Nadmorskie
miasteczko Amity na Long Island przeżywa poważny kryzys. W
przybrzeżnych wodach pojawił się wyjątkowo niebezpieczny, ogromny
rekin. Żarłacz biały, który z jakiegoś zagadkowego powodu poluje
tylko w okolicach Amity. Również na ludzi. Komendant miejscowej
policji, Martin Brody, już po znalezieniu szczątków pierwszej
ofiary rekina chce zamknąć plaże, ale zostaje zmuszony do odejścia
od tego pomysłu. Niektóre wysoko postawione osoby, ale i większość
zwykłych mieszkańców miasteczka jest zdania, że to jednorazowy
przypadek, a zamknięcie plaż i to w najbardziej dochodowym sezonie
letnim, mogłoby pogrążyć Amity. Brody też jest tego świadomy,
ale po kolejnym ataku rekina nie widzi innego wyjścia. Jego decyzja,
zgodnie z przewidywaniami, ma opłakane skutki dla tutejszego
biznesu. Jedyną szansą na uratowanie Amity od finansowej ruiny jest
jak najszybsze pozbycie się nadzwyczaj groźnego wroga.
Nieżyjący
już amerykański powieściopisarz, scenarzysta i działacz na rzecz
oceanów, Peter Benchley, sławę zyskał w latach 70-tych XX wieku
dzięki swojej bestsellerowej debiutanckiej powieści (wcześniej
napisał dwa utwory non-fiction) pt. „Jaws” (pol. „Szczęki”),
napisanej pod kierownictwem redaktora wydawnictwa Doubleday, Thomasa
Congdona. Benchley od dziecka interesował się rekinami, ale
pierwszy impuls do powstania tej ponadczasowej historii dał mu
artykuł o rybaku nazwiskiem Frank Mundus, który złowił harpunem
żarłacza białego. Inspirację przyniósł mu też film
dokumentalny Petera Gimbela i Jamesa Lipscomba pt. „Blue Water,
White Death”, książka Petera Matthiessena pt. „Blue Meridian:
The Search for the Great White Shark” oraz latami zbierane przez
niego doniesienia z całego świata o atakach rekinów na ludzi.
Wydana w 1974 roku powieść przez ponad czterdzieści tygodni
utrzymywała się na listach bestsellerów w wielu krajach świata.
Szacuje się, że na całym świecie książka rozeszła się w
dwudziestu milionach egzemplarzy. W 1975 roku swoją premierę miał
film Stevena Spielberga na niej oparty, który popularnością
przerósł książkę. Peter Benchley był współautorem scenariusza
tej filmowej adaptacji, która na trwałe zapisała się w historii
kinematografii.
„Dzięki
wiedzy zgromadzonej podczas tuzinów ekspedycji, setek nurkowań i
niezliczonej ilości spotkań z rekinami wielu rodzajów,
uświadomiłem sobie, że dzisiaj już nie napisałbym Szczęk.
Nigdy nie potrafiłbym demonizować zwierząt, szczególnie znacznie
starszych jako gatunek i skuteczniejszych w swoim środowisku niż
ludzie byli lub będą. Chodzi przy tym o zwierzęta niezbędne do
utrzymania naturalnej równowagi w oceanach, które możemy – jeśli
nie zmienimy własnych niszczycielskich zachowań – usunąć z
powierzchni ziemi.” Tak Peter Benchley pisze w przedmowie do
nowszego wydania swojej najgłośniejszej powieści (tutaj: ładne
wydanie Repliki z 2019 roku, w twardej oprawie). Przedmowie napisanej
lata po premierze „Szczęk”, kiedy posiadał nieporównanie
większą wiedzę na temat rekinów. „Szczęki” i w wersji
powieściowej, i jeszcze bardziej filmowej, miały swój udział w
tworzeniu niezwykle szkodliwego mitu na temat tych stworzeń. Że
rzekomo to istoty rozsmakowane w ludzkim mięsie, że takie zmasowane
ataki na nasz gatunek przeprowadzają... Ale z drugiej strony
niejedna osoba dzięki tej historii zainteresowała się biologią
morską i zrozumiała jak ważna jest działalność na rzecz ochrony
podwodnych stworzeń, z rekinami włącznie. Nie pomijając żarłaczy
biały (Carcharodon carcharias) tzw. rekinów ludojadów,
które (ot szczegół) za ludzkim mięsem nie przepadają. Peter
Benchley właśnie ten rodzaj rekina uczynił czarnym charakterem
swojej debiutanckiej powieści, ale stojący po drugiej stronie
barykady przedstawiciele gatunku ludzkiego też nie zostali przez
niego potraktowani ulgowo. Na reżyserze filmowej adaptacji „Szczęk”,
Stevenie Spielbergu, podobnie jak na między innymi wielu krytykach
opiniujących książkę, bohaterowie najgłośniejszej publikacji
Benchleya wywarli wielce niesympatyczne wrażenie. Spielberg
przyznał, że przez to kibicował rekinowi. Nie chciał tego w
swojej wersji „Szczęk”, więc wizerunki niektórych postaci
wygładzono. Wyidealizowano. Do mnie bardziej przemawiają portrety
wykreślone w powieści. Bardziej ludzkie, że tak to ujmę.
