środa, 31 grudnia 2014

„Furia” (1978)


Tajna placówka rządowa, dowodzona przez Bena Childressa, zajmuje się badaniami młodych ludzi ze zdolnościami parapsychologicznymi. Wbrew swej woli trafia do niej Robin Sandza, chłopak obdarzony potężnymi mocami psychicznymi, a jego ojciec Peter, były agent rządowy, stara się go odzyskać. Tymczasem na badania do kliniki zgłębiającej wyjątkowe zdolności młodych ludzi, współpracującej z Childressem, zgłasza się Gillian Bellaver. Dziewczynę przeraża moc czytania w cudzych myślach, która wywołuje u ludzi poważne krwotoki. Początkowo ma nadzieję, że lekarze pomogą jej okiełznać owe zdolności, ale kiedy nawiązuje mentalny kontakt z Robinem nabiera przekonania, że tylko on może ją wyleczyć.

Horror Briana De Palmy, do którego scenariusz napisał John Farris na podstawie własnej głośnej powieści z 1976 roku pod tym samym tytułem. Podobną tematykę w późniejszych latach podjęli między innymi David Cronenberg w produkcji zatytułowanej „Skanerzy” i Stephen King w swojej powieści pt. „Podpalaczka”, aczkolwiek w moim odczuciu (pomimo miłości, jaką darzę wczesnego Cronenberga) De Palmie wyszło to najlepiej. Może do poziomu „Furii” przyczyniło się jego doświadczenie w takiej problematyce, bowiem dwa lata wcześniej przeniósł na ekran „Carrie” Stephena Kinga, która w nieco odmienny sposób również podejmowała problem destrukcyjnych parapsychicznych mocy. Choć „Skanerzy” zdobyły więcej nagród filmowych, „Furię” uhonorowano Saturnem za charakteryzację i również nie mogła uskarżać się na brak pozytywnych recenzji krytyków. 

Podczas gdy David Cronenberg podszedł do tematyki mocy parapsychicznych we właściwym sobie w latach 80-tych dosłownym, pełnym efektów gore stylu, kilka lat wcześniej następca Alfreda Hitchcocka podobny scenariusz przeniósł na ekran w bardziej delikatny sposób. Choć kilka krwawych ujęć również w „Furii” się pojawia nadrzędnym celem De Palmy zauważalnie było utrzymywanie widza w ciągłym napięciu i obsesyjna dbałość o najdrobniejsze detale fabuły. Nigdy nie podejrzewałabym, że dosłowność przegra u mnie z delikatnością, ale choć nadal lubię „Skanerów” w zestawieniu ich z „Furią” muszę oddać jej pierwszeństwo. Początek filmu nie nastroił mnie pozytywnie. Dwutorowa fabuła skupiająca się na mocach młodej Gillian Bellaver, przyzwoicie wykreowanej przez Amy Irving i sensacyjnej rozgrywce pełnej pościgów i strzelanek pomiędzy Peterem i Childressem (w tych rolach znakomici Kirk Douglas i John Cassavetes) wzbudzała moje zainteresowanie jedynie tym pierwszym wątkiem. Z czasem jednak pojedynek próbującego odzyskać syna z bezwzględnym agentem rządowym odszedł na dalszy plan i akcja w całości skupiła się na jakże intrygujących mocach Gillian i Robina. We właściwym sobie zimnym stylu De Palma szczegółowo przedstawił pobyt dziewczyny w ośrodku, badającym zdolności parapsychiczne. Gillian zaufała lekarzom i dobrowolnie poddała się eksperymentom sprawdzającym zakres jej mocy, mając nadzieję, że specjaliści pomogą jej nad nimi zapanować. Podczas badań szybko okazuje się, że jej umiejętności są praktycznie nieograniczone. Dziewczyna nie tylko opanowała sztukę telepatii, ale również krzywdzenia bliźnich siłą woli. De Palma w bardo wysublimowany sposób poszedł do realizacji wizji Gillian. Szybki montaż, wyblakłe kolory, szarpiąca nerwy ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Johna Williamsa idealnie dopasowana do obrazu i migawki krwawiącego ciała „ofiar” dziewczyny, ukazane minimalistycznie, a co za tym idzie jakże realistycznie. Zalewająca się posoką ręka lekarza ściskana przez zaglądającą w jego umysł Gillian oraz całe ciało (szczególne wrażenie robią oczy) pani doktor spływające krwią podczas kontaktu fizycznego z dziewczyną. Cały pobyt Gillian z ośrodkiem współpracującym z Childressem to taka kompilacja badań, manifestacji jej mocy i nawiązującego się mentalnego kontaktu z Robinem (jakże demoniczny Andrew Stevens), przebywającym w tajnej placówce rządowej. Podczas gdy dziewczyna niepoddawana większej presji zachowuje swoją delikatną naturę, chłopak nabiera większej bezwzględności. Manifestacje jego mocy są o wiele bardziej okrutne i widowiskowe, a i jego twarz sprawia bardziej niepokojące wrażenie, głównie za sprawą żył wykwitających na jego czole podczas każdorazowego wysiłku mentalnego.

