środa, 28 lutego 2018

Splat!FilmFest - nabór filmów rozpoczęty

Z przyjemnością informujemy, że rozpoczął się nabór zgłoszeń do 4 edycji międzynarodowego festiwalu kina grozy i kina gatunkowego Splat!FilmFest. W 2018 roku Festiwal odbywa się w dn. 26 listopada - 2 grudnia w Centrum Kultury w Lublinie oraz pierwszy raz także w kultowej warszawskiej Kinotece w dn. 6 - 9 grudnia.

SFF to największy festiwal kina gatunkowego i kina grozy w Polsce. Naszą misją jest prezentowanie kina mrocznego, szalonego, dzikiego i pięknego. Trzon programu stanowią polskie i europejskie premiery najlepszych światowych filmów kina gatunkowego z 2018 i 2017 roku (m.in. horrory, thrillery, mroczne dramaty, czarne komedie, s-f, fantasy, animacje), których nie można zobaczyć na żadnym innym festiwalu w Polsce i które nie posiadają jeszcze w Polsce dystrybucji kinowej.

Zapraszamy do zgłaszania filmów pełnometrażowych oraz krótkometrażowych. Preferujemy filmy fabularne, ale nie wykluczamy udziału filmów dokumentalnych i animowanych jeśli wpisują się w ideę SFF. Zgłaszane filmy powinny być zrealizowane po 1 stycznia 2017 roku, mile widziane są obrazy nieprezentowane wcześniej w Polsce na pokazach publicznych. W wyjątkowych przypadkach dopuszczamy możliwość przyjęcia filmów, które były już prezentowane w Polsce lub za granicą. Podczas SFF przyznawane są Nagrody Publiczności w 6 kategoriach (więcej na stronie
http://www.splatfilmfest.com/). Zgłoszenia filmów przyjmowane są tutaj (kliknij) do 20 sierpnia 2018 roku jednak zachęcamy by nie czekać do ostatniej chwili.

Źródło: wszystkie materiały od organizatorów Splat!FilmFest

wtorek, 27 lutego 2018

Guillermo del Toro, Daniel Kraus „Kształt wody”

Lata 60-te XX wieku. Do Ośrodka Badań Kosmicznych Occam w Baltimore trafia nowy obiekt badawczy. Niezwykłe wodne stworzenie schwytane w Amazonii przez żołnierza Richarda Stricklanda, który zostaje oddelegowany do ochrony w Occam. Głównym zadaniem przeżywającego traumę mężczyzny jest pilnowanie stwora i informowanie swojego przełożonego, generała Hoyta o wszystkich ważnych rzeczach z nim związanych. Zaprzyjaźnione woźne, Elisa Esposito i Zelda Fuller, zostają wyznaczone do utrzymywania porządku w pomieszczeniu, w którym przetrzymywany jest nowy obiekt badawczy. Niema Elisa od zawsze boryka się z samotnością. Przyjaźń z ciemnoskórą Zeldą i podstarzałym homoseksualistą Gilesem Gundersonem, nie rozpraszają bolesnego poczucia pustki i przekonania o własnej niedoskonałości. Dopiero relacja ze sprowadzonym do Occam stworzeniem da Elisie szczęście, którego tak długo poszukiwała.

W 2017 roku ukazał się głośny film Guillermo del Toro pt. „Kształt wody”. Jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym w Sieci powstał on na bazie pomysłu pisarza Daniela Krausa, który podzielił się nim z del Toro w 2011 roku. Cztery lata później pojawiło się pierwsze wydanie ich wspólnej powieści, „Trollhunters. Łowcy trolli”, ale obaj cały czas pamiętali o koncepcji Krausa, która jak utrzymuje on sam wykluła się w jego głowie, gdy miał lat piętnaście. Z czasem zaczął pisać książkę na podstawie tego pomysłu sprzed wielu lat, nie wiedząc jeszcze, że Guillermo del Toro rozpoczął prace nad scenariuszem „Kształtu wody”. Wkrótce się porozumieli, dochodząc do wniosku, że najlepiej będzie gdy Guillermo del Toro zajmie się tworzeniem filmu, a Daniel Kraus skoncentruje się na pisaniu powieści. Pozostawali w kontakcie, pilnując aby obie wersje tej opowieści zanadto od siebie nie odbiegały. Kraus trzymał się ram wymyślonych przez del Toro, przelewał na papier jego pomysły, które według niego doskonale wpasowywały się w plan, który rozrysował sobie w głowie. Nie oznacza to jednak, że ściśle trzymał się zamysłu del Toro, że ograniczył się wyłącznie do tego, co znajdowało się w scenariuszu „Kształtu wody”. Daniel Kraus zapuścił się także na inne wody i w mojej ocenie dzięki temu znacznie uatrakcyjnił tę historię.

Pod pewnymi względami stworzenie w F-1 jest aniołem, który zechciał oświetlić ten świat swoim blaskiem, a potem błyskawicznie go zastrzelono, przybito pinezkami do korkowej tablicy i oznaczono jako diabła.

Nie wiem, czy w tym przypadku określenie „adaptacja powieściowa” jest w pełni adekwatne, bo z jednej strony rzeczywiście pilnowano, aby treść zawarta w książce nadążała za scenariuszem filmu (a nie odwrotnie), ale wiele wskazuje na to, że to osoba, która miała większy udział w tworzeniu literackiej wersji „Kształtu wody” dłużej obracała w głowie tę koncepcję. W najważniejszych punktach książka pokrywa się z filmową wersją, ale Daniel Kraus rozszerzył tę opowieść o własne wątki. To znaczy niezupełnie o własne, bo większość z nich została zaledwie liźnięta przez scenarzystów „Kształtu wody”, Guillermo del Toro i Vanessę Taylor, Kraus natomiast wniknął nieporównanie głębiej w tę materię, bo i ramy wyznaczone przez jego współpracownika do najtwardszych nie należały. Można było spokojnie się tą opowieścią pobawić, zbadać szersze terytoria, co aż nadto wyraźnie unaocznił Kraus na kartach „Kształtu wody”. Jeden z największych dodatków (elementów, których nie znajdziemy w filmie) nie znajduje swoich korzeni w scenariuszu. Na ekranie nie zostaje nawet zasugerowany, a przecież wręcz idealne wpasowuje się w szkielet fabularny opracowany przez Guillermo del Toro. Za wątki skupiające się na metamorfozie Elaine Strickland powinno się chyba dziękować wyłącznie Danielowi Krausowi, jej przemiana wydaje się być jego własnym wkładem w „Kształt wody”. Elaine to małżonka żołnierza Richarda Stricklanda, który schwytał cudowną istotę, czuwał nad jej transportem do placówki badawczej Occam w Baltimore, gdzie z kolei z rozkazu swojego dowódcy poświęcił się jej pilnowaniu. Podczas gdy jej mąż przebywa w pracy i popada w coraz większe szaleństwo, na skutek koszmarnych przeżyć w Amazonii (które zostaną przybliżone czytelnikom, przez które przebrniemy razem ze Stricklandem we wstępnej partii powieści, czego z kolei podczas seansu nie doświadczymy) i w mniejszym stopniu odleglejszego przejścia z frontu, Elaine odkrywa uroki dotychczas nieznanego jej trybu życia. Z „kury domowej” całkowicie podporządkowanej woli swojego męża stopniowo przekształca się w kobietę wyzwoloną. W niezależną jednostkę, spełniającą się na gruncie zawodowym, która zaczyna dopuszczać do siebie myśl, że poradziłaby sobie bez mężczyzny. Brakuje jej jednak odwagi do wyjawienia Richardowi swojej tajemnicy, obawia się reakcji coraz bardziej agresywnego partnera życiowego. Daniel Kraus i Guillermo del Toro nie pozwolili sobie na jednoznaczności w obmyślaniu postaci Roberta Stricklanda. Czarny charakter wydaje się nie mieć decydującego wpływu na taki a nie inny wybór ścieżki, którą podąża. W książce jego profil psychologiczny jest dużo bardziej szczegółowy niż w filmie, autorzy powieści wręcz zanurzają odbiorców w jego szaleństwie, za które winą można obarczyć traumatyczne wydarzenia z jego przeszłości. Zgotowane mu przez generała Hoyta, mężczyznę, który wręcz przeraża Stricklanda, od którego ten ostatni chce się uwolnić, ale do tego momentu ani myśli wykazywać się nieposłuszeństwem w stosunku do despotycznego przełożonego.
(źródło: https://pl-pl.facebook.com/zyskiska/)

Nie chciał nikogo skrzywdzić […] Przez stulecia nikogo nie skrzywdził. To my go skrzywdziliśmy. Przywlekliśmy go tutaj. Torturowaliśmy go. Jaki będzie następny krok? […] Jaki gatunek wytępimy? Może siebie samych? Mam nadzieję. Zasłużyliśmy na to.”