Niepozbawione większych wad, pełne skaz, które owszem chwilami
działają mocno odpychająco, ale po namyśle dochodzi się do
wniosku, że to dodaje im wiarygodności. A przynajmniej ja tak
odbierałam te bez wątpienia „niehollywoodzkie postacie” (czego
nie mogę powiedzieć o ekranowej wersji „Szczęk”). Główny
bohater powieści, komendant policji w nadmorskim miasteczku Amity,
Martin Brody, w przeciwieństwie do swojej żony Ellen, urodził się
i wychował w tym regionie. Ellen wywodzi się z wyższych sfer.
Pochodzi z dużego miasta, ale w przeszłości często spędzała w
Amity wakacje. Tak poznała Martina. Ślub, potem trójka dzieci
(chłopców) i zanim się obejrzała wrosła w to prowincjonalne
środowisko, które jedynie w sezonie letnim tętni życiem. Nabiera
kolorytu przez tłumy głównie bogatych turystów, dzięki którym
miejscowi mogą przetrwać do następnego lata. Sezon letni dla Ellen
zawsze jest najcięższy, bo napawa ją tęsknotą za dawnym życiem.
Życiem, którego wyrzekła się dla Martina. Człowieka, którego
nadal darzy miłością, ale... Jej rozterki egzystencjalne każą
nam domniemywać, że Ellen byłaby gotowa porzucić męża, gdyby
tylko nadarzyła się okazja do odzyskania tego, co utraciła. To
może i nie świadczy o niej najlepiej, ale patrząc na Martina...
Cóż, szef policji w Amity, Martin Brody, jest człowiekiem dość
małostkowym, można nawet powiedzieć, że ma skłonność do
infantylnych zachowań albo jak ktoś woli ulegania emocjom. Jest
człowiekiem humorzastym, pobudliwym i niezbyt czułym na niedolę
kobiety, którą notabene szczerze kocha. Oczywiście zdaje sobie
sprawę z katuszy, jakie w każde lato przeżywa jego żona,
doskonale wie, że tęskni za dawnym życiem, ale nie wykazuje
większych starań, żeby choć trochę ulżyć jej w cierpieniu.
Może dlatego, że ma bardzo czasochłonną i odpowiedzialną pracę,
a może po prostu nie jest typem człowieka, któremu z łatwością
przychodzi pocieszanie innych. Tak czy inaczej źle się dzieje w
małżeństwie Brodych. I już choćby z tego wynika, że literacki
pierwowzór ponadczasowego filmu Stevena Spielberga nie ogranicza się
tylko do walki z niezwykle groźnym rekinem. Ale na tym bynajmniej
nie kończą się wątki poboczne egzystujące na kartach tej
kultowej powieści. Wątki, których nie odnajdujemy w filmie
Spielberga – mocno uproszczonej wersji historii monstrualnego
żarłacza białego terroryzującego nadmorską miejscowość na Long
Island.
