środa, 29 kwietnia 2020

„Abigail Haunting” (2020)


Po zakończeniu toksycznego związku Katie wraca do miasteczka, w którym się wychowała. Do domu swojej matki zastępczej, Marge, która w przeszłości przysporzyła jej wiele cierpień. Kobieta nie opuszcza domu i niewiele mówi, a zakupy dostarcza jej nieznany Katie mężczyzna imieniem Walter. Dziewczyna odnawia znajomość ze swoim kolegą ze szkoły Brianem, który od rozstania z żoną praktycznie samotnie wychowuje kilkuletniego syna Gavina. Katie w domu Marge czuje się bardziej nieswojo niż kiedykolwiek wcześniej. Coraz bardziej utwierdza się bowiem w przekonaniu, że tkwi w nim jakaś nadnaturalna obecność, która stanowi ogromne zagrożenie dla wszystkich domowników.

„Abigail Haunting” to zrealizowany za zaledwie sześćdziesiąt tysięcy dolarów (szacunkowo) amerykański horror nastrojowy ze stajni Indie Film Factory, studia filmowego z siedzibą w Las Vegas, założonego z myślą o niezależnych twórcach przez Charismę Manulat, współautorkę scenariusza „Abigail Haunting”. Scenariusz tworzyła razem ze swoim mężem i współwłaścicielem Indie Film Factory, Kellym Schwarze, który już w pojedynkę zasiadł na krześle reżyserskim. Zdjęcia powstawały w Nevadzie, a dystrybucję rozpoczęto w marcu 2020 roku w Internecie i na DVD.

Nawiedzony dom. Młoda kobieta po przejściach, rodzinne tajemnice... I to w zasadzie tyle. „Abigail Haunting” to film jakich wiele. Na niższej półce filmowego horroru. Bo nie ma tu tej iskry, która podtrzymywałaby zainteresowanie widza. A w każdym razie nie moje. Film otwiera niewiele mówiąca scena w motelu, w której widzimy dwóch mężczyzn i jedną kobietę (główną bohaterkę filmu imieniem Katie), którzy w domyśle właśnie dokonali przestępstwa. Teraz dochodzi do czegoś jeszcze poważniejszego i dziewczyna oddala się samochodem z łupem oraz pistoletem. Czołówka, podczas której wybrzmiewa niepasująca do posępnej scenerii piosenka. Pustynnego krajobrazu, przez który przemyka samochód z Katie za kierownicą. W ogóle prawie cała ścieżka dźwiękowa „Abigail Haunting”, za którą odpowiadał Eric Rickey, wydawała mi się oderwana od obrazu, zupełnie jakby akompaniowała innej, pogodniejszej opowieści. Zdjęcia Michaela Tushausa według mnie zasługiwały na lepszy scenariusz. Atmosfera, którą nie bez pomocy innych, udało mu się wytworzyć w moim mniemaniu jest najsilniejszym składnikiem „Abigail Haunting”. Właściwie jedynym, dla którego z takim mozołem przedzierałam się przez niezachęcające wprowadzenie i rozwinięcie tej pospolitej opowiastki o nawiedzonym domu. Z lekka przybrudzony, ponury i dostatecznie mroczny klimat małego pustynnego miasteczka ewentualnie osady, w którym przycupnął robiący nie mniej złowieszcze wrażenie owiany złą sławą, zaniedbany domek należący do matki zastępczej Katie, która albo jest chora psychicznie (agorafobia i schizofrenia?), albo znajduje się pod kontrolą jakiejś siły nieczystej, albo wszystko naraz – pod tym względem omawiany obraz Kelly'ego Schwarze w moim oczach się bronił, ale szybko dotarło do mnie, że realizatorzy nie mają zamiaru właściwie tego osiągnięcia ukierunkować. Wprawdzie widać dość liczne starania w kierunku intensyfikowania napięcia, ale w takich razach zamiast silnych emocji czułam narastające znużenie. Czyli podczas standardowych samotnych wędrówek po skąpanym w efektownie przyblakłych ciemnościach drewnianym domu i stojącej w jego pobliżu, również należącej do Marge, rozchwianej szopie. Podczas podążania za tajemniczym głosem i innymi alarmującymi dźwiękami rozchodzącymi się w tych przeklętych budowlach. A przynajmniej wiele wskazuje na to, że w tym zacisznym miejscu zagnieździła się jakaś nadnaturalna istota (bądź istoty), napędzana żądzą krzywdzenia śmiertelników. Na upartego można doszukiwać się tutaj bowiem również znaków świadczących za chorobą psychiczną Katie, ale jeśli nawet twórcy ostatecznie pójdą tą drogą, to do tego czasu ewidentnie szczędzą nam przesłanek wskazujących na to bardziej przyziemne wyjaśnienie zagadki domu Marge. Już sam tytuł filmu każe sądzić, że to opowieść o nawiedzeniu przez ducha, ale na tym bynajmniej nie kończą się takie wskazania interpretacyjne. Z drugiej strony sceptycyzm Briana bywa zaraźliwy, a i Katie z czasem zaczyna przypominać stereotypową pacjentką szpitala psychiatrycznego. Wcielająca się w tę rolę Chelsea Jurkiewicz ma dobre momenty, ale częściej balansuje na granicy groteski przez zdecydowanie przesadzoną ekspresję. Innymi razy natomiast wydaje się nazbyt powściągliwa w odmalowywaniu emocji, a chwilami gestykuluje bez seansu, jakby stała na deskach jakiegoś podrzędnego teatrzyku. Austin Collazo w roli Briana, kolegi z dzieciństwa Katie, z którym po powrocie do domu Marge odnawia znajomość, jest natomiast tak niesamowicie „drewniany”, że aż można sobie na nim zęby połamać. Michael Monteiro w roli tajemniczego dobroczyńcy Marge, Waltera, robi wrażenie, jakby czytał wprost z kartki. Podobnie mały Zander Garcia kreujący Gavina, syna Briana. W mojej ocenie tylko Brenda Daly jako Marge udźwignęła swoją, nie tak znowu łatwą, rolę. Bezdenna pustka w oczach, złośliwe uśmieszki od czasu do czasu przemykające po jej poza tym nieruchomej twarzy, złowieszcze brzmienie głosu i całkiem naturalna gwałtowność, w jaką wpada całe jej ciało w rzadkich, ale dzięki niej w miarę widowiskowych momentach. Choć nie jestem do końca przekonana, czy w omówieniu „Abigail Haunting” powinno się, w jakimkolwiek miejscu, stawiać taki przymiotnik, jak „widowiskowy”. Jakoś nie pasuje mi to słowo do tej nieumiejętnie posklejanej opowieści.

(źródło: https://www.amazon.com/)
Fabułę „Abigail Haunting” skonstruowano w oparciu o sprawdzone motywy kina grozy. Motywy niezliczoną już ilość razy wykorzystywane, zwłaszcza w horrorach o zjawiskach nadprzyrodzonych, tradycyjne, a niektórzy pewnie powiedzą oklepane, wtórne, wyeksploatowane do granic możliwości. Ja tam w to wątpię – uważam, że ta konwencja ma nam jeszcze wiele do zaoferowania, ale radzę nie spodziewać się takiej szczodrej oferty od „Abigail Haunting” Kelly'ego Schwarze. Mnie tam na oryginalności niespecjalnie zależy – tak naprawdę to generalnie większą przyjemność czerpię z obcowania ze znanymi składnikami fabularnymi – ale, że tak powiem, zapożyczać też trzeba umieć. Beznamiętne przekładanie na ekran sprawdzonych motywów kina grozy, rzucające się w oczy gubienie się w niezawiłym przecież schemacie i wreszcie brak tej iskry, która przekonałaby mnie, że była w tym jakaś pasja, radość tworzenia, szczere pragnienie podzielenia się swoich entuzjazmem z publicznością. Że choć nieidealny, to przynajmniej był to projekt tworzony nie tylko ze zrozumieniem prawideł, jakimi rządzi się ten gatunek (horror o rzekomych czy faktycznych zjawiskach nadprzyrodzonych), ale i z prawdziwą miłością do niego. W „Abigail Haunting” tego nie czułam, pomimo satysfakcjonującej mnie oprawy wizualnej, tj. atmosfery panującej w domu i szopie Marge i w ogóle całej tej pustynnej okolicy, w której stoją owe najwyraźniej przeklęte budynki. Nie potrafiłam wejść w tę opowieść głównie dlatego, że prowadzono ją w dość niekonsekwentny, nieskoordynowany sposób. Gwałtowne przeskoki od zbliżającej się konfrontacji z nieznanym do względnie spokojnych momentów dnia codziennego... To chyba miał być suspens, ale zamiast niecierpliwego oczekiwania na spodziewaną ingerencję sił nieczystych w życie śmiertelników, wybuch przemocy, czy czegoś w tym rodzaju, jedyny skutek jaki odnosiły na mnie te zabiegi, to usypianie czujność. Powiecie: to już coś, bo jak twórcy wreszcie przejdą do zmasowanego ataku, to nie obejdzie się bez zaskoczenia, a może nawet szoku. Tak, ale nie wiem, co musieliby pokazać, żeby wyrwać mnie z tego letargu, w który sami mnie wpędzili podczas pierwszego etapu zmagań z domniemanym agresywnym duchem. Ot, lampka w pokoju Katie „sama” się zapala, coś niewidzialnego atakuje ją w szopie, bałagan sam się robi (to zupełnie jak u mnie w pokoju!), światło latarki wyławia na ułamek sekundy jakąś widmową postać, a Marge dostaje ataku, który bardziej przypomina opętanie przez demona, ale równie dobrze mogło go nie być. To się dopiero okaże, kiedy twórcy udzielą nam klarownej odpowiedzi na doprawdy niepalące pytanie o naturę zagrożenia czyhającego, jak się okaże, nie tylko w domu i szopie Marge. Jedyna całkiem silnie przykuwająca moją uwagę sekwencja ma miejsce w miejscowych barze, a konkretniej w toalecie dla klientów. Migające światło i realistycznie prezentująca się (a bo charakteryzacja nie jest przekombinowana) zjawa płci żeńskiej nieubłaganie sunąca w kierunku dosłownie sparaliżowanej strachem Katie. Wrażenie może i nie jest całkiem upiorne, ale wreszcie nastąpiło jakieś drgnięcie. Długo wyczekiwany przeze mnie dreszczyk emocji. Niewielki, ale zawsze to coś. Od tego momentu robi się trochę ciekawiej. Akcja nabiera dynamizmu, gwałtowności, ale już nie do końca nieobliczalności. Nadal standard goni standard i co gorsza nie zobaczymy już nic tak emocjonująco, jak scenka w barowej toalecie. A jakby tego było mało Chelsea Jurkiewicz nabiera takiej karykaturalności, a Austin Collazo, co wcześniej wydawało mi się niewykonalne, jeszcze większej drętwoty, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy aby to nie miała być parodia horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych i/lub chorych psychicznie jednostkach takich jak być może Marge i jej adoptowana, dorosła już córka Katie. Ale nie! Oni tak na poważnie... Jednak wbrew wszelkim przewidywaniom na koniec dostałam coś, co odrobinkę osłabiło cierpki posmaczek wywołany tym całym groteskowym przedstawieniem wystawionym tuż przed. Interesujące, dość pomysłowe, chociaż niewywołujące jakichś skrajnie silnie emocji, zamknięcie, jak dotychczas błędnie zakładałam, całkiem pozbawionej kreatywność opowieści o prawdopodobnie nawiedzonym domu w Nevadzie. Nie nazwałabym tego wielką innowacją, ale lekkie tchnienie niepospolitości do mnie dotarło. I co ważniejsze na usta aż cisnęło mi się: „Witamy w Strefie Mroku!”. Szkoda, że dopiero na końcu.

