czwartek, 30 lipca 2020

„The Beach House” (2019)


Zakochani młodzi ludzie, Emily i Randall, przybywają do domku na plaży należącego do ojca chłopaka. Planują spędzić trochę czasu jedynie w swoim towarzystwie, ale na miejscu zastają starsze małżeństwo, Mitcha i Jane, które twierdzi, że zostało zaproszone przez właściciela domu. Emily i Randall nie są tym zachwyceni, ale decydują się zostać, co bardzo cieszy niespodziewanych gości. Pierwszy wieczór spędzają we czwórkę w całkiem swobodnej atmosferze. W pewnym momencie na zewnątrz zauważają niespotykane, piękne zjawisko, a wkrótce potem nadciąga nietypowa mgła. Nazajutrz na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie, ale okazuje się, że jedno z nich zniknęło, a pozostali nie czują się najlepiej.

Niskobudżetowy pełnometrażowy debiut Jeffreya A. Browna w roli reżysera i scenarzysty. Horror science fiction „The Beach House”, na którego wpływ miały między innymi „Inwazja porywaczy ciał” Dona Siegela, „Dreszcze” Davida Cronenberga, „Obcy – 8. pasażer Nostromo” Ridleya Scotta i „Zemsta kosmosu” Vala Guesta. Nakręcony w osiemnaście dni w 2017 roku na Cape Cod (tytułowy dom w istocie jest własnością ojca jednego z producentów filmu, Andrew Corkina) obraz przez jego reżysera jest definiowany jako horror science fiction z lat 50-tych XX wieku we współczesnym ubraniu. To swoisty hołd dla starych, dobrych filmów grozy. Zwłaszcza niskobudżetowych, w których to Brown przede wszystkim gustuje. „The Beach House” w 2019 roku był pokazywany wyłącznie na festiwalach filmowych, a szeroka dystrybucja rozpoczęła się w lipcu 2020 roku w Internecie – na platformie Shudder.

The Beach House” Jeffreya A. Browna to film wpisujący się w tak zwaną nową falę horroru. Dość oszczędny w środkach, klimatyczny, wolno się rozwijający obraz osadzony w chwytliwej scenerii. Opustoszała plaża, bezkresny ocean i niewielki domek, w którym zatrzymały się cztery osoby. Studentka chemii organicznej imieniem Emily, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Liana Liberato, trochę ustępujący jej warsztatowo Noah Le Gros, jako Randall, jej chłopak, który niedawno rzucił studia oraz starsze małżeństwo: Mitch i Jane, solidnie wykreowani przez Jake'a Webera i Maryann Nagel. Reżyser i scenarzysta „The Beach House” zdradził, że pisząc tę historię poniekąd znajdował się pod natchnieniem swoich osobistych doświadczeń. Konkretnie: podróży do Cape Cod, podczas której nastąpił definitywny rozpad jednego z jego związków miłosnych. Emily i Randall też najwyraźniej znaleźli się na rozstaju. Nadal się kochają, ale chyba oboje mają świadomość, że ich związek może nie przetrwać. A wszystko przez odmienne aspiracje. Emily chce zostać naukowcem, Randall natomiast wolałby, żeby poszła w jego ślady. Rzuciła studia i cieszyła się prostszym życiem u jego boku. Na co ta ambitna dziewczyna przystać nie może. Wygląda więc na to, że ich ścieżki już wkrótce się rozejdą. Chyba że znajdą sposób na pogodzenie kariery Emily z niezobowiązującym trybem życia Randalla. Syna lekarza, który jest właścicielem tytułowego domu na plaży. Plaży zastanawiająco opustoszałej tego umownie gorącego lata. Tylko umownie, bo ekipa filmowa tak naprawdę zmagała się z chłodem. Scenariusz cechuje prostota, co było celowym zabiegiem, mającym upodobnić „The Beach House” do kina grozy z lat dawno minionych. Wątków pobocznych w sumie tutaj nie znajdziemy, chyba że za takowe uznać informacje mające nieco przybliżyć nam sylwetki czterech osób przebywających w domku na plaży. Nieco, bo na dobrą sprawę o bohaterach wiemy niewiele. To jednak nie stanowiło dla mnie najmniejszej przeszkody. W przeżywaniu tej historii właściwie każdą komórką swojego ciała. Bo „The Beach House” to horror nakręcony w sposób, za którym wprost przepadam. Intensywny do bólu, niby wyciszony, ale w istocie wprost kłębiący się od emocji, kameralny obraz o działających na wyobraźnie anomaliach pogodowych/biologicznych. Jak u H.P. Lovecrafta zagrożenia prawdopodobnie należy wypatrywać w ocenie. W mrocznych głębinach, które tak fascynują główną bohaterkę filmu. Inteligentne dziewczę, której rozległa wiedza na temat morskich organizmów w tym przypadku może okazać się niewystarczająca. Bo z takim zjawiskiem ludzkość jeszcze nigdy się nie zetknęła. To coś zupełnie nowego. Coś o niespotykanej sile niszczenia. Albo tworzenia. Najpierw jednak Emily i Randall poznają starsze małżeństwo, które niespodzianie zastają w domu na plaży. Okoliczności są dość zagadkowe, a nawet złowieszcze. Mitch i jego poważnie chora żona Jane wyjaśniają wprawdzie swoją obecność w tym miejscu i Randalla i Emily to przekonuje, ale na zaufanie widza pewnie będą musieli bardziej zapracować. Mitch i Jane wyglądają nieszkodliwie... i w tym problem. W horrorze niewinna powierzchowność tego typu osobników zwykle nie wróży dobrze. Nieznajomych z nagła wkraczających w życie bohaterów i praktycznie z miejsca zdobywających ich zaufanie. Już ten początek „The Beach House” wciąga nas do, jak ja to nazywam, Strefy Mroku. Sytuacja może i nie jest jakoś szczególnie osobliwa, ale nie można oprzeć się poczuciu, że już za moment dokładnie taka się stanie. Coś ewidentnie wisi w powietrzu. Jakaś nieuchwytna groźba, aura zepsucia, która na razie nieśmiało wpełza do drewnianego domku na plaży. Poczucie klaustrofobii narasta. Osamotnienie bohaterów jest coraz mocniej wyczuwalne. Dręczące, przygniatające. Mrok gęstnieje, pojawiają się różnobarwne światła (wspaniały efekt), przybywa mgła, a potem... Potem nastaje słoneczny poranek. Słoneczny i zarazem ponury. Paradoks? Na pewno niełatwa sztuka, którą mogliśmy już zaobserwować choćby w „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera. Oczywiście efekt nie jest aż tak miażdżący, ale i tak robi wrażenie. I jeszcze ta przynajmniej pozorna lekkość przy budowaniu atmosfery „The Beach House”. Atmosfery zmiennej, nieobliczalnej, ale zawsze tchnącej wrogością.

(źródło: https://starrymag.com/)
Cisza. W „The Beach House” Jeffreya A. Browna w pewnym sensie cisza jest głośniejsza od dźwięków. Oddziałuje silniej niż rozpaczliwy wrzask, który będzie przecinał ją później. Cisza przykrywa to zastanawiająco odludne miejsce nad groźnym oceanem. I zwiastuje ogromne niebezpieczeństwo równie dobitnie, jak pojawianie się... nieproszonych gości? Mitch i Jane twierdzą, że dostali zgodę właściciela domu na pobyt w tym nadmorskim domku. Ale nawet jeśli nie mijają się z prawdą (w co mocno powątpiewałam), to bohaterowie i tak nie unikną konfrontacji. Z czymś innym. Czymś kompletnie nieznanym. Obcym przybyłym z morskich głębin? A może anomalią pogodową? W każdym razie fenomenem, które Emily poniekąd objaśni nam jeszcze zanim on nastanie. A gdy już to przypełznie, zrobi się naprawdę dziwnie. Niepewność towarzyszyła mi dosłownie przez cały seans „The Beach House”. Trudno przewidzieć, co się stanie i kiedy dokładnie należy spodziewać się kolejnego uderzenia. Wpływ klasycznych body horrorów unaocznia się w pełnometrażowym debiucie Jeffreya A. Browna później. Wcześniej natomiast zobaczymy silny skłon w stronę XX-wiecznego kina science fiction. Niskobudżetowych, magicznie kiczowatych, swobodnych opowieści na przykład o przybyszach z innych planet. Albo z oceanicznych głębin, przed którymi ostrzegał nas H.P. Lovecraft w swojej ponadczasowej twórczości. Oślizgłe kokony, bardzo długie glisty wijące się w ludzkim ciele i wreszcie widok jak z „Coś” Johna Carpentera albo 
„Towarzystwa” Briana Yuzny. I jeszcze upiorności, które przywodziły mi na myśl „Klątwę” Takashiego Shimizu, a w jednym charakterystycznym momencie nawet „Egzorcystę” Williama Friedkina. Chociaż tym razem schody pokonano w mniej przerażającym stylu. Ale choć twórcy „The Beach House” zdołali wyrwać trochę grosza z napiętego budżetu na efekty praktyczne i cyfrowe, to film przede wszystkim bazuje na atmosferze. Makabryczne, z lekka upiorne dodatki nie pojawiają się zbyt często, ale ilekroć wchodzą w kadr przywołują tę cudowną obskurną energię kina z lat minionych. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, ale fani na przykład body horrorów Davida Cronenberga pewnie zrozumieją w czym rzecz. To do nich między innymi skierowany jest ten niesamowicie klimatyczny obraz o ludziach uwięzionych na plaży, którą opanowało coś nadzwyczajnego. Coś, co ostatecznie doprowadzi nas do pewnego od dawna cieszącego się praktycznie niesłabnącym powodzeniem motywu. Pójdziemy tam zaś niewydeptaną ścieżką. Niepospolitą drogą dojdziemy do mety, która może rozczarować poszukiwaczy oryginalności. Ale możliwe, że też tych, którzy przygotują się na duże zaskoczenie, którzy chcieliby pożegnać się z tym obrazem w niemałym zdumieniu. Bo twórcy „The Beach House” już wcześniej rozwiewają wątpliwości. Początkowo ów finalny motyw skutecznie się przede mną chował. Nie potrafiłam odgadnąć, do czego doprowadzi mnie ta emocjonująca przygoda na plaży, ta orzeźwiająca wyprawa do Strefy Mroku, ale z czasem stało się to już oczywiste. Inaczej trudno byłoby prowadzić tę opowieść – bez „przedwczesnego” nakierowania widzów na ów popularny motyw – ale z drugiej strony to posunięcie nie zamykało przecież drzwi na jakiś dodatkowy, miażdżący akcent na koniec. Niewykluczone jednak, że znajdą się odbiorcy „The Beach House”, na których to zamknięcie wywrze właśnie takie wrażenie. Zakładam, że nie będzie ich wielu, bo i podejrzewam, że całokształt „The Beach House” nie znajdzie ogromu sympatyków. To raczej niszowe kino, ukierunkowane przede wszystkim na dozgonnych fanów XX-wiecznego, głównie tańszego kina science fiction i body horrorów. I oczywiście zwolenników klimatycznych, oszczędniejszych w formie współczesnych horrorów z mocno uproszczonymi fabułami. Kameralnych dzieł. I zacisznych, odludnych scenerii, gdzie wąskie grono osób zderza się z czymś osobliwym. Zupełnie obcym zjawiskiem przynoszącym drażniący zapaszek gnicia. „The Beach House” to dość skromny projekt, w którym niedostatków budżetowych jakoś się nie dostrzega. Właściwie to świata poza ekranem nie widziałam. Tak, zdecydowanie moje klimaty!