Oprócz pojawiających się głównie na początku i pod koniec wątków sensacyjnych, kilku umiarkowanie krwawych scen i mnóstwa widowiskowych pokazów zdolności „cudownych nastolatków” scenarzysta wystarał się również o dające do myślenia przesłania. Problem dostosowania się do społeczeństwa odstającej od norm kulturowych jednostki i jej usilne dążenie do zniżenia się do jego przeciętnego poziom. Ostracyzm społeczny i brak tolerancji dla różnego rodzaju mniejszości, który notabene w skrajnych przypadkach prowadzi do szerzenia destrukcji przez odrzuconego. I oczywiście zatracanie swojego jestestwa pod presją innych. Niektóre z tych prawd twórcy artykułują wprost, ale większość jak to u celującego w wymagających widzów De Palmy pojawia się jedynie w podtekstach. Na odstępstwo od swojej stylistyki reżyser pozwolił sobie jedynie pod koniec. Ostateczna rozgrywka pomiędzy dobrem i stworzonym przez rząd złem kończy się dla jednej z tych stron wybuchem całego ciała na milion kawałków. Najkrwawsze i zdecydowanie najbardziej efekciarskie ujęcie, nagrane za pomocą wielu kamer i umiejętnego montażu robi o wiele lepsze wrażenie niż bliźniaczo podobna sekwencja w „Skanerach” – tam eksplodowała tylko głowa i choć Cronenberg równie dobrze to nakręcił w porównaniu do De Palmy postawił na większy minimalizm. Oddając jednak sprawiedliwość Kanadyjczykowi już finał jego filmu wypadł o wiele bardziej odstręczająco od propozycji De Palmy, który moim zdaniem zrobiłby lepiej, gdyby odszedł w końcówce od efektów gore na rzecz typowego dla siebie poddającego się wielorakiej interpretacji, skomplikowanego akcentu.

Jak do tej pory „Furia” to najlepszy horror o zdolnościach parapsychicznych, jaki widziałam (przepraszam Davidzie). Znakomicie zrealizowany, przez co niepoddający się upływowi czasu, umiarkowanie, acz realistycznie podchodzący do aspektów gore, trzymający w napięciu, przemycający uniwersalne prawdy i przede wszystkim wciągający naprawdę dobrą historią. Polecam wielbicielom „Podpalaczki” czy to filmu, czy książki – może po zapoznaniu się z tą pozycją ich zapatrywania na średnie dziełko Stephena Kinga nieco się ochłodzą.

wtorek, 30 grudnia 2014

„Lewiatan” (1989)


Podwodni górnicy, pracownicy firmy Tri Oceanic-Corp, zajmujący się wydobyciem metali z Oceanu Atlantyckiego, na kilka dni przed końcem 90-dniowej zmiany odnajdują wrak rosyjskiego statku, Lewiatana. Przetransportowują do swojej podwodnej stacji przedmioty znalezione w środku, między innymi wódkę, dziennik pokładowy i nagranie wideo. Jeden z członków zespołu, Sixpack, próbuje rosyjskiego alkoholu, a nazajutrz zaczyna wykazywać oznaki dziwnej choroby. Wkrótce mężczyzna umiera, a jego ciało mutuje w nieznany ludzkości organizm, który stanowi poważne zagrożenie dla pozostałych członków załogi.