Nie, nie, nie. „Abigail Haunting” Kelly'ego Schwarze to w moim mniemaniu nie jest horror, któremu warto poświęcać uwagę. Chyba że naprawdę nie ma się innego pomysłu na spędzenie czasu wolnego. Chociaż i w takim przypadku radziłabym zastanowić się, czy nie lepiej po prostu wybrać się na rekreacyjny spacer. Ten niskobudżetowy twór, moim zdaniem, wprawdzie nie jest zupełnie pozbawiony plusów, z których największym jest niewątpliwie, to znaczy według mnie, dość mroczna oprawa wizualna (kolorystyka zdjęć), ale żeby jeszcze coś z tego wynikało... Tak by było, gdyby trafił się lepszy scenariusz. Zgrabniej rozsnuty, bo w takiej rozproszonej formie naprawdę ciężko się odnaleźć. Trudno się w to zaangażować, bo twórcy wydają się robić wszystko by odciągać naszą uwagę od ekranu. A przynajmniej moją, bo choć bardzo się starałam nie zdołałam wykrzesać z siebie zainteresowania tym konwencjonalnym (może poza końcówką) horrorem o najprawdopodobniej nawiedzonym domu, stojącym w nie tak znowu pospolitej, pustynnej scenerii. Z drobnymi wyjątkami, ale... No właśnie, drobnymi.

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Peter Benchley „Szczęki”


Nadmorskie miasteczko Amity na Long Island przeżywa poważny kryzys. W przybrzeżnych wodach pojawił się wyjątkowo niebezpieczny, ogromny rekin. Żarłacz biały, który z jakiegoś zagadkowego powodu poluje tylko w okolicach Amity. Również na ludzi. Komendant miejscowej policji, Martin Brody, już po znalezieniu szczątków pierwszej ofiary rekina chce zamknąć plaże, ale zostaje zmuszony do odejścia od tego pomysłu. Niektóre wysoko postawione osoby, ale i większość zwykłych mieszkańców miasteczka jest zdania, że to jednorazowy przypadek, a zamknięcie plaż i to w najbardziej dochodowym sezonie letnim, mogłoby pogrążyć Amity. Brody też jest tego świadomy, ale po kolejnym ataku rekina nie widzi innego wyjścia. Jego decyzja, zgodnie z przewidywaniami, ma opłakane skutki dla tutejszego biznesu. Jedyną szansą na uratowanie Amity od finansowej ruiny jest jak najszybsze pozbycie się nadzwyczaj groźnego wroga.

Nieżyjący już amerykański powieściopisarz, scenarzysta i działacz na rzecz oceanów, Peter Benchley, sławę zyskał w latach 70-tych XX wieku dzięki swojej bestsellerowej debiutanckiej powieści (wcześniej napisał dwa utwory non-fiction) pt. „Jaws” (pol. „Szczęki”), napisanej pod kierownictwem redaktora wydawnictwa Doubleday, Thomasa Congdona. Benchley od dziecka interesował się rekinami, ale pierwszy impuls do powstania tej ponadczasowej historii dał mu artykuł o rybaku nazwiskiem Frank Mundus, który złowił harpunem żarłacza białego. Inspirację przyniósł mu też film dokumentalny Petera Gimbela i Jamesa Lipscomba pt. „Blue Water, White Death”, książka Petera Matthiessena pt. „Blue Meridian: The Search for the Great White Shark” oraz latami zbierane przez niego doniesienia z całego świata o atakach rekinów na ludzi. Wydana w 1974 roku powieść przez ponad czterdzieści tygodni utrzymywała się na listach bestsellerów w wielu krajach świata. Szacuje się, że na całym świecie książka rozeszła się w dwudziestu milionach egzemplarzy. W 1975 roku swoją premierę miał film Stevena Spielberga na niej oparty, który popularnością przerósł książkę. Peter Benchley był współautorem scenariusza tej filmowej adaptacji, która na trwałe zapisała się w historii kinematografii.

Dzięki wiedzy zgromadzonej podczas tuzinów ekspedycji, setek nurkowań i niezliczonej ilości spotkań z rekinami wielu rodzajów, uświadomiłem sobie, że dzisiaj już nie napisałbym Szczęk. Nigdy nie potrafiłbym demonizować zwierząt, szczególnie znacznie starszych jako gatunek i skuteczniejszych w swoim środowisku niż ludzie byli lub będą. Chodzi przy tym o zwierzęta niezbędne do utrzymania naturalnej równowagi w oceanach, które możemy – jeśli nie zmienimy własnych niszczycielskich zachowań – usunąć z powierzchni ziemi.” Tak Peter Benchley pisze w przedmowie do nowszego wydania swojej najgłośniejszej powieści (tutaj: ładne wydanie Repliki z 2019 roku, w twardej oprawie). Przedmowie napisanej lata po premierze „Szczęk”, kiedy posiadał nieporównanie większą wiedzę na temat rekinów. „Szczęki” i w wersji powieściowej, i jeszcze bardziej filmowej, miały swój udział w tworzeniu niezwykle szkodliwego mitu na temat tych stworzeń. Że rzekomo to istoty rozsmakowane w ludzkim mięsie, że takie zmasowane ataki na nasz gatunek przeprowadzają... Ale z drugiej strony niejedna osoba dzięki tej historii zainteresowała się biologią morską i zrozumiała jak ważna jest działalność na rzecz ochrony podwodnych stworzeń, z rekinami włącznie. Nie pomijając żarłaczy biały (Carcharodon carcharias) tzw. rekinów ludojadów, które (ot szczegół) za ludzkim mięsem nie przepadają. Peter Benchley właśnie ten rodzaj rekina uczynił czarnym charakterem swojej debiutanckiej powieści, ale stojący po drugiej stronie barykady przedstawiciele gatunku ludzkiego też nie zostali przez niego potraktowani ulgowo. Na reżyserze filmowej adaptacji „Szczęk”, Stevenie Spielbergu, podobnie jak na między innymi wielu krytykach opiniujących książkę, bohaterowie najgłośniejszej publikacji Benchleya wywarli wielce niesympatyczne wrażenie. Spielberg przyznał, że przez to kibicował rekinowi. Nie chciał tego w swojej wersji „Szczęk”, więc wizerunki niektórych postaci wygładzono. Wyidealizowano. Do mnie bardziej przemawiają portrety wykreślone w powieści. Bardziej ludzkie, że tak to ujmę. Niepozbawione większych wad, pełne skaz, które owszem chwilami działają mocno odpychająco, ale po namyśle dochodzi się do wniosku, że to dodaje im wiarygodności. A przynajmniej ja tak odbierałam te bez wątpienia „niehollywoodzkie postacie” (czego nie mogę powiedzieć o ekranowej wersji „Szczęk”). Główny bohater powieści, komendant policji w nadmorskim miasteczku Amity, Martin Brody, w przeciwieństwie do swojej żony Ellen, urodził się i wychował w tym regionie. Ellen wywodzi się z wyższych sfer. Pochodzi z dużego miasta, ale w przeszłości często spędzała w Amity wakacje. Tak poznała Martina. Ślub, potem trójka dzieci (chłopców) i zanim się obejrzała wrosła w to prowincjonalne środowisko, które jedynie w sezonie letnim tętni życiem. Nabiera kolorytu przez tłumy głównie bogatych turystów, dzięki którym miejscowi mogą przetrwać do następnego lata. Sezon letni dla Ellen zawsze jest najcięższy, bo napawa ją tęsknotą za dawnym życiem. Życiem, którego wyrzekła się dla Martina. Człowieka, którego nadal darzy miłością, ale... Jej rozterki egzystencjalne każą nam domniemywać, że Ellen byłaby gotowa porzucić męża, gdyby tylko nadarzyła się okazja do odzyskania tego, co utraciła. To może i nie świadczy o niej najlepiej, ale patrząc na Martina... Cóż, szef policji w Amity, Martin Brody, jest człowiekiem dość małostkowym, można nawet powiedzieć, że ma skłonność do infantylnych zachowań albo jak ktoś woli ulegania emocjom. Jest człowiekiem humorzastym, pobudliwym i niezbyt czułym na niedolę kobiety, którą notabene szczerze kocha. Oczywiście zdaje sobie sprawę z katuszy, jakie w każde lato przeżywa jego żona, doskonale wie, że tęskni za dawnym życiem, ale nie wykazuje większych starań, żeby choć trochę ulżyć jej w cierpieniu. Może dlatego, że ma bardzo czasochłonną i odpowiedzialną pracę, a może po prostu nie jest typem człowieka, któremu z łatwością przychodzi pocieszanie innych. Tak czy inaczej źle się dzieje w małżeństwie Brodych. I już choćby z tego wynika, że literacki pierwowzór ponadczasowego filmu Stevena Spielberga nie ogranicza się tylko do walki z niezwykle groźnym rekinem. Ale na tym bynajmniej nie kończą się wątki poboczne egzystujące na kartach tej kultowej powieści. Wątki, których nie odnajdujemy w filmie Spielberga – mocno uproszczonej wersji historii monstrualnego żarłacza białego terroryzującego nadmorską miejscowość na Long Island.