Porównywany do „Pięknej i Bestii”, „Opętania” Andrzeja Żuławskiego i „Potwora z Czarnej Laguny”, o którym wspomniał sam Daniel Kraus w kontekście tej opowieści, a w powieści wzmiankowano „Wyspę doktora Moreau” H.G. Wellsa (rodzina Paula Zindela utrzymuje natomiast, że film jest plagiatem Let Me Hear You Whisper" - pozew został już złożony w sądzie), „Kształt wody” jest przede wszystkim opowieścią o dojmującej samotności dwóch stworzeń. Niemej woźnej z Ośrodka Badań Kosmicznych Occam w Baltimore i unikatowego wodnego stwora, który został wyrwany ze swego środowiska naturalnego i przetransportowany do miejsca, w którym przejdzie niewyobrażalne męki. Ale pozna też kobietę, u boku której znajdzie prawdziwe szczęście. Elisa Esposito, bo o niej mowa, również pozbędzie się poczucia pustki od zawsze goszczącego w jej sercu, wreszcie znajdzie kogoś, kto pokoloruje dotychczas szare otoczenie Elisy, a ona z przyjemnością odwdzięczy mu się dokładnie tym samym. Ta osobliwa symbioza powinna budzić niesmak, relacja kobiety z oślizgłym stworem powinna wprawiać w podszyte szokiem osłupienie, być może nawet odrzucać od kart „Kształtu wody”. A tymczasem mnie ten wątek poruszył do głębi. Nawet teraz, pisząc te słowa, zbiera mi się na płacz, ciągle mam w pamięci czyste piękno tego związku, choć wydaje mi się, że osoby o konserwatywnych poglądach nie podzielą tego wzruszenia. Daniel Kraus i Guillermo del Toro poruszają w „Kształcie wody” problem braku akceptacji dużej części społeczeństwa tego co uważa się za odstępstwo od normy. Te normy narzuca większość, to ona próbuje wtłoczyć wszystkich w jedną ciasną ramkę, a jak ktoś nie potrafi bądź nie chce się dostosować to zostaje wypchnięty poza margines tak zwanego cywilizowanego świata. Losy Gilesa Gundersona, homoseksualisty i zdolnego malarza niemogącego rozwijać się na polu zawodowym z powodu swojej orientacji seksualnej (jego spotkanie z Elaine Strickland też wycisnęło mi łezkę z oka) oraz czarnoskórzy obywatele Stanów Zjednoczonych zmuszeni do walki o swoją godność to przykłady dwóch mniejszości, których ciężki los autorzy „Kształtu wody” pokrótce obrazują odbiorcom swojego dzieła. Korelacja pomiędzy homoseksualistą i stworem przetrzymywanym w Occam nasuwa się sama przez się i myślę, że głównie to może wyprowadzić z równowagi przynajmniej tych najbardziej zatwardziałych konserwatystów. Obok wyżej przytoczonych wątków w „Kształcie wody” egzystuje także motyw szpiegowski, reprezentowany przez rosyjskiego tajniaka posługującego się nazwiskiem Robert Hoffstetler, doktora, który wchodzi w skład grupy naukowców zajmujących się wyjątkowym obiektem w Occam. Wątek ten jest w sumie tak samo prosty, jak pozostałe – nie mamy tutaj do czynienia z zawiłą, wielowarstwową intrygą zakrojoną na szeroką skalę, bo i nie na tym zależało Guillermo del Toro i Danielowi Krausowi. „Kształt wody” wręcz tchnie tęsknotą za starymi czasami, za prostymi, acz jakże emocjonującymi opowieściami, takimi jakie wyświetla się w chylącym się ku upadkowi kinie, nad którym mieszkają Elisa i Giles. To nostalgiczna opowieść o niespożytej sile tkwiącej w prostocie, z której jednak praktycznie nieustannie przebija czysta gorycz wynikająca z konkluzji, że preferencje opinii publicznej zaczęły się zmieniać. I, jak wnioskuję z powieści, według jej autorów nie wpłynęło do korzystnie na kondycję sztuki. Daniel Kraus i Guillermo del Toro na kartach tej powieści dali także wyraz swojemu nieufnemu nastawieniu do krótkowzrocznego pędu ludzkości w stronę pozornie lepszej przyszłości. Beton i stal konsekwentnie wypierają dobra naturalne, a wszelkie tajemnice tego świata są uparcie odkrywane, badane i obnażane. Styl Daniela Krausa jest na tyle dojrzały, żeby z łatwością można było, nie tyle czytać, co przeżywać tę opowieść każdą komórką swojego ciała, przy czym moim zdaniem zamierzony chaos, jaki wkrada się we wstępną część „Kształtu wody” i w późniejsze, króciutkie przemyślenia potwora (w tych drugich nie ma znaków interpunkcyjnych) trochę dezorientuje. Szczęście więc, że nie było tego wiele. W stosunku do fabuły też mam jeden zarzut, dużo bardziej istotny od tych rzadkich chaotycznych ustępów omawianej powieści. UWAGA SPOILER Dotyczy on finału, który ma trochę inny przebieg niż w filmie, ale najważniejszy człon jest identyczny. Guillermo del Toro i Daniel Kraus bez większego wysiłku mogli zmienić mnie w „kupkę nieszczęścia”, sforsować wszystkie systemy obronne mojego organizmu i pozostawić w przynajmniej krótkotrwałej rozpaczy. Nie zrobili tego. Tchórzliwie się wycofali i to dwukrotnie, bo nie dość, że nie zabili cudownego stworzenia to na dodatek uciekli przed kontrowersją, jaką wśród niektórych wcześniej mógł budzić romans człowieka z tzw. Deus Branquia KONIEC SPOILERA.

„Kształt wody” to powieść fantasy, która z pewnością nie sprosta wymaganiom wszystkich miłośników tego gatunku. Niby prosta, ale zawierająca w sobie mnóstwo nieodkrywczych, ale wciąż niezwykle ważkich przemyśleń o niektórych problemach tego świata. Fabularnie nieskomplikowana, ale zarazem bardzo głęboka, podpinająca się pod znane motywy, ale w sposób, który wręcz chwyta za serce i nie puszcza aż do rozczarowującego finału. Tak właśnie odbierałam to literackie dzieło, wersję, którą uważam za lepszą od głośnego filmu w reżyserii Guillermo del Toro, ale nie ośmielę się polecić jej absolutnie wszystkim miłośnikom fantasy. Jest za bardzo specyficzna, żebym miała przekonanie, że trafi do tak szerokiego grona czytelników. Za to fani filmu (ja najpierw miałam przyjemność zapoznać się z książką) powinni bez żadnej zwłoki sięgnąć po to dziełko Daniela Krausa i Guillermo del Toro, bo da im ono zdecydowanie pełniejszy obraz tej historii. I istnieje dużo prawdopodobieństwo, że dostarczy im dużo silniejszych wrażeń.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 25 lutego 2018

„Curse of the Witch's Doll” (2018)

Rok 1942, Anglia. Adeline Gray po wcieleniu jej męża Jamesa do armii zaczyna szukać dla siebie i swojej córki Chloe schronienia przed wojną. Arthur Harper proponuje jej swój dworek ulokowany w głębi lasu, o istnieniu którego nie wiedzą nawet niektórzy mieszkańcy okolicznej wioski. Adeline jest mu wdzięczna za hojność, ale od dawna nieogrzewane domostwo nie budzi jej zachwytu. Z braku innych możliwości decyduje się jednak na jakiś czas osiąść w tym miejscu wraz z Chloe. Dziewczynka również nie jest entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu, ponadto dręczy ją pewność, że jej ojciec nie przeżyje wojny i denerwuje ją, że matka ciągle pielęgnuje w sobie nadzieję. Pewnego dnia Adeline znajduje przy Chloe szkaradną lalkę, o której córka nie chce jej niczego powiedzieć. Zabawka nagle znika, ale to nie jedyne zastanawiające zjawisko zachodzące w domostwie Harpera. Nocami Adeline słyszy dziwne szepty, a drzwi czasami otwierają się samorzutnie. Ale sytuacja robi się naprawdę kiepska dopiero wtedy, gdy mała Chloe znika podczas zabawy w lesie.

„Curse of the Witch's Doll” to brytyjski horror nastrojowy w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Lawrence'a Fowlera, który napisał również scenariusz. Jedna z ról przypadła w udziale Claire Carreno, która miała już okazję współpracować z Fowlerem przy jego siedmiominutowym filmiku „Coming Home”. David Ware współpracownik producentów „Curse of the Witch's Doll” (Geoffa Fowlera i Lawrence'a Fowlera) także miał już okazję działać z reżyserem, scenarzystą i współproducentem omawianej produkcji. Najpierw pojawiła się ona w Wietnamie, a niecały miesiąc później, w pierwszym tygodniu lutego 2018 roku, miała swoją premierę w Stanach Zjednoczonych.

Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że Lawrence Fowler chciał popłynąć na fali popularności „Annabelle”, podpiąć się pod motyw, który od kilku lat przeżywa swój renesans (poprzednio takim „zapalnikiem” była „Laleczka Chucky” Toma Hollanda), co może nie byłoby AŻ takie złe, gdyby nie próbował udowadniać, że posiada (rzekomo) własne spojrzenie na wątek nawiedzonej lalki. Lwią część akcji „Curse of the Witch's Doll” osadził w 1942 roku, podczas drugiej wojny światowej, wymuszającej na głównej bohaterce Adeline Gray udanie się wraz z córką Chloe w bezpieczniejsze okolice. Zdjęcia są ładne. Nie przesycone nieokiełznaną grozą, nie odpowiednio mroczne, ani nie emanujące podskórnym napięciem tylko po prostu ładne. Silnie skontrastowane, lekko chłodne, troszkę przyblakłe, tak jakby twórcy starali się przywołać ducha horrorów gotyckich. Ale te wymienione tak poszukiwane w kinie grozy elementy są tak wydelikacone i tak niewprawnie wymieszane, że o zapewnieniu odbiorcy choćby niewielkiego dreszczyku emocji nie ma tutaj mowy. Sfera wizualna może co najwyżej, tak jak mnie, wydać się widzom zwyczajnie ładna, a przecież od horroru nastrojowego oczekuje się czegoś więcej bądź czegoś zupełnie innego (to zależy od preferencji). Najgorsze w tym składniku jest jednak to, że twórcom nie udało się oddać na ekranie atmosfery/realiów lat 40-tych XX wieku. Nawet nie starali się przywołać ducha tamtej epoki, a przynajmniej ja żadnych starań w tym kierunku nie dostrzegałam. Za to, jak już nadmieniłam, moim zdaniem chcieli, żeby „Curse of the Witch's Doll” nasuwała skojarzenia z horrorami gotyckimi, co wyszło im troszkę lepiej niźli wpasowywanie tego obrazu do dawno minionego okresu, ale szczerze powiedziawszy ze składników, które posiadali można było „ulepić nieporównanie lepszą figurę”. Wiekowe domostwo ulokowane w głębi gęstego lasu i dwie postacie płci żeńskiej, które są zmuszone osiąść w jego zimnych murach skrywających jakąś tajemnicę. Przestronne wnętrze, duże pokoje i długie korytarze, w których nie znajdziemy ciemnych kątów, bo oświetleniowców mocno poniosło, ale dostaniemy za to zamknięte pomieszczenie, w którym jak się wydaje mieszka coś złego. To znaczy ma się wrażenie, że właśnie tam przebywa jakaś nieczysta siła w chwilach, w których chce pozostać niezauważona, ale co jakiś czas opuszcza swoje lokum, aby „rozprostować nogi”. Z czasem zaczyna ujawniać swoją obecność, co twórcy unaoczniają za pomocą jakże prymitywnych, kompletnie nieskutecznych zabiegów. A to jakieś drzwi same się otworzą albo zamkną, a to gdzieś przemknie jakiś cień, a to uszu Adeline (i naszych) dojdzie jakiś szept, który krwi w żyłach przynajmniej większości odbiorców „Curse of the Witch's Doll” na pewno nie zmrozi. Sama lalka prezentuje się całkiem upiornie, ale tylko wtedy, gdy nie interweniuje komputer – wówczas robi się naprawdę przekomicznie. Ehh, to cyfrowo zmieniane oblicze szkaradnej zabawki... Tandeta jakich mało. W każdym razie akcja nabiera tempa z chwilą zniknięcia Chloe. Lawrence Fowler jeszcze wtedy nie schodzi ze ścieżki, którą można spokojnie opisać jako w pełni konwencjonalną. Nawet po zaginięciu dziewczynki mógł nadal podążać utartym szlakiem, żonglować elementami, które w horrorach nastrojowych bardzo często się przewijają, które żadnego fana kina grozy niczym nie zaskoczą, ale tych z nich, którzy są rozmiłowani w tradycji same w sobie zdenerwować nie powinny (same w sobie, bo warstwa wizualna, warsztat reżysera i jego ekipy znacznie psują odbiór scenariusza).

