrało z możliwością wczuwania się w sytuację Nory. Partnerujący tej ostatniej Jared Harris też spisał się niezgorzej, tak samo jak Lois Smith jako babcia głównej bohaterki, ale założę się, że uwagę widzów będzie przyciągał przede wszystkim Christopher Walken, kreujący wuja Nory, profesora Billa Ferritera. Początkowo, rzecz jasna. Rzeczony pan domu, w którym osadzono lwią część akcji „Transu” jawi się niczym klasyczny burzyciel, człowiek, który sprowadza nieszczęście na wszystkie osoby przebywające pod tym dachem. Zwłaszcza na Norę, kobietę próbującą wyrwać się z niszczącego nałogu, borykającą się z zagadkowymi wizjami i traumatycznymi wspomnieniami, która to po latach wraca w swoje rodzinne strony. Planuje spędzić tutaj tylko kilka dni i zabiera ze sobą męża oraz ich ośmioletniego syna. Przede wszystkim chce odwiedzić babcię pozostającą pod opieką syna, profesora Billa i jego adoptowanej córki, obrotnej dziewczynki Alice (scenka z buteleczką z tabletkami zabezpieczoną przed dziećmi to według mnie najlepszy moment z jej udziałem – zabawny i jakże wymowny przynajmniej dla mnie, bo z niejakim wstydem przyznaję, że mnie też zdarzyło się skorzystać z pomocy dziecka przy otwieraniu takiego opakowania). Ale do rzeczy. W początkowych sekwencjach Michael Almereyda stara się kreślić tajemnicę. Również z wykorzystaniem klimatu, ale choć atmosfera tajemniczości, wrogiej nadnaturalności, niesamowitości, będzie emanować ze wszystkich zdjęć to na gruncie fabularnym „Trans” szybko stanie się aż nazbyt oczywisty. Nie będzie trzeba długo czekać na poznanie natury zagrożenia i błądzić w meandrach psychiki Nory w poszukiwaniu odpowiedzi na kilka pytań na temat jej przeszłości, rodziny, przypadłości z którą się zmaga i tym podobnych. Wszystko będzie aż nazbyt klarowne, akcja będzie biegła utartym torem, mocno uproszczonym i w dużym stopniu przewidywalnym (jednego posunięcia Nory nie udało mi się przewidzieć, zaintrygowało mnie też to, co pokazano mi tuż po nim, a bo bardzo smacznie i przewrotnie złączyło się z niektórymi wcześniej ujawnionymi informacjami, ale już sam finał przyprawił mnie o mdłości – i nie jest to komplement, co podkreślam na użytek fanów kina gore). Do pewnego stopnia odprężającym – tak, fabuła „Transu” zadziałała na mnie rozluźniająco, odpoczęłam sobie przy tej przeciętnej historyjce, właściwie pozbawionej mocnych akcentów, tj. takich, które wskazywałyby na to, że twórcy „Transu” chociaż starali się przerazić swoich odbiorców. Nie oni nawet nie próbowali przyprawić kogokolwiek o szybsze bicie serca, uderzyć w niego czymś, co można by uznać za moment szczytowej grozy. Napięcie utrzymywało się na stałym, niezbyt wysokim poziomie i wynikało głównie z mrocznego klimatu, który odnosiłam wrażenie, że ani się nie zagęszczał, ani nie rozpraszał z biegiem trwania tego filmu. A nie przeczę, że stopniowe intensyfikowanie go znacznie uatrakcyjniłoby rzeczoną produkcję.