Pierwszy pełnometrażowy film Jeffreya A. Browna. Jeszcze raz: amerykański niskobudżetowy horror science fiction, „The Beach House”, to pierwsze reżyserskie osiągnięcie tego pana, nie licząc shortów. Oparte na jego własnym, dość pomysłowym scenariuszu, na który spory wpływ miała garść kultowych XX-wiecznych dokonań innych filmowców. Niektórym być może trudno będzie w to uwierzyć. Żeby coś takiego na starcie?! Ale zdarza się. Pytanie co dalej: czy Brown, jak wielu przed nim, da się skomercjalizować, czy pozostanie przy tak elektryzujących formach? Zostanie w tej niszy, czy spróbuje dotrzeć do dużo większej grupy odbiorców? Dał do zrozumienia, że planuje dalej działać w gatunku horroru, więc liczę, że już niedługo znowu o nim usłyszę. I oby przy okazji powstania dzieła formą zbliżonego do jego „The Beach House”. Widowiska, od którego oczu nie mogłam oderwać!

wtorek, 28 lipca 2020

Melanie Raabe „Prawda”


Przed siedmioma laty mąż nauczycielki Sarah Petersen, bogaty przedsiębiorca Philipp, zaginął w Ameryce Południowej podczas podróży służbowej. Teraz samotnie wychowująca ich ośmioletniego syna Leo, kobieta, dostaje informację o odnalezieniu jej męża. Mężczyzna żyje i wraca do Hamburga. A przynajmniej wszystkim wydaje się, że to Philipp. Wszystkim poza Sarah. Kobieta od początku nie ma wątpliwości, że ten nieznajomy człowiek podszywa się pod jej męża. Nie wie tylko w jakim celu. Kiedy szok mija, Sarah próbuje przekonać innych, że w jej domu tak naprawdę zamieszkał obcy mężczyzna, że nie jest on Philippem Petersenem, ale bez spodziewanego rezultatu. Obcy tymczasem konsekwentnie realizuje jakiś ukryty plan. Sarah może się tyko domyślać jego zamiarów, ale wie jedno: musi znaleźć sposób na zdemaskowanie intruza jeszcze zanim osiągnie on swój cel.

Urodzona w Jenie, dorastająca w Nadrenii Północnej-Westfalii, obecnie mieszkająca w Kolonii, Melanie Raabe studiowała nauki o mediach i literaturę w Bochum. Potem zajęła się dziennikarstwem, w wolnych chwilach pisząc książki. Jej debiutancka powieść, pierwotnie wydany w 2015 roku thriller „Pułapka” (oryg. „Die Falle”), zdobyła nagrodę Stuttgart Crime Fiction, a prawa do jej sfilmowania zostały sprzedane firmie TriStar Pictures. W kolejnym roku ukazała się „Prawda” (oryg. „Die Wahrheit”), a w roku 2018 „Der Schatten” (pol. „Cień”). W 2019 roku natomiast swoją premierę miała jej powieść „Die Wälder” - jedyna książka Melanie Raabe jeszcze niewydana w Polsce. Poza dziennikarstwem i powieściopisarstwem Raabe prowadzi działalność podcastową wraz ze swoją dziewczyną Laurą Kampf i promuje czytelnictwo z ramienia organizacji non-profit Stiftung Lesen.

Drugi powieściowy thriller niemieckiej autorki Melanie Raabe jest oparty na niewyświechtanym pomyśle intruza podszywającego się pod kogoś innego. Nie znaczy to jednak, że z podobnym motywem nie mogliśmy się już spotkać. Nie, nie w „Inwazji porywaczy ciał” Jacka Finneya, bo to jednak inny charakter. Mam na myśli „Oszukaną”, oparty na faktach film w reżyserii Clinta Eastwooda z Angeliną Jolie w roli głównej. Ten obraz miałam przed oczami we wstępnej fazie lektury „Prawdy” Melanie Raabe. Dziwiło mnie tylko podejście autorki. Założenie fabularne sprzyjało budowaniu nieufnego nastawienia tak do człowieka podającego się za Philippa Petersena, jak do głównej bohaterki, Sarah Petersen. Jedynej osoby przekonanej, że mężczyzna ów jest oszustem. Spodziewałam się, że Raabe raz będzie umacniać we mnie przekonanie, że z Ameryki Południowej wrócił Philipp Petersen, a jego żonie albo coś się pomieszało, albo ma jakiś konkretny cel w zarzucaniu mu oszustwa, że tak naprawdę to ona stara się, z premedytacją, oszukać innych. A innymi razy kwestionować jego tożsamość, narzucając mi tym przekonania Sarah. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy dotarło do mnie, że autorka „Prawdy” nie ma zamiaru iść tą drogą. Że nie wykorzysta tak obiecującej szansy. Zamiast tego „rozpoczęła kampanię na rzecz Sarah”. To znaczy nie dawała mi najmniejszych powodów, by wątpić w to, że człowiek, który przyleciał z Ameryki Południowej nie jest tym, za kogo się podaje. Nie jest jej mężem, majętnym przedsiębiorcą Philippem Petersenem i ojcem ich ośmioletniego dziecka imieniem Leo. Rozdziały ujęte z perspektywy Sarah to jedno, ale na przyjęcie jej oglądu sytuacji jeszcze bardziej zapracowały krótsze i rzadsze fragmenty, których narratorem jest obcy. Z poczuciem paranoi mogłam się więc pożegnać? Tak myślałam, ale Raabe znowu - tym razem pozytywnie - mnie zaskoczyła. Początki nie były dla mnie łatwe. Również dlatego, że potrzebowałam czasu na przyzwyczajenie się do stylu, tak odmiennego od tego, jaki Raabe obierze w swojej późniejszej powieści, pamiętnym, mocno klimatycznym „Cieniu”. Warsztatowo „Prawdzie” bliżej do jej poprzedniej książki, „Pułapki”. Prosto, miejscami chaotycznie, czasami może nawet trochę naiwnie. Przesłodzonych momentów też, ku mojej udręce, trochę się w „Prawdzie” znalazło, ale po jakimś czasie nawet to przestało być dla mnie większą przeszkodą w angażowaniu się w burzliwe losy Sarah Petersen. Kobiety niezachowującej się całkowicie logicznie. Czasami wygląda to trochę tak, jakby działała na przekór sobie. Jakby robiła wszystko, co w jej mocy, by wspomóc swojego przeciwnika. Znajduje to jednak przekonujące (przynajmniej mnie) uzasadnienie. Jeśli postawić się w położeniu tej kobiety, trudno zarzucić Raabe jakieś większe niedopracowanie w tej materii. Poczynania Sarah owszem bywają nielogiczne, ale w tym braku logiki jest metoda. Bo jak Wy byście zareagowali na widok obcego człowieka, którego przedstawiono by Wam jako kogoś Wam bliskiego? Czy możecie być absolutnie pewni, że zgoła inaczej niż Sarah? Że od początku krzyczelibyście, że to oszust? Że nie pojechalibyście z nim do domu, gdybyście tak jak główna bohaterka „Prawdy” już wtedy mieli pewność, że to ktoś zupełnie Wam obcy? Może tak by było, ale z drugiej strony w takich hipotetycznych rozmyślaniach wypadałoby uwzględnić również ewentualny szok. Taki, jaki niewątpliwie ogarnął Sarah na widok uzurpatora. Kobieta nie reaguje adekwatnie do sytuacji, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie jest w stanie. Jej umysł poniekąd odmawia posłuszeństwa. Nie może tego przetrawić. Tego niewiarygodnego odkrycia, że jej mąż nie jest jej mężem.

Minęło siedem lat odkąd główna bohatera i zarazem przewodnia narratorka Sarah Petersen po raz ostatni widziała swojego męża i ojca jej ośmioletniego już syna Leo. Syna, którego wychowała w pojedynkę, bo najwyraźniej od zaginięcia męża w Ameryce Południowej (Petersenowie mieszkają w Hamburgu) z nikim się nie związała. Co więcej, nawet nie zaczęła korzystać z pokaźnego majątku Philippa. Ona i jej syn zostali w ich dużym domu, ale przez wszystkie te lata utrzymywali się ze skromnej pensji nauczycielskiej Sarah. Wygląda więc na to, że wywodzącej się z uboższej rodziny Sarah nigdy nie zależało na pieniądzach męża, że wyszła za niego z miłości, a nie pobudek materialistycznych. Postawa tym bardziej godna podziwu, zważywszy na fakt, że od lat ma pełne prawo przejąć cały majątek męża. Wystarczy dopełnić formalności. Raczej nikt nie miałby jej tego za złe, bo w końcu nikt nie wie, co stało się z Philippem. Może jest gdzieś przetrzymywany wbrew sobie. A może już nie żyje. Ta druga ewentualność tylko się uprawdopodabnia po przybyciu obcego. Nieznajomego podszywającego się pod męża Sarah. Człowieka, któremu udało się oszukać wszystkich z wyjątkiem jego rzekomej małżonki. I nas, czytelników „Prawdy”. Bo Malenie Raabe, jak już wspomniałam, nie stara się przekonać nas, że człowiek ten jest Philippem Petersenem. Można powiedzieć, stawia nas po stronie Sarah. Kobiety, która w swoim otoczeniu najwidoczniej zaczyna uchodzić za istną paranoiczkę. Jakby wszyscy sprzysięgli się przeciwko niej. Nie, niezupełnie. Są tacy, którzy po prostu się o nią martwią, którzy dochodzą do przekonania, że sytuacja ją przerosła. Że Sarah potrzebuje pomocy, być może także psychiatrycznej, bo... Cóż, powiedziałabym, że zachowuje się trochę jak bohaterka „Inwazji porywaczy ciał”. Mój mąż nie jest moim mężem. Co więcej, ten nie-mąż Sarah knuje przeciwko niej. Jego celem może być doprowadzenie jej do szaleństwa albo przynajmniej przekonanie innych, że kobieta postradała zmysły, żeby móc umieścić ją w zakładzie psychiatrycznym. A więc odebrać jej całe życie, które z takim trudem w czasie nieobecności ukochanego męża budowała. Ale czy na pewno ukochanego? Raabe już w pierwszej partii „Prawdy” daje nam powody do przypuszczeń, że Sarah i Philipp nie rozstali się w dobrej atmosferze, że jakiś czas przed feralnym wyjazdem służbowym mężczyzny ich małżeństwo zaczęło się rozpadać. Miłość została wyparta przez nienawiść? A jeśli tak, to skąd wzięła się tak diametralna zmiana w ich relacji? Początkowo może się wydawać, że „Prawda” jest thrillerem pozbawionym większych tajemnic, że wszystko już wiemy i pozostaje nam jedynie trzymać kciuki za starającą się zdemaskować intruza Sarah. I może jeszcze postarać się rozpracować demoniczny plan obcego. Może, bo Raabe nie udało się zachęcić mnie do podejmowania takich prób. Tego wyzwania nie przyjęłam. Nie byłam tym aspektem „Prawdy” na tyle zainteresowana, żeby łamać sobie nad tym głowę. Wolałam skupić się na Sarah. Na jej czasami właściwych, ale częściej nieprzemyślanych, panicznych wręcz poczynaniach w tej nierównej walce z nieznajomym, który nieoczekiwanie wprowadził się do jej domu. Dlaczego główna bohaterka „Prawdy” nie wpadła na to, by umieścić w domu ukryte kamery albo po prostu nagrywać na telefonie komórkowym rozmowy z coraz bezczelniej i agresywniej zachowującym się w stosunku do niej intruzem, to pozostało dla mnie zagadką. Niemniej dość emocjonująca była to rozgrywka. Ta śmiertelnie niebezpieczna zabawa w podchody pomiędzy osamotnioną, zrozpaczoną, ale i niemającą zamiaru się poddać trzydziestoparoletnią kobietą i mającym większe zaplecze w ludziach, zaprawionym w bojach nieznajomym, który dosłownie ukradł życie Philippowi Petersenowi. Ale nie małżeńskie. Bo Sarah, w przeciwieństwie do wszystkich innych, nie dała się zwieść. Zresztą wcale nie wygląda na to, żeby obcemu zależało na oszukaniu także jej. Wygląda to bardziej tak, jakby chciał, żeby Sarah jako jedyna znała prawdę. Nie tę tytułową. Na nią będziemy musieli jeszcze poczekać. I podejrzewam, że nie znajdzie się wielu odbiorców omawianej powieści, którzy przyjmą ją bez zaskoczenia. A właściwie całą serię rewelacji, które Melanie Raabe poskłada w spójną, dość wiarygodną całość. Nie dając nam przy tym wielu okazji na głębsze oddechy, bo ta nieśpiesznie rozwijająca się opowieść o niepospolitej działalności hochsztaplerskiej, później mocno się rozpędza. Rusza z kopyta odkrywając przed czytelnikami coraz to bardziej zdumiewające fakty. Co prawda może to wydawać się trochę naciągane. W każdym razie mnie i takie wrażenie ogarnęło, ale nie było znowu tak silne, żebym nie mogła przymknąć na to oczu. Tym bardziej, że obok zaskoczenia ostatnie stacje „Prawdy” przyniosły mi jeszcze jedną i to większą korzyść. UWAGA SPOILER Melania Raabe w pewnym sensie zmusiła mnie do spojrzenia przychylnym okiem na to, co dotychczas uważałam za fundamentalny błąd z jej strony. To nie był błąd, tylko spryt KONIEC SPOILERA.