Amerykańsko-włoski horror science fiction, wyreżyserowany przez twórcę między innymi „Nieuchwytnego wroga”, George’a P. Cosmatosa. Scenariusz Davida Webba Peoplesa i Jeba Stuarta krytycy porównywali do kultowych „Coś” i „Obcego” i słusznie, bo analogii do obu tych obrazów w „Lewiatanie” jest mnóstwo. Pytanie zatem nie dotyczy ewentualnych inspiracji Cosmatosa tylko efektu owego podpięcia się do niewątpliwego sukcesu Johna Carpentera i Ridley’a Scotta. Według większości krytyków „Lewiatan” nie podołał zadaniu, za to spore wpływy z biletów oraz opinie ówczesnych masowych odbiorców przypieczętowały komercyjny umiarkowany sukces tej produkcji. Teraz, po latach obraz Cosmatosa zadowala jedynie coraz węższe grono wielbicieli fantastyki naukowej, kładącej szczególny nacisk na scenografię i rekwizyty, a nie efekty komputerowe. W moim mniemaniu horrory science fiction obecnie są na wymarciu. Twórcy coraz bardziej odchodzą od zachwycającej stylistyki z trzech ostatnich dekad XX wieku, nade wszystko pragnąc popisać się zdobyczami nowoczesnej technologii. Oglądając „Lewiatana” nie mogłam opędzić się od takich porównań. Nurtowały mnie pytania typu: w którym współczesnym horrorze science fiction znajdę tak klaustrofobiczny, brudny klimat, „zimną” scenografię i fizycznie obecne na planie rekwizyty? Odpowiedź jest prosta: w żadnym. Dlatego też dla mnie w porównaniu do horrorów z lat 80-tych XXI-wieczne produkcje przegrywają na wszystkich frontach.

Akcję „Lewiatana” umiejscowiono kilka kilometrów pod wodą. Pełna wąskich, zawilgoconych korytarzy stacja podwodna, zajmowana przez pracowników prężnie rozwijającej się firmy wydobywczej, już od pierwszej sceny robi naprawdę klaustrofobiczne wrażenie. Kilkoro górników przez trzy miesiące ściśniętych w małych klitkach, z których nie można szybko się wydostać. Bohaterowie to taka zbieranina różnych charakterologii. Owa różnorodność, co prawda gwarantuje przyjemność w obcowaniu z nimi, ale kolejność ich późniejszego umierania można już przewidzieć w trakcie pierwszych kilku scen – scenarzyści bowiem, podobnie jak w pozostałych wątkach, nie silą się tutaj na zaskakującą innowacyjność. Tak, więc mamy między innymi kierownika załogi, pragmatycznego Stevena Becka, ambitnego doktorka, który z czasem pokaże swoje drugie „ja” (jakże oklepane w tego typu kinie), piękną, wysportowaną Elizabeth Williams, czarnoskórego Justina Jonesa oraz erotomana Sixpacka. Pozostałe postacie, co prawda są równie barwne, ale ich nieczęste pojawianie się na ekranie, poza ujęciami mordów, przysłania pierwszoplanowy udział wyżej wymienionych. Sporą zasługę w tak charyzmatycznych typologiach bohaterów mieli aktorzy. Wszyscy bez wyjątku zachwycali warsztatem, od Petera Wellera i Richarda Crenna przez Amandę Pays, Erniego Hudsona i Daniela Sterna (którego z pewnych świątecznych filmów zna chyba cała Polska) po Lisę Eilbacher, Hectora Elizondo i Michaela Carmine’a. Mnie osobiście najbardziej urzekła Meg Foster, pojawiająca się głównie na ekranie telewizora Becka, podczas jego częstych połączeń z górą. Aktorce przypadła w udziale rola okrutnej przełożonej Stevena, która nie cofnie się przed niczym, aby utrzymać stabilność akcji firmy. Materializm popycha ją do manipulowania swoimi pracownikami, z kamienną twarzą skazuje ich na śmierć byle tylko nie pogrążyć pozycji Tri Oceanic-Corp.

