poniedziałek, 30 czerwca 2014

„Uśpieni” (2014)


Rok 1974. Profesor Joseph Coupland namawia trzech swoich studentów do pomocy przy eksperymencie, mającym stworzyć poltergeista, skumulowanego przez negatywną energię ludzką, co w efekcie ma być dowodem na przyczynianie się psychiki do powstawania tak zwanych zjawisk paranormalnych. Obiektem badań ma być Jane Harper – dziewczyna, u której zdiagnozowano schizofrenię, i która utrzymuje, że w jej ciele zamieszkuje druga, obdarzona mocami telekinetycznymi osobowość, Evey. Coupland umieszcza Jane w leżącym na uboczu, opuszczonym domostwie i wraz ze swoimi młodymi współpracownikami rozpoczyna obserwację chorej, z wykorzystaniem nowoczesnej technologii. Wkrótce wszyscy uczestnicy eksperymentu odkryją, że badania zagrażają ich bezpieczeństwu, ale ambicje profesora nie pozwolą przerwać badań, zanim dojdzie do tragedii.

Horror nastrojowy luźno inspirowany tzw. „The Philip experiment”, przeprowadzonym w 1972 roku w Toronto przez doktora A.R.G. Owena i grupę ochotników. Reżyserskie doświadczenie twórcy „Uśpionych”, Johna Pague, ogranicza się jedynie do sequela „Kwarantanny”, dlatego też raczej nie dziwi wyjątkowo mierny efekt końcowy jego najnowszego filmu.

Kinowa dystrybucja „Uśpionych” bardzo mnie zaskoczyła i bynajmniej nie z powodu jego słabego poziomu (kino też od czasu do czasu serwuje nam jakieś koszmarki), ale realizacji. Jednym z plusów obrazu Pague jest stylizacja na lata 70-te i to w dodatku całkiem przekonująca. Scenografia, ubiór i fryzury bohaterów, nawet czarne przebitki taśmy, naprawdę wywołują wrażenie, jakbyśmy oglądali horror powstały w latach 70-tych. Cieszy mnie, że współcześni twórcy kina grozy coraz chętniej decydują się na typowy dla złotych dekad gatunku (tj. lat 70-tych i 80-tych) sposób filmowania, tym samym dostosowując się do oczekiwań długoletnich wielbicieli horrorów, a nie masowych odbiorców. Ale to działa w dwie strony – garstka zagorzałych fanów gatunku nie składa się na wyłączną publikę kinową, w przeważającej większość sale zapełniają przypadkowi entuzjaści mocnych wrażeń, którzy od współczesnych straszaków wymagają nowoczesnej realizacji.