Wychodzi na to, że niemiecka pisarka Melanie Raabe swoją literacką twórczość, w mojej ocenie, na wyższy poziom pchnęła dopiero w trzeciej powieści. Wybornie napisanym „Cieniu”. Zupełnie jakby „Pułapkę” i „Prawdę” stworzył ktoś inny. Ktoś panujący nad prostszym i zdecydowanie mniej plastycznym warsztatem. Aczkolwiek jej wcześniejsze dzieła rozrywkę w sumie mi zapewniły. Oczywiście liczę na to, że „Cień” to nowy początek w pisarskiej karierze Melanie Raabe, że zostanie przy tym stylu, który obrała po „Prawdzie”. Całkiem niezłym, na pewno zaskakującym i jako tako trzymającym w napięciu, thrillerze, ale niezachwycającym tak, jak zachwycił mnie „Cień”. Ale nie trzeba od razu zachwytu, żeby chciało się doczytać rzecz do samego końca. I dla mnie taka właśnie była to książka. Niby nic nadzwyczajnego, a praktycznie nie opuszczała mnie potrzeba towarzyszenia Sarah i obcemu w tej niecodziennej potyczce, której stawki na dobrą sprawę nie znałam. Polecam więc fanom literackich dreszczowców, ale radzę nie spodziewać się lektury z wyższej półki tego gatunku.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 26 lipca 2020

„Dodaj do ulubionych” (2020)


Vloger Cole, jego dziewczyna Erin oraz przyjaciele Samantha, Thomas i Dash przybywają do Moskwy, celem zdobycia nowych materiałów na kanał Cole'a. Umożliwić im to ma bogaty Rosjanin imieniem Alexei, który obiecuje im noc pełną wrażeń w elitarnym escape roomie przygotowanym specjalnie dla nich. Młodzi Amerykanie już wkrótce zostają zamknięci w przepastnym obiekcie naszpikowanym kamerami. Zadanie jest proste: Cole przed upływem wyznaczonego czasu musi rozwiązać przygotowane zagadki, żeby uratować swoich uwięzionych w celach towarzyszy. I zarazem w przemyślnych pułapkach, które, jak odkrywają młodzi ludzie, niosą realne zagrożenie dla ich życia. To co miało być zabawą szybko zamienia się w walkę o przetrwanie.

W 2017 roku na ekrany kin trafił nie najlepiej przyjęty horror pod tytułem „Escape Room” w reżyserii Willa Wernicka. Trochę później, bo już w roku 2018, Will Wernick wyreżyserował kolejny obraz wykorzystujący między innymi motyw śmiercionośnych pokojów zagadek – oparty na jego własnym scenariuszu amerykański horror pt. „Follow Me” (pol. „Dodaj do ulubionych”). Film powstawał od końca sierpnia do początku października 2018 roku, ale dystrybucję rozpoczęto dopiero w lipcu 2020 roku. Najpierw trafił na Fantasy Filmfest, a już parę dni potem wpuszczono go do szerszego obiegu w kilku krajach świata. W Polsce ukazał się w drugiej połowie lipca na Cineman VOD.

Jak „Escape Room” Willa Wernicka spotyka „Hostel” Eliego Rotha. UWAGA SPOILER A „Osiem milimetrów” Joela Schumachera i „Nieuchwytny” Gregory'ego Hoblita przechodzą w... pewien film Freda Waltona KONIEC SPOILERA. A to wszystko w obowiązkowej plastikowanej oprawie, która w sumie pasuje do charakteru pierwszoplanowej postaci. „Znak naszych czasów”, przebojowy vloger imieniem Cole (nijaki występ Keegana Allena), ma być człowiekiem o dwóch obliczach. Do takiego wniosku doszła jego dziewczyna Erin (jeszcze bardziej bezbarwna Holland Roden), aczkolwiek widzom nie daje się tego odczuć. W każdym razie nie mnie. Will Wernick przyznał, że scenariusz stworzył w błyskawicznym tempie. Co więcej nawet jego samego zaskoczyło to, jak niewiele czasu on i jego ekipa potrzebowali na sfinalizowanie projektu. Bo z uzyskaniem funduszy nie miał najmniejszego problemu, a przecież przy tym wyzwaniu realizacja to betka... Byle szybko. Takie wrażenie towarzyszyło mi podczas seansu „Dodaj do ulubionych”. Wszystko – poczynając od postaci, przez klimat, po założenia fabularne, z „makabrycznymi” ujęciami włącznie – przedstawiono po łebkach. Można więc powiedzieć, że „Dodaj do ulubionych” to współczesna masówka najczystszej wody. Obraz nastawiony co najwyżej na krótkotrwałe wrażenia – sporadyczne przebłyski mocniejszych emocji, w teorii w trzymającej w napięciu opowiastce o grupce niezbyt lotnych Amerykanów „zagubionych” w Moskwie. Gdy Amerykanie kręcą film o Rosjanach mniej więcej wiemy, czego się spodziewać. Są wyjątki, ale zazwyczaj podkreśla się wyższość Stanów Zjednoczonych nad Rosją. W omawianym obrazie zdaje się jest podobnie. Młodzi Amerykanie szybko dostają widome dowody na to, że Rosja to kraj do szczętu skorumpowany, w którym kwitnie światek mafijny. W podtekście: w przeciwieństwie do ich rodzimych stron. Pieniądze i odpowiednie znajomości zapewniają bezkarność wszelkiej maści degeneratom. Na przykład takim, którzy mają interes w torturowaniu i zabijaniu turystów. Will Wernick zrobił mniej więcej to samo z Rosją, co uczynił Eli Roth ze Słowacją w swoim „Hostelu” (i gwoli sprawiedliwości wielu amerykańskich twórców horroru ze swoim państwem, bo domeną tego gatunku nie jest lukrowanie, czy ukazywanie świata przede wszystkim w jasnych barwach) - przedstawił ten kraj od jak najgorszej strony. Pomijając moskiewskie zabytki, w samych negatywach. Niczym prawdziwą oazę istnych zwyrodnialców. Nie mam jednakże wątpliwości, że w przeciwieństwie do niektórych swoich kolegów po fachu, nie na demonizowaniu, czy jak kto woli, wyróżnianiu mrocznych stron Rosji mu zależało. I to przekonanie nie wzięło się we mnie tylko stąd, że obraz (ułamka) Moskwy po prostu pasował do koncepcji obranej w scenariuszu. Chciałabym móc stwierdzić, że „Dodaj do ulubionych” to kolejny horror zgłębiający problem uzależniania od świata wirtualnego. Film o nazbyt wielkim zaangażowaniu w internetową działalność, choć na początku może się tak wydawać. Cole, młody Amerykanin, jest takim internetowym celebrytą, wpływowym vlogerem. Na swoim kanale zamieszcza filmiki z najróżniejszych wyzwań, jakim „odważnie” stawia czoło w różnych rejonach świata. Cole to showman, który z pokazywania samego siebie zrobił biznes. Narcyzm? Nieee, takie to czasy! Jak można się tego spodziewać, główny bohater filmu nie rozstaje się ze swoim smartfonem. Nagrywa i/lub emituje w czasie rzeczywistym na swoim kanale wszystko, co może zainteresować jego wiernych widzów. Powiedziałabym, że jest jednym z tych, który wrzuca całe swoje życie w Internet, gdyby nie słowa (tylko słowa, bo sama jakoś tego nie dostrzegłam) dziewczyny Cole'a o jego jakoby dwóch osobowościach. W Sieci mężczyzna, według niej, kreuje się na kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Ona uważa, że w prawdziwym życiu jest kimś lepszym. I w takim Cole'u się zakochała, nie tym wirtualnym. Jak słodko.

Twórcy „Dodaj do ulubionych” nie każą nam długo czekać na rozwój akcji. A szkoda, bo ja tam chętnie bym sobie jeszcze trochę poczekała. Może przy okazji lepiej poznałabym bohaterów. Bardziej się z nimi zżyła. Tak żeby nie patrzeć tak dalece obojętnie na to, co spotka ich później. Jak to zwykle bywa w tego rodzaju filmach, Cole i jego przyjaciele potrzebują czasu na zrozumienie, że zabawa, w której zdecydowali się wziąć udział, tak naprawdę nie jest zabawą. Chyba że dla ich oprawców. Natomiast odbiorca „Dodaj do ulubionych” właściwie od początku nie powinien mieć wątpliwości, co do tego, że przygotowane dla tych Amerykanów przez nowo poznanych Rosjan, pokoje zagadek, to tak naprawdę pokoje prawdziwych tortur. Innymi słowy, że mamy do czynienia z już sprawdzonym motywem śmiercionośnych escape roomów. Will Wernick już się z tym tematem mierzył, ale w mojej ocenie z trochę gorszym skutkiem niż ten tutaj. Trochę. Na dobrą sprawę „Dodaj do ulubionych” jest prawie tak samo „bezpieczny” jak jego „Escape Room”. Chociaż naszych bohaterów zamknięto w ogólnie ogromnym, ale za to pełnym małych, wąskich pomieszczeń, zadaszonym obiekcie, poczucie klaustrofobii ani razu mnie nie ogarnęło. Pewnie dlatego, że zanadto plan oświetlono, że ciemności nie są odpowiednio gęste. Brakuje też przynajmniej pozornie niekontrolowanego brudu – niby zimny, zawilgocony, miejscami poznaczony krwią i różnym śmieciem (nie tylko rekwizytami przygotowanymi przez organizatorów tej, rzekomo, zabawy z myślą o grupce Amerykanów szukających mocnych wrażeń) ogromny budynek-labirynt, ale za bardzo to wszystko wypieszczone. Tak po hollywoodzku ugrzecznione. Nihilistyczny klimat to to na pewno nie jest, chociaż „Dodaj do ulubionych” próbuje sprawiać takie wrażenie. Fabularnie, według mnie, produkcja nie stoi dużo lepiej. Powierzchowne portrety bohaterów, które na domiar złego odbierałam w kategoriach wyjątkowo ciężko myślących. Przeważnie nielogiczne, nieprzemyślane albo po prostu głupie zachowania bohaterów horrorowych rąbanek przyjmuję nie bez zadowolenia. Taka konwencja. Ale tutaj trochę z tym przesadzono. Przykłady: przed rozkrojeniem potencjalnego trupa Cole nie uznaje za stosowne upewnić się, że gość faktycznie nie żyje (poszukać pulsu), a po wydobyciu ze zbiornika pełnego wody nieprzytomnej bądź martwej osoby, jeden z jej znajomych pyta co teraz? Cóż, osobiście nie znam dorosłego człowieka, który nie słyszał o resuscytacji, ale widać w Stanach Zjednoczonych takie jednostki się ostały... Postacie to jedno, ale z czasem wynikł jeszcze jeden, poważniejszy problem. A mianowicie narastające przekonanie, że Will Wernick postawił sobie za punkt honoru wykorzystanie tylu znanych motywów kina grozy, ile zdoła pomieścić wybrany szkielet fabularny. Escape room i vlogowa działalność to za mało. Trzeba to podkręcić pewnym nielegalnym biznesem (a na tym nie koniec), o którym długoletni fani kina grozy zapewne już słyszeli, przedstawiając rzecz w duchu „Hosteli” Eliego Rotha. Nie, inaczej. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcy po części instruowali się tamtymi obrazami (a przynajmniej pierwszym, o czym najdobitniej świadczy w sumie niewidoczna sekwencja z okiem, czyli najbardziej charakterystyczne uderzenie pierwszego „Hostelu”), ale nie nazwałabym ich pilnymi, pojętnymi uczniami. Widać doprawdy niewiele. Grzebanie w ciele człowieka i dosłownie zmiażdżona twarz – jedyne momenty gore, jakim mogłam się dokładniej przyjrzeć. Efekty specjalne mogłyby być wprawdzie bardziej przekonujące, ale tyle dobrze, że nie zostały wygenerowane komputerowo. W scenach tortur czasami coś mocniejszego mignie (na przykład rozcięcie twarzy jednej z kobiet), ale zasadniczo starano się pokazać jak najmniej. A to oprawca zasłaniał w domyśle makabryczne widoki, a to z nagła przerywano nadawanie, czy wreszcie Cole obserwujący z ukrycia koszmarny los zgotowany swojemu koledze przez tych wrednych Rosjanach, że tak powiem nie miał czystego widoku. A więc i my go nie mieliśmy, bo twórcy w swojej zmyślności kazali nam wówczas poniekąd spoglądać oczyma tego słusznie zdjętego przerażeniem młodego mężczyzny. Makabry może i w tym niewiele, ale za to nie brakuje biegania i chodzenia po nie tak znowu mrocznych korytarzach, pełnego między innymi zamaskowanych morderców. Do tego sporo chowania się w różnych, czasami zagraconych niszach. Po to, by na koniec... UWAGA SPOILER W tym miejscu „Dodaj do ulubionych” w moich oczach najmocniej zapunktował. Nic nowego w kinie grozy, ale przyznaję, że nie tego się spodziewałam. Dałam się zaskoczyć. I mniejsza z tym, czy efekt ów zawdzięczam sprytowi twórców, czy raczej temu, że nie śledziłam tej opowieści z większym zainteresowaniem, a właściwie to prawie bezmyślnie wgapiałam się w ekran. Czyżby na tym polegała sztuczka? Przekonać widza, że to niewymagający myślenia, standardowy zapychacz wolnego czasu, z rodzaju opowieści niezagadkowych, po to by ostatecznie zagrać mu na nosie mówiąc: a trzeba było lekko ruszyć głową. Albo po prostu patrzeć uważniej. I tak oto czarny obraz Rosji prysł. Jednak aż tak tendencyjni, jak zakładałam w tej materii, twórcy „Dodaj do ulubionych” się nie okazali KONIEC SPOILERA. W trakcie napisów końcowych jest jeszcze parę scenek.