Pierwsza połowa filmu skupia się głównie na relacjach międzyludzkich i budowaniu duszącego, brudnego klimatu, do czego oprócz ciemnych barw znacząco przyczyniła się mistrzowska, urozmaicona ścieżka dźwiękowa Jerry’ego Goldsmitha. Natomiast druga to już prawdziwy popis Stana Winstona, speca od efektów specjalnych. Zainfekowana rosyjska wódka (w końcu zawsze musi to być Rosja i ich ulubiony trunek…) przemienia Sixpacka w oślizgłego stwora, adaptującego się do morskich warunków i wchłaniającego inteligencję swoich ofiar. Sam wygląd potwora, choć zauważalnie inspirowany Cosiem i Obcym zachwyca dopracowaniem najdrobniejszych, odstręczających szczegółów. Śluzowate, odkształcone kończyny stworzenia zrodzonego z ciała zainfekowanego mężczyzny, które w błyskawicznym tempie atakują naszych protagonistów. Wnikają w ich ciała, wychodzą z ich wnętrza w jakże realistycznych, pozbawionych CGI umiarkowanie krwawych ujęciach. W drugiej, dynamicznej, ale równie klaustrofobicznej partii filmu Winston robi absolutnie wszystko, aby zaskakiwać widzów coraz to wymyślniejszymi metamorfozami stwora. Największe wrażenie robi połączenie dwóch ciał, a zdecydowanie najbardziej kiczowate jest finalne wynurzenie się z wody gumowatego poskręcanego organizmu. W każdym razie wielbiciele horrorów w typie „Coś” i „Obcego” zobaczą tutaj wszystko, czego w science fiction poszukują pod warunkiem, że akceptują powtarzalność motywów, bo twórcy w nawet jednej minucie nie pretendowali do miana prekursorów.

Oryginalność czy klimat i fizycznie obecne na planie rekwizyty? Myślę, że przed planowanym seansem „Lewiatana” każdy powinien zastanowić się, na czym bardziej mu zależy. W moim przypadku sprawa była dosyć prosta – lubię powtarzalność motywów, jeśli tylko przedstawi się je na tak wysokim poziomie realizacyjnym. Dlatego też byłam wielce zadowolona z efektu pracy George’a P. Cosmatosa.    

poniedziałek, 29 grudnia 2014

„Home Sweet Home” (2013)


Jakiś mężczyzna włamuje się do domu młodego małżeństwa, Sary i Franka, pod ich nieobecność. Po obejściu wszystkich pomieszczeń włamywacz przywdziewa maskę i czeka na powrót gospodarzy. Kiedy młodzi w końcu dotrą do domu zostaną zmuszeni do walki o życie.

Home invasion to ostatnimi czasy bardzo popularny nurt, głównie filmowego thrillera, zauważalnie wzorowany na slasherach, ale przez wzgląd na ograniczoną liczbę bohaterów mniej krwawy. Jak dotąd jedynie garstka dreszczowców, opowiadających o terroryzowaniu domowników, całkowicie zaspokoiła moje oczekiwania: oryginał i remake „Funny Games” (jeśli przyjąć, że można dopisać go do tego nurtu jedynie po głównym motywie fabularnym, bo klimat i realizacja już do niego nie przystają), „Motel” (choć nie traktuje o ataku na dom protagonistów wszystkie inne części składowe już mocno nawiązują do stylistyki tego podgatunku), remake „Kiedy dzwoni nieznajomy” i swego rodzaju miszmasz slashera, czarnej komedii i home invasion zatytułowany „Następny jesteś ty”. Biorąc pod uwagę, że jak dotąd powstało całkiem sporo obrazów, osadzonych w konwencji inwazji na dom niewiele takich produkcji zaskarbiło sobie moją sympatię, dlatego też ze sporą rezerwą podchodziłam do kanadyjsko-francuskiego tworu Davida Morleta, na podstawie jego własnego scenariusza.