Wśród głównych różnic pomiędzy książką i jej adaptacją w różnych
opracowaniach, recenzjach, artykułach podaje się wątek miłosny,
romantyczny, czy jeszcze inaczej (i według mnie to najtrafniejsze
określenie) romansowy. Wątek, który uważam dodaje pikanterii tej,
bądź co bądź, prostej opowieści grozy z podgatunku animal
attack. Tak samo druga z najczęściej wymienianych rozbieżności
pomiędzy książką Petera Benchleya i analogicznym filmem Stevena
Spielberga, czyli płaszczyzna gangsterska. Uspokajam jednak osoby,
które nie przepadają za mieszaniem horroru z opowieścią mafijną,
bo autor „Szczęk” wykorzystuje to drugie jedynie w wąskim
zakresie swojej historii o rekinie ludojadzie. W konflikcie pomiędzy
Martinem Brodym i paroma wysoko postawionymi mieszkańcami Amity,
który rodzi się wraz z pierwszym odnotowanym atakiem żarłacza
białego na człowieka. Pierwszą makabryczną śmiercią, a w każdym
razie mniej pozostawiającą wyobraźni niż w wersji Spielberga.
Powieść w ogóle ma bardziej rozbudowaną warstwę gore od
filmu, aczkolwiek entuzjastom horroru ekstremalnego radzę nie
nastawiać się na niezapomniane nagromadzenie przemocy. Bo choć
Benchley istotnie podaje więcej szczegółów na temat makabrycznej
działalności rekina, niż ukazuje film, to krwawe obrazki nie
przewijają się znowu tak często, a i każdy z nich nie zajmuje
tyle miejsca, by można było mówić o epatowaniu odrażającą
przemocą. Żadne tam rozbuchanie, ale i tak mniej delikatnie
obchodzące się z czytelnikiem niż film z widzem. Chociaż...
Niektórzy mogą uznać, że te wszystkie wątki poboczne sprawiają,
że opowieść o najsłynniejszym rekinie w historii popkultury,
wytraca pęd. Nieprzyjemnie spowalnia akcję. Dla mnie jednak to
nieprzyjemne absolutnie nie było. Wręcz przeciwnie: wreszcie mogłam
bardziej zagłębić się w tę fikcyjną opowieść o gigantycznym
żarłaczu białym, który rozsmakował się w ludzkim mięsie.
Wracając do wspomnianego konfliktu pomiędzy Martinem Brodym i
burmistrzem Amity Larrym Vaughanem, mającym silne zaplecze w postaci
na przykład innych prominentnych mieszkańców miasteczka, w tym
cenionego dziennikarza pracującego dla miejscowej gazety, Harry'ego
Meadowsa, z którym Martina, zresztą podobnie jak z Larrym łączy
przyjaźń. Szorstka, ale przyjaźń. Niezwykle agresywny rekin tego
feralnego lata grasujący w przybrzeżnych wodach wbija pomiędzy
nich klin. Naturalnie nienaumyślnie, ale efekt jego terroru jest
taki, że szef policji musi toczyć boje ze swoimi długoletnimi
przyjaciółmi. Niby łatwo opowiedzieć się po jego stronie w tej
wojence, w której ważą się losy całego miasteczka, ale... No
właśnie, tutaj chodzi o przetrwanie tutejszej społeczności –
jeśli Brody postawi na swoim i zamknie plaże, to ta utrzymująca
się głównie z pieniędzy letników miejscowość
najprawdopodobniej upadnie. Jedni uznają, że orędownicy
niezamykania plaż to odrażający materialiści, dla pieniędzy
gotowi nawet narazić ludzi na bolesną śmierć w paszczy
krwiożerczej ryby. Ale myślę, że nie każdy będzie tak
kategoryczny w osądach, że argumenty przedstawione przez Petera
Benchleya, zwłaszcza te padające z ust dziennikarza Harry'ego
Meadowsa do niektórych też będą przemawiać. Całkiem barwnej
postaci i nie tak znowu niesympatycznej, jak mogłoby się wydawać z
samej opozycyjnej postawy Harry'ego względem zamykania plaż w
Amity. W każdym razie w powieści, w przeciwieństwie do jej
adaptacji, można zrozumieć racje obu stron tej zaogniającej się
wojenki powstałej w wyniku pojawienia się w okolicznych wodach
nietypowo zachowującego się drapieżnika. Jest jeszcze młody
ichtiolog, Matt Hooper. Jedna z ważniejszych postaci filmowej
adaptacji „Szczęk”, przy czym sytuacja z tym oceanografem jest
generalnie taka sama jak z Martinem i Ellen Brody: powieściowy Matt
jest osobą bardziej złożoną. Można powiedzieć, że ma też
ciemniejsze oblicze, ale moim zdaniem nie aż tak ciemne jak Quint.
Najbardziej antypatyczna postać „Szczęk” (tzn. dla mnie).