Wśród głównych różnic pomiędzy książką i jej adaptacją w różnych opracowaniach, recenzjach, artykułach podaje się wątek miłosny, romantyczny, czy jeszcze inaczej (i według mnie to najtrafniejsze określenie) romansowy. Wątek, który uważam dodaje pikanterii tej, bądź co bądź, prostej opowieści grozy z podgatunku animal attack. Tak samo druga z najczęściej wymienianych rozbieżności pomiędzy książką Petera Benchleya i analogicznym filmem Stevena Spielberga, czyli płaszczyzna gangsterska. Uspokajam jednak osoby, które nie przepadają za mieszaniem horroru z opowieścią mafijną, bo autor „Szczęk” wykorzystuje to drugie jedynie w wąskim zakresie swojej historii o rekinie ludojadzie. W konflikcie pomiędzy Martinem Brodym i paroma wysoko postawionymi mieszkańcami Amity, który rodzi się wraz z pierwszym odnotowanym atakiem żarłacza białego na człowieka. Pierwszą makabryczną śmiercią, a w każdym razie mniej pozostawiającą wyobraźni niż w wersji Spielberga. Powieść w ogóle ma bardziej rozbudowaną warstwę gore od filmu, aczkolwiek entuzjastom horroru ekstremalnego radzę nie nastawiać się na niezapomniane nagromadzenie przemocy. Bo choć Benchley istotnie podaje więcej szczegółów na temat makabrycznej działalności rekina, niż ukazuje film, to krwawe obrazki nie przewijają się znowu tak często, a i każdy z nich nie zajmuje tyle miejsca, by można było mówić o epatowaniu odrażającą przemocą. Żadne tam rozbuchanie, ale i tak mniej delikatnie obchodzące się z czytelnikiem niż film z widzem. Chociaż... Niektórzy mogą uznać, że te wszystkie wątki poboczne sprawiają, że opowieść o najsłynniejszym rekinie w historii popkultury, wytraca pęd. Nieprzyjemnie spowalnia akcję. Dla mnie jednak to nieprzyjemne absolutnie nie było. Wręcz przeciwnie: wreszcie mogłam bardziej zagłębić się w tę fikcyjną opowieść o gigantycznym żarłaczu białym, który rozsmakował się w ludzkim mięsie. Wracając do wspomnianego konfliktu pomiędzy Martinem Brodym i burmistrzem Amity Larrym Vaughanem, mającym silne zaplecze w postaci na przykład innych prominentnych mieszkańców miasteczka, w tym cenionego dziennikarza pracującego dla miejscowej gazety, Harry'ego Meadowsa, z którym Martina, zresztą podobnie jak z Larrym łączy przyjaźń. Szorstka, ale przyjaźń. Niezwykle agresywny rekin tego feralnego lata grasujący w przybrzeżnych wodach wbija pomiędzy nich klin. Naturalnie nienaumyślnie, ale efekt jego terroru jest taki, że szef policji musi toczyć boje ze swoimi długoletnimi przyjaciółmi. Niby łatwo opowiedzieć się po jego stronie w tej wojence, w której ważą się losy całego miasteczka, ale... No właśnie, tutaj chodzi o przetrwanie tutejszej społeczności – jeśli Brody postawi na swoim i zamknie plaże, to ta utrzymująca się głównie z pieniędzy letników miejscowość najprawdopodobniej upadnie. Jedni uznają, że orędownicy niezamykania plaż to odrażający materialiści, dla pieniędzy gotowi nawet narazić ludzi na bolesną śmierć w paszczy krwiożerczej ryby. Ale myślę, że nie każdy będzie tak kategoryczny w osądach, że argumenty przedstawione przez Petera Benchleya, zwłaszcza te padające z ust dziennikarza Harry'ego Meadowsa do niektórych też będą przemawiać. Całkiem barwnej postaci i nie tak znowu niesympatycznej, jak mogłoby się wydawać z samej opozycyjnej postawy Harry'ego względem zamykania plaż w Amity. W każdym razie w powieści, w przeciwieństwie do jej adaptacji, można zrozumieć racje obu stron tej zaogniającej się wojenki powstałej w wyniku pojawienia się w okolicznych wodach nietypowo zachowującego się drapieżnika. Jest jeszcze młody ichtiolog, Matt Hooper. Jedna z ważniejszych postaci filmowej adaptacji „Szczęk”, przy czym sytuacja z tym oceanografem jest generalnie taka sama jak z Martinem i Ellen Brody: powieściowy Matt jest osobą bardziej złożoną. Można powiedzieć, że ma też ciemniejsze oblicze, ale moim zdaniem nie aż tak ciemne jak Quint. Najbardziej antypatyczna postać „Szczęk” (tzn. dla mnie). Rybak, który rzuca wyzwanie potężnej rybie siejącej w pełni uzasadniony postrach w Amity. „Szczęki” napisano w czasach, w których nie przykładano jeszcze tak dużej wagi do działalności na rzecz środowiska naturalnego, jak obecnie. Quinta można więc traktować jak swoiste uosobienie ówczesnego niefrasobliwego, krótkowzrocznego podejścia dużej części globalnego społeczeństwa do Natury. Zaśmiecanie oceanu, zabijanie zwierząt również dla sportu (ale co trzeba zaznaczyć dla Quinta najważniejsze są tutaj kwestie finansowe), włącznie z gatunkami zagrożonymi, prawnie chronionymi – to cały Quint. Tymczasem Matt Hooper jest orędownikiem zgoła innego podejścia do Natury, co zwiastuje kolejne waśnie pomiędzy ludźmi. Czy staniecie po stronie mniejszości reprezentowanej przez Hoopera nie zależy tylko od tego, jak zapatrujecie się na kwestię ochrony środowiska naturalnego, ale również od tego, jak przyjmiecie wszystko to, co na temat Hoopera zostanie unaocznione wcześniej, przed wejściem w relację z Quintem. Przed dla mnie najbardziej męczącym etapem tej opowieści. Ostatnią częścią „Szczęk”, która przebiega trochę inaczej (w końcówce nawet bardziej niż trochę) niż w filmie. Też mniej „hollywoodzko” i co było dla mnie jeszcze bardziej korzystne, nie w tak rozwleczony sposób, jak w wersji Stevena Spielberga. Niemniej i tak zdążyłam się wynudzić. Nie zrozumcie mnie źle – nie jestem antyfanką filmowej adaptacji „Szczęk”. Uważam, że to całkiem niezłe widowisko jest, ale... nie bijcie... wolę literaci pierwowzór. Pomimo tego, że spisano go w tak prostym stylu. Niezbyt starannym, niekładącym takiego nacisku na detale, jakbym chciała. Zwłaszcza w zakresie budowania małomiasteczkowego klimatu z konsekwentnie zagęszczającym się poczuciem zdefiniowanego zagrożenia (swoją drogą kultowe fragmenty z punktu widzenia rekina wykorzystane w filmie też zaczerpnięto z książki). Ale jakichś ogromnych powodów do narzekań na warsztat Petera Benchleya (ani na tłumaczenie Tomasza Kaźmierczaka, wydanie Repliki z 2019 roku) podczas tej dość emocjonującej lektury mimo wszystko i tak nie dostałam. Spokojnie dało się czytać, a nawet osobiście przeżywać doprawdy ciężkie losy mieszkańców nadmorskiego miasteczka terroryzowanego przez wyjątkowo zawziętego morskiego drapieżnika, który na trwałe zapisał się w annałach horroru.

Książka wręcz idealna na plażę. Wakacyjny hit, który zyskał nieśmiertelność. Również dzięki głośnej adaptacji z 1975 roku w reżyserii Stevena Spielberga. Ale ta debiutancka powieści Petera Benchleya także w pojedynkę zapracowała sobie na sukces. Powieściowe „Jaws” (pol.„Szczęki”) odniosły komercyjny sukces jeszcze przed powstaniem filmu na jej postawie. Zdecydowanie bardziej znanego. Czy lepszego? Moim zdaniem nie, ale raczej nie znajdziecie wiele osób podzielających ten pogląd. Niemniej warto się z powieściową wersją „Szczęk” zapoznać, nie tylko jeśli jest się miłośnikiem filmowej adaptacji najpoczytniejszego literackiego osiągnięcia nieżyjącego już Petera Benchleya. Osobom nieprzepadającym za filmem też polecam ów ponadczasowy utwór, bo istnieje szansa, że ta bardziej rozbudowana wersja historii o najsławniejszym fikcyjnym rekinie dostarczy Wam więcej emocji. A jeśli nie to... Cóż, jeśli jest się fanem literatury grozy to myślę, że powinno się znać tak ważną przecież pozycję, jak „Szczęki” Petera Benchleya. Utwór, jak by na to nie patrzeć, mający niemały udział w rozwoju gatunku.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej
https://inverso.pl/

sobota, 25 kwietnia 2020

„Behind You” (2020)


Po śmierci matki nastoletnia Olivia i jej młodsza siostra Claire trafiają pod opiekę ciotki Beth, z którą wcześniej nie utrzymywały kontaktu. Kobieta nie jest zadowolona z ich obecności w swoim domu, ale najprawdopodobniej to tylko układ tymczasowy, wynikły z chwilowej niemożności skontaktowania się z przebywającym poza granicami kraju ojcem dziewczynek. Już pierwszego dnia ciotka Beth przedstawia im zasady, których pod żadnym pozorem nie wolno im łamać. Żadnego opuszczania pokoju nocą, przebywania w kuchni pomiędzy posiłkami i podejmowania jakichkolwiek prób wejścia do zamkniętej na klucz piwnicy. Olivia szybko zauważa, że w łazience przylegającej do sypialni jej i jej siostry znajduje się zakamuflowane pod tapetą lustro, w którym dostrzega coś niepokojącego. Claire natomiast zaczyna wsłuchiwać się w podszepty jakiejś niewidzialnej istoty.

Amerykański niskobudżetowy horror o zjawiskach nadprzyrodzonych pt. „Behind You” to dzieło debiutujących reżyserów, Andrew Mechama i Matthew Whedona, którym powierzono również zadanie przerobienia już istniejącego scenariusza. Wizja nie była więc tak do końca ich, ale producenci nie byli zadowoleni z tak wielu obszarów pierwotnego skryptu, że Mecham i Whedon musieli w zasadzie napisać rzecz od nowa, w oparciu o zaakceptowane już pomysły. Obaj wolą klasyczne horrory od współczesnych, zwłaszcza te w bogate w symbolikę i dotykające głębszych lęków, a nie bazujące na jump scenkach. Pracując nad „Behind You” myśleli przede wszystkim o „Lśnieniu” Stanleya Kubricka, a wręcz starali się co nieco naśladować. Film trafił bezpośrednio na platformy VOD w kwietniu 2020 roku.