Escape Room” Willa Wernicka nie skłonił mnie do wyczekiwania na jego kolejne filmowe przedsięwzięcie. Żeby być całkiem szczerą: już wtedy założyłam, że to jeden z tych twórców, który powiedzmy nie kręci pode mnie. A jego „Dodaj do ulubionych” tylko mnie w tym przekonaniu utwierdził. Ot, kolejny plastikowy horrorek ze szczątkową fabułą i jeszcze bardziej powierzchownymi postaciami. Fabułą złożoną z motywów doskonale znanych bodaj każdemu miłośnikowi kina grozy i to zapewne przynajmniej w większości (może poza motywem escape roomów) w zdecydowanie lepszych wydaniach. Popłuczyny po między innymi „Hostelu” Eliego Rotha, które jednak uważam za bardziej udane od poprzedniego pełnometrażowego dzieła Willa Wernicka. Jest progres! Więc tak zupełnie stracony czas to chyba nie był...

piątek, 24 lipca 2020

Ray Bradbury „Green Town”


Green Town, fikcyjne miasteczko w stanie Illinois stworzone przez nieżyjącego już amerykańskiego pisarza Raya Bradbury'ego, szczególnie zasłużonego w gatunku science fiction, ale realizował się też w horrorze i fantasy. Green Town zostało zainspirowane rodzinnym miastem autora, Waukegan w stanie Illinois, i stało się dla Bradbury'ego mniej więcej tym, czym dla Stephena Kinga Castle Rock. Miejscem, do którego dość często wracał w swojej wspaniałej twórczości. Kolejne, po
„Kronikach marsjańskich. Człowieku Ilustrowanym. Złocistych jabłkach słońca [i innych opowiadaniach]”, wydanie zbiorcze utworów Raya Bradbury'ego przygotowane przez wydawnictwo Mag, zawiera właśnie te pisarskie wycieczki do Green Town. Powieści „Słoneczne wino” (oryg. „Dandelion Wine”), „Pożegnanie lata” (oryg. „Farewell Summer”) i „Jakiś potwór tu nadchodzi” (oryg. „Something Wicked This Way Comes”) oraz zbiór opowiadań pt. „Letni ranek, letnia noc” (oryg. „Summer Morning, Summer Night”). Te pierwsze tworzą tzw. Green Town Trilogy, a ostatnią z wymienionych publikacji można uznać za jej swoiste dopełnienie, choć część z wchodzących w jej skład opowiadań powstało przed trylogią Green Town.

Będziesz patrzył na świat i widział go takim, jaki jest. Możesz nawet poniekąd cieszyć się dwoistością natury człowieka: jeżeli zaakceptujesz fakt, że zło jest jej częścią, łatwiej ci będzie sobie z nim radzić.”

Słoneczne wino” w całości po raz pierwszy opublikowano w 1957 roku. Wcześniej natomiast ukazywały się fragmenty tej powieści jako pojedyncze opowiadania. Forma temu sprzyjała, bo „Słoneczne wino” czyta się zarazem jak powieść i zbiór opowiadań. Takie dwa w jednym. Utwór półautobiograficzny, w którym Ray Bradbury zawarł autentyczne wspomnienia z własnego dzieciństwa w Waukegan w stanie Illinois (tutaj Green Town), przeplatając je z fantazją. Głównym bohaterem jest dwunastoletni Douglas Spaulding, wzorowany na młodym Bradburym, a tematem przewodnim: magia dzieciństwa. Kwitnąca podczas upalnego lata roku 1928. W tytułowej miejscowości, w której żyją prości ludzie potrafiący czerpać radość z prostych rzeczy. „Słoneczne wino” to bodaj najbardziej nostalgiczne dzieło, z jakim dotychczas się spotkałam. Przesycone tęsknotą za epoką, która nigdy nie wróci. I oczywiście za cudami dzieciństwa. Ray Bradbury był pisarzem, który tak naprawdę nigdy nie rozstał się ze swoim dziecięcym ja. Przez całe życie pielęgnował w sobie duszę dziecka, którą ochoczo dzielił się ze swoimi czytelnikami. W sumie wciąż to robi, ponieważ zyskał nieśmiertelność poprzez swoje cieszące się niesłabnącą poczytnością dzieła. Wielkie utwory, takie jak na przykład „Słoneczne wino”. Wzruszająca opowieść, w której aż roi się od prostych prawd o życiu. Prawd, o których zazwyczaj się nie myśli. Chyba że nie przekroczyło się jeszcze tej magicznej granicy oddzielającej dzieciństwo od dorosłości. Nie oznacza to, że w niniejszej powieści patrzymy na świat jedynie oczami dzieci, że te prawdy przypomną nam wyłącznie młodsi mieszkańcy Green Town. Nie, w tej cudownej krainie właściwie każdy ma nam coś ważnego do powiedzenia. Albo raczej przypomnienia. Pozwolę sobie wysnuć przypuszczenie, że „Słoneczne wino” z biegiem lat tylko zyskiwało na wartości. Wydaje mi się, że teraz, w tej skomputeryzowanej epoce, przekaz tej powieści uległ zwielokrotnieniu. Dzisiejsze, uzależnione od technologii pokolenie ma szansę odnaleźć tutaj takie przyjemności, jakie znają co najwyżej ze słyszenia. Radości, jak doskonale wiedzą starsi ludzie, zdecydowanie większe od tych, którym zazwyczaj się oddają. Z niedowierzaniem spoglądać na świat z dość dalekiej przeszłości, który wydaje się szczęśliwszy, choć nie ma Internetu. Dawniej ludzie potrafili cieszyć się z małych rzeczy. Z obcowania z Naturą, wieczornego przesiadywania na werandach w licznych gronach złożonych z bliższej i dalszej rodziny, sąsiadów i przyjaciół. Ze zwyczajnych widoków. Z zapachów i dźwięków. Z dzisiejszej perspektywy „Słoneczne wino” jawi się niczym żywy dowód na to, że kiedyś ludzie widzieli, czuli i rozumieli więcej. Ich zmysły były bardziej wyczulone, dzięki czemu ich świat był piękniejszy. Pełen możliwości, których my w tym rozpędzonym, tzw. oświeconym wieku na co dzień możemy nie dostrzegać. Ale one wciąż są – wystarczy tylko sięgnąć. Zamknąć na chwilę oczy na wirtualny świat i otworzyć na ten prawdziwy. „Słoneczne wino” można potraktować, jako swego rodzaju drogowskaz „na tej nowej drodze życia”. Przewodnika, który uświadomi bądź przypomni Wam, że zabawa w chowanego to nieporównanie większa frajda od gier komputerowych; że Maszyna Szczęścia od dawna istnieje, tak samo jak wehikuły czasu; że choć lato szybko przemija, to można go zamknąć w butelkach z winem, na przykład z mniszka lekarskiego, które rokrocznie pędzi dziadek głównego bohatera powieści. Tytułowe słoneczne wino to ni mniej, ni więcej jak rozgrzewający wywar każdego lata gromadzony przez Spauldingów z pospolitego mlecza. Tego słonecznego lata w Green Town, dwunastoletni Douglas Spaulding z całą mocą uzmysłowi sobie, że żyje. A wraz z tą upajającą prawdą niczym piorun uderzy w niego straszna wiedza o również jego śmiertelności. Objawienie życia i śmierci oraz z trudem wypracowywana akceptacja tego drugiego będzie pierwszym krokiem Douglasa w stronę dorosłości, choć on sam tak naprawdę nie zdaje sobie z tego sprawy. Bo poza tym pozostał taki sam. Dwunastoletni dzieciak, który w letnie dni i wieczory oddaje się beztroskim zabawom ze swoim dziesięcioletnim bratem Tomem i grupką przyjaciół, złożonych wyłącznie z chłopców. Odkrycie śmiertelności poczynione przez Douglasa to nie jedyny mroczny akcent zawarty w tej sentymentalnej opowieści o czasach, które już nigdy nie powrócą. Najgęstszą ciemność niesie seryjny morderca kobiet zwany Samotnikiem. Niezidentyfikowany osobnik terroryzujący tę jeszcze do niedawna spokojną mieścinę. Jego udział w tej poruszającej opowieści co prawda nie jest duży, ale nawet w owych rozlicznych chwilach powszechnej szczęśliwości, w pełnym świetle dziennym i nawet bez inicjatywy Bradbury'ego (bez przypominania nam o tym tajemniczym zbrodniarzu) czuje się jego chłodny oddech na karku. Obecność zaburzającą ten malowniczy, mieniący się żywymi kolorami, hipnotyzującymi dźwiękami i zapachami, portret lata, za którym najprawdopodobniej zatęsknicie. Podobnie jak najwyraźniej tęsknił sam Ray Bradbury spisując tę jakże żywotną opowieść. Ten swoisty przekrój małego fikcyjnego miasteczka. Miasteczka pełnego prostych, sympatycznych ludzi, młodych i starszych, którym, myślę, z zapałem porównywalnym do mojego, będziecie towarzyszyć. Swoją drogą podobne przekroje amerykańskich miasteczek później często stosował choćby Stephen King, notabene miłośnik prozy Raya Bradbury'ego.