Rybak, który rzuca wyzwanie potężnej rybie siejącej w pełni
uzasadniony postrach w Amity. „Szczęki” napisano w czasach, w
których nie przykładano jeszcze tak dużej wagi do działalności
na rzecz środowiska naturalnego, jak obecnie. Quinta można więc
traktować jak swoiste uosobienie ówczesnego niefrasobliwego,
krótkowzrocznego podejścia dużej części globalnego społeczeństwa
do Natury. Zaśmiecanie oceanu, zabijanie zwierząt również dla
sportu (ale co trzeba zaznaczyć dla Quinta najważniejsze są tutaj
kwestie finansowe), włącznie z gatunkami zagrożonymi, prawnie
chronionymi – to cały Quint. Tymczasem Matt Hooper jest
orędownikiem zgoła innego podejścia do Natury, co zwiastuje
kolejne waśnie pomiędzy ludźmi. Czy staniecie po stronie
mniejszości reprezentowanej przez Hoopera nie zależy tylko od tego,
jak zapatrujecie się na kwestię ochrony środowiska naturalnego,
ale również od tego, jak przyjmiecie wszystko to, co na temat
Hoopera zostanie unaocznione wcześniej, przed wejściem w relację z
Quintem. Przed dla mnie najbardziej męczącym etapem tej opowieści.
Ostatnią częścią „Szczęk”, która przebiega trochę inaczej
(w końcówce nawet bardziej niż trochę) niż w filmie. Też mniej
„hollywoodzko” i co było dla mnie jeszcze bardziej korzystne,
nie w tak rozwleczony sposób, jak w wersji Stevena Spielberga.
Niemniej i tak zdążyłam się wynudzić. Nie zrozumcie mnie źle –
nie jestem antyfanką filmowej adaptacji „Szczęk”. Uważam, że
to całkiem niezłe widowisko jest, ale... nie bijcie... wolę
literaci pierwowzór. Pomimo tego, że spisano go w tak prostym
stylu. Niezbyt starannym, niekładącym takiego nacisku na detale,
jakbym chciała. Zwłaszcza w zakresie budowania małomiasteczkowego
klimatu z konsekwentnie zagęszczającym się poczuciem
zdefiniowanego zagrożenia (swoją drogą kultowe fragmenty z punktu
widzenia rekina wykorzystane w filmie też zaczerpnięto z książki).
Ale jakichś ogromnych powodów do narzekań na warsztat Petera
Benchleya (ani na tłumaczenie Tomasza Kaźmierczaka, wydanie Repliki
z 2019 roku) podczas tej dość emocjonującej lektury mimo wszystko
i tak nie dostałam. Spokojnie dało się czytać, a nawet osobiście
przeżywać doprawdy ciężkie losy mieszkańców nadmorskiego
miasteczka terroryzowanego przez wyjątkowo zawziętego morskiego
drapieżnika, który na trwałe zapisał się w annałach horroru.
Książka
wręcz idealna na plażę. Wakacyjny hit, który zyskał
nieśmiertelność. Również dzięki głośnej adaptacji z 1975 roku
w reżyserii Stevena Spielberga. Ale ta debiutancka powieści Petera
Benchleya także w pojedynkę zapracowała sobie na sukces.
Powieściowe „Jaws” (pol.„Szczęki”) odniosły komercyjny
sukces jeszcze przed powstaniem filmu na jej postawie. Zdecydowanie
bardziej znanego. Czy lepszego? Moim zdaniem nie, ale raczej nie
znajdziecie wiele osób podzielających ten pogląd. Niemniej warto
się z powieściową wersją „Szczęk” zapoznać, nie tylko jeśli
jest się miłośnikiem filmowej adaptacji najpoczytniejszego
literackiego osiągnięcia nieżyjącego już Petera Benchleya.
Osobom nieprzepadającym za filmem też polecam ów ponadczasowy
utwór, bo istnieje szansa, że ta bardziej rozbudowana wersja
historii o najsławniejszym fikcyjnym rekinie dostarczy Wam więcej
emocji. A jeśli nie to... Cóż, jeśli jest się fanem literatury
grozy to myślę, że powinno się znać tak ważną przecież
pozycję, jak „Szczęki” Petera Benchleya. Utwór, jak by na to
nie patrzeć, mający niemały udział w rozwoju gatunku.
Za
książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej