Horror
nastrojowy luźno inspirowany tzw. „The Philip experiment”, przeprowadzonym w 1972 roku w
Toronto przez doktora A.R.G. Owena i grupę ochotników. Reżyserskie
doświadczenie twórcy „Uśpionych”, Johna Pague, ogranicza się jedynie do sequela
„Kwarantanny”, dlatego też raczej nie dziwi wyjątkowo mierny efekt końcowy jego
najnowszego filmu.
Kinowa dystrybucja „Uśpionych” bardzo mnie zaskoczyła i bynajmniej nie z
powodu jego słabego poziomu (kino też od czasu do czasu serwuje nam jakieś
koszmarki), ale realizacji. Jednym z plusów obrazu Pague jest stylizacja na
lata 70-te i to w dodatku całkiem przekonująca. Scenografia, ubiór i fryzury bohaterów,
nawet czarne przebitki taśmy, naprawdę wywołują wrażenie, jakbyśmy oglądali horror
powstały w latach 70-tych. Cieszy mnie, że współcześni twórcy kina grozy coraz
chętniej decydują się na typowy dla złotych dekad gatunku (tj. lat 70-tych i
80-tych) sposób filmowania, tym samym dostosowując się do oczekiwań
długoletnich wielbicieli horrorów, a nie masowych odbiorców. Ale to działa w
dwie strony – garstka zagorzałych fanów gatunku nie składa się na wyłączną
publikę kinową, w przeważającej większość sale zapełniają przypadkowi entuzjaści
mocnych wrażeń, którzy od współczesnych straszaków wymagają nowoczesnej
realizacji.
Streścić plusy „Uśpionych” można dosłownie w kilku zdaniach. Ot, mamy
niemalże znakomitą stylizację na lata 70-te oraz chwilami całkiem zgrabny
klimat, który nie wynika z niepokojących scen (takich nie ma tutaj wcale), umiejętnego
oświetlenia, czy pracy kamery, ale mocnej ścieżki dźwiękowej i scenografii
starego, zaniedbanego domostwa. I tyle udało się Pague osiągnąć, jeśli chodzi o
superlatywy. Kiedy już twórcom udało się stworzyć w miarę mroczną atmosferę i
zadbać o przekonującą realizację rodem z lat 70-tych wszystko zaprzepaścili
fabułą. Wtłoczyli w tę historyjkę tak dużo znanych z innych straszaków motywów,
które w dodatku zamiast przyjemnie komplikować scenariusz wydawały się nie mieć
ze sobą żadnego związku przyczynowo-skutkowego, że aż trudno było wytrzymać.
Ot, pomieszanie z poplątaniem, sugerujące, że reżyser sam nie wiedział, o czym
ma opowiadać jego film. „Wymyślony przyjaciel”’, eksperyment naukowy,
telekineza, opętanie, duchy, dwie jaźnie w jednym ciele, kult demona oraz
(jakże by inaczej) podręcznikowy burzyciel – szalony naukowiec, dla którego
badania są ważniejsze od zdrowia i życia wszystkich uczestników eksperymentu.
To wszystko wtłoczone w jeden obraz bez żadnego ładu i składu potwierdza tylko
stare przysłowie „co za dużo, to niezdrowo”. Jeśli twórcom wydawało się, że
taka mnogość różnych wątków znacznie urozmaici seans to się przeliczyli.
Zamiast wzmóc moje zainteresowanie tylko mnie znużyli, chociaż do tego
przyczyniły się również żałosne jump
scenki, na których nawet nie podskakiwałam z zaskoczenia, a co dopiero ze
strachu. Każda taka sekwencja opierała się na prostym schemacie – potęgowanie napięcia,
nagła cisza, po czym muzyczne bum, odkrywające prawdziwą naturę „zagrożenia”,
jak na przykład twarz kolegi głównego bohatera, Briana, wyrastająca za oknem.
Oprócz jednej, wszystkie jump scenki
bazują na tym samym – ot, zaskoczyć nas pogłośnioną muzyką i niczym więcej. Ale
za to wyjątek, czyli negatywna energia wychodząca z ust Jane a la „Udręczeni”,
zamiast nudzić śmieszy sztucznymi do bólu efektami komputerowymi, które miały
chyba za zadanie przywołać w naszej pamięci przyjemnie kiczowate efekty z dawnych
lat… niestety z miernym skutkiem. Ogólne wrażenia też znacznie obniżała praca
kamery. Chwilami twórcy uciekali się do ciągle panującej mody na tzw. „kręcenie
z ręki”, co wprowadzało taką niestabilność obrazu, chaotyczność, że widz miał
naprawdę niewielkie szanse, żeby cokolwiek niepokojącego zobaczyć. W skórce „Uśpieni”
to jedna wielka plejada nieumiejętnych jump
scenek, braku dosłowności, pomieszania różnych niemających ze sobą związku
motywów i denerwującej pracy kamery, co zebrane razem tworzy naprawdę godny
pożałowania obraz.
Z obsady można wyróżnić jedynie Olivię Cook, której przypadła niełatwa rola
Jane Harper oraz odtwórcę burzyciela, Jareda Harrisa. Ich poziom może i nie
jest jakiś mocno porywający, ale w zestawieniu z choćby filmowymi Brianem i
Krissi, Samem Claflinem oraz Erin Richards, mocno się wyróżniają. Troszkę szkoda,
bo w moi mniemaniu Richards przypadła w udziale bardzo intrygująca rola
obsesyjnej flirciary, której to aktorce nie udało się należycie przedstawić
(głównie przez tę koszmarną „kwadratową” dykcję).
Nie wiem, czy jest sens polecać „Uśpionych” wielbicielom stylizacji
współczesnych straszaków na lata 70-te, bo obok miejscami przyzwoitego klimatu
to jedyny plus tej produkcji. Obawiam się, że nawet długoletni fani starych horrorów nie wytrzymają takiego
nagromadzenia różnych, niepowiązanych ze sobą motywów oraz słabych jump scenek, dlatego też wstrzymam się
od rekomendacji tego tworu komukolwiek.