Prolog „Behind You” kazał mi założyć, że będzie to obraz ochoczo wykorzystujący lustra. Nie, nie myślałam o „Lustrach” Alexandre Aja. Mierzyłam wyżej: w „Oculus” Mike'a Flanagana i „Czarnego łabędzia” Darrena Aronofsky'ego. Nie wiem dlaczego, ale miałam nadzieję na podobne podejścia do luster eksponujących niecodzienne zjawiska. Ale choć w „Behind You” przedmioty te odgrywają istotną rolę, to niestety kierunek obrany przez początkujących reżyserów mocno rozczarowuje. Najpierw wejście w twardy schemat. Standardowy motyw zakwaterowania w nowym domu, tym razem należącym do niesprawiającej sympatycznego wrażenia starszej kobiety imieniem Beth (nieprzekonująca kreacja Jan Broberg). Jej nieproszonymi gośćmi są nastoletnia Olivia i jej młodsza siostra Claire (dość przyzwoite występy Addy Miller i Elizabeth Birkner), które niedawno straciły ukochaną matkę. A teraz są zmuszone mieszkać u krewnej, która nie ukrywa, że nie jest zadowolona z ich towarzystwa i na dodatek oczekuje bezwzględnego przestrzegania kilku zasad panujących w jej domu. Zasad, które chyba każdemu odbiorcy „Behind You” każą sądzić, że z tą nieruchomością jest coś mocno nie tak. O ile rzecz jasna taki wniosek nie nasunie im się już po przekroczeniu jej progu przez młode bohaterki filmu. Nieskomplikowanej opowieści, która wygląda jakby spisywano ją w wielkim pośpiechu. I rzeczywiście harmonogram był tak napięty, że Andrew Mecham i Matthew Whedon nie mieli wiele czasu do namysłu. A dodatkowym utrudnieniem był dla nich wymóg dostosowywania swoich pomysłów do wizji wykreślonej przez kogoś innego. Efekt nasunął mi skojarzenia ze strategią polskich ustawodawców - „pisanie na kolenie”. Nieważne jak, byle szybko. I mamy oto twór, w którym dostrzega się wprawdzie nieśmiałe próby przywoływania ducha kina grozy z dawnych lat - postawiłabym na lata 90-te XX wieku - aczkolwiek pełnego efektu w tej materii „Behind You” z pewnością nie osiąga. Powiedziałabym wręcz, że to zaledwie przebłyski, ale jeśli o mnie chodzi to jak najbardziej pożądane. Bo w „Behind You” przede wszystkim rozgościła się nijakość, z tym większą więc ulgą przyjmowałam te, bądź co bądź, niezbyt dopieszczone naleciałości retro. Czerwień. To najbardziej charakterystyczny element omawianego obrazu. Nie przez dominację w całokształcie, tylko w paru konkretnych sekwencjach, które przypuszczalnie zostały pomyślane jako element najbardziej odróżniający ten obraz od innych współczesnych straszaków. Piwnica skąpana w głębokiej czerwieni. Trochę kiczowatej, ale jest to ten rodzaj kiczu, który bardziej pieści, niźli rani moje oczy. Kicz rodem z kina grozy ostatniej dekady XX wieku, a nie nowoczesny plastik, którego niezmiennie obawiam się w kontaktach ze współczesnymi filmowymi tworami zwłaszcza grozy. „Behind You” naprędce kreśli nam obraz niepełnoletnich sióstr, które na swoje nieszczęście trafiły do, jak wszystko na to wskazuje, nawiedzonego domu na przedmieściach. Pod niezbyt opiekuńcze skrzydła siostry swojej niedawno zmarłej matki, starszej kobiety o imieniu Beth, która zachowuje się cokolwiek podejrzanie. Twórcy właściwie nie pozwalają nam wyjść od innego założenia niźli takiego, że ciotka Beth jest strażniczką jakiejś mrocznej tajemnicy. Więcej nawet, bo myślę, że rozpracowanie tego w szczegółach nikomu trudności nie nastręczy. A na pewno nie osobom, które miały już okazję trochę horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych obejrzeć. Wszystko w „Behind You” toczy się bowiem po utartym torze. Żadnych fabularnych niespodzianek sympatyk gatunku tutaj raczej nie znajdzie. Co dla mnie wadą by nie było, gdyby tylko Andrew Mecham i Matthew Whedon nie wykładali sprawdzonych motywów w tak toporny sposób.

Żeby wywołać tytułowego Candymana w kultowym slasherze Bernarda Rose'a, opartym na opowiadaniu Clive'a Barkera pt. „Zakazany”, należało pięciokrotnie wypowiedzieć jego imię przed lustrem. W „Behind You” mamy podobny motyw. Zbliżony sposób przywoływania złego, co swoją drogą dokonuje się trochę za szybko. Nie mamy szansy lepiej poznać Olivii i Claire, dwóch zagubionych dziewcząt obecnie będących na etapie przejściowym. Tuż po śmierci matki i przed zamieszkaniem z ojcem. To znaczy wszyscy zakładają, że ostatecznie siostry trafią pod opiekę ojca, ale jako że jeszcze nie zdołano nawiązać z nim kontaktu, nie wiadomo, jak ów mężczyzna będzie się zapatrywał na taką perspektywę. Niewykluczone, że dziewczętom na stałe przyjdzie mieszkać z nieprzychylnie do nich nastawioną ciotką. O ile kobieta zechce je zaadoptować. Ale to wszystko tylko przypuszczania. Wybieganie myślą w przyszłość, która możliwe, że nigdy nie nadejdzie. Bo w domu ciotki Beth coś mrocznego się zagnieździło. Jakaś nadnaturalna istota, z obecności której gospodyni najwidoczniej doskonale zdaje sobie sprawę. A jeśli ona, to też jej jedyny przyjaciel, Charles („drewniana” kreacja Philipa Brodie'ego), który w przeciwieństwie do Beth nie daje Olivii i Claire odczuć, że ich obecność w tym domu jest niemile widziana. Mężczyzna bardzo się stara, by dziewczęta dobrze się tutaj czuły. Ale wziąwszy pod uwagę to, co przeżyły i negatywne nastawienie ich krewniaczki, starania mężczyzny zdają się być z góry skazane na porażkę. Nigdy jednak nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej. Życiowa mądrość, która i w „Behind You” znajduje zastosowanie. Olivia i Claire nie mają zamiaru łamać zasad panujących w domu ciotki, ale nikogo nie powinno zaskoczyć, że ostatecznie tak się dzieje. Mała Claire robi coś, czego robić nie powinna. I nie dlatego, że apodyktyczna tymczasowa opiekunka tego od niej wymaga. Trudno nie założyć, że owe reguły mają fundamentalne znaczenie dla bezpieczeństwa wszystkich osób przebywających w tym feralnym domu na przedmieściach, że tylko bezwzględne trzymanie się wytycznych Beth gwarantuje względny spokój wszystkim domownikom. Claire nie łamie zasad przez nieopanowaną dziecięcą ciekawość, tylko kieruje się podszeptami jakiejś niewidzialnej istoty. Małej zostało obiecane coś, czego najbardziej pragnie. Wystarczy tylko zdobyć klucz do piwnicy, zejść pod ziemię i tam wykonać jedno proste zadanie. A potem... No cóż, pewnie wszystko to znacie, a w innym wydaniu może nawet kochacie, ale w „Behind You” wszystkie te nieodkrywcze cegiełki posklejano bez staranności. To włożymy tu, to tam i jeszcze dokoptujemy to. Przy niczym nie będziemy się na dłużej zatrzymywać. Prześlizgniemy się przez wszystkie wątki, zamiast je rozwijać. Bo w sumie co tu rozwijać? Jest nawiedzony dom i są śmiertelnicy, którzy muszą walczyć z nieznanym zagrożeniem. A na pewno Olivia i Claire, bo wygląda na to, że Andrew Mechamowi i Matthew Whedonowi zależało na tym, byśmy przez dłuższy czas zastanawiali się, jak postąpią Beth i Charles. Czy będą stanowić dodatkowe zagrożenie dla nieletnich sióstr, czy raczej będą robili wszystko co w ich mocy by ocalić życie dziewcząt? Ujmę to tak: Mecham i Whedon muszą jeszcze popracować nad technikami budowania dręczącej tajemnicy. Nad zasiewaniem w widzach jakichś większych wątpliwości, palących pytań, co do dalszego rozwoju historii, która zauważalnie nie miała być aż tak oczywista, jaką się okazała. Część z tego przez jakiś czas miało być dla nas ukryte, ale chyba już bardziej czytelnie nie można było tego przedstawić. Trafne wnioski właściwie same mi się nasuwały. A emocje... Jakie emocje? Szanuję twórców „Behind You” za nieczęste sięganie po prymitywne efekty „buuu!”, ale szczerze mówiąc poza tym nie bardzo było na czym oko zawiesić. Szybka akcja. A teraz ciemność, ciemność widzę... O! Coś wypatrzyłam... A nie, to tylko dalszy ciąg biegania po przeklętym domu Beth. Ale zaraz, chyba coś się dzieje. A no tak, to kolejne niewzbudzające emocji natarcie, które nawet jeśli skończy się śmiercią to pewnie nie będzie to śmierć godna odnotowania w annałach filmowego horroru. I rzeczywiście krwi trochę się przelewa. Niewiele. I to tyle. Więcej powiedzieć o tym... ekhm... „pokazie gore powiedzieć nie umiem. Przeszło tak samo jak wszystko w „Behind You”. Zupełnie jakbym wpatrywała się w ścianę. Marnotrawstwo czasu, ot co! No niech będzie, czasami coś ciekawszego z tego wyłowiłam. Jakieś tam błyski widmowej postaci, która szczególnie upiornego wrażenia wprawdzie na mnie nie robiła, ale lepsze migawkowe manifestacje istoty z zaświatów od chaotycznej bieganiny, nawoływania się się w chwilami za gęstych i niezmiennie nieintensywnych ciemnościach oraz okładania pięściami nicości, tzn. niewidzialnego wroga. Niektóre sekwencje z udziałem Elizabeth Birkner, te co bardziej gwałtowniejsze, też z lekka wybijają się z tych oparów nijakości, ale należytego rozwinięcia i tego konwencjonalnego wątku też nie dostałam. Jest jednak jakaś pociecha. Całkiem nastrojowy muzyczny motyw przewodni skomponowany przez Christiana Davisa (stylizowany na dźwięk z pozytywki) i wpadający w ucho, utrzymany w podobnej (wolnej i złowrogiej) tonacji, powiedziałabym, gotycki kawałek rozbrzmiewający pod koniec filmu.

Andrew Mecham i Matthew Whedon swoim pierwszym reżyserskim osiągnięciem z całą pewnością drogi do wielkiej kariery sobie nie utorują. Ani nawet do serc wielu miłośników kina grozy. „Behind You” to horror o zjawiskach nadprzyrodzonych jakich wiele. A wręcz słabszy od wielu sobie podobnych tworów. We współczesnym kinie z łatwością można znaleźć mnóstwo lepiej opowiedzianych historii o czy to faktycznych, czy tylko rzekomych istotach z zaświatów. Strata czasu, choć pewien potencjał był. Szkoda, że nie został wykorzystany. Tak uważam, ale nie jest powiedziane, że Wy to zdanie podzielicie. Jeśli mnie zapytać, to odpowiedziałabym, że nie powinniście tego sprawdzać, że najlepiej „Behind You” w swojej przygodzie z filmowym horrorem pominąć. Ale skoro istnieje jakaś szansa na polubienie tego dziełka... Cóż, ona zawsze istnieje, ale myślę, że w tym przypadku jest mikroskopijna.

czwartek, 23 kwietnia 2020

Robert Marasco „Całopalenie”


Marian i Ben Rolfe mieszkają wraz ze swoim ośmioletnim synem Davidem w starej kamienicy w nowojorskim Queens. W tajemnicy przed mężem Marian szuka lepszego miejsca, w którym mogliby spędzić nadchodzące lato. I znajduje obiecującą ofertę wynajęcia na okres wakacyjny wiejskiego domu. Udaje jej się namówić niechętnie podchodzącego do tego pomysłu Bena do spotkania z właścicielami oferowanego obiektu, rodzeństwem Roz i Arnoldem Allardyce. Dom ten, ku ich zaskoczeniu, okazuje się być wielką, ale bardzo zaniedbaną rezydencją. Allardyce'owie proponują im podejrzanie niską cenę za możliwość spędzenia dwóch miesięcy w tym przestronnym domostwie pełnym drogich przedmiotów. W którym ma przebywać też matka Roz i Arnolda, osiemdziesięciopięcioletnia, skryta kobieta, wedle ich słów, prawie wcale nieopuszczająca swojej sypialni. Allardyce'owie podejrzewają, że przez cały pobyt w ogóle jej nie zobaczą, proszą jednak o przygotowywanie dla niej trzech posiłków dziennie i zostawianie ich na stoliku koło drzwi do jej sypialni. Niedługo później, państwo Rolfe, ich syn David i ciotka Bena, Elizabeth, wprowadzają się do rezydencji Allardyce'ów, która jak wkrótce się okaże kryje mroczne i być może śmiercionośne tajemnice.