Kontynuacja „Słonecznego wina”, powieść „Pożegnanie lata” swoją światową premierę miała dopiero w 2006 roku – prawie pół wieku po publikacji całej pierwszej odsłony historii między innymi Douglasa Spauldinga. I jest to ostatnia powieść w dorobku Raya Bradbury'ego. W „Pożegnaniu lata” Douglas ma już prawie czternaście lat i jest już jedną nogą w świecie dorosłych. Już wkrótce dokona się w nim seksualne przebudzenie, ale najpierw wybierze się na wojnę. Wojnę z ludźmi w podeszłym wieku, wśród których znajdzie się przynajmniej jedna osobistość gotowa odpowiedzieć ogniem na zmasowany atak młodych obywateli Green Town. Douglas, jego brat Tom i zgraja ich kolegów bawią się w żołnierzy, przy czym oni sami nie traktują tego jak zabawę. W każdym razie nie do końca. Małoletni bohaterowie „Pożegnania lata” wychodzą z założenia, że starzy ludzie to tak naprawdę nieludzie. Tylko jakieś potworne istoty zawiadujące ich życiem. Władcy marionetek. Przebiegli szachiści, dla których pionkami są młodsi mieszkańcy Green Town. Douglas i jego kompani mają już tego dość. Nie chcą by inni dłużej decydowali o ich życiu, więc wypowiadają wojnę tym, którzy przez wszystkie te lata mieli czelność nimi rządzić. Łatwo dopatrzyć się w tym alegorii dojrzewania. Nastoletniego buntu. Wychodzenia spod kontroli dorosłych poprzez odrzucanie prawie wszystkiego, co w swojej mądrości starają się nam przekazać. Ta uparta negacja w końcu się wypali i przed niegdysiejszymi żołnierzami stanie otwarta na oścież brama, za którą będzie rozciągać się dorosłość, której dotychczas tak mężnie stawiali czoło. Ray Bradbury w sposób alegoryczny ukazuje tę wojnę z wiatrakami, jaką toczy każde pokolenie w okresie dorastania. Powieść ta bawi i uczy. A na pewnym, mniej oczywistym poziomie, nawet odrobinę niepokoi. Nie tylko poprzez to, że Bradbury sukcesywnie wzmacnia w odbiorcy przeczucie nieuchronności tragedii, nieśpiesznie wypełnia czytelnika pewnością, że w tej niby dziecinadzie w końcu poleje się krew, ale także przez nader cierpką świadomość, że beztroskie dzieciństwo, tak jak każde upalne lato, szybko (zdecydowanie zbyt szybko) przemija. Że kiedyś i to prędzej niż później, musi się skończyć. Dla każdego z nas? Na pewno? Historia nie jest wprawdzie tak pasjonująca, jak „Słoneczne wino”. Opisy powierzchowniejsze, akcja szybsza i choć bardziej zwarta, to jednak porozpraszana forma poprzedniej odsłony życia między innymi dorastającego Douglasa Spauldinga jakimś sposobem silniej mnie absorbowała. Co nie znaczy, że z lektury swoistego przedłużenia „Słonecznego wina” czerpałam tylko minimum przyjemności. Nie smakowało aż tak wybornie, jak pierwszy utwór zamieszczony w zbiorczym tomie Maga zatytułowanym po prostu „Green Town” (rok 2020), ale efekt i tak okazał się dla mnie bardzo smaczny. Bo to w końcu czarodziej Ray Bradbury!

Letni ranek, letnia noc” to zbiór dwudziestu siedmiu opowiadań pierwotnie wydany w 2002 roku, przy czym część z tych tekstów publikowano już wcześniej. Osobno. Akcja nieomal wszystkich widniejących tutaj opowieści rozgrywa się w dobrze już znanym Green Town. W wielu spotykamy się z postaciami ze „Słonecznego wina” i „Pożegnania lata”. Znajdziemy też teksty, które można potraktować jako fragmenty pominięte w tamtych powieściach. Powiedzmy takie dodatkowe rozdziały tamtych utworów, po które jednak można spokojnie sięgnąć bez znajomości „Słonecznego wina” i „Pożegnania lata”. Znajdziemy tu uduchowione, dowcipne, sentymentalne, ale i nasycone grozą, w większości pomysłowe i zawsze proste opowieści dłuższe i krótsze (niektóre nie zajmują nawet całej strony). Do wyboru, do koloru. W „Letnim ranku, letniej nocy”, tak samo jak na poprzednich wycieczkach po Green Town, przypomnimy sobie proste egzystencjalne prawdy. Ray Bradbury znowu przywoła magię dzieciństwa, znowu jak nikt inny spojrzy oczami dziecka na rzeczywistość, która jeszcze w zupełności nie przeminęła. Nawet teraz, w tym plastikowym XXI wieku, łatwo odnaleźć echa przeszłości utrwalonej przez Raya Bradbury'ego w tak niesamowicie barwny sposób. Aż można poczuć na twarzy powiew pachnącego lata pierwszej połowy poprzedniego stulecia. Musnąć skrzydła motyla, zasłuchać się w cykaniu świerszczy, zapatrzyć w świetlne punkciki (robaczki świętojańskie) rozpraszające nocne ciemności w Green Town, wdać w ożywioną dyskusję z ludźmi, którym nie można odmówić życiowego doświadczenia, ale i podążyć za wyzwoleńczą dziecięcą logiką. Fantazyjnym, nieracjonalnym spojrzeniem, które doprowadzi nas do mądrości nie mniejszych od tych wygłaszanych przez starszych obywateli Green Town. Powszechnie znanych obserwacji o niedoskonałym świecie i niedoskonałych ludziach. O wadach, ale też zaletach życia na tym padole. O jasnych i mrocznych stronach człowieka, który na dobrą sprawę bez przerwy jest przeciągany przez obie przeciwstawne siły. Ciągle dokonuje jakichś wyborów. Czy to dziecko, czy dorosły, każdy codziennie podejmuje decyzje, które go kształtują. A czasami takie, które przesądzają o całym jego życiu. Albo przedwczesnej śmierci.

Ostatnia cześć powieściowej trylogii Green Town, po raz pierwszy wydany w 1962 roku „Jakiś potwór tu nadchodzi”, zwieńcza omawianą obszerną publikację wydawnictwa Mag. I jest to jedyny utwór w tym zbiorze przetłumaczony przez, moim zdaniem, niedościgłą Paulinę Braiter. Pozostałe utwory tłumaczył Wojciech Szypuła i żeby być sprawiedliwą muszę zaznaczyć, że niewiele mojej ulubionej tłumaczce w tym przypadku ustępował. A recenzję kultowej powieści dark fantasy, słusznie wychwalanej przez Stephena Kinga w jego „Danse Macabre”, znajdziecie tutaj.

Wydawnictwo Mag rozpieszcza nas zbiorczymi wydaniami ponadczasowych utworów legendarnych pisarzy. Po, według mnie, najwspanialszej polskojęzycznej literackiej publikacji ostatnich lat, poświęconej Richardowi Mathesonowi („Jestem legendą. Piekielny dom. Człowiek, który nieprawdopodobnie się zmniejszał” plus garść opowiadań) i oczywiście poprzednim tomie pod szyldem Raya Bradbury'ego („Kroniki marsjańskie. Człowiek Ilustrowany. Złociste jabłka słońca [i inne opowiadania]”, przyszła pora na „Green Town”. Długą sentymentalną podróż po fikcyjnym amerykańskim miasteczku inspirowanym rodzinnym miastem Raya Bradbury'ego. Podróż bardzo osobistą, bo zbudowaną także ze wspomnień autora z jego pełnego przygód dzieciństwa. Wspomnień przeplatających się ze wspaniałymi owocami jego bogatej wyobraźni. Zaraźliwa radość życia płynnie przechodzi na kartach „Green Town” w smutek nierzadko podszyty nie zawsze uchwytną grozą. Doskonale uwidacznia się więc tutaj wszechstronność tego nieodżałowanego wielkiego Amerykanina. Wirtuoza pióra. Giganta światowej literatury, z którym mam nadzieję jak najszybciej wybierzecie się do jego Green Town. Do tej cudownej krainy dzieciństwa, z jakiego późniejsze pokolenia zostały okradzione. Ale czy na pewno? Czy nie da się już odzyskać tych prostych przyjemności ze świata nieopanowanego przez technologię? Czerpać radość z rzeczy małych i powszechnie, zupełnie nieodpłatnie, dostępnych? Ray Bradbury pokaże Wam, że to jest jak najbardziej możliwe. Nawet dziecinnie proste. Wystarczy tylko chcieć, a tę chęć najpewniej rozbudzi w Was „Green Town” - trzy powieści i dwadzieścia siedem opowiadań w jednym!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 22 lipca 2020

„Relic” (2020)


Kay i jej dorosła córka Sam przyjeżdżają do zmagającej się z postępującą demencją Edny, mieszkającej w jednorodzinnym domu w małym australijskim miasteczku w stanie Victoria, matki Kay. W całym domu zapobiegliwa staruszka porozklejała karteczki mające przypominać jej o najprostszych zajęciach dnia codziennego. Stan Edny bardzo niepokoi jej córkę. Kobieta nie ma wątpliwości, że jej rodzicielka wymaga całodobowej opieki, której ta nie jest w stanie jej zapewnić. Znajduje więc inne rozwiązanie, które jednak nie podoba się Sam. Dziewczyna początkowo lepiej dogaduje się z babcią niż matką, ale z biegiem czasu zachowanie Edny staje się dla niej coraz bardziej alarmujące. Staruszka najwidoczniej wierzy, że w jej domu zagnieździła się jakaś siła, która ma na nią niszczący wpływ.

Relic”, australijsko-amerykański horror nastrojowy, to entuzjastycznie przyjęty przez krytyków pełnometrażowy debiut reżyserski Natalie Eriki James, oparty na scenariuszu, który napisała wspólnie z Christianem White'em, również debiutującym w długim metrażu. I nie licząc shortów, też jest to pierwszy przeniesiony na ekran scenariusz James. Inspirację przyniosła jej wizyta w 2014 roku u jej mieszkającej w Japonii babci, zmagającej się wówczas z chorobą Alzheimera. James zdradziła, że wtedy po raz pierwszy babcia jej nie poznała. Wtedy też dopadły ją wyrzuty sumienia, że nie odwiedzała babci częściej. Wpływ na jej pierwszy pełnometrażowy obraz miał też dom jej babci, który przerażał James w dzieciństwie. Reżyserka powiedziała, że „Relic” to swego rodzaju opowieść o jej rodzinie, tutaj zbudowana na szkielecie potencjalnie nawiedzonego domu. Natalie Erika James jest fanką filmowego horroru, zwłaszcza azjatyckiego, i wiąże swoją artystyczną przyszłość z tym gatunkiem. Światowa premiera „Relic” odbyła się w styczniu 2020 roku na Sundance Film Festival, a główna dystrybucja rozpoczęła się latem tego samego roku na platformach streamingowych. Producencką pieczę nad filmem objęła między innymi firma założona przez Jake'a Gyllenhaala i Rivę Marker, Nine Stories Productions.

Trzy kobiety. Trzy pokolenia. I jeden potencjalnie nawiedzony dom w niewielkiej australijskiej miejscowości. Emily Mortimer jako Kay, Bella Heathcote jako jej córka Sam i fenomenalna Robyn Nevin jako Edna. Starsza kobieta z demencją, która rozpaczliwie potrzebuje pomocy swoich bliskich. „Relic” traktuje o jednym z najsilniejszych lęków człowieka – lęku przed chorobą. O poczuciu winy wywołanym nieobecnością u boku bliskiej osoby wymagające opieki. Oraz sposobach radzenia sobie w takiej sytuacji w ujęciu pokoleniowym. To znaczy w „Relic” mamy dwa rozbieżne zdania na temat tego, co dla osoby w podeszłym wieku dotkniętej poważną przypadłością będzie najlepsze. Kay, córka Edny, uważa, że najlepszym rozwiązaniem będzie umieszczenie rodzicielki w domu opieki. Natomiast jej córka, Sam, jest zdania, że Edna powinna zostać z rodziną. Można powiedzieć, że najmłodsza członkini owej familii wychodzi z założenia, że to na bliskich spoczywa obowiązek opieki nad posuniętą w latach, schorowaną krewniaczką. Kay tymczasem podchodzi do tego bardziej realistycznie, choć niektórzy mogą powiedzieć, że egoistycznie. Jakoś przecież trzeba się utrzymać, pieniądza z nieba nie spadają, a pobyt w domu Edny coraz bardziej utwierdza Kay w przekonaniu, że jej matka wymaga całodobowej opieki. Wspólnymi siłami jakoś z całą pewnością dałoby się to pogodzić, Sam ma w tym względzie słuszność, ale wiele wskazuje na to, że jest jeszcze jeden problem. Możliwe że nierozwiązywalny. Chyba że z pomocą egzorcysty... Nie, „Relic” nie jest kolejnym horrorem o opętaniu człowieka przez jakąś demoniczną istotę. A w każdym razie nie tej maści, do jakiej zdążyliśmy się przyzwyczaić. Bo przypuszcza się, że coś bierze we władanie ciało i umysł Edny. Kobieta podlega procesowi rozpadu tak w sferze fizycznej, jak psychicznej, duchowej. Zupełnie, jakby coś przeżuwało ją całą. Toczyło od środka. Trawiło. I wypluwało w zmienionej w formie. Degradacja. Rozpad cielesny na modłę klasycznych body horrorów – praktyczne efekty specjalne, ale muszę zaznaczyć, że niecechujące się jakąś wielką śmiałością. Nie na tle całego tego wspaniałego nurtu kina grozy. Bardziej absorbująca dla mnie okazała się jednak wewnętrzna przemiana zachodząca w godnej najwyższego współczucia Ednie. Ale żeby być całkowicie uczciwą muszę dodać, że także budzącej pewien dyskomfort emocjonalny. Coś w rodzaju atawistycznego, acz delikatnego lęku. Odwieczny strach przed chorobą, który może, ale nie musi, okazać się czymś więcej. Zagrożenie bowiem może przychodzić z zewnątrz. A konkretniej z najbliższego otoczenia Edny. Gnieździć się w jej przepastnym, mrocznym domu, w którym czas niejako się zatrzymał. Wystrój jest dość anachroniczny, co zresztą nie jest nietypowe dla mieszkań osób w podeszłym wieku (naturalnie nie jest to stała, niezbywalna cecha). Atmosfera panująca w tym miejscu to nic innego jak odbicie tak zwanej jesieni życia, w jakiej teraz znajduje się nasza Edna. Słabowita kobiecina, której coraz trudniej odnaleźć w sobie determinację niezbędną do wydaje się niekończącej się walki z... czymś. Natalie Erika James i Christian White wprawdzie oparli swoją historię na sprawdzonym motywie faktycznie czy tylko rzekomo nawiedzonego domu, ale ich spojrzenie nie przypomina niczego, z czym dotychczas w horrorze zdążyłam się spotkać. W znanych ramach umieścili własną koncepcję. Nie mniej, a może nawet bardziej przerażającą od duchów, demonów i innego tałatajstwa, które zwykle gnieździ się w podobnych miejscach. W kinie i literaturze grozy.