Nie mam żadnych, ale to absolutnie żadnych wątpliwości, że poszukiwacze innowacyjnych rozwiązań w horrorach z trudem przebrną (jeśli w ogóle) przez pierwszą część „Curse of the Witch's Doll”. Jestem przekonana, że wałkowanie przez Lawrence'a Fowlera tematu, który jest im doskonale znany, obracanie wyświechtanymi motywami, uparta wędrówka w każdym calu przewidywalną ścieżką, spotka się z ich zdecydowanym sprzeciwem. Ale wydaje mi się, że w drugiej partii zatęsknią za poprzednim wątkiem. Za tym tragicznie zagranym (najsłabiej prezentuje się debiutująca Layla Watts w roli Chloe, ale jej filmowa matka, Helen Crevel dużo jej nie ustępuje, zresztą Philip Ridout jako Arthur Harper też mnie nie przekonał), niewprawnie zrealizowanym i niebywale nużącym pobytem pani Gray i jej córki w wiekowym dworku, który jak wiele na to wskazuje jest nawiedzony przez mściwego ducha wiedźmy, być może tkwiącego w ciele szkaradnej lalki hasającej w domostwie. Bo „w drugim akcie” scenariusz spada na samo dno. Pocieszające jest tylko to, że nie jest to upadek z wysoka, bo wcześniejsza partia w mojej ocenie nie dobiła nawet do średniej. Nie spodziewałam się jednak, że da się to popsuć jeszcze bardziej, że można pokazać coś gorszego, popchnąć to w kierunku, który owszem zaskakuje, ale głównie przekonaniem Lawrence'a Fowlera, że zdoła wyjść zwycięsko z takiego wyzwania. Dokooptowanie rzadziej wykorzystywanego (ale wykorzystywanego) w kinie grozy składnika, którego głównym celem było wprawienie w osłupienie zasypiającego już widza, otrzeźwienie go poprzez gwałtowny skręt w inną ścieżkę, jeśli już musiało to powinno nastąpić dużo później, bo wszystko co ma miejsce po tym zwrocie akcji znudziło mnie jeszcze bardziej niż „pierwszy akt” (w ostatnim drobną atrakcją był przystojny aktor, młody mężczyzna, który wybrał się wraz ze swoją dziewczyną na pewną wyprawę). Ale na miejscu Fowlera w ogóle darowałabym sobie tę kombinację, pozostałabym przy wcześniejszej konwencji, bo choć taki motyw całkiem nieźle sprawdzał się już na ekranie to trzeba zdecydowanie więcej talentu i/lub doświadczenia, żeby należycie się w nim odnaleźć. UWAGA SPOILER Trzeba być na przykład Johnem Carpenterem, bo przecież to co zaserwował nam Lawrence Fowler w swoim pełnometrażowym debiucie kojarzy się (jeśli o mnie chodzi to przede wszystkim) z „Oddziałem” tego mistrza filmowego horroru. KONIEC SPOILERA Całkiem możliwe, że zapożyczał z tej produkcji, ale nie należy przez to rozumieć, że pokazał tutaj zbliżoną jakość. Co to to nie. „Curse of the Witch's Doll” to w mojej ocenie obraz z najniższej półki, a tytuł, który wymieniłam w spoilerze w moim pojęciu tkwi kilka pięter wyżej. Tak Panie Fowler, do kunsztu wyżej wymienionej legendy kina grozy nie zbliżył się Pan nawet o milimetr. Takie jest moje zdanie.

Żałuję każdej minuty poświęconej na „Curse of the Witch's Doll”. Do teraz wyrzucam sobie wyjęcie z własnego życiorysu trochę ponad półtorej godziny, czasu który mogłam przeznaczyć na dużo ciekawsze zajęcia. Na przykład na gapienie się w ścianę... Ale cóż, mleko już się rozlało. Nie odzyskam już tego, co na swoje własne życzenie utraciłam, ale mogę przynajmniej przestrzec innych przed popełnieniem tego samego błędu. Wiem, że zawsze istnieje szansa, że do kogoś ten obraz trafi, że komuś dostarczy wrażeń, których mnie zabrakło, ale nie ośmielę się gdybać nad potencjalnym gronem sympatyków „Curse of the Witch's Doll”. Bo wydaje mi się, że nawet tak, zdawać by się mogło oczywista grupa widzów, jak miłośnicy horrorów o nawiedzonych lalkach nie będzie zadowolona z seansu pierwszego pełnometrażowego obrazu Lawrence'a Fowlera.

piątek, 23 lutego 2018

„Hellraiser: Judgment” (2018)

Detektywi z wydziału zabójstw, partnerzy zawodowi i zarazem bracia, Sean i David Carterowie, prowadzą sprawę seryjnego mordercy zwanego Preceptorem. Ich dochodzenie trwa już od dłuższego czasu, a oni nadal nie wpadli na obiecujący trop zabójcy. Przełożeni Carterów wysyłają im do pomocy detektyw Christine Egerton, a niedługo potem Sean spotyka się z cenobitami, piekielnymi istotami, które wyłapują wybranych grzeszników i skazują ich na wieczną mękę w Piekle. Niedługo po wydostaniu się z miejsca, w którym odbywa się sąd na grzesznikach Seana zaczynają dręczyć przerażające wizje, a jego szybko pogarszający się stan psychiczny mocno niepokoi Davida.

„Wysłannik piekieł” („Hellraiser”), ponadczasowy horror w reżyserii Clive'a Barkera z 1987 roku, którego scenariusz napisał sam w oparciu o minipowieść swojego autorstwa, w Polsce wydaną pod tytułem „Powrót z piekła”, zapoczątkował długą filmową serię, w której to możemy zaobserwować więcej upadków niźli wzlotów. Gary J. Tunnicliffe, reżyser i scenarzysta najnowszej, czyli dziesiątej odsłony tego tytułu, „Hellraiser: Judgment” zauważył, że dalsze sequele nie nawiązywały do poprzednich odsłon. Chciał aby jego film odnosił się do swoich poprzedników, ale zarazem zależało mu na dodaniu czegoś, co odróżniałoby go od innych produkcji spod tego znaku. Budżet, którym dysponował szacuje się na trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a premierę filmu wstępnie zaplanowano na 2017 rok, ale dystrybucję rozpoczęto dopiero w lutym 2018 roku.

Gary J. Tunnicliffe wyznał, że pracując nad „Hellraiser: Judgment” czerpał inspirację z twórczości Davida Cronenberga, Davida Lyncha, Francisa Bacona, Hieronima Boscha, Davida Finchera i oczywiście Clive'a Barkera. Towarzystwo doprawdy znamienite, ale nie należy tej informacji traktować jako wyznacznik jakości dziesiątej odsłony „Hellraisera”. Tunnicliffe opracował dwa przenikające się, powiązane ze sobą wątki – jeden koncentruje się na policyjnym śledztwie w sprawie seryjnego mordercy o przydomku Preceptor, a drugi pochyla się nad okrutnym procederem cenobitów. Wysłannicy piekieł są tutaj kimś na kształt inkwizytorów. W zaniedbanym, od dawna niezamieszkanym domu przesłuchują wybranych delikwentów, po czym w doprawdy obrzydliwy sposób wydają werdykt. Winnych skazują na oczyszczenie, po którym następuje śmierć w mękach, a niewinnych... No właśnie, tego tak naprawdę nie wyjaśniono. Mimo tego, że Tunnicliffe i jego ekipa dysponowali niewielką sumą pieniężną nie zaniedbywali w rażącym stopniu warstwy gore. Pierwsza wersja scenariusza była brutalniejsza, ale studio zdecydowało się trochę ją okroić. Powycinano niektóre sceny przemocy i seksu, skrócono te sekwencje, które uznano za nazbyt ekstremalne, czemu zresztą Tunnicliffe się nie sprzeciwiał. Doszedł do wniosku, że wersja studia jest lepsza, że jego zamysł został został poprawiony, a nie wyrugowany z tego co dobre. Myślę, że w głowach większości odbiorców „Hellraiser: Judgment” najdłużej będzie gościć scenka z żywym psem wychodzącym z brzucha martwej kobiety. Jednej z ofiar Preceptora, seryjnego mordercy od dłuższego czasu grasującego w mieście, który to ma bardzo zróżnicowany modus operandi. Kolejne miejsce zbrodni, na które zapuścimy się wraz ze śledczymi nie charakteryzuje się już tak pamiętną kreatywnością, jak akcja z psem, bo powiedzcie sami: czymże jest widok odciętych rąk dzierżących pewne „fanty” w zestawieniu z małym czworonogiem zaszytym w ciele kobiety? Takim a la porodem... Tak, moim zdaniem ta scenka szczyci się największą pomysłowością, ale na płaszczyźnie ekstremalnej co innego przyprawiło mnie o lekkie mdłości. Już podczas konsumowania oblanego dziecięcymi łzami papieru czułam delikatny niesmak, ale zanurzanie dłoni przez trzy roznegliżowane mieszkanki Piekła robiące za sędziów (charakteryzacje ich twarzy miały być upiorne, ale na mnie żadnego wrażenia to nie zrobiło) w gęstych wymiotach ich kolegi działało na mnie jeszcze bardziej odstręczająco. Ale nie aż tak, żebym musiała zaraz biec do łazienki w przeświadczeniu, że podzielę los człowieka zjadającego zeznania schwytanych przez cenobitów mężczyzn. Aż tak mocny to „Hellraiser: Judgment” nie jest. Gary J. Tunnicliffe zabiegał o Douga Bradleya, bardzo zależało mu, że znowu wcielił się w postać Pinheada, legendarnego przywódcy cenobitów, ale aktor odmówił. Tę rolę powierzono więc Paulowi T. Taylorowi, który nie spisał się najgorzej, a i jego charakteryzacja, tak jak charakteryzacja większości cenobitów przewijających się w tym obrazie, moim zdaniem nie stanowi żadnego pogwałcenia tradycji, nie zepsuto tych postaci, ale też nie pokazano niczym, co dawałoby mi nadzieję na ich lepsze jutro. Wątpię, żeby to było nowe otwarcie, wyraźny zwiastun rychłego całkowitego wyrwania tej serii z marazmu, w której w moim odczuciu tkwi od lat (tak, wiem, że zagorzali fani filmów spod tego znaku mają inne zdanie na ten temat). W każdym razie jeśli chodzi o a la inkwizycyjną działalność cenobitów to muszę jeszcze zauważyć, że niektóre momenty okraszano kompozycją „Dla Elizy” Ludwiga van Beethovena, troszkę przerobioną, ale nawet w takiej lekko zmodyfikowanej wersji dosłownie pieszczącej mój zmysł słuchu. Bo wprost ubóstwiam ten utwór.

Drugi wątek, tj. śledztwo braci Carterów i Christine Egerton w sprawie seryjnego mordercy zwanego Preceptorem do wymyślnych z pewnością nie należy. Do najbardziej przekonujących zresztą też nie, bo zastanówmy się. Po mieście grasuje osobnik, który w bestialski sposób zamordował już kilkanaście osób, ale przełożeni Carterów jakoś jeszcze nie uznają za konieczne stworzenie większego zespołu złożonego z policjantów pozostających do dyspozycji detektywów prowadzących dochodzenie. Ne widzimy nawet posterunku z prawdziwego zdarzenia, budynku pełnego glin, tylko jakąś klitkę zajmowaną przez zaledwie trzy osoby, z których dwie od początku tej sprawy kręcą się w kółko. Ale to przecież nie jest jeszcze powód, aby ich zwolnić, ani nawet aby dać im więcej ludzi. Wystarczy przecież Egerton. To właśnie ona (urodziwa Alexandra Harris, która maksymalnie przekonującym warsztatem, jak na moje oko, tutaj się nie wykazała) ma wesprzeć Seana (bardzo słaba kreacja Damona Carneya) i Davida (taki sobie Randy Wayne) Carterów w tym trudnym dochodzeniu UWAGA SPOILER a przynajmniej tak twierdzi, bo jej główne zadanie okazuje się inne KONIEC SPOILERA. Myślę, że tak skąpy zasób sił, jakim dysponowały organy ścigania przedstawione w „Hellraiser: Judgment” wynikał z niskiego budżetu. Twórcom chyba zwyczajnie brakło pieniędzy na przynajmniej pokazanie w pełni wyposażonej komendy policji, na stworzenie wiarygodnej otoczki dla tego konkretnego wątku. Na domiar złego scenarzyście nie udało się uniknąć przewidywalności. Cały czas miałam wrażenie, że podczas gdy doświadczeni przecież detektywi błądzą we mgle ja tkwię już na mecie. Czekam tam na nich z nieustannie narastającym zniecierpliwieniem i niemałym niedowierzaniem. Bo naprawdę nie trzeba być asem wywiadu, żeby udzielić sobie odpowiedzi na najważniejsze pytanie zadane przez scenarzystę już w trakcie pierwszej partii filmu (a właściwie to drugiej, bo najpierw jest prolog unaoczniający próbkę aktualnej działalności wysłanników piekieł), więc aż ciężko uwierzyć w tak daleko posunięte gapiostwo policjantów. Nie dane mi więc było śledzić tej płaszczyzny z zainteresowaniem, zaciekawiona rozwojem sytuacji być nie mogłam, ponieważ to co najważniejsze bez żadnego trudu błyskawicznie rozgryzłam. Ale z odsieczą co jakiś czas przybywały wątki z udziałem cenobitów, punkty, w których przenikały się te dwa światy. Szkoda tylko, że kostkę Lemarchanda tak zmarginalizowano i że nie udało mi się wypatrzyć Heather Langenkamp – wysoko stoi w czołówce, a ja nawet nie wyłowiłam jej wzrokiem z tej w sumie skąpej obsady. Dostała co najwyżej (bo jej nie widziałam) epizodyczną rólkę, a umieszczenie jej w czołówce było chwytem marketingowym ukierunkowanym na fanów filmowych horrorów (w końcu oni nigdy nie zapomną jej wkładu w pierwszą, trzecią i siódmą część „Koszmaru z ulicy Wiązów”). I na koniec informacja dla tych, co nie mają w zwyczaju oglądać bądź przewijać napisów końcowych. Po tychże jest jeszcze jedna krótka scenka. Jakby nie mogło się obyć bez ukłonu w stronę tej niezmiernie denerwującej mnie mody...

„Hellraiser: Judgment” na tle całej tej serii moim zdaniem nie wypada najgorzej. W końcu trzeba by było nielicho się postarać, aby nakręcić coś słabszego od „Hellraiser: Revelations”. Ale też chyba nikt nie spodziewał się, że dziesiąta odsłona choćby zbliży się do znakomitej jedynki w reżyserii jednego z mistrzów zarówno kina, jak i literatury grozy. Wielki powrót do korzeni to to nie jest, ani nawet nowe, budzące moją ciekawość otwarcie z udziałem stworzonych przez Clive'a Barkera, dobrze znanych postaci. Jakoś się to oglądało, ale gdybym odpuściła sobie seans przedsięwzięcia Gary'ego J. Tunnicliffe'a to pewnie bym nie zubożała. Można obejrzeć jak się lubi niskobudżetowe umiarkowanie krwawe horrory utrzymane we względnie mrocznym, lekko pobrudzonym klimacie, ale nie wydaje mi się to absolutną koniecznością. Chyba, że jest się wiernym fanem tej serii – ta grupa widzów, jestem przekonana, nie pozwoli sobie na przegapienie tej pozycji.

wtorek, 20 lutego 2018

„I tre volti del terrore” (2004)

Do nieznającej się trójki pasażerów pociągu, Marca, Carla i Sandry, dosiada się starszy mężczyzna, który przedstawia się jako profesor Peter Price. Twierdzi, że jest hipnotyzerem i właśnie pracuje nad swoim naukowym projektem. Jego rozmówcy są sceptycznie nastawieni do hipnozy, ale nie dają się długo namawiać na wzięcie udziału w eksperymencie Price'a. Profesor za pośrednictwem tajemniczej kuli po kolei wprowadza każdego z nich w stan hipnozy Każdy zostaje wówczas skonfrontowany z innym ciągiem upiornych wydarzeń, których jest naprzemiennie uczestnikiem i jedynie obserwatorem.

Sergio Stivaletti wielbicielom włoskiego kina grozy dał się poznać przede wszystkim jako twórca efektów specjalnych. Współpracował między innymi z Lamberto Bavą („Demony”, „Demony 2”, „La maschera del demonio”), Dario Argento („Phenomena”, „Opera”, „Upiór w operze”, „Krwawy gracz”) i Michele Soavim („Kościół”, „La setta”, „O miłości i śmierci”). Jako reżyser po raz pierwszy mógł sprawdzić się w drugiej połowie lat 90-tych XX wieku („Maska z wosku”), a jego drugi film, „I tre volti del terrore” pojawił się dopiero w 2004 roku. Tym razem jednak Stivaletti wziął udział w pisaniu scenariusza – pomagał mu Antonio Tentori, współscenarzysta między innymi „Kota w mózgu” Lucio Fulciego oraz późniejszych „Come una crisalide” Luigiego Pastore i „Drakuli 3D” Dario Argento.

Na „I tre volti del terrore” składają się cztery (licząc klamrę) krótkie opowieści grozy, z których wprost emanuje tęsknota za horrorami z lat 80-tych i 90-tych XX wieku. Wygląda to tak, jakby jednym z głównych celów Sergio Stivalettiego było złożenie należnego hołdu swoim kolegom po fachu tworzącym w tych (przynajmniej) dwóch minionych dekadach. Forma jaką nadał temu przedsięwzięciu dała mu możliwość pokazania kilku silnie zakorzenionych w tradycji gatunku motywów, utrzymanych w klimacie, który mnie osobiście najsilniej kojarzył się z ostatnim dziesięcioleciem poprzedniego wieku. Najpierw widzowie świadkują procesowi tworzenia niechlujnego rysunku, intrygującej czołówce okraszonej nastrojową ścieżką dźwiękową, po której zostają oni przeniesieni do wnętrza jadącego pociągu. Widzimy trzy znudzone osoby, do których szybko przysiada się starszy jegomość utrzymujący, że jest hipnotyzerem. Już to wyznanie powinno uruchomić dzwonki alarmowe w głowie oglądającego, a jeśli nawet tak się nie stanie to scenarzysta ma na podorędziu jedno z bardziej złowieszczych słów, jakie może paść w horrorze. A mianowicie „eksperyment”. Naukowy projekt, któremu obecnie oddaje się hipnotyzer, i do którego (o zgrozo) chce włączyć nowo poznanych pasażerów pociągu. Nie muszę chyba dodawać, że Marco, Sandra i Carlo przyjmują wyzwanie i sięgają po „magiczną” kulę starszego jegomościa. Kulę, która kolejno przenosi ich myślami do innych miejsc, która zmusza ich do uczestniczenia w wydarzeniach niby żywcem wyjętych z ich najgorszych koszmarów sennych.

„L'ANELLO DELLA LUNA” to tytuł opowieści będącej wizją Marca. Mężczyzna daje się w niej namówić swojemu znajomemu na wyprawę do grobowca mumii, celem wydobycia z niej kosztowności, którymi jest zainteresowany pewien szanowany kolekcjoner sztuki. Mroczna krypta, której ściany pokrywają prymitywne malunki prezentuje się w miarę upiornie, ale napięcie windują przede wszystkim ujęcia realistycznie się prezentujących zmumifikowanych zwłok oraz wilczej głowy narysowanej na jednej ze ścian grobowca. To wystarczy, żeby nabrać przekonania, że dwóch mężczyzn popełniło kardynalny błąd wybierając to miejsce jako cel swojej złodziejskiej eskapady. Wkrótce Sergio Stivaletti i Antonio Tentori dadzą nam jednak jasno do zrozumienia, że rzeczony błąd popełnił tylko Marco, że to on nieświadomie sprowadził ogromne niebezpieczeństwo w formie... No właśnie to chyba nie miało być żadną niespodzianką dla widza, ale zawsze istnieje możliwość (mała), że znajdzie się jakiś widz, któremu nie uda się odgadnąć do jakiego znanego motywu nawiążą scenarzyści tego obrazu. W każdym razie owa oczywistość moim zdaniem nie jest największym mankamentem tego segmentu. Dopracowania wymagało przede wszystkim stopniowanie napięcia, bo choć kolorystyka, w której utrzymano zdjęcia była stosownie mroczna to nie przysłaniała nieefektywności w budowaniu napięcia. Za to końcowe efekty specjalne, nad którymi pieczę trzymał sam Sergio Stivaletti całkowicie mnie usatysfakcjonowały – makabryczne wstawki niewspomagane komputerowo, z których na wyróżnienie zasługują ujęcia z paznokciami i zębami. I które skojarzyły mi się z latami 80-tymi XX wieku.

Sandra jest bohaterką opowieści zatytułowanej „UN VISO PERFETTO (DR. LIFTING)”, w której to towarzyszy swojej przyjaciółce Barbarze w pierwszym spotkaniu z chirurgiem plastycznym, doktorem Fisherem. Barbara zamierza wkrótce skorzystać z jego usług, ale dopiero w jego gabinecie Sandra dowiaduje się, że jej przyjaciółka chce wyglądać tak jak ona. Ta wiadomość nie przypada jej do gustu, ale niechętnie zgadza się wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Ponoć ogranicza się on do wcielenia się na moment w rolę modela – pozwolenia, aby sporządzono rysunki jej twarzy, na podstawie których Fisher skonstruuje Barbarze nową twarz. Pomysł wyjściowy, marzenie Barbary by wyglądać jak jej najlepsza przyjaciółka, automatycznie poruszył moją wyobraźnię. W mojej głowie praktycznie od razu wykluły się dwa scenariusze przyszłych wydarzeń, jakże obiecujące kierunki, w jakich można było z łatwością pchnąć ten temat. Sergio Stivaletti i Antonio Tentori podążyli jednakże mniej zajmującą ścieżką, w której na domiar złego znowu (tak jak w wizji Marco) unaocznili swoją niemożność zbudowania silnego napięcia emocjonalnego. Podczas przedzierania się Barbary przez ponure korytarze kliniki musiałam walczyć z sennością, pomimo bezsprzecznie klimatycznej otoczki. Ale chociaż wolałabym innego rodzaju rozwinięcie tej opowieści to niniejsza koncepcja i tak wydaje mi się lepsza od historii o przeklętym grobowcu.

„IL GUARDIANO DEL LAGO” to opowieść o znanym nam już Carlu i dwójce jego przyjaciół, którzy postanawiają pobiwakować nad jeziorem pomimo świadomości zapuszczania się na teren zamknięty. Nie wiedzą natomiast, że jest on własnością wojska i że bytuje tam pewien oślizgły organizm, który bynajmniej nie jest przyjaźnie nastawiony do turystów. Stworzenie będące kolejnym przejawem niemałych umiejętności Sergio Stivalettiego i pozostałych podlegających mu osób odpowiedzialnych za efekty specjalne w „I tre volti del terrore” na poletku praktycznych dodatków imitujących różnego rodzaju okropieństwa. Ponadto ten segment według mnie może pochwalić się najlepszym budowaniem napięcia, aczkolwiek muszę w tym miejscu zaznaczyć, że tle innych znanych mi włoskich reprezentantów filmowego horroru i tak wypada to nieszczególnie, żeby nie rzec blado. Sama fabuła natomiast moim zdaniem wygrywa w starciu z wizją Marca, ale nie zrównuje się z opowieścią o Sandrze i Barbarze, która to przecież jak już zostało zasugerowane nie wydobyła maksimum potencjału drzemiącego w pomyśle wyjściowym. Ale jeśli zderzyć te dwa dobrze znane każdemu wieloletniemu miłośnikowi kina grozy motywy, te dwa silnie zakorzenione w tradycji horroru wątki to ten wykorzystany w wizji Sandry należy do bardziej przeze mnie preferowanych.

Finalizacje trzech wyżej przybliżonych opowieści zobaczymy dopiero po zakończeniu eksperymentu profesora Petera Price'a przeprowadzonego na nowo poznanych pasażerach pociągu. Również wówczas przyjdzie pora na rozwinięcie i zakończenie klamry, historii, która zbierze wszystko w logiczną całość i być może zaskoczy co poniektórych odbiorców. Bo scenarzyści „I tre volti del terrore” bez wątpienia starali się ogłuszyć publikę czymś niespodziewanym. Mnie udało się do tego dojść dużo wcześniej, aczkolwiek muszę przyznać, że ostatnia krótka scenka uprzednio nie postała mi w głowie, nie wspominając już o powiązaniu jej z jednym konkretnym ustępem. Nie mogę jednak dodać, że ten zabieg wprawił mnie w niemałe osłupienie, że nie mogłam wyjść z podziwu nad tym rozwiązaniem, ani nawet że nabrałam przekonania, że jeszcze przynajmniej przez kilka dni o nim nie zapomnę. Aż tak dobrze to nie było.

niedziela, 18 lutego 2018

„Cold Skin” (2017)

Rok 1914. Pewien mężczyzna przybywa na wyspę na południowym Atlantyku, gdzie przez rok ma monitorować pogodę. Poprzedni meteorolog nigdy nie wrócił do domu, a na wyspie przebywa tylko latarnik Gruner. Wkrótce nowy obserwator pogody przekonuje się, że te rejony zamieszkują także osobliwe istoty, posturą zbliżone do człowieka, a z twarzy przypominające żaby. Tajemnicze stworzenia niszczą tymczasowy dom meteorologa, ale Gruner pozwala mu zamieszkać w latarni. Nadaje obserwatorowi pogody miano Przyjaciela i wymaga od niego brania udziału w wojnie, którą prowadzi z dziwacznymi istotami. Jedna z przedstawicielek tej rasy została jakiś czas temu przygarnięta przez Grunera, ale mężczyzna bynajmniej nie traktuje jej dobrze. Przyjacielowi nie podoba się jego podejście do istoty, której daje imię Aneris, nie jest też zadowolony z konieczności zabijania pozostałych członków jej rasy, ale nie potrafi przeciwstawić się apodyktycznemu towarzyszowi.

Xavier Gens twórca między innymi „Frontiere(s)”, „The Divide” i „Krucyfiksu” wziął na warsztat scenariusz spisany na postawie debiutanckiej powieści Hiszpana Alberta Sancheza Pinola, której pierwsze wydanie pojawiło się w 2002 roku. Jego autorami są współscenarzysta „28 tygodni później” Jesus Olmo i Eron Sheean, z którym Gens miał okazję już pracować przy „The Divide”. Hiszpańsko-francuska filmowa wersja „Cold Skin” gościła na wielu festiwalach, w tym na Stiges Film Festival i FrightFest Glasgow, zbierając mieszane recenzje od widzów, budżet filmu zaś szacuje się na osiem i pół miliona euro.

„Cold Skin” Xaviera Gensa oficjalnie sklasyfikowano jako horror science fiction, ale niektóre źródła wskazują ponadto na film przygodowy i moim zdaniem nie bezpodstawnie. Ten reżyser zdążył już pokazać opinii publicznej swoje bezkompromisowe podejście do kina grozy. Za sprawą „Frontiere(s)” i „The Divide” jest kojarzony przede wszystkim z brutalnymi, nihilistycznymi produkcjami, a z takim nastawieniem z całą pewnością nie należy podchodzić do jego najnowszego przedsięwzięcia. „Cold Skin” także gra na emocjach, też konfrontuje nas z ciemną stroną ludzkiej natury, ale wykorzystuje do tego inne środki niż we „Frontiere(s)” i nie poniewiera widzem w takim stopniu, jak miało to miejsce w przypadku „The Divide”. Innymi słowy Xavier Gens stępił pazur, co najprawdopodobniej docenią osoby nieprzepadające za brutalniejszymi horrorami i thrillerami. Tym razem Gens przenosi nas do 1914 roku i stawia u boku bezimiennego meteorologa (dalej nazywanego Przyjacielem), który ucieka od cywilizowanego świata na wyspę, którą jak mu się wydaje zamieszkuje jedynie latarnik Gruner. Scenarzyści, czy to za autorem książki, czy za podszeptem swojej własnej wyobraźni (tego nie wiem, bo powieści nie czytałam) co jakiś czas wzbogacają ten obraz komentarzami głównego bohatera, tym samym czyniąc z niego również narratora „Cold Skin”. Zdjęcia i pierwszy monolog narratora automatycznie nasunęły mi na myśl „Draculę” Brama Stokera, wprost nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dążono do odwzorowania ducha tego wiekopomnego arcydzieła. Być może wzorem Alberta Sancheza Pinola. Gdy nowy meteorolog, w którego z całkiem niezłym skutkiem wcielił się David Oakes został sam, zrobiło się niewyobrażalnie nudno. Jego samotność nie trwała długo, ale jak w pewnym momencie stwierdza on sam czas jest pojęciem względnym. Zdążyłam się więc nielicho wynudzić pomimo obiektywnie szybkiego przejścia do właściwej akcji filmu. Niby miała ona nabrać tempa już w chwili ataku na tymczasowe lokum meteorologa, ale mnie to wydarzenie z letargu nie wyrwało. Ot, jakieś stworki szturmują dom głównego bohatera, który stara się wyjść z tego cało. I oczywiście na tym polu odnosi sukces, choć wygląda na to, że teraz nie będzie miał gdzie mieszkać. Ale, ale, przecież jest jeszcze latarnia obsługiwana przez niejakiego Grunera (bardzo dobra kreacja Raya Stevensona) mającego do towarzystwa jedną z przedstawicielek tej rasy, która zaatakowała obserwatora pogody. Moment, w którym meteorolog wziął na zakładniczkę rzeczoną istotę był momentem, w którym powoli zaczęłam „się wybudzać”. Nie mogę jednak powiedzieć, że poczułam wówczas głębokie zainteresowanie tą historią. Wciąż dominowała we mnie obojętność, ale zaczęłam w końcu dopuszczać do siebie myśl, że dalej będzie lepiej. I rzeczywiście, już wkrótce dotarło do mnie, że zaangażowałam się w tę opowieść, że znużenie niepostrzeżenie odeszło, a ja autentycznie przejmuję się losem... przede wszystkim stworów. Głównego bohatera też, ale w mniejszym stopniu. W przeważającej mierze zależało mi na tajemniczych żabopodobnych stworach, na które Przyjaciel chyba patrzył jak na syreny. Wskazuje na to imię, które nadał towarzyszce jego i Grunera (Aneris to anagram). Scenarzyści bez wątpienia chcieli aby widz sympatyzował z ową dziwaczną rasą. Antagonizowali latarnika Grunera, który nie zna litości dla Aneris – każdy przejaw nieposłuszeństwa dotkliwie karze, sprowadza ją do pozycji psa (przy czym chyba większość ludzi lepiej traktuje te zwierzęta), poniża i... spółkuje z nią, gdy tylko najdzie go na to ochota. Niema Aneris (wyłączając nieartykułowane odgłosy, które potrafi z siebie wydawać) tymczasem uparcie tkwi przy swoim okrutnym panu, jest mu absolutnie wierna i robi wszystko, co w jej mocy, aby go zadowolić. Chociaż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Gruner wypowiedział wojnę jej rasie, że z zabijania jej pobratymców zrobił sobie coś na kształt hobby.

Twórcom „Cold Skin” udało się przekonująco odwzorować klimat pierwszej połowy XX wieku, ale co ważniejsze zdołali oni w pełni wykorzystać potencjał drzemiący w wybranym miejscu akcji. Wyspa to jedno z najbardziej chwytliwych scenerii wykorzystywanych w horrorze. Praktycznie zawsze sama jej obecność rodzi poczucie wyalienowania, pozostawania w pułapce bez wyjścia, z dala od cywilizacji, a co za tym idzie pomocy profesjonalistów. Można polegać tylko na sobie i swoich towarzyszach (jeśli takowi są), o czym szybko przekonuje się główny bohater „Cold Skin”. Xavier Gens i jego ekipa nie pozwolili jednak, żeby klimat wyobcowania podszyty ogromnym zagrożeniem (nie tylko dla człowieka) widz zawdzięczał jedynie wyborowi scenerii. Starano się i to z całkiem dobrym skutkiem zintensyfikować emocje wszelkimi odcieniami szarości i swoistym zimnem (adekwatnie do części tytułu) emanującym ze zdjęć. Także za sprawą pór roku, w których rozgrywa się właściwa akcja filmu (jesień i zima), ale nie należy przy tym umniejszać roli operatorów i oświetleniowców, którym to udało się doskonale zsynchronizować swój artystyczny wkład z tym nieprzyjaznym krajobrazem. Z miejscem bytowania tajemniczych stworzeń, które wydają się być wrogo nastawieni do przedstawicieli rasy ludzkiej. W niektóre noce przypuszczają zmasowany atak na latarnię Grunera, ale nie da się nie zauważyć, że mężczyzna ich do tego zachęca, że stara się zwabić osobliwe istoty po to, aby ich pozabijać. Gruner czuje się panem tej wyspy, ale za wyjątkiem Aneris nie chce podporządkować sobie dziwacznych stworzeń egzystujących w tym miejscu (nie tylko na lądzie, także pod wodą) tylko zetrzeć je z powierzchni ziemi. Główny bohater „Cold Skin” pomaga mu w tym, stoi u jego boku w tej wojnie rasowej, choć nie jest przekonany do słuszności tej sprawy. Najpierw zostaje zmuszony przez Grunera do konfrontacji z wrogami latarnika, gospodarz informuje go też, że jeśli nie będzie wykonywał jego rozkazów to zostanie wyrzucony z latarni, jedynego miejsca na wyspie, w którym człowiek może się schronić. A po tym wszystkim meteorologa nie trzeba już zmuszać do zabijania członków rasy Aneris. Nie sprawia mu to jednak przyjemności, nie jest taki jak Gruner, choć robi dokładnie to samo, co on. Po prostu walczy o życie (albo on, albo szturmujące latarnię stworzenia) i brakuje mu odwagi do przeciwstawienia się swojemu towarzyszowi. W międzyczasie jednak coraz bardziej zbliża się do Aneris. Myślę, że „Cold Skin” przede wszystkim zderza widza z często poruszaną przez artystów, acz niezmiennie aktualną problematyką niechęci rasy ludzkiej (choć tutaj trzeba zaznaczyć, że nie całej) do życia w harmonii z pozostałymi mieszkańcami Ziemi, z bezrozumnym dążeniem człowieka do zawłaszczania całej planety, choćby wiązało się to z koniecznością wybicia wszystkich istot, które nie przynależą do naszego gatunku. „Cold Skin” oglądało mi się tak dobrze (nie licząc początkowych sekwencji) głównie dzięki temu. Jestem wszak przekonana, że klasyczny układ sił, starcia dobrych ludzi ze złymi potworami, nawet z tą udaną oprawą wizualną szybko by mnie zmęczyły. Taki standardowy monster movie pewnie nie dostarczyłby mi tak silnych emocji, a to dlatego, że z mojego punktu widzenia dzieje meteorologa i Grunera na wyspie nie obfitują w rozwiązania, które w tych klasycznych ramach (po dostosowaniu ich do tej bardziej powszechnej konwencji) równie dobrze by się sprawdziły.

Całkiem niezły horror science fiction zmiksowany z przygodówką albo jak kto woli obraz fantasy, bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że część widzów uzna, że „Cold Skin” lepiej wpasowuje się w tradycję tego drugiego gatunku. Moim zdaniem tę kwestię można roztrząsać wedle swojego uznania, nie sądzę, żeby którąś z tych dwóch klasyfikacji gatunkowych można było z całą stanowczością uznać za błędną (abstrahując rzecz jasna od oficjalnych danych). W każdym razie mogę polecić „Cold Skin”, ale nie tym osobom, którzy akurat mają ochotę na solidny straszak bądź potężny rozlew krwi tylko tym, którzy szukają jakiejś smutnej opowieści utrzymanej w ponurym klimacie, która ma szansę co poniektórym dać do myślenia. Ot, takie rzadziej spotykane podejście do kina grozy (czy film fantasy), które nawet jeśli nie będzie długo gościć w pamięci widza to istnieje spore prawdopodobieństwo, że przynajmniej silnie zaangażuje widza w snutą na ekranie opowieść.

piątek, 16 lutego 2018

„Freddy Eddy” (2016)

Malarz Freddy zostaje postawiony w stan oskarżenia za pobicie swojej żony. Mężczyzna utrzymuje, że jest niewinny, ale dowody świadczą przeciwko niemu. Aby uniknąć więzienia i móc widywać się z synem Freddy przyznaje się do winy i podpisuje ugodę sądową, która narzuca mu obowiązek leczenia psychiatrycznego. Ponadto warunkowo zawiesza mu karę pozbawienia wolności. Po zakończeniu sprawy sądowej Freddy przeprowadza się do innego domu, gdzie niedługo potem pojawia się jego wyimaginowany przyjaciel z dzieciństwa imieniem Eddy. Wygląda tak jak on, ale ma zupełnie inny charakter od Freddy'ego. Pewny siebie Eddy początkowo służy mu pomocą, ale z czasem jego zachowanie zaczyna niepokoić Freddy'ego. Ludzie, którym opowiedział o Eddym są przekonani, że to wytwór jego zwichrowanego umysłu, ale Freddy stara się ich przekonać, że jego prześladowca istnieje i zagraża nie tylko jemu, ale także osobom z jego otoczenia.

Niemiecki thriller psychologiczny „Freddy Eddy” jest pełnometrażowym reżyserskim debiutem Tini Tullmann na podstawie jej własnego scenariusza. To zdobywca kilku festiwalowych nagród i jak na razie wąskiego grona widzów, co może być spowodowane ograniczoną dystrybucją. Film nakręcony przez kobietę, która wcześniej miała okazję sprawdzić się w roli scenarzystki i reżyserki tylko raz, podczas pracy nad mało znaną antologią filmową „Freitagnacht” z 2002 roku.

Właściwie to jestem trochę zaskoczona. Co prawda nieczęsto sięgam po niemieckie produkcje filmowe, ale w większości tych obrazów z rzeczonego kraju, które miałam okazję obejrzeć dostrzegałam mniejszą lub większą toporność w warstwie technicznej. W niemieckich filmach często brakuje mi płynności, niezgrabna narracja nierzadko znacznie utrudnia zagłębianie się w daną intrygę, a montaż jeszcze wzmaga ten dystans. Ale jak już nadmieniłam nie mam za sobą seansów wielu niemieckich obrazów, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że moje spojrzenie na kinematografię z tego kraju jest z gruntu fałszywe. Świadomość tej możliwości nie powstrzymała mnie jednak od mentalnego przygotowania się na toporną realizację. I właśnie stąd to moje zaskoczenie. Okazało się bowiem, że płaszczyzna techniczna nie wybija z rytmu, nie osłabia mojego skupienia na prezentowanej historii, aczkolwiek byłabym bardziej kontenta, gdyby Tini Tullmann i jej ekipa postawili na mroczniejszą atmosferę postępującego szaleństwa i narastającego niebezpieczeństwa. Ale czy naprawdę mamy tutaj do czynienia z chorobą psychiczną? Czy główny bohater, Freddy, jest prześladowany przez swoje alter ego, czy może należy dać wiarę jego zapewnieniom i przyjąć do wiadomości, że zły Eddy jest odrębną postacią, zwyczajnym mężczyzną, który wygląda tak jak on, ale w żadnym razie nie jest wytworem jego zwichrowanego umysłu? Mamy więc artystę, który jak stosunkowo szybko daje nam się do zrozumienia w dzieciństwie wymyślił sobie przyjaciela, Eddy'ego, który wspierał go w ciężkich chwilach. Z czasem, jak to ma miejsce u niejednego dziecka, wyimaginowany towarzysz Freddy'ego odszedł w niepamięć. Przestał mu być potrzebny, główny bohater filmu wyrósł z tego i ułożył sobie życie u boku ukochanej kobiety, która dała mu syna. Na polu zawodowym także bardzo dobrze mu się powodziło. Ale ten poukładany świat Freddy'ego właśnie się rozpadł, jego życie diametralnie się zmieniło, a cały ten proces zapoczątkowała zdrada jego małżonki, na którą Freddy odpowiedział przemocą fizyczną. A w każdym razie na taki scenariusz wskazują zgromadzone w tej sprawie dowody i koszmarne sny głównego bohatera, autorka scenariusza zmusza jednak widza do podania tego w wątpliwość w chwili pojawienia się Eddy'ego (swoją drogą Felix Schafer w tej podwójnej roli wypadł wręcz wybornie). Najpierw sugeruje, że za pobicie żony malarza winą należy obarczyć alter ego Freddy'ego, jego drugą tożsamość, nie zaś nieśmiałego artystę ubóstwiającego swojego ośmioletniego synka. Potem Tullmann zmusza nas do wzięcia pod uwagę jeszcze jednej możliwości, być może mniej prawdopodobnej, ale niemogącej być całkowicie ignorowaną. A co jeśli Freddy ma rację? Jeśli Eddy jest oddzielnym bytem, zwyczajnym mężczyzną niebędącym produktem jego chorego umysłu? Takie pytanie zada nam autorka scenariusza omawianej produkcji i tym samym zaprosi do umysłowej rozgrywki, której celem będzie przedwczesnej dojście do prawdy. Będziemy na własną rękę szukać odpowiedzi na postawione pytanie, pewnie cały czas skłaniając się w którąś z tych dwóch stron, ale wydaje mi się, że przez lwią część seansu praktycznie nikt nie będzie miał całkowitej pewności w tej materii. Pewnie każdego będą dręczyć większe lub mniejsze wątpliwości, myślę, że każdy kilkukrotnie przynajmniej na chwilę porzuci wybraną interpretację na rzecz tej drugiej. I przede wszystkim ten konflikt wielu odbiorcom umożliwi maksymalne zaangażowanie się w snutą na ekranie opowieść.

Tak, frapująca zagadka, którą chce się rozwiązać to według mnie największy magnes, element, który najsilniej przyciąga wzrok widza, ale w tym garncu znajdują się też inne jakże smaczne składniki. Tini Tullmann szybko utwierdza nas w przekonaniu, że kimkolwiek Eddy by nie był stwarza ogromne zagrożenie dla głównego bohatera i ludzi przebywających w jego otoczeniu (tak na marginesie: jeśli jest alter ego Freddy'ego to do ukazania tego rodzaju przypadku scenarzystka wybrała spotykaną już w kinie, acz w żadnym razie niemogącą zaistnieć w rzeczywistości, perspektywę polegającą na możności takiego egzystowania, takich relacji ze swoim alter ego, jak z innymi ludźmi). Jeśli Eddy jest drugą osobowością Freddy'ego to zapewne nie będzie chciał go zabić, ale istnieje duże ryzyko, że artysta poniesie odpowiedzialność za popełnione przez niego zbrodnie. Zakładając oczywiście, że Eddy ośmieli się je popełnić. Założenie to nie jest bezpodstawne, bo patrząc na niego, już podczas jego pierwszego spotkania po latach z Freddym wręcz czuje się złe wibracje emanujące z jego postaci. Ale operatorzy i oświetleniowcy nie zadbali niestety o odpowiednio mroczną oprawę. Barwy mogłyby być dużo ciemniejsze, zdjęcia trochę przybrudzone, bo te silne kontrasty i żywe kolory nie podkreślały wrogości bijącej ze scenariusza. Nie potęgowały złowieszczego wydźwięku fabuły, nie dawały nieprzyjemnego wrażenia przedzierania się przez oszalały umysł wielce niebezpiecznej jednostki, nie obezwładniały sukcesywnie wzrastającym poczuciem znajdowania się w jakimś sposobem coraz bardziej zmniejszającej się klatce. Tą klatką albo jest umysł głównego bohatera, albo mamy do czynienia z pułapką zgotowaną mu przez prześladowcę zaspokajającego swojego mordercze apetyty. To fabuła (ale nie tylko, o czym niżej) była dla mnie nośnikiem w miarę silnych emocji, nie atmosfera spowijająca poszczególne, nawet te najbardziej dramatyczne wydarzenia. Ale choć byłabym nieporównanie szczęśliwsza, gdyby wystarano się o mroczniejszy klimat to na niedobór emocjonalnego napięcia narzekać nie mogę. I nie wynikało ono wyłącznie z fabuły (choć to oczywiście ona była głównym dostarczycielem adrenaliny). Także ze zręcznego prowadzenia kamer i profesjonalnego montażu. A jeśli dodać do tego płynną narrację, przystępny sposób snucia tej opowieści to wynika z tego, że kompletnej fuszerki realizatorom „Freddy'ego Eddy'ego” nie zarzucam. Jeśli zaś chodzi o zakończenie to moim zdaniem Tini Tullmann wybrała najlepsze z możliwych rozwiązań, ale tylko w przypadku tej ścieżki, na którą wkroczyła, UWAGA SPOILER bo mnie bardziej usatysfakcjonowałby wybór tej drugiej możliwości, po uprzednim zmodyfikowaniu paru szczegółów tj. dopasowaniu ich do niej. Swoją drogą jestem gotowa się założyć, że Tini Tullmann czytała „Mroczną połowę” Stephena Kinga i czy to świadomie, czy nie czerpała z tej powieści KONIEC SPOILERA.

W sumie to nie mam większych oporów przed rekomendowaniem tej pozycji każdemu wielbicielowi filmowych thrillerów psychologicznych. Większych nie, ale trochę obawiam się reakcji co poniektórych widzów na oprawę wizualną, na ewidentne zaniedbanie klimatycznej sfery „Freddy'ego Eddy'ego”, dlatego nie mogę nie przestrzec przed tym istotnym niedociągnięciem każdego, kto zastanawia się nad seansem pełnometrażowego debiutu Tini Tullmann. Jeśli ktoś czuje, że jest w stanie to przetrzymać, że ten mankament nie zepsuje mu seansu i lubi tego rodzaju opowieści to moim zdaniem wybór tej pozycji ma dużą szansę okazać się trafny.

środa, 14 lutego 2018

„Cień latarni morskiej” (2013)

Rok 1939, archipelag Wysp Alandzkich. Latarnik Vilhelm Hasselbond, jego żona Dorrit, trzynastoletni syn Gustaf i mała córeczka Emma są jedynymi mieszkańcami skalistej wysepki, na której „głowa rodziny” wypełnia swoje obowiązki zawodowe. Pomaga mu syn, który marzy o zostaniu kapitanem statku i tym samym sprostaniu oczekiwaniom ojca. Bardzo wymagającego człowieka, który dyscyplinuje całą rodzinę i którego łatwo wyprowadzić z równowagi. Pewnego dnia na wysepkę przybywa trzynastoletni Karl Berg, chłopiec z sierocińca, którego szef Hasselbonda przysłał mu do pomocy. Początkowo Vilhelm nie dostrzega w nim materiału na asystenta latarnika. Nie zamierza wprowadzać go w tajniki tego zawodu tylko jak najszybciej odesłać tam skąd przyszedł, ale ostatecznie postanawia dać mu szansę. Karl szybko zaprzyjaźnia się z Gustafem, ale gdy ojciec tego drugiego zaczyna faworyzować swojego nowego podwładnego między chłopcami rodzi się konflikt.

„Cień latarni morskiej”, fiński obraz w reżyserii Ulriki Bengts na podstawie scenariusza Jimmy'ego Karlssona i Rolanda Fausera, po raz pierwszy został wyświetlony w 2013 roku na Montreal World Film Festival i jeszcze tego samego roku trafił na ekrany kin w swoim rodzimym kraju. Budżet oszacowano na milion sześćset tysięcy euro, z czego część pochodzi od Fińskiej Fundacji Filmowej. Finlandia wysunęła „Cień latarni morskiej” jako swojego kandydata do Oscara 2014, ale ich propozycja nie przeszła eliminacji. Za to produkcja Bengts zdobyła nagrodę Jussi za najlepsze kostiumy i była nominowana do tejże statuetki jeszcze w dwóch innych kategoriach.

„Cień latarni morskiej” to mieszanka thrillera psychologicznego i dramatu, przy czym jak na moje oko dominuje ten drugi gatunek. To obraz jakby skrojony pod kanał Ale Kino+, tam bowiem najczęściej znajduję zbliżoną wrażliwość artystyczną, podobne podejście do kinematografii, do opowiadania filmowej historii. Akcja „Cienia latarni morskiej” rozwija się nieśpiesznie, wręcz leniwie. Miejscami nabiera rozpędu, ale po każdym zrywie wraca na znajome powolne tory. Tak to wygląda tylko „z zewnątrz”, bo pod powierzchnią praktycznie nieustannie kłębią się negatywne emocje i to właśnie one nadają ton tej opowieści. Co ważne, łatwo zsynchronizować się z rytmem tego dokonania, dopasować do wrażliwości twórców, dać się porwać narracji i prawie (o wyjątkach później) maksymalnie zbliżyć do ludzi mieszkających na skalistej wysepce w pobliżu latarni morskiej. W przypadku Vilhelma Hasselbonda owo zbliżenie nie będzie przyjemnym przeżyciem. Widza nie zwiąże z tą postacią nić sympatii, oglądający nie będzie umiał spojrzeć na niego ciepłym okiem, bo i na czymś wprost przeciwnym zależało twórcom „Cienia latarni morskiej”. Latarnik jest osobą apodyktyczną, bardzo surową i wymagającą. Mężczyzna wymaga od pozostałych mieszkańców małej wyspy (w większości swojej własnej rodziny) maksymalnego posłuszeństwa, które wymusza przemocą fizyczną i psychiczną. Każdy przejaw niesubordynacji spotyka się z dotkliwą karą, nie należy jednak przez to rozumieć, że projekt Bengts jest przepełniony drastycznymi wizualizacjami, że aż roi się w nim od krwawych efektów specjalnych. Tych nie ma praktycznie wcale – twórcy litościwie podchodzą do naszego zmysłu wzroku (i do naszych żołądków), ale z całą pewnością nie można tego samego powiedzieć o sferze emocjonalnej. Właściwie nie pozwala się nam przechodzić obojętnie obok krzywdy, jakiej doznają pozytywni bohaterowie „Cienia latarni morskiej”, nie sposób zablokować uczuć, odwrócić się plecami do ich cierpienia, nawet w tych momentach, w których nie dostrzega się żadnych przejawów okrucieństwa latarnika. Tak, nawet wtedy gdy Hasselbond nie wymierza kar cielesnych swojemu synowi Gustafowi i jego rówieśnikowi Karlowi, gdy nie zwraca się do swojej żony jak do niewolnicy, nie traktuje córki jak powietrze i nie rzuca pod adresem żadnej z tych osób cierpkich słów, odbiera się bezwzględność tej jednostki. Nie można oprzeć się wrażeniu patrzenia na tykającą bombę. I tylko kwestią czasu jest aż wybuchnie. A gdy to się stanie sytuacja się powtórzy – Ulrika Bengts i jej ekipa niezwłocznie przystąpią do przygotowywania nas na kolejną eksplozję wściekłości. Jedną z najmocniejszych stron tego obrazu jest miejsce akcji – nie tylko sam wybór scenerii, ale także sposób jej przedstawienia na ekranie. Twórcom „Cienia latarni morskiej” nie wystarczyło poczucie izolacji, jakie stwarza skalista wysepka otoczona pozornie bezkresnym morzem. Ze zdjęć z porównywalną siłą bije chłód, jakże typowe dla kinematografii (i literatury) z Europy Północnej zimno, które w tym przypadku nie wynika z pory roku. Jest lato, co prawda niezbyt upalne, ale jasne promienie słońca nierzadko docierają do skalistej wysepki, na której toczy się akcja filmu. Ale to wcale nie ociepla zdjęć, operatorom i oświetleniowcom udało się wszakże przedstawić to tak, aby widza nie opuszczało wrażenie trwania w nieprzyjaznym, przeraźliwie zimnym miejscu. Malowniczym a zarazem szkaradnym, niby kolorowym, ale tak naprawdę ponurym, pozornie sielskim, a w istocie śmiertelnie niebezpiecznym. Moim zdaniem bez tych smacznych kontrastów, tworzących doprawdy elektryzującą atmosferę „Cienia latarni morskiej” film Ulriki Bengts „wchłaniałoby się” dużo gorzej.

W omawianym projekcie najbardziej brakowało mi konsekwentnego intensyfikowania emocji. Sukcesywnego podnoszenia napięcia, sprawiania, aby każdy kolejny zryw akcji dawał mocniejsze przeżycia od poprzedniego. Moim zdaniem nie powodował tego brak profesjonalizmu realizatorów tylko niedociągnięcia w scenariuszu. Jimmy Karlsson i Roland Fauser nie rozbudowywali zawiązanych wątków. Nie pozwalali odbiorcom dokładnie przyjrzeć się uczestnikom i świadkom danego konfliktu zaraz po jego sfinalizowaniu, zapoznać się z reakcjami ich wszystkich na tyle dobrze, żeby zapowiedź rychłego nieszczęścia zyskała na wyrazistości. To, co ofiary Vilhelma w danym momencie czuli bez problemu mi się udzielało, ale zaraz potem scenarzyści wskakiwali w inne wydarzenie, najczęściej jedynie w przelocie pokazując reakcje otoczenia i poszkodowanego na zaistniałe wydarzenie. Niepowetowana krzywda jaka spotyka Dorrit tuż po zakończeniu inspekcji latarni (i odbywającego się po nim spotkania towarzyskiego) albo córeczkę gospodarzy, która pewnego dnia nie stawia się na obiad, czym budzi gniew u swojego ojca (ale nie tylko tym) i oczywiście wszystkie kary cielesne jakie Vilhelm wymierza Gustafowi nazbyt szybko są zastępowane powrotami do codzienności. Posłusznym wykonywaniem poleceń latarnika, nauką chłopców, ich beztroskimi zabawami w godzinach wolnych od pracy etc. Zobaczymy przygnębioną twarzyczkę Emmy starającej się zapomnieć o koszmarze zgotowanym jej przez ojca, smutne oblicze Dorrit, która próbuje ukoić swoje nerwy robieniem porządków i coraz większą determinację pomieszaną z zazdrością na twarzy Gustafa starającego się sprostać wysokim wymaganiom ojca, dać mu powody do dumy, zrehabilitować się w jego oczach. Przywiązanie tego trzynastoletniego chłopca do tyrana, do człowieka, który nie ma dla niego żadnej litości, który więcej uczuć żywi w stosunku do swojego nowego asystenta, chłopca z sierocińca, zostało wykreślone z należytą uwagą. W przeciwieństwie do reakcji bohaterów filmu na kary wymierzane przez latarnika scenarzyści rozpisali ten wątek w miarę szczegółowo. Ale wydaje mi się, że skutki faworyzowania Karla przez Hasselbonda tj. konflikt pomiędzy chłopcami, potraktowano po macoszemu, że akurat ten motyw powinien zostać bardziej rozciągnięty w czasie. A sfinalizowanie całej tej opowieści w ogóle inne, bo końcówka niebywale rozczarowuje. Podczas oglądania „Cienia latarni morskiej” cały czas towarzyszy nam przeświadczenie, że to wszystko zmierza do wstrząsającego końca. Miejscami jest ono bardzo słabiutkie, ale ani razu całkowicie nas nie odstępuje. Po prostu wie się, że to jeden z tych filmów, który najlepsze zostawia na koniec, UWAGA SPOILER ale kiedy już ten koniec następuje okazuje się, że to, czemu świadkowaliśmy do tej pory budziło nieporównanie silniejsze emocje. Powiem więcej: moim zdaniem trudno byłoby wymyślić gorsze rozwiązanie akcji, coś, co z jeszcze większą skutecznością rozproszyłoby obawy zrodzone we wcześniejszych partiach, coś, co pozostawiłoby widza w większym spokoju ducha niż miało to miejsce w tym przypadku. No, może tylko zabranie jednego niedopowiedzenia przyniosłoby gorszy efekt - zrezygnowanie z sugestii powrotu Dorrit i Emmy do Vilhelma. Tylko sugestii, w żadnym razie nie pewności KONIEC SPOILERA.

„Cień latarni morskiej” to thriller/dramat nakręcony z myślą o osobach, dla których efekty specjalne i zatrważająco szybkie tempo akcji nie są wartościami nadrzędnymi. Dla tych, którzy nie mają nic przeciwko powolnym, klimatycznym obrazom, w które trzeba się zagłębiać, nad którymi chce się podumać (i ma się na to mnóstwo czasu w trakcie seansu), ale nie ma się akurat chęci na przedzieranie się przez wszelkiego rodzaju komplikacje, na odczytywanie jakichś symboli, rozwiązywanie niełatwych zagadek etc. To z gruntu proste kino – mało wyszukana historia, która nie wymaga od widza dużej przenikliwości, niczym nie zaskakuje i nie wwierca się na trwałe w umysł widza. Ale ma coś w sobie, co nie pozwala oderwać wzorku od ekranu. Budzi emocje, zachwyca klimatem, intryguje rysami psychologicznymi najważniejszych bohaterów i antybohatera i nawet jeśli w finale mocno rozczarowuje to i tak nie żałuje się czasu poświęconego na ten obraz. To znaczy ja nie żałuję, ale jestem przekonana, że gros odbiorców „Cienia latarni morskiej” nie podzieli mojego zdania. Jest to bowiem tego rodzaju kino, które nie trafia do szerokiego grona odbiorców, nie dopasowuje się do obecnych trendów, trzyma się z dala od głównego nurtu, co radzę wziąć pod rozwagę każdemu, kto zastanawia się nad seansem tejże produkcji.

niedziela, 11 lutego 2018

„The Midnight Man” (2016)

Pewnej nocy 1953 roku trójka dzieci rozpoczyna grę, w której stawką jest ich życie. O północy przywołują potwora, Midnight Mana, lubiącego poprzedzać śmierć swoich ofiar konfrontacjami z ich największymi lękami. Dzieci są przekonane, że jeśli będą przestrzegać reguł gry to uda im się przetrwać do godziny trzeciej trzydzieści trzy, bo właśnie wówczas bestia będzie musiała wrócić tam skąd przybyła. Ale tylko jednej z nich udaje się przetrwać tę noc.
W czasach współczesnych nastoletnia Alex Luster wraca do domu, w którym się wychowała, aby roztoczyć opiekę nad swoją chorą babcią Anną. Tego samego, w którym w latach 50-tych pojawił się Midnight Man. Wkrótce dziewczyna znajduje na strychu pudełko z akcesoriami niezbędnymi do podjęcia śmiertelnie niebezpiecznej gry z Midnight Manem. Ona i jej przyjaciel Miles zapoznają się ze znalezioną w pudełku niepełną instrukcją i podążając za tymi wskazówkami przywołują potwora. Nie potrzebują dużo czasu na dojście do przekonania, że to nie jest niewinna zabawa dla dzieci jak początkowo sądzili. Midnight Man istnieje i bardzo zależy mu na wygraniu tej rozgrywki.

Travis Zariwny, twórca między innymi remake'u „Śmiertelnej gorączki” Eliego Rotha i thrillera pt. „Intruder”, scenariusz swojego kolejnego pełnometrażowego filmu, „The Midnight Mana”, spisał w oparciu o film Roba Kennedy'ego. „Midnight Man” Zariwny'ego jest bowiem remakiem irlandzkiego horroru o tym samym tytule z 2013 roku. Obsadę nowszej wersji zasilili doskonale znani wielbicielom horrorów Robert Englund i Lin Shaye, ale nawet oni nie byli w stanie zapewnić „The Midnight Manowi” dużej publiki. To obraz niszowy, nierozpowszechniany na szeroką skalę, ukierunkowany na raczej wąskie grono odbiorców, złożone głównie z osób nieograniczających swojej przygody z filmowym horrorem do mainstreamu. I tych, którzy nie mają dużych wymagań względem kina.

Boogeyman, Bye Bye Man, Crooked Man, a teraz jeszcze Midnight Man. Trochę się tego namnożyło, a (moim zdaniem) i tak żaden z wyżej wymienionych „Manów” nie umywa się do Candymana, postaci stworzonej przez Clive'a Barkera na potrzeby jednego z jego opowiadań, które zostało przeniesione na ekran przez Bernarda Rose'a. Ale do rzeczy. Omawiany film Travisa Zariwny'ego, człowieka, który naraził mi się mizernym remakiem bardzo dobrej „Śmiertelnej gorączki”, przedstawia z gruntu prostą historyjkę, która (za wyjątkiem prologu i epilogu) zaczyna się pewnego wieczora, a kończy już nad ranem, gdy za oknami panuje jeszcze ciemność. Główną bohaterką jest nastoletnia Alex Luster (taka sobie Gabrielle Haugh), która zawiesiła naukę, aby zająć się swoją chorą babcią. Mieszkającą w dużym, starym domu pełnym leciwych przedmiotów, w którym Alex spędziła dzieciństwo. Wszystkie pomieszczenia spowija gęsty mrok, którego żarówki nie są w stanie całkowicie rozproszyć. W miejscach tak skąpo oświetlonych ciemność jest mniej zagęszczona, przyblakła, ale wciąż obecna. A wokół nich bardziej zwarta. Wystarczy bowiem rzut oka na dalszy plan, aby dostrzec napierającą zewsząd atramentową czerń. Oświetleniowcy dbali jednak o to, żeby widz się w niej nie zagubił, żeby nie przedzierał się po omacku przez wytwory wyobraźni Roba Kennedy'ego i Travisa Zariwny'ego, ale ograniczając przy tym ingerencję sztucznego oświetlenia do absolutnego minimum. Jak na standardy współczesnego kina grozy oprawa wizualna „The Midnight Mana”, kolorystyka zdjęć, wypadają całkiem smacznie. Szkoda tylko, że Travis Zariwny nie potrafił właściwie ich wykorzystać. Zręcznej żonglerki klimatem mi nie pokazał, nie wydobył na powierzchnię niemałego potencjału drzemiącego w obrazkach, a wręcz przeciwnie: ciągnął go w dół swoimi rozpaczliwymi zabiegami, które w moim przypadku odnosiły skutek przeciwny do zamierzonego. Nieśpieszne wędrówki protagonistów po starym domostwie zamiast windować napięcie zmuszały mnie do błądzenia gdzieś myślami, a i manifestacji Midnight Mana nie poprzedzały elektryzujące, niezauważalne, ale doskonale odczuwalne sugestie szybko zbliżającego się zagrożenia. Potwór nie wypełniał ekranu wówczas, gdy moje nerwy były napięte jak postronki, ani nawet w tych ułamkach sekund, w których nie byłam na nie w pełni przygotowana (jump scenki), ale kiedy już się pojawił robiło się dużo ciekawiej. Czarna maszkara, która nie wzbudzała we mnie ani niesmaku, ani tym bardziej lęku, właściwie to jej wygląd był mi kompletnie obojętny, zdołała mnie nieco rozerwać. Zdecydowanie najlepsza była konfrontacja Midnight Mana z przyjaciółką Alex i Milesa, imieniem Kelly, fanką creepypasty, która później dołączyła do śmiertelnie niebezpiecznej gry. Infantylizm bijący z tej sceny był wręcz rozbrajający – już dawno się tak nie uśmiałam, a to przecież lepsze od nudnych wędrówek bohaterów po ciemnym domostwie. Zaczyna się od tego, że Kelly gaśnie świeczka, a wedle reguł gry w takim wypadku ma się jedynie dziesięć sekund na jej zapalenie. Jeśli akurat nie da się tego zrobić trzeba stworzyć krąg z soli i wejść do niego, bo w przeciwnym razie padnie się ofiarą Midnight Mana. Świeczka Kelly gaśnie. Knot jest mokry, więc jej przyjaciele ruszają na poszukiwania nowej, a Kelly w tym czasie tkwi w ochronnym kręgu. I wtedy Midnight Man, podejmuje pierwszą próbę zniszczenia kręgu, puszczając wąski strumień wody w jego kierunku. Dziewczyna zarzuca mu oszustwo (bo ponoć jego też obowiązują zasady tej gry), a on to: „I co mi zrobisz?”. Więc Kelly naprędce wysypuje z doniczki trochę ziemi w celu zatrzymania wody niebezpiecznie zbliżającej się do kręgu. „No, no sprytna dziewczyna”, przyznaje pozornie skonfundowany potwór, po czym ni z tego, ni z owego oblewa ją litrami wody tym samym niszcząc zbawienny krąg. „Ha, ha i co ty na to durne dziewczę?”. Oczywiście dokładnie takie zdania w tej scence nie padały, trochę to podkoloryzowałam, ale nie sądzę, żebym wypaczyła przy tym sens tego wszystkiego.

Podczas gdy większość współczesnych nastolatków znalazłoby milion lepszych sposób na wspólne spędzenie nocy, Alex i Miles, decydują się przetestować starą grę znalezioną na strychu domu babci tej pierwszej. Nie wierzą w istnienie Midnight Mana, zastanawia ich jednak przerażenie w jakie wprawił Annę widok akcesoriów niezbędnych do jej przeprowadzenia. A jako że nie mają nic lepszego do roboty to myślą sobie: a co tam, pobawimy się trochę. Jak dzieci... wróć... jestem pewna, że nawet dużo młodsi od nich osobnicy współcześnie nie marnowaliby wolnego czasu na coś takiego. Ale zostawmy to. Alex i Miles stosunkowo szybko wyzbywają się sceptycyzmu. Dostają twarde dowody na istnienie potwora żądnego krwi graczy, ale mają powody sądzić, że jego też obowiązują pewne zasady. Ponoć bestia nie może wyrządzić im krzywdy dopóki ich świeczki nie zgasną, a nawet jeśli do tego dojdzie to mają dziesięć sekund na ponowne zapalenie ich. A w razie gdyby to nie było możliwe zawsze mogą usypać krąg z soli, bo dopóki będą w nim tkwili to Midnight Man ich nie tknie. Bo jeśli ich dopadnie będą musieli zmierzyć się ze swoimi największymi lękami, po czym niechybnie stracą życie. Umrą też wówczas, gdy wyjdą na zewnątrz, więc ucieczka z domu w ogóle nie wchodzi w grę. Alex, Miles, a potem także Kelly będą również musieli unikać dłuższych postojów, bo pozostawanie w ruchu zmusza Midnight Mana do trzymania się na dystans. Ale przecież to utrudnia prowadzenie dyskusji, a w końcu trzeba wszystko dokładnie omówić, nawet wówczas, gdy jedna z uczestniczek gry znajduje się w sytuacji bezpośrednio zagrażającej jej życiu... Travis Zariwny oblał kilka ujęć niewielką dawką substancji imitującej krew, zahaczał o warstwę gore nawet poprzez zbliżenia na poszarpane rany, ale takie nieśmiałe próby zniesmaczenia odbiorców mogą zniesmaczyć co najwyżej te osoby, które nigdy wcześniej z krwawym kinem grozy się nie zetknęły. Wydaje mi się, że twórcom „The Midnight Mana” bardziej zależało na stworzeniu horroru paranormalnego, filmu o nadnaturalnym bycie, lekko okraszonego umiarkowanie krwawą makabrą, ale z zachowaniem dominującej roli tego pierwszego rodzaju horroru. Widać, że przede wszystkim starali się zbudować atmosferę grozy wynikającej z nieustannie odczuwalnej obecności bestii nie z tego świata, ale na mnie te ich wysiłki nie wywarły żadnego wrażenia. Dwoili się i troili, a moje nerwy nawet nie drgnęły. Chociaż nie. Parę sekwencji z udziałem Lin Shaye, lekko trącały we mnie jakąś głęboko ukrytą strunę, troszkę złowieszczości z nich emanowało, ale tylko z powodu kunsztu tej aktorki, bo realizatorzy ewidentnie trzymali się w jej cieniu. Nie potrafili zbudować mrożącej krew w żyłach otoczki dla doskonałego warsztatu Shaye. Poza tym muszę przyznać, że takiego obrotu sprawy w finale (przed epilogiem) się nie spodziewałam. Nie przewidziałam tego, ale nie była to rewelacja takiej wagi, żeby wgniotła mnie w fotel.

„The Midnight Man” jest dla mnie horrorem poniżej przeciętnej. Takim prostym, lekkim i dosyć naiwnym tworem, który próbuje budować jakiś tam klimat, ale choć twórcy zauważalnie wkładali w to sporo wysiłku oczekiwanego efektu, przynajmniej na mnie, to nie wywarło. Scenariusz też nie porywa, a infantylizm bijący z paru scen co poniektórych widzów może nielicho zirytować. A innych, tak jak mnie, zwyczajnie rozśmieszyć. A przecież lepiej się trochę pochichrać niż nudzić jak mops...