Według mnie przeciętniak. Horror, który prawdopodobnie najwięcej radości dostarczy miłośnikom filmów grozy o czarownicach, ale i sympatycy szerzej pojętych nastrojowych horrorów mają szansę znaleźć w „Transie” coś dla siebie. Ale czy będą oni czerpali maksimum przyjemności z obcowania z tym obrazem Michela Almereydaya? W to mocno wątpię, bo niestety istnieje duże niebezpieczeństwo, że oprócz pozytywów znajdą tutaj duże negatywy – na tyle istotne i liczne, że mocno rzutujące na ogólny odbiór tej pozycji. W najlepszym wypadku obniżające radość z oglądania, a w najgorszym całkowicie ją odbierające. Bo nie jest to horror, na który wielu widzów będzie potrafiło spoglądać łaskawszym okiem. Choćby zaledwie takim jak ja, a cóż dopiero mówić o zachwycie...

niedziela, 19 sierpnia 2018

„Bad Samaritan” (2018)

Sean Falco i jego najlepszy przyjaciel Derek Sandoval są parkingowymi w wykwintnej restauracji. Zajęcie to wykorzystują do włamywania się do domów wybranych przez nich klientów i okradania ich. Pewnego dnia do restauracji przybywa wyjątkowo nieprzyjemny mężczyzna, bardzo bogaty Cale Erendreich, który powierza swój samochód Seanowi. Ten udaje się nim do domu aroganckiego bogacza, gdzie znajduje związaną młodą kobietę błagającą o ratunek. Sean próbuje ją uwolnić, ale jego starania nie przynoszą rezultatu. W końcu mężczyzna panikuje i opuszcza dom Erendreicha zostawiając jego ofiarę w takiej pozycji, w jakiej ją zastał. Jednak nie zapomina o niej. Chce jej pomóc, ale przeciwko sobie ma bardzo przebiegłego, okrutnego osobnika, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Sean odkrył jego tajemnicę.

W 2013 roku ogłoszono, że spółka Electric Entertainment założona przez Deana Devlina kupiła scenariusz thrillera „No Good Deed” autorstwa Brandona Boyce'a (m.in.„Uczeń szatana” i „Jad”). Trzy lata później poinformowano opinię publiczną, że reżyserią zajmie się sam Devlin, a zdjęcia ruszyły w roku 2017. W międzyczasie zmieniono tytuł na „Bad Samaritan”. W Stanach Zjednoczonych i Kanadzie pod kątem finansowym film zaliczył rozczarowujący weekend otwarcia, ale ogólne reakcje widzów były pozytywne.