Nieżyjący już amerykański powieściopisarz, dramaturg i nauczyciel łaciny w liceum, Robert Marasco, rozgłos zyskał na początku lat 70-tych XX wieku, dzięki swojej broadwayowskiej sztuce pt. „Child's Play”, która w 1972 roku doczekała się również swojej filmowej wersji, w reżyserii Sidneya Lumeta. Potem opublikowano dwie jego powieści, „Burnt Offerings” (1973) i „Parlor Games” (1979). Ta pierwsza, w Polsce wydana pod tytułem „Całopalenie”, została przeniesiona na ekran, pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Spalone ofiary”) przez Dana Curtisa – klimatyczny horror z między innymi Karen Black, Bette Davis, Oliverem Reedem, Burgessem Meredithem i Eileen Heckart swoją premierę miał w roku 1976, ale nie został tak dobrze przyjęty jak książka. Literacka wersja „Burnt Offerings” jest uważana za jeden z ważniejszych utworów o nawiedzonym domostwie, nierzadko stawiany obok na przykład takich kultowych dzieł, jak „Nawiedzony dom na wzgórzu” Shirley Jackson i „Piekielny dom” Richarda Mathesona.

„Całopalenie” w pierwotnej wersji było scenariuszem, ale Robert Marasco stosunkowo szybko przerobił go na powieść. Następnie ta powieść posłużyła za podstawę obecnie mało znanego filmu Dana Curtisa. Nieodbiegającego zbytnio od literackiego oryginału, choć oczywiście parę różnic się znalazło. Na przykład książka jest bogatsza o wstęp z „nowojorskiego życia” Rolfe'ów, jeden dość istotny fragment z udziałem Walkera, pracownika Allardyce'ów i naturalnie oferuje dużo szersze portrety psychologiczne zwłaszcza Marian i Bena, ale i ciotka Elizabeth od Marasco dostała więcej. Ekranizacja (bo choć zmiany były, to uważam, że nie aż tak zasadnicze, żeby bardziej usprawiedliwione było nazywanie „Spalonych ofiar” adaptacją) w jednym punkcie w moich oczach przewyższa oryginał. Mowa o końcówce, która w filmie jest brutalniejsza, gwałtowniejsza, ale i zwrot akcji, notabene przewidywalny, według mnie został w niej podany w bardziej efektownym stylu. Jednak w ogólnym rozrachunku wyższość przyznaję powieści. „Całopalenie” Roberta Marasco zaszufladkowano jako horror o nawiedzonym domu. Ale czy nawiedzonym przez duchy? Co do tego mam poważne wątpliwości. Tak, osobiście nie przykleiłabym tej pozycji etykietki ghost story, choć taka interpretacja też oczywiście może się nasuwać. Ja jednak od początku widziałam domostwo Allardyce'ów jako odrębny, żywy organizm. A raczej powoli ożywający, niczym jakieś zombie. Z drugiej strony coś w tych murach może się gnieździć. Jakaś moc, która jedno niszczy, inne tworzy. Niszczy swoich tymczasowych lokatorów, a tworzy przepiękny dom na doprawdy chwiejnym szkielecie. Widok, który rozpościera się przed Marian, Benem i Davidem Rolfe, gdy przybywają na spotkanie z Allardyce'ami, jest dosyć żałosny. Wprawdzie rezydencja imponuje swoim ogromnym metrażem oraz antycznym wyposażeniem, ale to zdecydowanie przywiędłe piękno. Dom jest w dość opłakanym stanie – na tyle, by Marian ogarnęła złość na osoby, które pozwoliły, by ta wspaniała posiadłość straciła tyle splendoru. Winą naturalnie obarcza jej właścicieli, ekscentryczne rodzeństwo, Roz i Arnolda Allardyce'ów, którzy przedstawiają państwu Rolfe nader podejrzaną ofertę najmu. W swojej książce „Danse Macabre” Stephen King ukuł, bądź po kimś powtórzył, termin „horror ekonomiczny”. Czyli opowieści grozy, w których kwestie materialne odgrywają bardzo ważną rolę. I, jak zauważa również powieściopisarz, dziennikarz i scenarzysta Grady Hendrix, w posłowiu „Całopalenia” (wydanie Vesper z 2020 roku), kwestie finansowe mają fundamentalne znacznie dla rozwoju tej kultowej opowieści Roberta Marasco. Marian pragnie lepszego życia. Lepszego zakwaterowania od mieszkania w starej, przepełnionej, hałaśliwej kamienicy w dzielnicy Queens w Nowym Jorku. Ale nie robi nic, by to marzenie spełnić. Od czasu do czasu podejmuje się jakichś dorywczych prac, po to jednak by zarobić na przedmioty, które wpadły jej w oko. O stałej pracy nawet nie myśli. Woli czekać, aż manna spadnie jej z nieba, podczas gdy Ben musi utrzymać całą ich rodzinę z pensji nauczycielskiej. Marian to płytka, pedantyczna gospodyni domowa, która lubi otaczać się ładnymi rzeczami i nie myśleć o takich błahostkach jak rachunki i wyżywienie. Tym niech martwi się Ben, ona przecież ma ważniejsze sprawy na głowie. Takie jak planowanie wakacji, najlepiej poza miastem w jakimś spokojnym, miłym domku letniskowym. Kto szuka, tej znajdzie. Trafiło się wreszcie ślepej kurze ziarno (albo raczej głupiej gąsce), z którego za żadną cenę nie zamierza rezygnować. Ben nie jest przekonany do nader hojnej oferty Allardyce'ów, ale w końcu ulega swojej upartej małżonce. Jak zawsze zresztą. Państwo Rolfe wreszcie będą mogli przez chwilę poczuć się jak ludzie zamożni. Spędzić beztroskie wakacje w najprawdziwszej willi otoczonej rozległym terenem zielonym, który uświetnia sporych rozmiarów basen. Trzeba tylko trochę posprzątać, co nieco zreperować, pozbyć się chaszczy wyrastających na drogą dojazdowa, zająć się roślinami w szklarni i... nestorką rodu Allardyce'ów. Osiemdziesięciopięcioletnią kobietą, której trzeba tylko zapewniać trzy posiłki dziennie. O jej towarzystwo Rolfe'owie nie muszą się martwić, bo staruszka nie zwykła za bardzo oddalać się od swojej sypialni.

Groza w „Całopaleniu” Roberta Marasco ogniskuje się w saloniku przed zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do sypialni najstarszej członkini rodu Allardyce'ów. Groza i tajemniczość, bo nawet jeśli czujemy, że zdołaliśmy rozpracować zagadkę tego zamkniętego pokoju, to wątpliwości zawsze pozostają. Chciałoby się więc jak najszybciej sprawdzić, czy było się na właściwym tropie. W każdym razie ten pokój przyciąga. Nie tylko Marian, której obsesja na punkcie całej tej odludnej posiadłości narasta praktycznie ze strony na stronę, ale również nas, ciekawskich czytelników. Drzwi oddzielające salonik pani Allardyce (w którym to Marian będzie spędzała dość sporo czasu) od jej sypialni, przyciągają, ale również odpychają. Marasco nie pozostawia nam bowiem najmniejszych wątpliwości, że właśnie tutaj znajduje się jądro tego przeklętego domostwa. Domostwa, które jakimś niepojętym sposobem negatywnie oddziałuje na swoich tymczasowych lokatorów. Wydobywa z nich niepokojące cechy, potęguje zarówno te słabości, z istnienia których zdawali sobie sprawę, jak i te, których nigdy wcześniej w sobie nie znajdowali. Ani oni, ani ludzie z ich otoczenia. Marian zawsze była pedantyczna, ale podczas tych feralnych wakacji na prowincji jej obsesja na punkcie czystości zyskuje nieporównanie większy wymiar. I na puncie starszej pani kryjącej się w zachodnim skrzydle domu. Ben natomiast odkrywa w sobie jakiś pociąg do fizycznej przemocy. Zupełnie jakby coś wbrew niemu popychało go do agresywnych zachowań względem syna. A przynajmniej najpierw Davida, bo trudno oprzeć się skojarzeniom z „Amityville Horror” Jaya Ansona i jej filmową wersją w reżyserii Stuarta Rosenberga, która to historia swoje główne źródło może mieć właśnie w „Całopaleniu”. Lutzowie snując tę rzekomo autentyczną historię mogli inspirować się najbardziej znanym dziełem Roberta Marasco. Stephen King również, pisząc swoje „Lśnienie”. Tak więc bardzo możliwe, że te dwa późniejsze i popularniejsze dzieła pośrednio zawdzięczamy Robertowi Marasco. Grady Hendrix o tym również wspomina w swoim posłowiu do omawianej publikacji. Wracając jednak do rodziny Rolfe'ów. Rezydencja Allardyce'ów ma także widoczny wpływa na przebojową siedemdziesięcioczteroletnią ukochaną ciotkę Bena, Elizabeth. Jej największy lęk stopniowo się tutaj urzeczywistnia. Jedynie David zdaje się być odporny na moc tego miejsca. A mówiąc ściślej wygląda na to, że w tym przypadku żadne psychologiczne oddziaływanie nie zachodzi. Co nie znaczy, że jego życie nie jest zagrożone. Czego pierwszym twardym dowodem jest nieoczekiwane starcie w basenie z człowiekiem zachowującym się jakby coś go opętało. Ale już wcześniej, jeszcze podczas spotkania z rodzeństwem Allardyce'ów, pojawia się drobna sugestia zagrożenia czyhającego tutaj na Davida. Niby zwyczajny wypadek, a jednak daje do myślenia. Styl, w jakim spisano tę niebywale trzymającą w napięciu historię o przeklętym domostwie (gratulacje należą się też tłumaczowi, Bartoszowi Czartoryskiemu, wydanie Vesper 2020), mnie najmniejszego poczucie niedosytu nie pozostawił. Szczegółowe, plastyczne portrety tak miejsc i wydarzeń, jak postaci. Przede wszystkim postaci, bo „Całopalenie” nie jest tylko opowieścią o domostwie, w którym zachodzą nadzwyczajne zjawiska, ale również, jeśli nie przede wszystkim, horrorem psychologicznych. To, co najciekawsze częściej rozgrywa się wewnątrz, a rzadziej w otoczeniu nowojorczyków, którzy postanowili zasmakować prowincjonalnego życia, ale na bogato. Czarne chmury, jakie niewątpliwie zawisły nad tą czteroosobową rodziną zasnuwają też ich umysły, w które dostajemy bardzo szeroki i głęboki wgląd. Zwłaszcza jeśli chodzi o Marian i Bena, których dom najwyraźniej stara się postawić po przeciwnych stronach barykady. Skłócić i jak najbardziej od siebie odseparować. Ben i Marian są jak te marionetki sterowane przez demoniczną siłę, realizującą nie tak znowu ukryty plan, choć w latach 70-tych XX wieku zapewne inaczej się na to zapatrywano. A ciotka Elizabeth i jeszcze bardziej David poniekąd stają się zakładnikami w tej niezwyczajnej i przymuszonej wojnie małżeńskiej. Myślę jednak, że i bez domu Allardyce'ów związek ten wcześniej czy później zacząłby się rozpadać. Za duże różnice charakterów i co gorsza niemożność zdobycia się na jakiekolwiek ustępstwa przez Marian. Ona chce wszystko albo nic. Miała więc fart, że trafiła na tak uległego mężczyznę, jak Ben. Jego cierpliwość nie jest jednak bezkresna, w końcu musi się wyczerpać, a wtedy... Cóż, albo małżeństwo to z hukiem się skończy, albo Marian zdoła przeciwstawić się przeklętemu domowi, a więc i swoim własnym słabościom. Bo jeśli zabrać ową rezydencję to pozostaje nam starcie dwóch stron natury ludzkiej. Ścieranie się ciemnego i jasnego oblicza człowieka (zachodzące i w Marian, i w Benie), od którego może zależeć dalsze istnienie bądź nieistnienie całej rodziny Rolfe'ów na tym padole.