Już dawno nabrałam przekonania, że twórcy home invasion rzadko wykazują się jakąś większą pomysłowością. Stawiają raczej wzorem slasherów na powtarzalność motywów i jak na razie przekonują pokaźną grupę odbiorców. Scenariusz „Home Sweet Home” silnie osadzono w tym oklepanym schemacie, co pewnie przypadnie do gustu wielbicielom tego rodzaju thrillerów, ale za to operatorzy wykazali się większą pomysłowością. Film rozpoczyna przydługa (bo z czasem nużąca) sekwencja obchodu domu Sary i Franka przez tajemniczego mężczyznę. Zanim włamywacz przywdzieje uderzającą zgrabną prostotą maskę, która jak magnes niezmiennie przyciągała mój wzrok, operatorzy pilnują, aby kamera nie zarejestrowała jego twarzy (ujęcia od brody w dół). Realizacja już podczas tego nazbyt rozwleczonego prologu daje nam przedsmak warsztatu operatorów. Długie najazdy na puste pomieszczenia, częste przybliżenia obrazu i inscenizowane chaotyczne poszukiwania przez operatora źródeł różnych dźwięków. A to wszystko przy akompaniamencie doskonale zsynchronizowanej z obrazem, podnoszącej napięcie ścieżki dźwiękowej. Po powrocie Sary i Franka do domu klimat momentami dosłownie siada. Morlet już na początku stworzył sobie doskonałą sytuację, na której mógł zbudować dramaturgię dalszych wstępnych scen. Pokazał nam chowającego się w domu, zamaskowanego oprawcę, co już z definicji powinno odmalować odpowiednią aurę zdefiniowanego zagrożenia. Zaprzepaścił to jednak nudnawymi dialogami protagonistów oraz ich jakże sztucznymi kreacjami w wykonaniu Meghan Heffern i Adama MacDonalda. Chociaż gdybym już musiała wybierać lepszy warsztat spośród tej dwójki to postawiłabym na męski pierwiastek. I tutaj przechodzimy do kolejnej wpadki reżysera. Morlet idąc śladami lwiej części twórców rąbanek umyślił sobie, że to kobieta będzie „grała pierwsze skrzypce” w tej rozgrywce z tym jej arcyirytującym piskiem i drętwą mimiką. Gdybyż tylko nie umieścił synka protagonistów u rodziców Sary - mogłoby wtedy powstać dosyć oryginalne, silniej trzymające w napięciu home invasion o sile macierzyńskiej miłości…  Ujawnienie się mordercy może nie robi wielkiego wrażenia, ale za to umiejętnie dynamizuje akcję. Naturalistyczny cios w twarz Franka kijem golfowym (czyżby nawiązanie do „Funny Games”?), na skutek którego połowa jego twarzy zamienia się w krwawą papkę i późniejsze pełne napięcia podchody tropem niczego nieświadomej, przygotowującej się do łóżkowych igraszek z mężem Sary. I tak aż do obezwładnienia kobiety i przykucia jej do kaloryfera. Po jakże realistycznie drastycznym ujęciu pokazania Sarze skalpu zdjętego z głowy jej męża fabuła zasadza się już tylko na ciągłej bieganinie po domu. On bez słowa ją goni, ona w panice ucieka, czasem pod wpływem nerwów decydując się na nieprzemyślane (nielogiczne, ale uzasadnione jej stanem psychicznym) posunięcia. Choć napięcie, głównie dzięki ścieżce dźwiękowej odczuwalne jest w każdym ujęciu brak jakichś zapadających w pamięć sekwencji po okaleczeniu Franka z czasem zaczęło mnie niecierpliwić… i irytować, jeśli przypomnieć sobie nieprofesjonalne zachowanie pracownika ochrony.

Końcówka odrobinę rekompensuje te, wydawać by się mogło, niekończące się pościgi po domu. Tożsamość oprawcy, co prawda mnie nie zaskoczyła – wiedziałam, z kim mam do czynienia już w prologu, kiedy pierwszy raz usłyszałam głos mężczyzny (ze względu na ograniczoną liczbę postaci bardzo łatwo na to wpaść), ale za to ostateczna konfrontacja Sary z szaleńcem zachwyca realizacją. UWAGA SPOILER Decydujący mord, z powolnymi najazdami kamery na długo zatrzymującej się na twarzy osuwającej się na ziemię kobiety. Jej zaskoczony wyraz twarzy i jakże przekonujące wizualnie obcięcie dłoni wręcz hipnotyzują, w czym sporą zasługę miał utwór muzyczny rozbrzmiewający w tle. Do myślenia daje również ostatnie ujęcie drgającej powieki ofiary, sugerujące, że nadal żyje i może zdekonspirować przebiegłego szeryfa KONIEC SPOILERA

Biorąc pod uwagę wszystkie plusy i mankamenty „Home Sweet Home” nie pozostaje mi nic innego, jak dopisać tę produkcję do pokaźnej liczby, zalewających rynek średniawek. Można obejrzeć, nie narażając się na jakąś wielką nudę (choć monotonia chwilami wkrada się w fabułę), ale też nie oczekując niczego, czego byśmy już nie widzieli w innych thrillerach z nurtu home invasion.

niedziela, 28 grudnia 2014

Joelle Charbonneau „Testy”