Dean Devlin powiedział, że do scenariusza omawianej produkcji przyciągnęły go podobieństwa do starszych filmów Briana De Palmy, których to ja niestety nie dostrzegam. To nie ta liga, nie ta specyfika i zdecydowanie nie taka jakość suspensu, do jakiej przyzwyczaił nas ten konkretny mistrz filmowych dreszczowców. Ale czy to oznacza, że „Bad Samaritan” jest obrazem złym? W mojej ocenie absolutnie nie! Tyle że lepiej nie nastawiać się na kino w stylu Briana De Palmy. Przede wszystkim nie jest to obraz, który jak może (ale nie musi) sugerować przytoczona wyżej wypowiedź jego reżysera, przywodziłby na myśl thrillery z dawnych lat. Zdjęć nie stylizowano na te powstałe w minionych dekadach, patrząc na nie nie ma się złudnego wrażenia obcowania z filmem starszym niż w rzeczywistości, absolutnie nie czuje się tego magicznego ducha starszej kinematografii. Zresztą na gruncie fabularnym też nie do końca. W „Bad Samaritan” nie ma wiele efektów specjalnych, a te które się pojawiają są bardzo oszczędne, a przez to całkiem realistyczne (obrażenia odniesione przez niektóre postacie i widoki trupów). Za wyjątkiem wielkiego wybuchu, rzecz jasna. Stylizowanie zdjęć na powstałe w przeszłości moim zdaniem wyszłoby tej produkcji na dobre, na pewno wzmogłoby moją przyjemność płynącą z oglądania tego dzieła, ale nie chcę żeby ktoś zrozumiał to tak, że „Bad Samaritan” jest obrazem na wskroś plastikowym, odartą z mroku tanią rozrywką, w której coś takiego jak stopniowanie napięcie zwyczajnie nie istnieje. Owszem, realizatorzy często niebezpiecznie zbliżają się do tego przeklętego plastiku, który według mnie okrutnie szpeci niezliczone współczesne thrillery i horrory, ale na szczęście ani razu nie pogrążają się w tym bagnie. A w scenach nocnych na tyle dobrze operują mrokiem, potrafią z niego wydobyć tyle wrogości, przedstawić w tak intensywny sposób, że wątpię, aby znalazło się wielu odbiorców „Bad Samaritan” narzekających na niedobór emocjonalnego napięcia. Ja w każdym razie nie dostałam praktycznie żadnych powodów do niezadowolenia tą materią omawianego przedsięwzięcia Deana Devlina. Co więcej, choć bardzo rzadko mi się to zdarza, był moment, który dosłownie poderwał mnie z fotela... i trochę minęło zanim moje serce się uspokoiło. Jump scenek jest tutaj więcej, ale mnie ruszyła tylko jedna, ta pokazana w domu Cale'a Erendreicha. I choć wiem, że to jeden z najprymitywniejszych zabiegów wykorzystywanych w kinie grozy, to nie potrafię nie docenić tak idealnego wyczucia czasu filmowców i tak donośnego akompaniamentu w momencie uderzenia. Wszystko w punkt – nic więc dziwnego, że tak żywo na to zareagowałam. Myślę, że znajdą się widzowie, na których jeszcze jedna scenkach wywrze zbliżony efekt do tej właśnie omówionej, bo tutaj też wszystko doskonale zsynchronizowano, ale ja zdążyłam się na to przygotować UWAGA SPOILER z powodu wspomnienia pewnego momentu ze „Smakosza” Victora Salvy, które pojawiło się w mojej głowie krótko przed przypuszczeniem tegoż ataku przez twórców „Bad Samaritan” KONIEC SPOILERA. Na gruncie fabularnym film Deana Devlina nie wyróżnia się niczym, co można by uznać za jakąś wielką innowację. Modus operandi drobnych złodziejaszków, Seana Falco i Dereka Sandovala, jest całkiem pomysłowy (tak na marginesie scenka z psem kazała mi pomyśleć o mojej suczce, która to także opanowała sztukę otwierania drzwi) – jako parkingowi mają swobodny dostęp do samochodów klientów restauracji, dla której pracują i to właśnie nimi udają się do ich domów, podczas gdy tamci spożywają kolację w błogiej niewiedzy. Mimo procederu, któremu ci młodzi mężczyźni się oddają, wzbudzają sympatię. Łatwo ich polubić, a nawet uśmiechać się na widok i na wieść o ich nieporadności w ich przestępczych czynnościach. Bawią też niektóre teksty poszczególnych postaci, a tej dwójki najczęściej (chociaż do najgłośniejszego wybuchu śmiechu zmusił mnie jeden z tekstów kobiety porwanej przez Cale'a Erendreicha skierowany do głównego bohatera) i niektóre sytuacje, jak na przykład ta z psem. Ale z tych drugich najbardziej rozśmieszyły mnie pierwsze sceny z udziałem policji – jakże wymowne było to, że reakcją mundurowych na zgłoszenie o przetrzymywaniu kobiety wbrew jej woli było wysłanie we wskazane przez anonimowego (dla nich, nie dla nas) informatora miejsce jednego radiowozu, podczas gdy na potencjalne włamanie zareagowała „cała armia” policjantów... Ot, taki przytyk w stronę gliniarzy. Nie jedyny i nieograniczający się tylko do nich, bo i z agentów FBI też się trochę natrząsano.