„Całopalenie” Roberta Marasco to powieść grozy, którą można rozpatrywać pod różnymi kątami. Ten nieżyjący już autor sprytnie zmieszał horror o zjawiskach nadprzyrodzonych z horrorem psychologicznym. Dość oryginalne spojrzenie na motyw przeklętego domu na kartach tej wyjątkowej publikacji trwa w swoistej symbiozie z psychozą, zgubną obsesją i nieodpartym pociągiem do agresji, włącznie z podświadomą skłonnością autodestrukcyjną. „Całopalenie” to według mnie pozycja obowiązkowa dla każdego – absolutnie każdego – miłośnika literatury grozy. Jeden z kamieni milowych gatunku. Jeden z cenniejszych horrorów w historii. Utwór, który miał niemały wpływ na rozwój tak literatury, jak filmu grozy. Nic tylko cieszyć się tą znakomitą opowieścią, której ząb czasu chyba nigdy nie zdoła nadszarpnąć. Dodatkowa zachęta: przepiękne (jak zwykle) wydanie Vesper w twardej oprawie i niestety niewieloma znakomitymi grafikami Macieja Kamudy, który chyba trochę z ekranizacji „Całopalenia” zaczerpnął...
 
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 21 kwietnia 2020

Paul Tremblay „Chata na krańcu świata”


Andrew i Eric oraz ich adoptowana, niespełna ośmioletnia córka Wen spędzają wakacje w samotnie stojącej chacie nad jeziorem w stanie New Hampshire. Pewnego dnia do bawiącej się przed domem dziewczynki dołącza nieznajomy mężczyzna, który przedstawia się imieniem Leonard. Wen jest nastawiona do niego nieufnie, ale wspólna zabawa nieco zbliża ich do siebie. Wtem na horyzoncie pojawia się czworo nieznanych Wen, uzbrojonych ludzi: dwie kobiety i jeden mężczyzna. Okazuje się, że Leonard nie tylko ich zna, ale przybył wraz z nimi do tej odizolowanej chatki, w celu wypełniania bardzo ważnej misji. Spanikowana Wen ucieka do chaty i informuje swoich tatusiów o obecności intruzów. Andrew i Eric w miarę możliwości naprędce zabezpieczają dom i starają się przekonać stojących na zewnątrz ludzi do zostawienia ich w spokoju. Ale oni nie zamierzają odejść. Tylko kwestią czasu jest aż wtargną do chaty i, jak myślą, rozpoczną zapowiadaną misję ratowania świata.

Amerykański pisarz, Paul Tremblay, w światku horroru zasłynął wydaną w 2015 roku i uhonorowaną Bram Stoker Award powieścią „A Head Full of Ghost” (pol. „Głowa pełna duchów”), a wypuszczona rok później powieść pod tytułem „Disappearance at Devil's Rock” ten sukces przypieczętowała (zdobywczyni British Fantasy Award, nominowana do Bram Stoker Award). W 2018 roku swoją światową premierę miała natomiast „The Cabin at the End of the World” (pol. „Chata na krańcu świata”), kolejna laureatka Bram Stoker Award, prawa do sfilmowania której zostały już sprzedane. Podobnie, jak w przypadku „Głowy pełnej duchów” - w roli reżysera pod uwagę brany jest Oz Perkins, twórca między innymi „Zło we mnie” oraz „Małgosi i Jasia”. Paul Tremblay ma magisterium z matematyki (mój szacunek) i zasiada w jury Shirley Jackson Awards. I napisał już kolejny horror, który ukazał się w 2020 roku pod tytułem „Survivor Song”.

Przed „Chatą na krańcu świata” na polskim rynku ukazał się tylko jeden utwór Paula Tremblaya, głośna powieść grozy „Głowa pełna duchów”, której, aż wstyd się przyznać, nie czytałam. Ale to zostanie naprawione. Innego wyjścia, po lekturze „Chaty na krańcu świata”, po prostu nie widzę. Wydanie Vesper (z 2020 roku). I wszystko jasne. Wydawnictwo to słynie bowiem z przepięknych publikacji. Twarda oprawa, staranne tłumaczenie Pawła Lipszyca, czarno-białe grafiki w środku, autorstwa Macieja Kamudy (i to jest, Proszę Państwa, prawdziwa sztuka!) i jego nie mniej klimatyczny obraz w kolorze na zewnątrz, a jako bonus standardowo zakładka do książki. A treść... Aż dziw, że tak popularny nurt kina grozy, jak home invasion nie rozprzestrzenił się jeszcze z porównywalnym impetem w beletrystyce. Może „Chata na krańcu świata” zachęci innych powieściopisarzy specjalizujących się w horrorze i/lub thrillerze do spróbowania swoich sił w tym prądzie. Bo jak się okazuje w literaturze też się sprawdza. A przynajmniej sprawdza się w interpretacji Tremblaya. Pierwszy klucz do serc miłośników horroru: odizolowana, ekstremalnie zaciszna sceneria. Rustykalna chata nad malowniczym jeziorem, najbliższe sąsiedztwo mająca trzy kilometry dalej. Telefony komórkowe są tutaj bezużyteczne, bo oczywiście nie ma zasięgu. Nie ma też Internetu, ale za to jest sprawny odbiornik telewizyjny. Amerykanie Andrew i Eric oraz ich adoptowana, niespełna ośmioletnia córka chińskiego pochodzenia imieniem Wen, nie przyjechali tu jednak po to, by oglądać telewizję, tylko aby odpocząć od wielkomiejskiego zgiełku i nacieszyć się Naturą. Każdy z rozdziałów jest opatrzony imieniem (bądź dwoma) postaci stojącej w jego centralnym punkcie. Najpierw poznamy małą Wen, dziewczynkę, która samotnie bawi się przed tymczasowo zajmowaną chatą w New Hampshire, nieopodal granicy amerykańsko-kanadyjskiej, tego, jak szybko się okaże, potwornego dnia. Zapowiedź katastrofy przynosi nieznajomy młody człowiek słusznej postury, który przedstawia się Wen jako Leonard. Z ich nieprzypadkowego spotkaniem dla czytelnika powinien wyniknąć tylko jeden wniosek. A mianowicie taki, że Leonardowi nie wolno ufać, że jego zamiary względem Wen i jej tatusiów są z gruntu złe. Tylko że... Podczas tego pierwszego kontaktu z owym intruzem starły się we mnie dwa przeciwstawne bieguny. Z jednej strony miałam przed oczami ewidentnie fałszywe maski nieszkodliwości przywdziane przez Paula i Petera z remake'u „Funny Games” Michaela Haneke (z oryginału nie, bo jakoś bardziej zapadły mi w pamięć kreacje Michaela Pitta i Brady'ego Corbeta), ale z drugiej docierały do mnie sygnały wskazujące na, powiedzmy, czystość zamiarów Leonarda. W wielkim uproszczeniu, bo nie podlega dyskusji, że zarówno on, jak i ludzie, którzy już wkrótce pojawią się w polu widzenia Wen – Redmond, Sabrina i Adriane – stanowią fundamentalne zagrożenie dla tymczasowych mieszkańców tytułowej chatki. Paul Tremblay nie tylko zasiał we mnie poważne wątpliwości względem intruzów, ale i w dalszej części książki z powodzeniem oddawał się tej uprawie. Nie spotkałam się jeszcze z takim podejściem do home invasion. Z tak dwuznacznym reprezentantem tego prądu częściej thrillera, rzadziej horroru. Tremblay nie ukrywa, że dwuznaczność zawsze go pociągała, bo jak twierdzi takie jest całe nasze istnienie, a jeśli się nad tym zastanowić, to można poczuć się bardzo niekomfortowo. „Chata na krańcu świata” to horror, ale i thriller psychologiczny, który można odczytywać na dwa sposoby. A przynajmniej przed nastaniem końca tej trzymającej w nieznośnym napięciu historii, która, poza wszystkim innym, pozwala nam spojrzeć świeżym okiem na sprawdzone motywy. Home invasion spotyka się tutaj z powieścią apokaliptyczną lub utworem o fanatyzmie prowadzącym do bezrozumnej przemocy. Makabra czai się tuż za progiem. Za progiem chaty „na krańcu świata”, która miała być azylem dla pewnej trzyosobowej rodziny, a stała się śmiertelnie groźną pułapką, z której najwyraźniej nie można się wydostać nie przelewając krwi. Psychoza narasta, a wraz z nią przeczucie końca wszystkiego. Apokalipsa zbliża się wielkimi krokami... Albo nie.

Okrucieństwo, ignorancja i niesprawiedliwość są filarami porządku społecznego równie nieuniknionymi jak pogoda.”

Łatwo ulec sile perswazji Leonarda. Dać się zwieść cierpiętniczej postawie tego „łagodnego olbrzyma”. Uwierzyć, że działa dla dobra ogółu, że straszne czyny, których dopuszcza się w tytułowej chacie nie przychodzą mu łatwo, że nie czerpie z nich przyjemności, że tak naprawdę nie chce, ale musi. Równie łatwo przyjąć, że Leonard i jego towarzysze ulegli zbiorowej halucynacji, że zafiksowali się na punkcie wyimaginowanej misji powstrzymania apokalipsy. Fanatycy religijni. Osoby chore psychicznie, które karmią się nawzajem paranoicznymi wizjami końca wszystkiego. Fałszywymi przekonaniami, których ofiarami, oprócz nich samych, padają tymczasowi lokatorzy skromnej chatki usytuowanej w zacisznym zakątku świata. Najprawdopodobniej nikt nie przybędzie im z pomocą. Andrew, Eric i mała Wen są zdani tylko na siebie w tym niepospolitym starciu z uzbrojonymi intruzami. Z ludźmi, którzy nie zachowują się jak typowi antybohaterowie home invasion. Bynajmniej. Leonard, Redmond, Sabrina i Adriane w swoim mniemaniu nie przysparzają Andrew, Ericowi i Wen niepotrzebnego cierpienia. Starają się robić tylko to, co absolutnie konieczne. To, czego się od nich wymaga. To, do czego zmusza ich jakaś zagadkowa siła w imię ratowania całego świata. W oczach osób, które bądź co bądź, terroryzują, ta czwórka to niebezpieczni szaleńcy bestialsko mordujący... Każdego, kogo w swoim mniemaniu muszą poświęcić chcąc ratować świat. „Chata na krańcu świata” to prosta opowieść podana w nieoczywisty sposób. Zdecydowana większość akcji zamyka się w czterech ścianach odizolowanej chaty, w której być może ważą się losy całego świata. W tej mocno ograniczonej, wprawiającej w iście klaustrofobiczny nastrój przestrzeni, Paul Tremblay roztacza jednowątkową historię (chyba że retrospektywne wstawki potraktujemy jako wątki dodatkowe, ale według mnie to bardziej odgałęzienia rozbudowujące właściwą akcję książki), która swoim zasięgiem może objąć cały glob. Skala mikro ostatecznie może przerodzić się w skalę makro. Wszystko zależy od tego, czy Leonard i jego towarzysze mają rację. Czy faktycznie dokonują, wydaje się, beznadziejnej próby ratowania nas wszystkich? Najwyraźniej z góry skazanej na niepowiedzenie, bo to, czego oczekuje się od Andrew i Erica... Cóż, trudno byłoby znaleźć zdrowych na umyśle ludzi, którzy uznaliby za zasadne spełnić to jedno, jedyne żądanie swoich oprawców. Z czasem może i zaczną zapatrywać się na to inaczej (albo nie), ale, co zupełnie zrozumiałe, opierają się racjom Leonarda i jego pomocników dzierżących w dłoniach śmiercionośne narzędzia własnej roboty. Geniusz „Chaty na krańcu świata” moim zdaniem zasadza się na nierozwiązywalnym konflikcie interpretacyjnym. Nie miałam twardych, niezachwianych zapatrywań na tę piekielną sytuację, w jakiej znaleźli się bardzo sympatyczni, godni najwyższego współczucia i gorącego dopingu, dość szczegółowo wykreśleni członkowie rodziny, której beztroskie wakacje na odludziu zostały tak brutalnie przerwane przez obcych ludzi z misją. Właściwie to byłam jak ta chorągiew na wietrze – raz skłaniałam się ku wizji końca świata, a innymi razy ogarniało mnie przekonanie, że dałam się zmanipulować Leonardowi, to jest Tremblayowi. A potem naturalnie wracałam do początku tego cyklu. I tak w kółko. Bo „Chata na krańcu świata” to interpretacyjny ping-pong. Psychologiczna rozgrywka roztoczona przez człowieka, któremu chyba prawdziwą radość sprawia pogrywanie z czytelnikiem. Paul Tremblay z matematyczną wręcz precyzją (przypominam: magisterium z matmy) rozgrywa tak tę przecież prostą opowieść, jak jej odbiorców. W każdym razie ja tańczyłam, jak mi zagrał. W tym danse macabre. Autor prowadził, a ja bezskutecznie starałam się nie deptać mu po piętach. Bo z taką choreografią jeszcze się nie spotkałam. Schemat dyktuje jedno, a ta zdolna bestia robi co innego. Chociaż już po wszystkim stało się dla mnie jasne, że to tylko kolejna ułuda, że w tej partii też dałam się Tremblayowi ograć. Bo powinnam wiedzieć, że zrobi to, co zrobił. Powinnam spodziewać tych wszystkich uderzeń, sprytnych, genialnych w swojej prostocie skrętów, tej bezpardonowości, tej spirali okrucieństwa, niewyobrażalnego fizycznego i jeszcze bardziej dotkliwego psychicznego cierpienia właściwie wszystkich uczestników tej przebiegłej powieści. Przemoc dla samej przemocy? Zapomnijcie! „Chata na krańcu świata” przemierza dużo głębsze wody. Macki Tremblaya sięgają cięższych do zdobycia zakątków sfery emocjonalnych człowieka od szybko przemijającego wstrętu. Szok przeżyłam, ale choć od makabry Tremblay tak całkowicie nie stroni (warstwa gore nie jest zbyt obszerna), to jego sprawcą absolutnie nie był jakiś odrażający widok. Nie sam w sobie. Chodziło o sam fakt, a nie odpychającą, nader śmiałą, szczególnie dosadną ekspozycję. Jednakże, przy całym moim szacunku do tej publikacji, moim zdaniem autor niepotrzebnie wciąż wracał do omówionych już zagadnień. Krążył chyba tylko po to, by książka mogła zyskać pożądaną przez niego (i być może wydawców) objętość. Lepszy efekt osiągnąłby poprzez dodanie jakiegoś wątku. Wkomponowując coś w umowną teraźniejszość albo płaszczyznę retrospektywną. A jeszcze lepiej rozbudowując i to, i to. Ale z drugiej strony to mogłoby odebrać owej pozycji tę zachwycającą, jakże skuteczną prostotę. Obawiałam się tylko o finał – taką koncepcję bardzo łatwo zepsuć. Wystarczy zaledwie jeden ruch, żeby domek z kart runął. Żeby ta misternie spleciona fabuła zepsuła się na samej mecie. Ale nie. Paul Tremblay do tego nie dopuścił. Zapobiegł czemuś, na co moim zdaniem niejeden pisarz by się skusił. Ażeby zminimalizować ryzyko minięcia się z oczekiwaniami... większości? Tego nie jestem w stanie ocenić, ale mam pewność, że nie wszystkich zamknięcie „Chaty na krańcu świata” usatysfakcjonuje.

„Prowokująca do myślenia i przerażająca”: tak „Chatę na krańcu świata” Paula Tremblaya podsumował niekoronowany król współczesnego horroru literackiego, Stephen King. Bezwarunkowo zgadzam się co do pierwszego, jeśli zaś chodzi o to drugie... Myślę, że na swój sposób utwór ten faktycznie jest przerażający. Nie należy jednak przez to rozumieć, że książka ta oferuje nam czy to klasyczne, czy bardziej wyszukane strachy nierzadko dające raczej krótkotrwały efekt. Upiorność tkwi tutaj w tym co może dopiero nadejść, ale wcale nie musi. I w ludziach. Bo to człowiek jest tutaj największym potworem i największą ofiarą. Tak cały gatunek, jak pojedyncze osoby. W „Chacie na krańcu świata” granica pomiędzy oprawcą i ofiarą jakby się zacierała... Tak czy inaczej Paul Tremblay wprowadza nas na inny poziom nurtu home invasion. Tworzy coś nowego w czymś sprawdzonym. To samo zresztą można powiedzieć o apokalipsie: bez względu na to, jaka jest odpowiedź na owo szaleństwo roztoczone w tytułowej chacie, autor czerpie i z tradycji opowieści o końcu świata. A jakby komuś było mało to Paul Tremblay, ta szczwana bestia, dolewa thriller psychologiczny. Po zmieszaniu powstaje pyszna mikstura, którą wprawdzie można było trochę szczodrzej doprawić i co nieco odjąć, ale... Ale i tak chce się to duszkiem pochłonąć. Do samego dna!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

„Guwernantka” (2020)


Lata 90-te XX wieku. Kate Mandell rezygnuje z posady szkolnej nauczycielki, by zostać guwernantką siedmioletniej Flory Fairchild, dziedziczki fortuny, która obecnie mieszka tylko z gosposią. W ogromnej, zabytkowej rezydencji. Drugi dziedzic, jej starszy brat Miles, przebywa w szkole z internatem, a ich rodzice zginęli przed paroma laty w wypadku samochodowym. Kate szybko zaprzyjaźnia się ze swoją małą podopieczną, ale sytuacja się komplikuje, gdy w domu nieoczekiwanie pojawia się Miles. Chłopak sprawia problemy, ale gosposia uparcie bagatelizuje tak niepokojące nową guwernantkę sygnały wysyłane przez Milesa. Na domiar złego Kate ma powody przypuszczać, że posiadłość Fairchildów jest nawiedzona przez duchy.

Pierwotnie wydana w 1898 roku powieść grozy „The Turn of the Screw” (pol. „W kleszczach lęku”) pióra Henry'ego Jamesa była wielokrotnie przenoszona na ekran, ale spośród wszystkich jej adaptacji i ekranizacji wciąż najbardziej docenia się „The Innocents” (pol. „W kleszczach lęku”) Jacka Claytona z 1961 roku. „The Turning (pol.Guwernantka"), brytyjsko-irlandzko-kanadyjsko-amerykański horror nastrojowy wyreżyserowany przez Florię Sigismondi, kojarzoną głównie z teledyskami, został dość swobodnie oparty na tej samej powieści, Scenariusz napisali Chad i Carey Hayesowie (m.in. „Dom woskowych ciał”, „Zamieć”, „Obecność”, „Obecność 2”), a budżet filmu oszacowano na czternaście milionów dolarów. Zdjęcia ruszyły w lutym 2018 roku w Irlandii, a w kwietniu produkcja była już gotowa. Domostwo, w którym rozgrywa się główna akcja „The Turning” to Killruddery House, rezydencja leżąca w hrabstwie Wicklow w Irlandii.