Relic” Natalie Eriki James może nasuwać skojarzenia z „Wizytą” M. Night Shyamalana. Bo obie te produkcje starają się „straszyć starością”. Mówią nam, że proces starzenia się, któremu wszyscy ulegamy, bywa przerażający, że tak zwana jesień życia wielu upływa w samotności, mękach i niepamięci. Edna zapomina. Coraz częściej i coraz więcej. Gdyby nie karteczki, które zapobiegliwe porozklejała w całym domu to nie zawsze pamiętałaby na przykład o zakręceniu kranu, czy zażyciu lekarstw. Gorzej, że zdarza jej się zapominać kim jest i kim są osoby, które przebywają w jej domu. Są chwile, w których nie tylko nie rozpoznaje własnej córki i wnuczki, ale wyraźnie jest nastawiona do nich agresywnie. Upatruje w Kay i Ednie zagrożenia. I zdaje się, że coś stara się przed nimi ukryć. Toczy ukradkowe rozmowy z kimś, kogo tylko ona jest w stanie dostrzec. A wynika z nich, że knuje przeciwko swoim ukochanym krewniaczkom. Bo w tych momentach, w których Edna zachowuje trzeźwość umysłu jest wspaniałą babcią i co prawda nieprzejednaną matką, ale nie ma wątpliwości, że szczerze kochającą swoją córkę. Podejrzewam, że niektórzy odbiorcy „Relic” będą czuli pokusę piętnowania postawy tej ostatniej. Osądzania Kay na jej niekorzyść. Mimo tego, że Natalie Erika James i Christian White w swoim scenariuszu obrali trochę innych punkt widzenia. Nie starali się na siłę usprawiedliwiać Kay, ale co w przestrzeni publicznej niezbyt często się zdarza, akceptowali też jej racje. Rozumieli trudne położenie Kay. Chyba nawet jej współczuli. Tej kobiecie w średnim wieku, w której odbywało się swoiste przeciąganie liny. Z jednej z strony czuła, że najlepsze dla jej matki będzie zamieszkanie z nią. Pragnęła tego, to dyktowało jej serce. Ale rozum mówił, że nie zdoła pogodzić życia zawodowego z wymagającą opieką nad schorowaną rodzicielką. Sam w swoim młodzieńczym entuzjazmie nie potrafi przewidzieć negatywnych konsekwencji wzięcia pod swoje opiekuńcze skrzydła starszej kobiety z demencją. Kay wręcz przeciwnie – uważa to za wyzwanie ponad jej siły. A prawda pewnie tkwiłaby gdzieś pośrodku. Opieka nad Edną najprawdopodobniej ani nie okazałaby się zadaniem niewykonalnym dla tych dwóch młodszych kobiet, ani nie niewymagającym większych wyrzeczeń i/lub trosk. Pod warunkiem, że w tym ludzkim dramacie nie uczestniczy ktoś jeszcze. Coś nieludzkiego. Jakaś obecność tkwiąca w tym wypranym z żywych kolorów, zdominowanym przez sepiowe odcienie i pełnym ciemnym kątów domu z tajemniczymi, szczelnie zamkniętymi drzwiami i dźwiękami pomysłowo naśladującymi ulatywanie pamięci relacjonowane przez niektórych pacjentów z demencją. Z oszczędniejszych efektów wizualnych wyróżnić muszę subiektywną technikę filmowania – jeden moment, w którym patrzymy przez mrugające oczęta kogoś, kto wrócił do domu – oraz oniryczne wstawki, w których znajdziemy przekonująco oddane elementy body horroru. Nie tylko tam, bo degradacja ciała w umownej rzeczywistości cały czas postępuje. A wraz z nią nasilają się zagadkowe zjawiska w otoczeniu trzech blisko spokrewnionych ze sobą kobiet. Problemem dla niektórych może być jednak to, że przynajmniej te ostatnie są mało spektakularne. Odgłosy i zachowanie Edny wskazujące na jakąś nie do końca tajemną obecność w jej domu, co wziąwszy pod uwagę jej stan zdrowotny trudno bezkrytycznie przyjmować na wiarę. Ale w połączeniu ze wszystkim innym...? Tak, coś w tym zdecydowanie jest. I raczej nietrudno domyślić się co konkretnie. Właściwie to nie jestem pewna, czy twórcom zależało na ukryciu tego faktu. Ale na wszelki wypadek: UWAGA SPOILER. Dom Edny faktycznie jest nawiedzony. I rzeczywiście mamy tutaj do czynienia z opętaniem jej ciała i umysłu. Tyle że nie przez demona czy złego ducha, jak to zwykle bywa w horrorze, tylko swoistą personifikację demencji. Tutaj ta przerażająca przypadłość przybiera formę. Duchową, ale i materialną. Na marginesie: końcówka przypomniała mi „Martyrs. Skazanych na strach” Pascala Laugiera, aczkolwiek w zdecydowanie delikatniejszym wydaniu i, trochę wstyd się przyznać, historie o reptilianach KONIEC SPOILERA. Powolna narracja skoncentrowana na budowaniu emocji i graniu bardziej klimatem niźli efektami specjalnymi, choć tych (na szczęście dla mnie praktycznych) jak już wspomniałam troszkę się tutaj przewija. W przeciwieństwie do jump scenek – nie odnotowałam ani jednej. Taki w skrócie jest „Relic”. Mroczny film nakręcony trochę w starym stylu, za czym obok wyżej wymienionych świadczy nieskomplikowana fabuła. Jednowątkowa opowieść o radzeniu sobie z chorobą w rodzinie, w potencjalnie nawiedzonym domu. Z perspektywy kobiet z trzech kolejnych pokoleń. Babki, matki i córki, które oprócz więzów krwi być może złączy przerażające przekleństwo albo spotka bolesna śmierć w ponurym małomiasteczkowym domu pod lasem. Szczerze mówiąc czegoś mi w tej historii zabrakło. Prostota jest dobra, ale przecież dodanie jakiegoś niekoniecznie odkrywczego wątku do miejscami zastoinowej środkowej partii „Relic” niekoniecznie tę prostotę by pogwałciło. Jakoś nie mogę pozbyć się wrażenia, że za długo krążono wokół rzeczy już oczywistych, za mało obszarów tej pomysłowej przecież koncepcji zbadano. Dałam się w to wciągnąć, a jakże, ale weszłabym w ten nadprzyrodzony (przynajmniej pozornie) psychologiczny film grozy z elementami body horroru jeszcze głębiej, gdyby coś do tej fabuły doklejono. Choćby tylko w warstwie obyczajowej, w coraz bardziej uciążliwej codzienność troszczących się o siebie nawzajem kobiet. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka prawda wydaje się inna.

Sympatycy tak zwanej nowej fali filmowego horroru australijsko-amerykański pełnometrażowy debiut Natalie Eriki James zobaczyć moim zdaniem powinni. I to nie zwlekając. Bo choć nie uważam, żeby był to jeden z najlepszych reprezentantów tego jakże uwielbianego przeze mnie prądu, urastający do poziomu między innymi takich perełek, jak „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella czy „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera, to na tle tego, myślę, wymagającego czystego talentu, czy chociaż większego doświadczenia, trendu, wypada całkiem dobrze. Doświadczenia Natalie Erika James jeszcze nie posiada, co mam nadzieję szybko się zmieni, a więc podejrzewam, ma naturalne predyspozycje do tworzenia dzieł może nie od razu wielkich, ale na pewno godnych uwagi przynajmniej tej części fanów gatunku, która stawia klimat i efekty praktyczne ponad jump scenkami i obrazami generowanymi komputerowo. „Relic” jest przede wszystkim dla tych, którzy potrafią odnaleźć się w prostych, oszczędnych w środkach, wolno rozsnuwanych opowieściach z dreszczykiem. Ale też dla tych, którzy tęsknią za świeżością w filmowym horrorze, bo i tej, przynajmniej ja, odmówić tej produkcji nie mogę.

poniedziałek, 20 lipca 2020

„After Midnight” (2019)


Mieszkający w przestronnym domu pod lasem w małym amerykańskim miasteczku myśliwy imieniem Hank bezskutecznie próbuje pogodzić się z odejściem swojej dziewczyny Abby, z którą był przez ostatnie dziesięć lat. Kobieta wyjechała przed paroma tygodniami i nie odbiera telefonów od Hanka. Na domiar złego od kiedy go opuściła każdej nocy nachodzi go jakieś tajemnicze stworzenie, które niestrudzenie próbuje dostać się do jego domu. Miejscowy szeryf nie daje wiary jego opowieściom o potworze. Jego przyjaciel Wade wprawdzie stara się znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie nocnych przeżyć Hanka, ale jest skłonny wierzyć, że kolega co noc zmaga się z nieznanym ludzkości stworem. Stworem, który najwidoczniej uwziął się na Hanka.

Psychologiczny monster movie w reżyserii długoletnich przyjaciół Jeremy'ego Gardnera i Christiana Stelly, „After Midnight” (alternatywny tytuł: „Something Else”), powstał na podstawie scenariusza tego pierwszego, który natchnienie czerpał ze swoich ówczesnych rozterek sercowych. Jeremy Gardner zadebiutował w 2012 roku dobrze przyjętą „Baterią”, gdzie za zdjęcia odpowiadał Christian Stella. Potem razem wyreżyserowali obraz zatytułowany „Tex Montana Will Survive!”, a w kwietniu 2019 roku objazd po festiwalach rozpoczął ich horror o potencjalnym potworze szturmującym dom niedawno porzuconego przez ukochaną myśliwego, który w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych był dystrybuowany w kinach w ograniczonym zakresie na początku roku 2020. W tym samym roku trafił na amerykańskie platformy VOD.