Modus operandi dwóch złodziejaszków choć pomysłowy nie stanowi moim zdaniem jakiegoś wielkiego powiewu świeżości w gatunku thrillera. To samo zresztą mogę powiedzieć o sposobie postępowania czarnego charakteru, Cale'a Erendreicha. Bogacza, który porwał młodą kobietę w celu ułożenia jej tak, jak to sobie wymarzył. Trochę to trąci BDSM, ale tylko trochę, bo nie mamy tutaj do czynienia z dobrowolnym układem dwóch stron tylko z klasycznym porwaniem w celu zaspokajania swoich potrzeb. Nie seksualnych sensu stricto, bo Cale nie jest gwałcicielem tylko kimś, kogo można by nazwać łamaczem niewieścich umysłów, osobnikiem, który czerpie przyjemność z przekształcania młodych, w domyśle niezależnych kobiet w całkowicie podległe mu jednostki. W niewolnice, marionetki, które to mają nauczyć się czerpać przyjemność ze służenia mu. Cale jest też stalkerem, co doskonale uwidacznia się w jego niecodziennej relacji z głównym bohaterem filmu Seanem Falco, w tej całkiem emocjonującej rozgrywce dwóch mężczyzn, z których to tylko jeden może się pochwalić doświadczeniem w pastwieniu się nad ludźmi. Zagrane to to jest raczej średnio – zarówno odtwórca roli Seana, Robert Sheehan, jak i David Tennant wcielający się w postać Cale'a mają słabe momenty, przy czym wydaje mi się, że ten drugi miał ich mniej, był trochę bardziej wiarygodny. Pozostali aktorzy, a już zwłaszcza Carlito Olivero, odgrywający najlepszego przyjaciela Seana, Dereka Sandovala, wykazali się jeszcze mniejszą wiarygodnością od tych dwóch wyżej wymienionych panów, chociaż może nie dotyczy to Jacqueline Byers kreującej postać dziewczyny głównego bohatera „Bad Samaritan”. Ale wracając do fabuły. Choć Brandon Boyce, połączył w swoim scenariuszu dwa jakże często wykorzystywane w thrillerach motywy – zwyrodnialca dręczącego młodą kobietę, UWAGA SPOILERA nie po raz pierwszy, bo okazuje się być seryjnym porywaczem i mordercą KONIEC SPOILERA i zarazem stalkera, prześladującego młodego mężczyznę, który stara się naprawić swój niedawny błąd - to wątpię, żeby znalazło się wielu fanów gatunku, którzy będą mieli mu za złe te zapożyczenia z innych dzieł. Bo przedstawił to w tak wciągający sposób, okrasił swój scenariusz tyloma ciekawymi (choć nie odkrywczymi) i trzymającymi w napięciu wydarzeniami oraz nadał akcji takiego pędu, że właściwie trudno złapać oddech. I co ważne nie ma się przy tym poczucia nadmiernego rozpędzenia - tak dużego, że niszczącego klimat zaszczucia i niedającego czasu na dobre zaznajomienie się z postaciami. Nie, akcja biegnie do przodu w stosownym tempie, to znaczy odpowiednim dla mnie. Chociaż, z drugiej strony, wolniejsza narracja na ogół dostarcza mi jeszcze więcej wrażeń, podejrzewam więc, że ta opowieść mogła wypaść w moich oczach jeszcze lepiej. Ale spokojnie, nie bądźmy zachłanni.

W sumie to nie mam żadnych oporów przed rekomendowaniem „Bad Samaritan” Deana Devlina każdemu miłośnikowi filmowych thrillerów. No dobrze, może za wyjątkiem poszukiwaczy oryginalności, tych osób, którzy nie potrafią zadowolić się odgrzewanymi motywami. Ale wszyscy pozostali, i to zarówno przeciwnicy efekciarskiego kina głównego nurtu, jak fani mainstreamowych obrazów, według mnie powinni dać szansę tę produkcji. Nie obiecuję, że przekona ona absolutnie każdego wyjadacza filmowych dreszczowców, ale śmiem podejrzewać, że nie będzie wielu zawiedzionych, że to oto dokonanie Deana Devlina trafi do większości z nich, chociaż pewnie nie w takim stopniu, żeby zaraz mówić o zachwycie. I żeby była jasność – Brian De Palma to nie jest. Mówcie co chcecie, ale ja będę upierać się przy tym, że choć „Bad Samaritan” utrzymuje przyzwoity poziom to do jakości dreszczowców De Palmy jeszcze sporo mu brakuje.

piątek, 17 sierpnia 2018

„Kaliber” (2018)