Streścić plusy „Uśpionych” można dosłownie w kilku zdaniach. Ot, mamy niemalże znakomitą stylizację na lata 70-te oraz chwilami całkiem zgrabny klimat, który nie wynika z niepokojących scen (takich nie ma tutaj wcale), umiejętnego oświetlenia, czy pracy kamery, ale mocnej ścieżki dźwiękowej i scenografii starego, zaniedbanego domostwa. I tyle udało się Pague osiągnąć, jeśli chodzi o superlatywy. Kiedy już twórcom udało się stworzyć w miarę mroczną atmosferę i zadbać o przekonującą realizację rodem z lat 70-tych wszystko zaprzepaścili fabułą. Wtłoczyli w tę historyjkę tak dużo znanych z innych straszaków motywów, które w dodatku zamiast przyjemnie komplikować scenariusz wydawały się nie mieć ze sobą żadnego związku przyczynowo-skutkowego, że aż trudno było wytrzymać. Ot, pomieszanie z poplątaniem, sugerujące, że reżyser sam nie wiedział, o czym ma opowiadać jego film. „Wymyślony przyjaciel”’, eksperyment naukowy, telekineza, opętanie, duchy, dwie jaźnie w jednym ciele, kult demona oraz (jakże by inaczej) podręcznikowy burzyciel – szalony naukowiec, dla którego badania są ważniejsze od zdrowia i życia wszystkich uczestników eksperymentu. To wszystko wtłoczone w jeden obraz bez żadnego ładu i składu potwierdza tylko stare przysłowie „co za dużo, to niezdrowo”. Jeśli twórcom wydawało się, że taka mnogość różnych wątków znacznie urozmaici seans to się przeliczyli. Zamiast wzmóc moje zainteresowanie tylko mnie znużyli, chociaż do tego przyczyniły się również żałosne jump scenki, na których nawet nie podskakiwałam z zaskoczenia, a co dopiero ze strachu. Każda taka sekwencja opierała się na prostym schemacie – potęgowanie napięcia, nagła cisza, po czym muzyczne bum, odkrywające prawdziwą naturę „zagrożenia”, jak na przykład twarz kolegi głównego bohatera, Briana, wyrastająca za oknem. Oprócz jednej, wszystkie jump scenki bazują na tym samym – ot, zaskoczyć nas pogłośnioną muzyką i niczym więcej. Ale za to wyjątek, czyli negatywna energia wychodząca z ust Jane a la „Udręczeni”, zamiast nudzić śmieszy sztucznymi do bólu efektami komputerowymi, które miały chyba za zadanie przywołać w naszej pamięci przyjemnie kiczowate efekty z dawnych lat… niestety z miernym skutkiem. Ogólne wrażenia też znacznie obniżała praca kamery. Chwilami twórcy uciekali się do ciągle panującej mody na tzw. „kręcenie z ręki”, co wprowadzało taką niestabilność obrazu, chaotyczność, że widz miał naprawdę niewielkie szanse, żeby cokolwiek niepokojącego zobaczyć. W skórce „Uśpieni” to jedna wielka plejada nieumiejętnych jump scenek, braku dosłowności, pomieszania różnych niemających ze sobą związku motywów i denerwującej pracy kamery, co zebrane razem tworzy naprawdę godny pożałowania obraz.

Z obsady można wyróżnić jedynie Olivię Cook, której przypadła niełatwa rola Jane Harper oraz odtwórcę burzyciela, Jareda Harrisa. Ich poziom może i nie jest jakiś mocno porywający, ale w zestawieniu z choćby filmowymi Brianem i Krissi, Samem Claflinem oraz Erin Richards, mocno się wyróżniają. Troszkę szkoda, bo w moi mniemaniu Richards przypadła w udziale bardzo intrygująca rola obsesyjnej flirciary, której to aktorce nie udało się należycie przedstawić (głównie przez tę koszmarną „kwadratową” dykcję).

Nie wiem, czy jest sens polecać „Uśpionych” wielbicielom stylizacji współczesnych straszaków na lata 70-te, bo obok miejscami przyzwoitego klimatu to jedyny plus tej produkcji. Obawiam się, że nawet długoletni fani  starych horrorów nie wytrzymają takiego nagromadzenia różnych, niepowiązanych ze sobą motywów oraz słabych jump scenek, dlatego też wstrzymam się od rekomendacji tego tworu komukolwiek.

sobota, 28 czerwca 2014

„Czarny łabędź” (2010)


Baletnica, Nina Sayers, marzy o dostaniu głównej roli w najnowszym przedstawieniu. Jej ambicję podsyca nadopiekuńcza matka, Erica, która niemalże całkowicie podporządkowała sobie dorosłą córkę. Gdy dyrektor teatru, Thomas Leroy, ogłasza, że właśnie rozpoczyna próby do najnowszego przedstawienia, inspirowanego „Jeziorem łabędzim” i poszukuje idealnej solistki do podwójnej roli białego i czarnego łabędzia, Nina jest zdeterminowana, aby ją zdobyć. Choć jest przekonana, że nie zdoła dorównać odchodzącej właśnie z branży, doskonałej baletnicy, Beth, wypromowanej przez Thomasa, wie, że to jej jedyna szansa, aby zaistnieć w dziedzinie, którą kocha. Dyrektor postanawia dać jej szansę, choć ma wątpliwości, czy wyciszona Nina poradzi sobie z trudną kreacją złej siostry, czarnego łabędzia. Dziewczyna tak bardzo pragnie podołać wyzwaniu, że pozwala swojej psychice zasymilować się z rolą, która wkrótce zaczyna rzutować na jej życie i postrzeganie rzeczywistości.

Reżyser Darren Aronofsky największą sympatię widzów zaskarbił sobie swoim bądź, co bądź trudnym interpretacyjnie „Requiem dla snu”. Jego oddani wielbiciele po „Czarnym łabędziu” spodziewali się równie skomplikowanego, surrealistycznego widowiska, ale pomimo uznania krytyki zawiedli się prostą jak na tego reżysera osią fabularną. Ja tam nie jestem wielbicielką Aronofsky’ego, więc być może, dlatego zakochałam się w tym filmie - według jego fanów, zupełnie odmiennym od jego wcześniejszych skomplikowanych obrazów. Albo, co bardziej prawdopodobne moją sympatię zaskarbiło sobie jego niewiarygodne, jak na dzisiejszy poziom gatunku, wyczucie grozy. Tak, oficjalnie „Czarnego łabędzia” sklasyfikowano, jako hybrydę dramatu psychologicznego z thrillerem, ale tylko ślepiec nie dojrzy uciekania się do estetyki horroru w kilku niepokojących scenach i to w tak umiejętny sposób, że aż człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego Aronofsky nigdy nie spróbował swoich sił w kinie grozy.

Krytycy porównywali „Czarnego łabędzia” do „Dziecka Rosemary”, ale reżyser utrzymywał, że jego inspiracją były inne filmy Romana Polańskiego („Lokator” i „Wstręt”) oraz wcześniejsza twórczość Davida Cronenberga. Choć film był wielokrotnie nagradzany najmocniej doceniono (również Oscarem) odtwórczynię roli głównej, Natalie Portman, która moim zdaniem jest mocno przeceniana. Z całą pewnością ma wielkie szczęście do ciekawych ról, ale poza Amidalą w „Gwiezdnych wojnach” jeszcze nie pokazała mi nic, co na dłużej wbiłoby się w pamięć. Gra poprawnie, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, ale jej warsztatowi brakuje większego szaleństwa, które wyróżniłoby ją na tle innych hollywoodzkich gwiazd. Podobnie zaprezentowała się w „Czarnym łabędziu” – jej trudnej kreacji nie można niczego zarzucić, ale też nie pokazała nic, czego wcześniej w podobnych rolach bym nie widziała. Już u partnerującej jej Mily Kunis widziałam większy potencjał uosabiany przez wrodzoną swobodę ekspresji.

Mimo, że „Czarny łabędź” to film hollywoodzki można to dojrzeć jedynie w gwiazdorskiej obsadzie, bo Aronofsky zrezygnował z realizacyjnego splendoru na rzecz realistycznego minimalizmu i gęstego klimatu grozy. Nie uświadczymy tutaj efektów komputerowych, szybkiego montażu i zawrotnej akcji tak typowych dla wysokobudżetowych amerykańskich produkcji. Nawet finalne przedstawienie, w którym twórcy mogli mocniej zaszaleć nie niszcząc przy tym nastroju jest jak na film tego formatu mocno ubogie – oszczędne dekoracje, proste kostiumy… No cóż, nie można oprzeć się wrażeniu, że Aronofsky dał delikatnego prztyczka w nos temu całemu hollywoodzkiemu przepychowi, sygnalizując widzom, że nie wyparł się swojego stylu na rzecz bogactwa, że fabuła i klimat wszechobecnego szaleństwa są dla niego o wiele ważniejsze od zapierających dech w piersiach efektów specjalnych. I za to ogromny plus, ale „Czarny łabędź” nie robiłby na mnie takiego wrażenia tylko przez wzgląd na minimalistyczną realizację. Jego największą siłą jest intrygująca fabuła, od której nie sposób się oderwać.

Pomijając wszystkie ozdobniki twórcy konfrontują nas tutaj z uniwersalną opowieścią o chorobie psychicznej, która choć pozbawiona większej oryginalności ma w sobie coś, co intryguje już od pierwszych minut seansu. Czerpiąc inspirację z „Jeziora łabędziego” i wzbogacając widowisko skomponowaną przez Piotra Czajkowskiego niezapomnianą muzyką Aronofsky przedstawia nam Ninę Sayers, która dostaje podwójną rolę w najnowszym przedstawieniu Thomasa Leroya. Ma kreować niewinnego, dobrego białego łabędzia i jego złą siostrę bliźniaczkę. Jej życie przypomina egzystencję białego łabędzia – u boku nadopiekuńczej matki skupia się jedynie na balecie i pośrednio zahamowywaniu procesu dorastania. Kariera Niny jest dla jej rodzicielki substytutem jej niespełnionych marzeń, dlatego z całą mocą wspiera ją w drodze na szczyt, przy okazji spychając jej jestestwo do pozycji dwunastoletniego dziecka. Relacje Niny z matką trudno jednoznacznie określić. Wiadomo, że do pewnego stopnia są niezdrowe, bowiem kobieta wstrzymuje dorastanie córki, ale Aronofsky gdzieś w podtekstach sugeruje również bardziej patologiczny związek, który można przypisać halucynacjom dziewczyny, albo przyjąć go za klucz do rozszyfrowania ich zagadkowej relacji (to scenarzyści pozostawiają naszej indywidualnej interpretacji). Upragniona rola w przedstawieniu przerwie ten zaklęty krąg. Dzięki Thomasowi, który doprowadzi do seksualnego przebudzenia Niny (poprzez molestowanie, ale akceptowane przez dziewczynę, bo uwalnia z niej pasję potrzebną do idealnego wczucia się w rolę) oraz nowej koleżance, niegrzecznej Lily nasza bohaterka odkryje drugi, dorosły świat, którego jak dotąd niedane jej było poznać. Imprezy, alkohol, narkotyki, przygodny seks i ciągłe masturbacje są sygnałem, że Nina zaczyna odrzucać dziecięcy płaszczyk i zaczyna wkraczać w dorosłość, przy okazji zmieniając się w złego łabędzia. No właśnie, większość widzów sądzi, że czarny łabędź, który zakorzenił się w umyśle głównej bohaterki, i któremu powoli acz konsekwentnie się poddaje ma uosabiać złą stronę jej natury, natomiast biały, symbolizujący je życie przed zdobyciem upragnionej roli to jej jasna strona. Ja uważam inaczej. Choć przekonanie Niny, że zamienia się w czarnego łabędzia (w rzeczywistości będące dosłownym przykładem nadmiernego wczucia się w rolę przez aktora) nieuchronnie prowadzi ją do destrukcji ma też swoje dobre strony: pozwala jej dorosnąć, wyrwać się z kokonu stworzonego przez nadopiekuńczą rodzicielkę i uświadomić jej, że nie ma już dwunastu lat. Problem tylko w tym, że to przebudzenie następuje stanowczo za późno i z całą pewnością w dosyć hardcorowym stylu.

Choć Nina okaleczała się już w swoich niewinnych czasach w miarę rozwoju choroby robi to częściej – rozdrapuje plecy, z których wkrótce wydłubie (w swoim umyśle) czarne pióro. Takich sygnałów metamorfozy głównej bohaterki jest o wiele więcej. W swoim szaleństwie dziewczyna nabierze przekonania, że jej palce pokrywają się błoną, a nogi wykrzywiają pod nieprawdopodobnymi kątami. Aronofsky ucieka się też do mocno odstręczających, krwawych scen (zrywanie paznokcia i dziurawienie sobie twarzy pilnikiem do paznokci przez jak zwykle znakomitą Winonę Ryder), ale najsilniej akcentuje mocno nastrojowe scenki, jakby żywcem wyjęte z dobrego horroru. Podczas zanurzenia w wannie do wody spadają krople krwi, a po otwarciu oczu w jakże udanej jump scence dziewczyna widzi nad sobą twarz Lily (którą Nina wkrótce zacznie utożsamiać ze złą siostrą, pragnącą ukraść jej rolę). Patrząc w lustro główna bohaterka odkrywa, że jej odbicia żyją własnym życiem, niezależnie od je woli, a po próbie miga jej za kulisami stosunek Thomasa i Lily, w którym ten pierwszy w migawce przybiera postać demonicznego przebierańca z przedstawienia. Ale i tak najmocniej przeraziła mnie (tak, byłam autentycznie przestraszona) scena w kuchni, kiedy to Nina słyszy, że matka woła ją w swój zwyczajowy sposób („cukiereczku”, a w innym tłumaczeniu „słodka dziewczynko”), zapala światło i widzi koszmarną postać matki stojącą w kącie. Ucieka do sypialni, gdzie w lustrze dojrzy szybko zbliżającą się do niej kobietę, a gdy się odwraca widzi swoją rodzicielkę stojącą w progu. Gęsty klimat tej sekwencji, spotęgowany dwiema podrywającymi z fotela jump scenkami wręcz wbija w fotel i pozwala zapomnieć, że nie oglądamy horroru (doprawdy dziwne, bo takiego nagromadzenia grozy próżno szukać nawet w kinie grozy).

W skrócie „Czarny łabędź” miał być obrazem o niszczącej pasji, dążeniu do doskonałości i przesadnym zasymilowaniu się z rolą, które prowadzą do psychicznego rozchwiania. I to Aronofsky’emu znakomicie się udało. Ale ten film nie robiłby na mniej takiego wrażenia, gdyby nie jego mroczna oprawa i rzadko spotykane u twórców, nawet horrorów, wyczucie podskórnej grozy. To prawda, że fabuła jak na reżysera takiego formatu nie jest zbytnio odkrywcza, ani nawet nadmiernie skomplikowana (chociaż w pewnym momencie ciężko się połapać, co jest rzeczywistością, a co jedynie imaginacją spaczonego umysłu głównej bohaterki), a zakończenie jest mocno przewidywalne (choć jedyne właściwe w kontekście fabuły), ale mimo wszystko wciąga i angażuje widza od pierwszej do ostatniej minuty seansu. Dla mnie coś wspaniałego, zarówno w kategorii czystego horroru, jak i intrygującego widowiska!

piątek, 27 czerwca 2014

Stephen King „Pan Mercedes”


Zimny poranek w małym miasteczku na Środkowym Zachodzie. Spora grupa bezrobotnych stoi w kolejce w oczekiwaniu na otwarcie targów pracy. Gdy ich uwagę zwraca pędzący w ich stronę mercedes jest już za późno. Samotny kierowca zabija osiem osób w tym niemowlę i rani piętnaście. Kilka miesięcy później policjant, Bill Hodges, który prowadził zakończoną niepowodzeniem sprawę masowego mordercy nazwanego przez media Panem Mercedesem, przechodzi na emeryturę. Po czterdziestoletniej służbie mężczyzna nie może przyzwyczaić się do zmiany trybu życia. Rozważa samobójstwo, ale tylko do momentu odebrania pełnego pychy listu od Pana Mercedesa, który ku zadowoleniu Hodgesa wciąga go do niebezpiecznej gry. Zdeterminowany, aby dopaść masowego zabójcę, zanim ten znowu zacznie zagrażać innym Bill postanawia przy pomocy cywilnych przyjaciół, bez informowania policji, stanąć do nierównej walki z nieuchwytnym psychopatą.

XXI wiek nie jest dla niekoronowanego króla literatury grozy zbyt łaskawy. Przynajmniej w horrorach, którym daleko do jego najpopularniejszych powieści z początków kariery pisarskiej. Z takich stricte horrorowych książek, wydanych po 2000 roku jedynie „Ręka mistrza” ma szansę zachwycić jego oddanych fanów, bo „Komórce”, czy „Doktorowi Sen” dużo brakuje do poziomu jego arcydzieł z XX wieku. Jeśli wziąć pod uwagę ten spadek formy w konwencji grozy raczej nie dziwi, że Stephen King coraz częściej (i to z o wiele lepszym skutkiem) eksperymentuje z innymi gatunkami. Najczęściej ucieka się do science fiction („Łowca snów”, „Pod kopułą”, „Dallas ‘63”), ale kryminał również nie jest mu obcy, choć na tym polu dotychczas nie wykazywał się niczym szczególnym – do „Blaze” i „Joyland” wtłoczył kilka średnio udanych kryminalnych wątków, co kazało mi z dużo dozą sceptycyzmu podejść do jego najnowszej powieści, całkowicie trzymającej się konwencji prozy detektywistycznej. Jak się okazało niepotrzebnie.

Początkowo Stephen King próbował trzymać się zasad rządzących gatunkiem hardboiled. Główny bohater, emerytowany policjant Bill Hodges, miał być typowym twardym, cynicznym śledczym, który z obojętnością przyjmuje nadużycia w swoim środowisku. Szczególnie widać to w trakcie retrospekcji, kiedy to Hodges przypomina sobie, jak wraz ze swoim partnerem potraktował Olivię Trelawney zamożną, ekscentryczną kobietę, której Pan Mercedes skradł samochód i wykorzystał go do popełnienia wstrząsającego masowego mordu. Liczne insynuacje detektywów w połączeniu z subtelnym atakiem zabójcy popchnęły nieszczęsną kobietę do samobójstwa, czego obecnie po upływie kilku miesięcy Bill szczerze żałuje. No właśnie, osobowość Hodgesa na emeryturze całkowicie się zmienia. Nie jest już typowo hardboiled’owym bohaterem tylko kingowskim – na wskroś pozytywnym, miłym staruszkiem, który pragnie na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość i którego nie sposób z miejsca nie polubić. Choć King niezmiennie porusza się w ścisłych ramach powieści kryminalnej (ograniczając gawędziarstwo do minimum, nad czym ubolewam) raczej nie ma niebezpieczeństwa, że ktoś poczuje się znudzony. A to głównie dzięki intrygującej postaci antybohatera. Brady Hartsfield to dwudziestoośmioletni geniusz komputerowy, pracujący w sklepie z elektroniką. Pozornie jest nieśmiałym, aseksualnym młodym człowiekiem, który cały wolny czas poświęca konstruowaniu przemyślnych gadżetów i matce alkoholiczce. Jednak wchodząc głębiej King maluje nam obraz prawdziwie zdegenerowanego osobnika, który w przeszłości wraz ze swoją rodzicielką dopuścił się strasznego czynu, a obecnie łączy go z nią bynajmniej nie platoniczne uczucie. Ich związek przywodzi na myśl Normana i Normę Bates z kultowej „Psychozy” Roberta Blocha – szczególnie w późniejszych partiach książki, tuż po tragedii w domu Brady’ego. Zdawać by się mogło, że przy znakomitej kreacji antagonisty Hodges usunie się na pierwszy plan, ale Kingowi na szczęście udaje się zrównoważyć te pierwiastki. Śledztwo Billa, które prowadzi przy pomocy siostry Olivii, jej kuzynki oraz siedemnastoletniego czarnoskórego chłopca z sąsiedztwa niezmiennie nabiera tempa dzięki osobliwemu modus operandi Brady’ego. Pan Mercedes kontaktuje się ze swoją nemezis za pośrednictwem portalu towarzyskiego. To dzięki jego pełnym samozadowolenia wiadomościom Hodges nabiera pewności, że morderca jeszcze nie skończył, że szykuje coś, co przyćmi tragedię na targach pracy. Rozpoczyna się, jak na kryminał, naprawdę mocno trzymająca w napięciu rozgrywka, w której stawką są tysiące ludzkich istnień.

„Pana Mercedesa” na tle innych powieści detektywistycznych oprócz znakomicie wykreowanych bohaterów wyróżnia brak kompromisów. Kiedy ginie kluczowa dla fabuły postać King sygnalizuje czytelnikom, że ten jakże zaskakujący wątek może być wstępem do nietypowego dla tego rodzaju literatury rozwiązania akcji. Właśnie, dlatego tuż po śmierci jednej z pozytywnych postaci, kiedy to akcja rozpędza się do szybkości Pendolino tak ciężko oderwać się od lektury. Podejrzewamy, że w finale autor również zrezygnuje z jakichkolwiek kompromisów… Tak, fabularnie i konstrukcyjnie „Pan Mercedes” prezentuje się nadzwyczaj zacnie (o wiele lepiej niż współczesne horrory Kinga) – jestem przekonana, że wielbiciele kryminałów znajdą tutaj niemalże wszystko, czego w literaturze tak usilnie poszukują.

Przesadziłabym, gdybym stwierdziła, że „Pan Mercedes” to powrót starego, dobrego Stephena Kinga, ale z pewnością dowód na to, że jego proza nadal ma w sobie pewien potencjał, który mam nadzieję wykorzysta w przyszłości, kiedy być może zdecyduje się na napisanie jeszcze jednego, mrożącego krew w żyłach horroru na miarę jego najlepszych dzieł z XX wieku. Póki co udowodnił, że w kryminale również czuje się całkiem nieźle, a co za tym idzie swoim fanom przekazał kawałek mocno trzymającego w napięciu pisarstwa.

Baza recenzji Syndykatu ZwB

środa, 25 czerwca 2014

„Góra boga kanibali” (1978)


Nowa Gwinea. Trwają poszukiwania znanego podróżnika, Henry’ego Stevensona, który kilka miesięcy temu wszedł do dżungli i od tego czasu nie daje znaku życia. Jego żona, Susan, wraz ze swoim bratem, Arthurem, namawia miejscowego podróżnika, Edwarda Fostera, aby zabrał ich do dżungli i pomógł odnaleźć Henry’ego. Mężczyzna zgadza się równocześnie sugerując, że zaginiony może przebywać na górze, położonej na jednej wysepce w głębi dżungli i uważanej przez tubylców za przeklętą. Susan postanawia ukierunkować ekspedycję w stronę osławionej góry, nie wiedząc jeszcze, że grozi im niebezpieczeństwo ze strony dotychczas uważanego za wymarłe, plemienia kanibali.

W latach 70-tych i 80-tych, głównie we Włoszech, miał miejsce rozkwit tzw. kina kanibalistycznego. Akcja takich filmów rozgrywała się w lasach deszczowych, zamieszkiwanych przez plemiona kanibali, co gwarantowało twórcom szerokie pole do epatowania przemocą, zarówno względem ludzi, jak i zwierząt. Komercyjny sukces kina kanibalistycznego zapewniała cenzura – im więcej krajów wstrzymało dystrybucję danego obrazu, tym większy oddźwięk społeczny, w myśl zasady „zakazany owoc najlepiej smakuje”, z czego Włosi doskonale zdawali sobie sprawę. Najbardziej kontrowersyjne horrory kanibalistyczne, „Nadzy i rozszarpani” i „Cannibal Ferox” do dziś cieszą się sporym zainteresowaniem nawet niezaznajomionych z gore, przypadkowych widzów, nie wspominając już o oddanych fanach tego nurtu. Ale choć inni reprezentanci tego podgatunku nie mogą pochwalić się tożsamą popularnością, głównie przez mniejsze nagromadzenie przemocy, wcale nie oznacza, że nie zasługują na uwagę chociażby dzisiejszych fanów kina kanibalistycznego. Taką mniej znaną włoską produkcją utrzymaną w konwencji tego nurtu, która nie przetrwała próby czasu jest zakazana w Wielkiej Brytanii do 2001 roku „Góra boga kanibali”, wyreżyserowana przez Sergio Martino, którego ambicją było połączenie przygodówki z krwawym horrorem. Jak się okazało taki miszmasz gatunkowy zawiódł sporą grupę odbiorców. Wielbiciele włoskich filmów kanibalistycznych utrzymują, i słusznie moim zdaniem, że Martino zbytnio rozbudował elementy stricte przygodowe, jednocześnie zaniedbując czynnik szoku. Natomiast niektórzy krytycy strofują „Górę boga kanibali” za zbyt dużą dawkę bezsensownej według nich przemocy (jakby gore nie miało być brutalne…).

„Zwierzęta kierują się instynktami, jak wszystkie inne istoty. Zabijanie i jedzenie. Ludzie mają takie same instynkty. Tylko prawie zawsze bezcelowo niszczą wszystko.”

Rola główna przypadła w udziale, pięknej według męskiej części publiczności, Ursuli Andress, która zachwycała przede wszystkim swoją odpornością na ekstremalne warunki, panujące w dżungli. Kilkudniowa wędrówka w ogóle nie wpłynęła na jej fryzurę i makijaż… Miała za zadanie głównie przyciągać wzrok płci męskiej, natomiast mnie do pewnego momentu mocno irytowała – ale tylko do pewnego momentu, ponieważ końcówka rozpaliła moją sympatię do kreowanej przez Andress, Susan. Pierwsza godzina seansu skupia się przede wszystkim na aspektach stricte przygodowych, z oszczędną dawką przemocy gdzieś w tle. Akcja zawiązuje się z chwilą wejścia amatorskiej grupy poszukiwawczej w głąb dżungli w Nowej Gwinei. Profesjonalna, jak na tego rodzaju obraz, realizacja gwarantuje piękne zdjęcia dzikiej przyrody, które pomimo miejscami nudnawej fabuły niezmiennie przyciągają wzrok widza. Choć obrazując całą tę trudną przeprawę grupki śmiałków przez dzikie obszary rozległej wyspy, leżącej na Oceanie Spokojnym, Martino częstokroć zapominał, że kręci przede wszystkim horror, a nie film przygodowy, bo tylko kilka wstawek robi w miarę szokujące wrażenie, głównie przez wzgląd na daleko idący realizm. Na początku dotyczy to tylko i wyłącznie fauny. Twórcy na długie minuty odrywają się od właściwej akcji, skierowując kamerę na polowania zwierząt (długa, wzruszająca sekwencja zjadania małpki przez węża) oraz ich krwawy koniec z rąk człowieka. Tutaj szczególnie zniesmaczyła mnie scena z jadowitym pająkiem, a to głównie przez moją arachnofobię, ale większość widzów zapewne zszokuje patroszenie iguany i powolne zjadanie jej wnętrzności przez przesądnych tubylców. Z czasem oczywiście nasi dzielni podróżnicy zaczną ginąć – i tutaj szczególnie udała się twórcom scena dziurawienia przez wymyślną pułapkę ciała człowieka, ale moment ze zwisającymi z drzew częściami ludzkiego ciała też był niczego sobie. Problem jedynie w tym, że jak na przeszło godzinę seansu scen gore jest naprawdę niewiele, a kanibale pojawiają się jedynie w rozmowach pomiędzy protagonistami (gdyby nie tytuł filmu byłabym przekonana, że wcale nie oglądam produkcji o antropofagach). Scenarzyści najsilniej skupili się na relacjach międzyludzkich i przesłaniu. To drugie obraca się przede wszystkim wokół problemu wprowadzania tak zwanej cywilizacji na dzikie obszary świata, co niszczy przyrodę i prowadzi do bezrozumnej przemocy – gdzie postanie noga tak zwanych oświeconych jednostek tam niezmiennie zagości zniszczenie. Natomiast relacje międzyludzkie, w moim odczuciu, znacznie podniosły ogólne wrażenia w pierwszej godzinie – gdyby nie one i nie te zachwycające widoczki pewnie przerwałabym projekcję w połowie. Najmocniej zaskakuje postawa głównej bohaterki, która uparcie broni narwanego braciszka, który z kolei robi wszystko, aby uprzykrzyć życie swoim współtowarzyszom. Kiedy Arthur zabija swojego przyjaciela jego siostra błaga swojego kochanka (kochająca żona szukająca męża, która wpada w ramiona pierwszego napotkanego mężczyzny…), aby nie robił mu krzywdy. Naprawdę, taka zdawać by się mogło bezmyślna postawa głównej bohaterki mocno irytuje, ale w końcówce zostaje znakomicie i zaskakująco uzasadniona.

Kiedy już uda się nam przebrnąć przez monotonną pierwszą godzinę seansu zostaniemy nagrodzeni krwawą, właściwą dla tego nurtu tematyką filmu. Co prawda, Martino zbytnio nie wysila się w scenach zabijania i zjadania ludzi – dowodem choćby rozpłatanie nieżywego człowieka i wyjadanie jego wnętrzności oraz obcięcie penisa, które to pojawiają się chyba w każdym horrorze o ludojadach, ale to, co pokazuje choć pozbawione oryginalności może poszczycić się daleko idącym realizmem. No, a że innowacyjności nie ma zbyt wiele to wcale nie znaczy, że w pewnym momencie nie będziemy zszokowani – mowa oczywiście o wyuzdanej orgii, zakończonej zoofilią.

„Góra boga kanibali” z całą pewnością nie jest moim ulubionym reprezentantem włoskiego kina kanibalistycznego, głównie przez zbyt oszczędne epatowanie przemocą, ale pod kątem relacji międzyludzkich, realizacji, scenografii i przesłania zadowala na tyle, abym z czystym sumieniem mogła polecić ten obraz wielbicielom nurtu.