Małe amerykańskie miasteczko. Stary dom w pobliżu lasu. I tajemnicze stworzenie polujące nocą. „After Midnight” w pigułce. Niszowy, zauważalnie zrealizowany za niewielkie pieniądze horror psychologiczny i oczywiście zarazem monster movie o człowieku, który każdej nocy musi odpierać ataki niezidentyfikowanego stworzenia. W swoim rodzinnym domu, w którym przez ostatnie dziesięć lat mieszkał z ukochaną kobietą imieniem Abby. Z retrospekcji dowiadujemy się, że dom i w ogóle cała ta zaciszna sceneria niegdyś przywiodła kobiecie na myśl „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”. I faktycznie może się skojarzyć. Twórcą „After Midnight” poszczęściło się w tym punkcie. Po kilku dniach bezskutecznych poszukiwań odpowiedniego miejsca akcji przyjaciel zwrócił im uwagę na dom, w którym kiedyś pracował w charakterze ochroniarza. Zaniedbaną nieruchomość, której właściciele nie zamierzali remontować. Więc dali filmowcom wolną rękę. Mogli robić co im się żywnie podobało... No, w granicach rozsądku. Utrudnieniami były natomiast brak prądu i bieżącej wody oraz robale ciągle lęgnące się w domu, ale poradzili sobie z tym. Jak widać. „After Midnight” powstał i podbił serca amerykańskich krytyków. Pozostali z dotychczasowych odbiorców, a nie ma ich wielu, w większości nie podzielili zachwytu tamtych. Choć większość jakieś pozytywy w nim znalazła. Ja również, ale to jedynie krople w morzu potrzeb. A tym „morzem potrzeb” jest po prostu wciągająca fabuła. Nie wymagam oryginalnych rozwiązań, wysokiego stopnia skomplikowania, czy mnogości choćby tylko prostych wątków. Nieprzewidywalne, gwałtowne, wstrząsające zwroty akcji co prawda byłyby mile widziane, ale gdyby opowieść była ciekawa, to pewnie i bez tego bym się obyła. Ale historia wymyślona i spisana przez Jeremy'ego Gardnera, którą zainspirował kryzys w jego własnym miłosnym związku, taka nie była. Związku, który podobnie jak związek Hanka i Abby, trwał wiele lat. A potem zaczął się sypać. Główną rolę w „After Midnight” wziął na siebie właśnie Jeremy Gardner. W Abby zaś wcieliła się Brea Grant. Do ich aktorskiego warsztatu zastrzeżeń w sumie nie mam, ale charakter ich postaci to już zupełnie inna sprawa. Osobą, której towarzyszymy przez cały czas i do której najwidoczniej mamy być nastawieni przychylnie, jest Hank. A Hank jest myśliwym, więc... Sorry Gregory, ale to nie moja bajka. Myśliwy i jego rozterki sercowe. W dość dużym domu blisko lasu, w którym mieszka potwór. Twórcy nie podają w wątpliwość jego istnienia. Nie starają się zakwestionować w naszych oczach zdrowia psychicznego czołowego bohatera. Wprawdzie tylko on widział owego stwora, wprawdzie nie byłoby niczego dziwnego w tym, gdyby mieszkający w takiej samotni człowiek ze złamanym sercem zaczął doznawać omamów wzrokowych i słuchowych, ale Jeremy Gardner skupia się raczej na przekonywaniu nas, że Hank ma do czynienia z prawdziwym potworem. Chodzi o to, byśmy w przeciwieństwie do jego znajomych przyjmowali na wiarę jego fantastycznie brzmiące słowa. Byśmy stali się jego cichymi sojusznikami w nierównej walce z monstrum, którego przynajmniej na razie nawet nie widzimy. Oczywiście może okazać się, że to sztuczka obliczona na zmylenie widza, że twórcy starają się zbudować zaufanie odbiorcy do Hanka tylko po to, by finalnie zaskoczyć go informacją, że jego nieludzki przeciwnik żył wyłącznie w jego głowie. Ot, projekcja cierpiącego umysłu. Cierpiącego wskutek straty ukochanej kobiety, która z jakiegoś powodu wyjechała z miasteczka i od tego momentu nie dawała znaku życia. W każdym razie nie usychającemu z tęsknoty Hankowi. Umowna teraźniejszość przeplata się w „After Midnight” z retrospekcjami z życia zakochanej pary mieszkającej pod lasem. Retrospekcjami, które wystawiały na próbę moją cierpliwość, bo oglądanie mdląco słodkich scenek nie należy do moich ulubionych zajęć. Wielka miłość w małej amerykańskiej miejscowości. Młodzi, szczęśliwi ludzie. Ludzie upojeni swoim towarzystwem. Czerpiący maksimum przyjemności z bycia razem. Dotarło do mnie, że Hank i Abby bardzo się kochali już po pierwszej retrospektywnej scence, więc tym bardziej nie rozumiałam po co zmętniać opowieść o potworze mieszkającym w lesie kolejnymi cukierkowymi wstawkami. Może z myślą o miłośnikach kina romantycznego, ale jeśli tak, to czy wielu z nich zainteresuje się filmem o potworze? Połączenie tych dwóch światów – horroru i romansu – nie jest niespotykanym zjawiskiem, ale niewątpliwie dość ryzykownym. Jednym się udaje, a innym, jak na przykład twórcom „After Midnight” niezupełnie.

Gdyby pozbawić „After Midnight” Jeremy'ego Gardnera i Christiana Stelly większości romantycznych scenek i dostawić do konwencjonalnej opowieści o potworze jakiś inny wątek, to może i powstałby z tego emocjonujący monster movie. I odwrotnie: gdyby wyciąć wątek o potworze i skoncentrować się na miłosnym związku Hanka i Abby, który po latach zostanie wystawiony na próbę, to mogłoby wyjść z tego coś, co trafiłoby do przekonania wielu oddanym fanom historii romantycznych. Ale mamy i to, i to, więc istnieje spore ryzyko, że w każdej z wyżej wymienionych grup znajdzie się wielu rozczarowanych. O ile będą wiązać z „After Midnight” jakieś nadzieje. Ja nie miałam żadnych, więc nie mogę powiedzieć, że się zawiodłam. Jeśli już, to spotkały mnie miłe niespodzianki. Bo jak człowiek zakłada najgorsze, to czasami tak ma. Moim zdaniem najlepiej filmowcy spisali się przy budowaniu atmosfery „After Midnight”. Przyblakłe zdjęcia samotnie stojącego nieopodal mrocznego lasu, nieokazale prezentującego się domu, w połączeniu z informacją, że coś złego żyje w owym lesie, generują aurę wyobcowania i śmiertelnego niebezpieczeństwa. I wprawiają w dość ponury nastrój, podobnie zresztą jak zdjęcia poczynione w teraz (w retrospekcjach jest zdecydowanie bardziej kolorowo) ponurych trzewiach tego nadszarpniętego zębem czasu i co noc szturmowanego przez jakąś bestię budynku. Jak zauważa Abby, rodem z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Akcja momentami będzie przenosić się do baru, w którym pracuje Hank i naturalnie do niezbyt gęstego lasu (jeśli chodzi o drzewa, bo krzewów jest co niemiara), gdzie, zdaniem głównego bohatera filmu, zalęgło się monstrum. Długie ujęcia zazwyczaj służą generowaniu silniejszych emocji w tej dla mnie nieporównanie ciekawszej teraźniejszości Hanka. Ale są też scenki, którym taka technika filmowania moim zdaniem tylko szkodziła. Sekwencje dosłownie przegadane. Siedzą i gadają, gadają, i śpiewają (serio), i... kiedy to się wreszcie skończy? Jak sobie wszyscy wszystko wyjaśnią, ot wtedy! A to potrwa, bo przecież trochę się pokomplikowało. I to nie tylko pomiędzy Hankiem i Abby. Niemniej przede wszystkim w ich związku. Wiemy o tym prawie od początku „After Midnight” i nawet gdybyśmy bardzo chcieli odsunąć ten fakt na dalszy plan i cieszyć się opowieścią o potworze każdej nocy wychodzącym z lasu, to byłoby trudno, bo twórcy uznali za konieczne w kółko międlić ten temat. Trzymające w jako takim napięciu sekwencje wściekłych ataków potwora na dom Hanka i jego odważnych wypraw śladami tej wrednej istoty (raz w towarzystwie Wade'a, według mnie barwniejszej postaci od pierwszoplanowej, w przyzwoitym stylu kreowanej przez Henry'ego Zebrowskiego) są przeplatane niemiłosiernie dłużącymi się, prawie beznamiętnymi scenkami z życia przygnębionego mężczyzny, który powoli traci nadzieję na powrót ukochanej. Wiele więcej o fabule „After Midnight” nie da się napisać. Generalnie wolę, gdy twórcy filmowych horrorów trzymają się prostych pomysłów, gdy nie kombinują zanadto, ale tutaj wkradł się marazm. Przydałoby się coś jeszcze – jakiś dodatkowy wątek ożywiający tą schematyczną opowieść o wielkim uczuciu, które najwidoczniej dobiega kresu po dziesięciu latach szczęśliwości i rzecz jasna o istocie wychodzącej z lasu, którą widuje jedynie główny bohater wyspecjalizowany w polowaniu na zwierzynę, ale akurat nie taką. Taką normalną, której nie uważa za przybysza z innego świata. Podsumowując: jak na mój gust za bardzo monotematyczna to opowieść. Wolno rozwijająca się historyjka co prawda niepozbawiona tzw. klimatu grozy, ale tak naprawdę niewiele z tego wynika. Poza tym im dalej brnęłam w tę makaronową opowiastkę, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że całą konieczną wiedzę posiadłam już w początkowych scenach. Że już wtedy odkryto wszystko, co miało jakieś znaczenie, a potem to już tylko uporczywe powtarzanie wciąż, i wciąż, i wciąż tego samego. Chciałam tylko jeszcze zobaczyć potwora. Zobaczyć to coś, co widział tylko Hank. Nawet jeśli miałby się okazać tylko projekcją jego udręczonego umysłu, chciałam dokładniej się mu przyjrzeć. Więc czekałam. I czekałam. I... UWAGA SPOILER No nareszcie! Wreszcie ujrzałam zaskakująco udany ukłon w stronę starego, dobrego kina grozy. Wedle słów Jeremy'ego Gardnera zainspirowany pawianami i stworzony przez Todda Mastersa przyjemnie kiczowaty twór tak naprawdę nieprzypominający niczego, co dotychczas miałam okazję na ekranie i tym bardziej w realu zobaczyć. Piękny dodatek, choć podejrzewam, że nie każdy doceni taką „staroświecką tandetę” KONIEC SPOILERA.

Gdyby mnie koś pytał, to zalecałabym obejrzenie jedynie początkowej i finalnej partii „After Midnight”. Chociaż też nie jestem pewna, czy warto poświęcać choćby tylko tyle czasu dla owego tworu Jeremy'ego Gardnera i Christiana Stelly. Jeśli posłuchać amerykańskich krytyków i niektórych fanów kina grozy, to owszem warto. I może mają słuszność, może nie powinnam nikogo zniechęcać do tej produkcji. Psychologicznego monster movie z dodatkiem romansu w dość klimatycznej oprawie wizualnej. Więc nie będę. Wymęczyła mnie ta opowiastka, ale nie, nic już nie mówię. Chceta, to oglądajta.

sobota, 18 lipca 2020

„Na przedmieściach” (1989)


Mieszkający na przedmieściach wraz z żoną i synem, Ray Peterson, postanawia spędzić urlop w domu. Ale może zapomnieć o odpoczynku, bo w jego sąsiedztwie najwyraźniej źle się dzieje. Przed miesiącem do domu obok wprowadziła się rodzina Klopeków, która unika towarzystwa i zaniedbuje trawnik. A teraz z ich domu zaczynają wydobywać się tajemnicze dźwięki i światła. Kiedy znika starszy mężczyzna mieszkający przy tej samej ulicy, Ray wraz z zaprzyjaźnionymi sąsiadami, Artem Weingartnerem i Markiem Rumsfieldem, zaczyna jeszcze baczniej przyglądać się Klopekom. Mężczyźni podejrzewają, że nowi mieszkańcy ich dzielnicy zamordowali biednego staruszka i ukryli jego zwłoki. I zamierzają znaleźć dowody na poparcie swojej teorii.

Na przedmieściach” (oryg. „The 'Burbs”) to kultowy thriller komediowy w reżyserii Joego Dante, twórcy między innymi „Piranii” (1978), „Skowytu” (1981), „Gremliny rozrabiają” (1984) i „Gremlinów 2” (1990), „Interkosmosu” (1987) i „Burying the Ex” (2014). Scenariusz napisał Dana Olsen, inspirację czerpiąc głównie ze swojego dzieciństwa na przedmieściu. Artysta przyznał, że dorastał w dzielnicy, w której od czasu do czasu słyszało się o niecnych uczynkach dokonywanych przez niektórych sąsiadów. Powiedział, że fascynujące było myślenie, że dany sąsiad może się okazać Kubą Rozpruwaczem i po latach zdecydował się przywołać tamto poczucie w fikcyjnej opowieści o Rayu Petersonie i jego szalonych sąsiadach. W całości nakręcony w Universal Studios (w tym samym miejscu, w którym potem powstawał między innymi serial „Gotowe na wszystko”) za osiemnaście milionów dolarów, obraz odniósł spory sukces kasowy - trochę ponad czterdzieści dziewięć milionów dolarów wpływów z całego świata - jednakże w swoich czasach został negatywnie przyjęty przez krytyków. Ale nie tak zwanych zwykłych widzów. Można powiedzieć, że również dzięki nim „Na przedmieściach” Joego Dante po dziś dzień cieszy się sporym zainteresowaniem widzów. Zwłaszcza miłośników czarnego humoru, ale także szeroko pojętego kina grozy.