„The Tuning” Florii Sigismondi to jeden z najgorzej przyjętych horrorów głównego nurtu ostatnich lat. UWAGA SPOILER Najczęściej krytykuje się zakończenie, ale zdecydowanie rzadziej z powodu odstępstwa od literackiego oryginału. Częściej wyrzuca się mu nieczytelność, brak klarownego wyjaśnienia zjawisk zachodzących w rezydencji Fairchildów. Zachęcona tymi, notabene negatywnymi, opiniami, ponieważ sugerowały pójście za oryginałem, nielicho się zdziwiłam, gdy okazało się, że wręcz przeciwnie. Sigismondi faktycznie trochę namieszała – można było to przedstawić w bardziej spójny, nie tak pokombinowany sposób – ale gdybym nie znała reakcji wielu widzów, to powiedziałabym, że poskładanie tego w logiczną całość nie powinno nastręczać większych trudności. Tak czy inaczej dla mnie wszystko jest jasne. Aż za bardzo. A reżyserka „The Turning” zapewniała, że nie jest zwolenniczką podania widzom wszystkiego na srebrnej tacy... KONIEC SPOILERA Abstrahując od zakończenia, uważam, że film nie jest tak zły, jak go malują. Oceniam go wyżej od wydanych w tym samym, 2020 roku „Brahms: The Boy II” Williama Brenta Bella i „The Grudge: Klątwy” Nicolasa Pesce. Wszystko to mainstreamowe straszaki skrojone pod dyktando wciąż panującej (ale zauważalnie słabnącej) mody. Jednakże według mnie „The Turning” ma stylowość i swoistą lekkość przekazu, których nie znalazłam w tamtych obrazach. Tak, ta absolutnie nieoryginalna opowieść, tutaj na dodatek nader chętnie stosująca ograne, prymitywne wręcz chwyty, zleciała mi praktycznie bezboleśnie. Nawet dałam się jako tako wciągnąć w dzieje Fairchildów, ich służby i młodej guwernantki, która przeżywa istne męki na terenie rozległej posiadłości teraz należącej do siedmioletniej Flory i jej starszego brata Milesa. Wcielająca się w tę pierwszą, Brooklynn Prince, to niezaprzeczalne zjawisko. Talent tej małej jest nie do przecenienia – tak naturalna, tak charyzmatyczna, posiadająca tak szeroką paletę metod ekspresji, jakiej nie ma wielu dużo bardziej doświadczonych i rozpoznawanych aktorów i aktorek. Brooklynn Prince autentycznie mnie oczarowała. Właściwie to – przysięgam – patrzyłam na nią z szeroko rozdziawioną paszczą. Cudo! Finn Wolfhard (znany głównie z ról w dwóch rozdziałach readaptacji „To” i w serialu „Stranger Things”), choć też spisał się na medal, to przy Prince jego gwiazda z lekka bladła. Niesamowity talent tej młodziutkiej aktorki właściwie przyćmił wszystko. Nawet, udany jak na standardy współczesnego mainstreamu, klimat „The Turning”. Dostatecznie gotycki (aczkolwiek zawsze mogło być lepiej), dość ponury, w miarę mroczny. Przepastna zabytkowa rezydencja otoczona rozległym terenem należącym do Fairchildów, który uświetniają sporych rozmiarów labirynt i staw wypełniony uwielbianymi przez małą Florę rybkami. Trawy, drzewa i żadnych innych ludzi w promieniu wielu kilometrów. Są tylko Flora, Miles, ich gosposia, pani Grose i nowa guwernantka mająca już doświadczenie w nauczaniu dzieci (pracowała w szkole), Kate Mandell. I duchy... Bo wszystko wskazuje na to, że posiadłość, w której dopiero co zamieszkała główna bohaterka filmu, tak sobie wykreowana przez Mackenzie Davis, jest siedliskiem istot z zaświatów. „The Turning” rozwija się jak tradycyjna ghost story. Typowa opowieść o nawiedzonym domostwie „wrośniętym” w bardzo zaciszną okolicę. Jesienna aura, stary wielki dom pełen przedmiotów z różnych epok i oczywiście zagadkowo zachowujące się dzieciaki, których Kate stara się otoczyć troskliwą opieką. Flora z jakiegoś powodu (w sumie to łatwo go rozpracować) nie wypuszcza się poza teren, który od śmierci ich rodziców należy do niej i jej brata Milesa. Dziewczynka wpada w panikę przy każdej próbie wyciągnięcia jej poza granice ziem Fairchildów. Zupełnie jakby była przywiązana do tego miejsca jakąś niewidzialną i nierozerwalną nicią... Większe powody do niepokoju daje jednak Kate niepokorny, zbuntowany, może nawet do szczętu zepsuty, zdemoralizowany brat Flory, którego ta stawia za wzór. Dziewczynka jest dosłownie w niego zapatrzona, a i on zdaje się ją wprost uwielbiać. Ale z biegiem akcji coraz bardziej uprawdopodabnia się teoria, że Miles ma zły wpływ na swoją siostrzyczkę, że to bardziej toksyczna niźli zbawienna relacja przynajmniej dla tej przeuroczej siedmiolatki.

Manekin z nagła obracający głowę, tajemnicza postać pochylająca się nad Kate po zanurzeniu się w wannie wypełnionej wodą, samorzutnie zamykające się drzwi, cienista postać widziana w lustrze, zjawa pojawiająca się za oknem, jakaś mroczna postać przemykająca po korytarzach domostwa Fairchildów. A to tylko niektóre z zastosowanych tutaj, w większości ogranych, chwytów obliczonych na przestraszenie odbiorców. A wszystko to i wiele więcej w formie jump scenek, które na mnie zamierzonego efektu nie wywarły. To znaczy podskakiwać nie podskakiwałam, ale niektóre pomysły wpadły mi w oko. Jak na przykład ten ze zjawą pojawiającą się i prawie równie szybko znikającą za oknem pokoju Flory, zabawna rąsia (czyżby ukłon w stronę Rodziny Addamsów"?) albo akcja z domniemanym duchem w sypialni Kate, który niestety tylko na początku wygląda wiarygodnie, a przy tym dość upiornie, bo potem zachodzi komputerowa metamorfoza i realizm, mówiąc brzydko, szlag trafia. Na szczęście dla mnie CGI dawkowano całkiem oszczędnie – to znaczy, jak na współczesnego straszaka – aczkolwiek jeszcze lepiej byłoby bez tej garstki podkopującej realizm cyfrowych popisów. Znajdujemy tutaj też próby budowania odpowiednich podwalin emocjonalnych pod niektóre ujęcia „buuu!”, ale na mnie odnosiły one jedynie połowiczny skutek. Nawet stosunkowo długa samotna wędrówka Kate po ciemnych pomieszczaniach domostwa Fairchildów z latarką w ręku, która doprowadzi ją do zagraconej piwnicy, jakoś szczególnie wysoko napięcia we mnie nie wywindowała, ale doceniam starania. Bo od współczesnych straszaków głównego nurtu nawet tego czasami nie dostaję. Poza tym tak zupełnie bez emocji „The Turning” mi nie upływał – ciut niepewności, lekkie napięcie, ogólnie rzecz ujmując szczypta dyskomfortu emocjonalnego była. Dominował jednak smutek. Przygnębianie wywołane sytuacją rodzeństwa Fairchildów, niepowetowaną stratą, jakiej doznali parę lat temu i która naturalnie nadal jest dla nich bardzo bolesna. I straceńczą ścieżką, którą zdają się uparcie kroczyć. Zwłaszcza Miles: złośliwy, ale i zagubiony chłopak, który trafił na nieodpowiedniego mentora, a teraz zdaje się przekazuje ów „zatruty owoc” swojej ukochanej siostrzyce. „The Turning” opowiada o złym wpływie, jakie niektóre osoby z premedytacją bądź przypadkowo wywierają na niewinne istoty. O nieodpowiednim wychowaniu, o wpajaniu chorych wartości, robieniu z młodych, straumatyzowanych i samotnych osób, okrutników. A być może także o dosłownym opętaniu dziecka przez złego ducha oraz niekończącym się powtarzaniu tragedii, które już się dokonały. Gwałtownych, odrażających aktów przemocy, które jakimś „niepojętym” sposobem zapętlają się w tym ponurym, odizolowanym domostwie. Kate początkowo nie przywiązuje większej wagi do tajemniczych incydentów, którym świadkuje już od pierwszej nocy spędzanej w rezydencji Fairchildów, zapewne zrzucając to na karb przemęczenia i stresu wywołanego przez nową pracę i związaną z nią zmianę miejsca zamieszkania. Ale jak to zwykle w horrorach o zjawiskach paranormalnych bywa, będą się one nasilać. A w ślad za nimi będzie szło przekonanie Kate, że w rezydencji Fairchildów straszy. Zagadką, przynajmniej do finału, pozostaje, czy pozostali domownicy widzą i słyszą to, co Kate. Czy zdają sobie sprawę z tego, że przebywają w miejscu, w którym zagnieździły się istoty z zaświatów? Młoda guwernantka coraz bardziej skłania się ku temu, że tak, że Flora, Miles i pani Grose wiedzą o duchach, ale z jakiegoś niepojętego dla niej powodu nie robią nic, żeby się ich pozbyć. Ci, którym znana jest ta koncepcja, czy to z ponadczasowej powieści Henry'ego Jamesa, czy którejś z jej ekranowych wersji, oczywiście od początku będą brać pod uwagę też inną interpretację nadzwyczajnych (nie w granicach horroru) zjawisk zachodzących w ogromnym, ale chwilami rodzącym dość klaustrofobiczne poczucie, domostwie na odludziu. W sumie podejrzewam, że osoby niezaznajomione z tą historią (a właściwie to jej szkieletem, bo trochę zmian wprowadzono) też mogą wejść w nią z dwojakim nastawieniem. Bo o ile w okresie, w którym powstawała owa legendarna powieść, pomysł był dość świeży, to od tego czasu tak często rzecz wałkowano, że pewnie wielu miłośników gatunku w tego typu obrazach zazwyczaj niejako automatycznie wypatruje też takiego rozwoju akcji. Nie powiem jakiego i nie wyjawię, czy „The Turning” pod koniec oderwie się od stylistyki ghost story. Dodam tylko tyle, że całkiem znośnie mi się to oglądało, pomimo denerwującego gonienia za trendami, które delikatnie mówiąc generalnie większych wartości w moim pojęciu sobą nie reprezentują. Ale tutaj... Jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało. I tak na marginesie: winszuję projektodawcy/projektodawczyni planszy końcowej. Efektowny dodatek.

Wzmożona krytyka, jaka spłynęła na „The Turning” w reżyserii Florii Sigismondi, kolejną adaptację najbardziej znanej powieści Henry'ego Jamesa, mnie osobiście trochę się przysłużyła. Bo po tych wszystkich krytycznych opiniach spodziewałam się nie wiadomo jakiej fuszerki. A tu proszę: nie najgorzej nakręcone, nawet klimatyczne (ale znowu nie tak bardzo) widowisko, które na tle „taśmowo produkowanych” mainstreamowych straszaków z ostatnich lat, moim zdaniem, wypada zaskakująco dobrze. Nie, nie jest to jakieś wielkie dzieło (chyba że mówić o aktorstwie Brooklynn Prince), żaden tam kinematograficzny fenomen. Ot, nieodkrywcza historyjka, bazująca głównie na wielokrotnie wypróbowywanych już zagraniach, które większego wysiłku od twórców raczej nie wymagają. Ale całkiem, całkiem mi się to oglądało. W zalewie tych wszystkich plastikowych, topornie opowiedzianych straszaków... Nie, to ja już wolę „The Turning” Florii Sigismondi.