Marcus, biznesmen z Edynburga, namawia swojego długoletniego przyjaciela Vaughna na wspólny wyjazd do szkockiego regionu Highlands w celu polowania na zwierzynę. Vaughn wolałby zostać ze swoją brzemienną narzeczoną Anną, ale postanawia zrobić przyjemność koledze, który zawsze starał się go chronić. Po dotarciu na miejsce obaj zatrzymują się w podupadającej wiosce, gdzie poznają lidera tutejszej społeczności Logana. I dwie kobiety, Ionę i Karę, z którymi przyjezdni spędzają wieczór. Nazajutrz Marcus i Vaughn zagłębiają się w las i przez parę kolejnych godzin próbują wytropić jakąś zwierzynę. Gdy w końcu im się to udaje sytuacja przybiera tragiczny obrót.

Pełnometrażowy debiut Matta Palmera po raz pierwszy został wyświetlony w czerwcu 2018 na Edinburgh International Film Festival (a niedługo potem jego dystrybucję rozpoczęła platforma Netflix), gdzie został wyróżniony w kategorii „najlepszy film brytyjski”. Ale scenariusz Palmer zaczął pisać aż dziewięć lat wcześniej. Zainspirował go obraz, który ni stąd, ni zowąd pojawił się przed jego oczami, gdy siedział w środku nocy na kanapie. Palmer przyznał, że nie jest płodnym pisarzem i znacznie łatwiejszym rozwiązaniem byłoby zlecenie komuś innemu napisanie scenariusza „Kalibru”, ale doszedł do wniosku, że lepiej, żeby swój pierwszy pełnometrażowy film (wcześniej nakręcił kilka shortów) już na tym etapie opracował sam. Zdjęcia rozpoczęły się w listopadzie 2016 roku, ale po ich zakończeniu trochę potrwało zanim udało się pokazać „Kaliber” szerszej publiczności.