Wstyd się przyznać, że dopiero teraz „Na przedmieściach” zasłużonego dla filmowego horroru Joego Dante, obejrzałam. Sporo o nim słyszałam, ale choć zakładałam, że w końcu nadrobię ową zaległość, to jak widać dość długo się zbierałam. Nawet nie wiem dlaczego, bo przecież jak sama nazwa wskazuje akcję osadzono na przedmieściach, czyli jednym z moich ulubionych filmowych lokacji. I przecież to Joe Dante, człowiek od „Piranii”, „Skowytu” i „Gremliny rozrabiają”. Łebski gość. „Na przedmieściach” to mieszanka thrillera i komedii, ewentualnie ze szczyptą horroru. Satyryczne ujęcie życia na amerykańskim przedmieściu z młodym Tomem Hanksem w roli głównej. W roli Raya Petersona, na co dzień spokojnego człowieka, kochającego ojca i męża, trochę pantoflarza, który właśnie przebywa na urlopie. Jego małżonka Carol (niezastąpiona księżniczka Leia, to znaczy Carrie Fisher) uważa, że powinni całą rodziną spędzić ten czas nad jeziorem, ale Ray uparcie trzyma się swojego planu odpoczynku w domowych pieleszach. A żeby mu się za bardzo nie nudziło, każdego ranka obserwuje sąsiadów. Skojarzenia z „Oknem na podwórze” Alfreda Hitchcocka nasuwają się więc same przez się. Tym bardziej, że nasz Ray wzorem L.B. 'Jeffa' Jefferiesa dopatruje się w najbliższym sąsiedztwie potencjalnych zbrodniarzy. Joe Dante wie jak stworzyć upiorny klimacik, potrafi zasiać w widzach niepewność zabarwioną zgrozą i to nawet na mieniącym się żywymi kolorami, malowniczym, pozornie spokojnym przedmieściu. Na którym zresztą nie brakuje... szaleńców? W każdym razie na pewno dziwaków. Groza kumuluje się w zaniedbanym domu Klopeków, otoczonym (o zgrozo!) nie mniej zapuszczonym trawnikiem. Domu rodziny, która wprowadziła się tutaj przed miesiącem i przez cały ten czas z jakiegoś sobie tylko znanego powodu ukrywała się przed sąsiadami. Może są po prostu skryci, nieśmiali, nietowarzyscy. A może Ray i jego przyjaciele słusznie przypisują im zbrodniczą działalność. Dante zadbał byśmy przynajmniej po części podzielali ich obawy względem Klopeków, dając tym ostatnim iście gotyckie (mnie najbardziej pachniało to klasycznymi wampirami) schronienie przed wścibskimi sąsiadami. Odpychającą, mroczną siedzibę, nieomal fortecę. Dom najeżony pułapkami mającymi odstraszać intruzów. A za intruza Klopekowie zdają się uważać każdego, kto ośmielił się wstąpić na ich posesję. Choćby tylko po to, by powitać ich w sąsiedztwie. Scenariusz Dany Olsena na jednym poziomie skupia się na problemie maniakalnego wręcz wścibstwa sąsiadów. Na niezdrowym zainteresowaniu przechodzącym w czystą obsesję na punkcie tych osób z okolicy, którzy różnią się od reszty tym, że nie chcą nawiązywać sąsiedzkich relacji. I nie dbają o swój kącik, szpecąc tym samym tę poza tym urokliwą podmiejską dzielnicę. To jeden poziom, ale jest też inny, wyrastający z tradycji pełnokrwistego thrillera, a może nawet horroru. Ray i jego przyjaciele może i zachowują się jak paranoicy albo takie duże dzieci szukające chwilowych podniet (jedna z moim zdaniem zabawniejszych sekwencji najdobitniej za tym przemawia, a mowa o chwili, w której koledzy wołają Raya na podwórko, ale do akcji wkracza jego żona, w tym momencie bardziej zachowująca się jak jego matka), ale nawet jeśli tak jest w istocie, to ich obsesja i tak udziela się widzowi. A przynajmniej udzielała się mnie. Tyle że nie byłam przywiązana aż tak mocno do teorii Raya, Arta i Marka, jak tych trzech znudzonych mężczyzn wywodzących się z klasy średniej. Wydaje się, że zony dwóch z nich, zwłaszcza Carol, w „Na przedmieściach” są swego rodzaju głosami rozsądku. Głosami, które wprawdzie nie docierają do samozwańczych stróżów przedmieścia, ale za to przemawiają do nas, obserwatorów tego narastającego szaleństwa. Tak, tylko że... A co jeśli Ray i jego kompani mają rację? Co jeśli Klopekowie to wampiry? Świadczy o tym choćby oblicze najmłodszego członka owej familii: prawda że troszkę przypomina Nosferatu z kultowego horroru F.W. Murnaua? Może być też tak, że jeden z nich jest szalonym naukowcem, a reszta to jego pomocnicy albo wszyscy oni to pospolici seryjni mordercy, którzy tak jak obiekt zainteresowania nastoletniego Kale'a z późniejszego „Niepokoju” D.J. Caruso ukrywają zwłoki swoich ofiar na własnej posesji. Dana Olsen mógł też dokonać połączenia dwóch ostatnich motywów na kartach swojego scenariusza. Możemy mieć do czynienia z seryjnymi mordercami, którzy pozbywają się jedynie kości swoich ofiar, resztę uprzednio wykorzystując w jakichś pseudonaukowych badaniach. Albo satanistycznych rytuałach.

Jedną z bardziej charakterystycznych scen w „Na przedmieściach” Joego Dante jest koszmarny sen głównego bohatera Raya Petersona. Odbicie jego bieżących lęków podkręcone przez obrazy zarejestrowane przed zapadnięciem w sen. W telewizji nadawano akurat „Teksańską masakrę piłą mechaniczną 2” Tobe'a Hoopera,
„Wyścig z diabłem” Jacka Starretta i „Egzorcystę” Williama Friedkina, które (wydaje mi się, że poza tym ostatnim, ale mogę się mylić) potem wniknęły do jego snu. Koszmaru, który odebrałam w kategoriach onirycznego listu pochwalnego Joego Dante i Dana Olsena dla dokonań kolegów po fachu. Dla „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną 2” i „Wyścigu diabła”, bo ukłonu w stronę „Egzorcysty” nie udało mi się z tego magicznie kiczowatego miszmaszu wątków i stylów wyłowić. Ale wróćmy już do rzeczywistości. To jest do umownej rzeczywistości wykreowanej pod kierownictwem Joego Dante. Do urokliwej krainy, którą nagle ogarnia istne szaleństwo. A wszystko przez sąsiadów odstających od reszty i starających się ich zdekonspirować dorosłych mężczyzn bawiących się w nieustraszonych strażników przedmieścia. Wciągający scenariusz to jedno, ale na sukces „Na przedmieściach” bez wątpienia zapracował też magiczny klimat tej produkcji. Raz przyjemnie kolorowe, innymi razy jeszcze bardziej przyjemnie mroczne (udany kontrast) zdjęcia Roberta M. Stevensa i zróżnicowana, wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Jerry'ego Goldsmitha, którego chyba żadnemu kinomanowi przedstawiać nie trzeba. Humor w „Na przedmieściach” nie jest nachalny, powiedziałabym nawet, że dość subtelny i właśnie dzięki temu tak skuteczny. To znaczy na mnie często wywierający pożądany skutek – uśmiech, czasami głośne wybuchy gromkiego śmiechu i oczywiście nerwowy chichot. Bo w końcu w tytułowym zakątku czai się poważne zagrożenie. Czy to w jedynym zaniedbanym domostwie w tej okolicy, czy w narastającej obsesji trzech członków klasy średniej. Moim zdaniem najbarwniejszą i najzabawniejszą postacią w tym ostatnim gronie jest Art Weingartner (znakomita kreacja Ricka Ducommuna), ale były żołnierz Mark Rumsfield (dość cenny wkład Bruce'a Derna) wiele mu nie ustępuje. W tej dziecinadzie? Tak czy inaczej główny bohater, Ray Peterson, w którego w bardzo dobrym stylu wcielił się Tom Hanks, w oczach widza powinien uchodzić za najbardziej zrównoważoną osobę z tej trójcy. (Na marginesie: Dante zachęcał obsadę do improwizowania i niejeden z takich improwizowanych momentów znalazł swoje miejsce w filmie). Oczywiście nie jest takim głosem rozsądku jak jego żona Carol, ale ewidentnie stara się studzić alarmujący zapał swoich kolegów. Ich infantylne zapędy i niemoralne, a później nawet przestępcze zachowania. Bo jeśli chcą zdobyć dowody winy Klopeków - a chcą i to jak - to muszą sięgnąć po... hmm... powiedzmy niekonwencjonalne metody. W ruch idzie więc noktowizor, ale szybko staje się dla nich jasne, że to nie wystarczy. Trzeba pójść jeszcze dalej. Tym bardziej, że przezabawna „kąpiel w śmieciach” Klopeków też nie przyniosła spodziewanych rezultatów, a ich zaginionego w doprawdy zagadkowych okolicznościach sąsiada jak nie było, tak nie ma. Nasi domorośli detektywi poczynają sobie coraz śmielej i śmielej. A my tymczasem zastanawiamy się nad tym kto tutaj tak naprawdę jest ofiarą, a kto oprawcą. Bo działalność Raya, Arta i Marka to czystej wody nękanie, ale z drugiej strony twórcy dają nam rozliczne powody do przypuszczeń, że na tym spokojnym dotychczas przedmieściu faktycznie zamieszkała rodzina zbrodniarzy, a powstrzymać ich mogą jedynie lekko trzepnięci (lekko???) sąsiedzi. Będzie więc trochę śmiechu, sporo napięcia i po prostu czystej rozrywki. Wspaniała lekkość tworzenia, co prawda trochę jak najbardziej zamierzonego patosu, egzaltacji się tutaj objawia, ale to wszystko jest tak niewymuszone – paradoks? - że nawet chciałoby się więcej takich przedobrzonych akcentów. Nie obyło się jednak bez rozczarowania. Na samym końcu, kiedy już zaczęłam myśleć, że „Na przedmieściach” Joego Dante w mojej pamięci ostanie się jako dziełko pozbawione potknięć. A tutaj taka przykra niespodzianka. W każdym razie ja wolałabym, żeby zrezygnowano z ostatniego „rozdziału”. UWAGA SPOILER Żeby poprzestano na oczyszczeniu Klopeków z wszelkich podejrzeń, tym samym w całości obciążając trio samozwańczych strażników podmiejskiej dzielnicy, bo to w smacznie wariacki sposób zintensyfikowałoby satyryczny wydźwięk tej opowieści. Ot, ludziom dla których jedyną i w dodatku wątpliwą rozrywką jest regularne koszenie trawnika i woskowanie samochodu w każdej chwili może odbić palma, więc strzeżmy się znudzonych sąsiadów:) KONIEC SPOILERA.

Na przedmieściach”: thriller komediowy od znanego chyba każdemu miłośnikowi kina grozy Joego Dante, którego myślę nie wolno im przegapić. Zresztą nie tylko im, bo to jedno z tych widowisk, które kradnie serca ludziom o przeróżnych preferencjach filmowych. I to w każdym kolejnym pokoleniu. Od czasu swojego powstania w drugiej połowie lat 80-tych XX wieku. To film, w którym moim zdaniem zaklęta jest cała magia tamtej dekady. Frapująca opowieść utrzymana dla mnie w niedościgłym klimacie szalonych lat 80-tych. Takich filmów już się nie kręci. Niestety. Więc tym bardziej radzę wybrać się w tę oto podróż w przeszłość. Na amerykańskie przedmieście, gdzie właśnie zawitało zło. Sprawdźcie jakie konkretnie. Śmiało, nie bójcie się. Bo nie sądzę, żeby przynajmniej wielu z Was pożałowało tej decyzji. Ekipa „Na przedmieściach” już o to zadbała.