Po Wojnie Siedmiu Faz Ziemia zamieniła się w zgliszcza, a rasa ludzka niemalże wyginęła. Pozostali przy życiu stworzyli nowy porządek, Zjednoczoną Wspólnotę, na którą składa się kilka rozrzuconych po byłych Stanach Zjednoczonych Kolonii. Szesnastoletnia Cia Vale z małej Kolonii Pięciu Jezior właśnie skończyła szkołę i dostała się do grupy wybrańców, najinteligentniejszych uczniów, którzy mają obowiązek przystąpić do Testów, weryfikujących ich przydatność dla społeczeństwa. Śmiertelnie niebezpieczne zadania z ponad setki młodych ludzi wyłoni najwyżej dwudziestu wybrańców, którzy dostaną się na Uniwersytet, przygotowujący ich do objęcia w przyszłości przywództwa. Cia całe życie marzyła o takim wyróżnieniu, chcąc pójść w ślady ojca, któremu udało się zaliczyć Testy. Jednak dzień przed wyjazdem wyjawił jej niemoralne praktyki funkcjonariuszy Zjednoczonej Wspólnoty, którzy bez skrupułów eliminują słabsze jednostki, a po zakończeniu sprawdzianu czyszczą zwycięzcom pamięć. Ojciec Cii od lat boryka się z fragmentarycznymi wspomnieniami, których prawdziwości nie jest w stanie zweryfikować. Przestrzega jednak córkę przed ewentualnymi niebezpieczeństwami, które dziewczyna zauważa niemal natychmiast po dotarciu do placówki, w której organizowane są Testy, w mieście Tosu. Niebezpieczeństwo grozi jej nie tylko ze strony funkcjonariuszy, ale też pozostałych kandydatów, starających się wygrać za wszelką cenę. Ufa jedynie długoletniemu przyjacielowi, Tomasowi, z którym postanawia połączyć siły, aby przeżyć tę próbę.

„Wszystko tu było martwe. Usiłowałam sobie wyobrazić, co znajdowało się kiedyś na tym obszarze. Jak jakikolwiek przywódca mógł wydać rozkaz bombardowania, które spowodowało taki rodzaj zniszczenia, jakiego nie można naprawić żadnymi środkami chemicznymi ani nową uprawą roślin? Wprawdzie ziemia jest odporna i zdolna się odradzać, jednak trudno przypuścić, by to miejsce mogło kiedykolwiek stać się czymś innym niż tylko straszliwym przypomnieniem o potwornym zniszczeniach, jakich my, ludzie potrafimy dokonać.”

Pierwsza część poczytnej trylogii amerykańskiej pisarki, Joelle Charbonneau, która w Stanach Zjednoczonych zebrała sporo pozytywnych recenzji. Komercyjny sukces książek zainteresował wytwórnię Paramount, która rozważa przeniesienie tej historii na wielki ekran. Gatunkowo „Testom” najbliżej do science fiction z młodymi bohaterami, ale to wcale nie oznacza, że to kolejna powieść skierowana do wąskiej grupy nastoletnich odbiorców. Charbonneau, co prawda uczyniła szesnastolatkę główną bohaterką, ale brakuje jej cech typowych dla młodocianych postaci tego rodzaju literatury. Na ogół fantastyczne powieści młodzieżowe podchodzą do nastoletnich bohaterów bardzo tendencyjnie – ot, serwuje się nam głupiutkie postaci, wyolbrzymiające każdy, nawet najmniej istotny problem, najczęściej sercowy, co uniemożliwia utożsamienie się z nimi dorosłym czytelnikom oraz bardziej dojrzałym nastolatkom, wyznającym poważniejszy system wartości. Cia natomiast jest ukłonem w stronę tej dojrzalszej emocjonalnie grupy młodych ludzi, co zapewne przyczyniło się do poczytności również wśród dorosłych czytelników.

„Czy zdołamy przechytrzyć system funkcjonujący od dziesięcioleci? System, który odkąd rozpoczęła się odbudowa świata, kontroluje życie setek ludzi o najbardziej światłych umysłach. A obecnie kontroluje także nas.”

Akcja książki rozgrywa się w bliżej niesprecyzowanej, postapokaliptycznej przyszłości, skolonizowanej przez garstkę niedobitków. Tak zwana Wojna Siedmiu Faz, połączona destrukcja człowieka i Natury, zamieniła Ziemię w zgliszcza. W imię przetrwania koloniści podejmują próby przywrócenia planecie dawnego, pełnego dóbr naturalnych, kształtu. Historia nauczyła ich przewidywania, a więc żeby nie powtórzyć błędów dawnych przywódców Zjednoczona Wspólnota postanowiła, co roku selekcjonować najlepszych absolwentów szkół, którzy przed dalszą nauką poddawani są śmiertelnie niebezpiecznym Testom. Jedną z wyróżnionych jest Cia, ambitna córka obecnie odzyskującego roślinność, byłego uczestnika Testów i ucznia Uniwersytetu oraz jej długoletni przyjaciel z Kolonii Pięciu Jezior, Tomas. Dzięki przestrogom ojca Cia przystępując do obowiązkowego sprawdzianu jest przygotowana na najgorsze, ale to czemu świadkuje podczas swojego pobytu „pod skrzydłami” Zjednoczonej Wspólnoty przechodzi nawet jej fatalistyczne przewidywania. Pierwsze, teoretyczne sprawdziany uświadamiają dziewczynie, że wszystkie pomyłki karane są śmiercią, że opuścić placówkę można jedynie dzięki dostaniu się na Uniwersytet. Czyli zaliczeniu wszystkich, nawet najbardziej zakamuflowanych prób oraz trafnemu wytypowaniu sprzymierzeńców, spośród ponad setki kandydatów, z których niemal każdy jest gotowy wygrać za wszelką cenę. Funkcjonariusze oczekują od wybrańców nie tylko ponadprzeciętnej inteligencji, ale również determinacji, bezwzględności, niezachwianej wiary w swoją wiedzę oraz niepoddawania się manipulacji. Niektórzy kandydaci, ku przerażeniu Cii, decydują się eliminować konkurencję, co z kolei pochwalają egzaminatorzy. Dziewczyna natomiast łączy siły z Tomasem, chcąc przetrwać w bardziej humanitarny, trudniejszy sposób – z poszanowaniem życia ludzkiego, co według niej również jest cechą pożądaną u przyszłych przywódców świata. Podczas gdy pierwsza połowa książki niemalże w całości rozgrywa się w siedzibie Testów druga jest już typowym survivalem, podanym w iście postapokaliptyczny klimacie. Chcąc sprawdzić praktyczne możliwości młodych ludzi zakwalifikowanych do przedostatniego etapu egzaminatorzy zostawiają ich z dala od placówki, na nieprzyjaznych, zniszczonych przez człowieka i Naturę terenach. Ich zadaniem jest dotarcie do Tosu, na spotkanie z finalnym zadaniem. Podczas gdy siłą pierwszej połowy powieści były bulwersujące praktyki funkcjonariuszy i kandydatów oraz techniki manipulacyjne druga większy nacisk kładzie na pełne napięcia przetrwanie w ekstremalnych warunkach. Zniszczone miasta i w większości jałowa gleba wymuszają na Cii i Tomasie nie tylko codzienną morderczą wędrówkę, ale również usilne poszukiwanie pożywienia i wody, które w tych postapokaliptycznych realiach są towarami deficytowymi. Na domiar złego wkrótce nabierają pewności, że nie wystarczy jedynie korzystać ze swojej rozległej wiedzy, aby przeżyć, bowiem zewsząd czyha na nich zagrożenie ze strony innych, niewahających się zabijać kandydatów oraz zmutowanych na skutek promieniowania ludzi.

„Nie byłam już pewna, czy chcę zostać przywódcą. Nie, jeśli mój kraj ceni wyżej mordowanie niż współczucie.”

Pod przykrywką czystej rozrywki (pobudzająca wyobraźnię, pomysłowa wizja przyszłości podana za pomocą przystępnego języka autorki) „Testy” przemycają ważne treści. Destrukcyjna natura ludzkości, chore współzawodnictwo popychające do eliminowania konkurencji, bezuczuciowe poświęcenie jednostek w imię wyższego dobra przez władze i zatracanie swojego jestestwa w odpowiednio ekstremalnych warunkach. W moim mniemaniu jak na literaturę zaklasyfikowaną do fantastyki młodzieżowej to aż nadto głębokie przesłania, w dodatku chwilami przekazane w tak drastyczny sposób, że pomimo nastoletniego wieku bohaterów nie mogę położyć tej pozycji obok innych, lekkich książek dla nastolatków. W moim odczuciu ta historia ma sporą szansę przypaść do gustu odbiorcom w każdym przedziale wiekowym, ponieważ to przede wszystkim hipnotyzująca science fiction, a nie proza młodzieżowa. Szczerze polecam każdemu wielbicielowi przystępnie napisanej, nieprzekombinowanej fantastyki z morałem.

Za książkę bardzo dziękuję grupie wydawniczej