Bardzo dobrze przyjęty przez krytykę i dużą część pozostałych odbiorców, brytyjski thriller „Kaliber” może być przepustką do wielkiej kariery Matta Palmera, reżysera i scenarzysty tego filmowego projektu. Zaskakującego, nie dlatego, że obfitującego w niespodziewane zwroty akcji, tylko z powodu tego, co twórcy robią z widzem za pośrednictwem jakże prostej, niewyszukanej opowieści. A przynajmniej robili ze mną, osobą zupełnie nieprzygotowaną na takie emocje. Osobą, która zasiadła przed ekranem z przeświadczeniem, że zderzy się z co najwyżej przeciętnym survivalem przepełnionym, zdawać by się mogło, niekończącymi się pościgami i strzelaninami. Jedną z inspiracji Matta Palmera było kultowe „Uwolnienie” Johna Boormana, o czym nie wiedziałam przystępując do seansu „Kalibru”, ale zaczęłam to podejrzewać z chwilą wkroczenia głównych bohaterów filmu, Vaughna i Marcusa (przekonujące kreacje Jacka Lowdena i Martina McCanna) do wiejskiego pubu w górzystym regionie Szkocji. W tym momencie światełko alarmowe w mojej głowie rozbłysło z całą mocą, bo tak w thrillerach, jak w horrorach niewielkie społeczności żyjące blisko Natury, w znacznym oddaleniu od miast, zazwyczaj stanowią zagrożenie dla przyjezdnych. Przedstawia się ich jako agresorów, ludzi wrogo nastawionych do obcych i nierespektujących prawa ustalanego przez władze. „Uwolnienie” Johna Boormana można chyba uznać za jednego z najważniejszych filmowych przedstawicieli rzeczonego motywu – każdy, kto tę produkcję zna prawdopodobnie najpierw pomyśli właśnie o niej w tej początkowej partii „Kalibru”. I całkiem możliwe, że zachowa tę myśl na dłużej, bo owe podobieństwa będą się jeszcze unaoczniać, aczkolwiek nie będzie się to odbywać na zasadzie „kopiuj-wklej”. Bo Matt Palmer do motywu wiejskiej społeczności zagrażającej dwóm mieszczuchom podchodzi dość przewrotnie. Nie mamy tutaj do czynienia z prymitywnymi, zwyrodniałymi, godnymi najwyższej pogardy osobnikami, którzy czerpią przyjemność ze znęcania się nad turystami. Właściwie to wydaje się, że przynajmniej większość z nich jest przyjaźnie nastawiona do przyjezdnych, że nie mają nic przeciwko wspólnej zabawie z nimi, że służą im pomocą i chętnie zawiązaliby współpracę z Marcusem na gruncie zawodowym. Liderowi tej wiejskiej społeczności, Loganowi (w tej roli dobrze się spisujący Tony Curran), bardzo zależy na zawiązaniu tej współpracy przez wzgląd na dobro wioski, w której od zawsze mieszka. Miejsce to mocno podupadło, a jedynym ratunkiem dla niego, według Logana, jest układanie się z miastowymi biznesmenami. Takimi jak Marcus, człowiek, którego trudno polubić, choćby przez jego zamiłowanie do polowania na zwierzynę, czy tendencję do patrzenia z góry na ludzi biedniejszych od niego. Dla swojego przyjaciela Vaughna, Marcus jest gotowy zrobić wiele, ale patrząc na ich relację nie można oprzeć się wrażeniu, że ten pierwszy jest kimś na kształt jego podwładnego, że ich przyjaźń nie działa na równych prawach, ale wszystko wskazuje na to, że taki układ im pasuje, że żadnemu z nich jakoś szczególnie to nie przeszkadza. Trudno tutaj dokonać oceny moralnej postaci występujących w „Kalibrze”, bo Matt Palmer w charakterystyce swoich bohaterów unikał czerni i bieli, nie zdecydował się na jaskrawy podział na tych dobrych i tych złych. Wydarzenie, które rozpędza akcję, niezwykle bolesny widok, acz bynajmniej nie z powodu krwawych efektów specjalnych, bo tychże jest tutaj jak na lekarstwo, straszna scenka w jakże malowniczym, gęstym lesie, po ustąpieniu chwilowego szoku wywołała istny zamęt w moim umyśle. Przepełniły mnie sprzeczne uczucia – nienawiść szła w parze ze współczuciem, odraza z wyrozumiałością, pragnienie wpadki z jakże niepożądaną potrzebą dopingowania (anty)bohaterom w tej arcytrudnej rozgrywce. A ściślej jednemu z nich, bo po zastanowieniu stwierdziłam, że jeśli w ogóle można tutaj mówić o jakimś rozgrzeszeniu to tylko w przypadku jednego mężczyzny. Wiem, jak mętnie to brzmi, ale inaczej być nie może w przypadku tak twardego orzecha, jakiego miałam tutaj do zgryzienia. Byłam rozdarta, targały mną sprzeczne emocje. Matt Palmer zdołał zmusić mnie do postawienia się w sytuacji dwóch zaszczutych mężczyzn. Wciąż między wierszami pytał mnie, co bym zrobiła, gdybym znalazła się w takim położeniu, a ilekroć podnosiłam się na duchu myślą, że znalazłabym w sobie siłę, żeby postąpić właściwie prawie słyszałam, jak mówi: łatwo tak myśleć siedząc wygodnie przed ekranem i patrząc na fikcyjne postacie starające się wyjść cało z opresji, w jaką wpadli na iście nieprzyjaznym, oddalonym od cywilizacji, zalesionym terenie.

 (źródło: https://news.newonnetflix.info/)

Mamy tutaj powolne, długie najazdy kamer na wprost zapierające dech w piersi naturalne krajobrazy, które to oprócz zachwytu budzą lekki niepokój. Operatorzy i oświetleniowcy nadają lasom w miarę upiorną formę, za dnia operują różnymi odcieniami szarości, a po zapadnięciu zmroku zręcznie manipulują sztucznym światłem – tak, aby wszystko wokół bohaterów filmu wprost kąpało się w atramentowych, złowróżbnych ciemnościach, podczas gdy na nich samych pada nikłe, mdłe światło z reflektorów i latarek przez nich dzierżonych. Ale według mnie to nie mroczna, wprost emanująca wyalienowaniem i zaszczuciem atmosfera „Kalibru” jest najbardziej wartościowym składnikiem tego obrazu, bo nawet w XXI-wiecznym kinie grozy można znaleźć pozycje jeszcze lepiej wykorzystujące leśną scenerię (za przykłady niech posłużą „Mroczny las” Pala Oie i „W głąb lasu” Gillesa Marchanda). Największym plusem tej produkcji nie był nawet dla mnie ambiwalentny odbiór postaci, trudności w sformułowaniu jednoznacznej oceny pewnych czynów niektórych z nich. I oczywiście nie jakże niewygodne, tak uwielbiane przez miłośników kina grozy wchodzenie w skórę osób, w położeniu których pewnie nikt nie chciałby się znaleźć. Zachęcające do introspekcji, do konfrontacji z nieprzyjemnymi myślami o sobie samym, które przecież niekoniecznie znalazłyby odbicie w rzeczywistości, gdyby znaleźć się w takim samym położeniu, co Vaughn i Marcus. To wszystko, owszem, dodaje smaczku tej produkcji, to bardzo cenne atrakcje dla każdego miłośnika mrocznych, dających do myślenia, acz na pewno nie skomplikowanych, wielowątkowych, czy mocno zaskakujących thrillerów. Ale jestem przekonana, że angażowałabym się w tę historię dużo słabiej, gdyby nie idealnie wyważona narracja. Matt Palmer już na etapie pisania scenariusza wykazał się ogromnym wyczuciem dramaturgii, godnymi pozazdroszczenia zdolnościami oratorskimi i podręcznikową wręcz znajomością reguł, jakimi rządzi się ten gatunek filmowy. To znaczy dokładnie wiedział kiedy powinno się rozpędzić akcję, a kiedy lepiej ją przyhamować i był świadomy tego, z czego jak odnoszę wrażenie nie zdaje sobie sprawy wielu współczesnych twórców kina grozy, że większe komplikacje tylko zaszkodzą widowisku. Prostota jest kluczem do serc widzów – taką zasadą mógł świadomie kierować się Palmer zarówno na etapie pisania scenariusza „Kalibru”, jak i w fazie zdjęciowej, bo efektów specjalnych (i na szczęście nie komputerowych) jest tutaj doprawdy niewiele. Uprzedzam jednak, że to tylko moje domysły wynikłe z tego, co pokazano mi na ekranie. A pokazano opowieść, która wcale nie musiała posiłkować się wymyślnymi efektami specjalnymi, czy na wskroś oryginalnymi lub zaskakującymi wątkami, żebym mogła w niemałym napięciu coraz to głębiej i głębiej zatapiać się w tę śmiertelnie niebezpieczną rozgrywkę, która z każdą kolejną minutą coraz bardziej utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie istnieje dobre wyjście z tej sytuacji. Czyli, że nie może się to dobrze skończyć...

Polecam, polecam, polecam! Każdemu miłośnikowi klimatycznych, trzymających w napięciu filmowych dreszczowców, w wystarczającym stopniu dbających o warstwę psychologiczną, skoncentrowanych na budowaniu silnych i często sprzecznych uczuć u odbiorcy. Na opowiadaniu prostej, acz mocno emocjonującej historii, a nie, jak to niestety często we współczesnej kinematografii bywa, raczeniu oczu odbiorców drogimi efektami specjalnymi i rozpędzoną do granic możliwości akcją, która nie daje nawet czasu na poznanie bohaterów, a co dopiero nasycenie się głębszymi odczuciami. Moim zdaniem takiego debiutu niejeden początkujący reżyser i scenarzysta może Mattowi Palmerowi pozazdrościć, choć oczywiście arcydziełem bym go nie nazwała. Aż tak wybornie nie jest, ale nie mam żadnych wątpliwości, że taki poziom wielu sympatykom filmowych dreszczowców wystarczy do osiągnięcia tak dużej satysfakcji jak moja.