poniedziałek, 31 października 2016

„Skąd wzięły się te dziwne krople krwi na ciele Jennifer?” (1972)

W apartamentowcu zaprojektowanym przez architekta Andrea Barto zostaje zamordowana jedna z lokatorek, ekskluzywna prostytutka. Krótko potem w tym samym budynku dochodzi do zabójstwa pracującej w elitarnym klubie striptizerki, również zajmującej jedno z mieszkań. Tymczasem Andrea poznaje piękną modelkę, Jennifer Lansbury, prześladowaną przez męża, który próbuje ją nakłonić do powrotu do sekty, w szeregi której wstąpili. Zauroczony nią Barto załatwia Jennifer i jej przyjaciółce, Marilyn Ricci, mieszkanie w budynku, w którym niedawno doszło do dwóch morderstw. Sprawę prowadzi komisarz, który o te zbrodnicze czyny podejrzewa architekta, ale nie dysponuje dowodami pozwalającymi go zatrzymać. Kiedy dowiaduje się, że kolejnym celem mordercy jest Jennifer postanawia wykorzystać ją w roli przynęty.

Seans raczej przeciętnego „Człowieka-Szczura” w reżyserii Giuliano Carnimeo ani mnie nie zniechęcił, ani też specjalnie nie zachęcił do jego innej twórczości, dlatego też sięgając po „Skąd wzięły się te dziwne krople krwi na ciele Jennifer?” nie spodziewałam się niczego ponad zwykły „wypełniacz wolnego czasu”, coś na czym mogłabym zawiesić oko podczas bezsennej nocy. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy dotarło do mnie, że mam do czynienia z godnym reprezentantem nurtu giallo, który jakościowo znacznie przewyższa „Człowieka-Szczura”, późniejszy twór Carnimeo. Autorem scenariusza włoskiego „Skąd wzięły się te dziwne krople krwi na ciele Jennifer?” (ten tytuł mnie rozbraja) jest Ernesto Gastaldi, człowiek mogący się poszczycić dużym doświadczeniem w zawodzie, ale skłamałabym gdybym napisała, że jego wkład w ten obraz zasługuje na najwyższe uznanie. Bo fabuła, poza paroma ozdobnikami, nie odbiega od standardowego schematu filmów spod znaku giallo. I choć ma to swoje plusy trudno oddać scenarzyście nietuzinkowość. Zgoła inaczej sprawa prezentuje się w przypadku Giuliano Carnimeo.

Każdy kto jest dobrze zorientowany w historii kina grozy doskonale zdaje sobie sprawę z nieocenionego wkładu Włochów w rozwój gatunku, a ściślej w jego krwawy odłam. Nurt giallo jest bodaj najbardziej docenianym „dzieckiem włoskich twórców” (choć jeśli o mnie chodzi dużo większym szacunkiem darzę ich kino kanibalistyczne), przy czym produkcje wpisujące się w ten podgatunek częściej określa się mianem thrillera / kryminału niźli horroru - ja zawsze odbierałam takie obrazy, jako swoistą mieszankę wymienionych gatunków. „Skąd wzięły się te dziwne krople krwi na ciele Jennifer?” to jeden z mniej znanych przedstawicieli nurtu giallo, co może być pochodną lichej dystrybucji i kampanii reklamowej, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby winę za taki stan rzeczy ponosiła jakość filmu. Właściwą akcję zawiązano już w pierwszych minutach produkcji, poprzez mord młodej kobiety mający miejsce w windzie usytuowanej w okazałym apartamentowcu. Już wówczas można wysnuć kilka, jak się z czasem okaże, trafnych wniosków na temat specyfiki tego obrazu. Zarówno diablo trzymająca w napięciu sekwencja poprzedzająca nagły zgon ekskluzywnej prostytutki, jak i wspomniana kulminacja świadczą o tym, że Giuliano Carnimeo postawił na zimną oprawę wizualną. Z silnie skontrastowanych, acz jednocześnie z lekka przybrudzonych zdjęć, bije wyraźny chłód, który mnie osobiście nasunął skojarzenia z twórczością Davida Cronenberga. Powolne najazdy kamer na zniecierpliwione i znudzone twarze lokatorów apartamentowca tłoczących się w ciasnej windzie doskonale współgrały z kolorystyką, generując silnie odczuwalną aurę złowieszczości, zapowiedzi koszmaru, który ma nastąpić dosłownie lada moment. Spodziewany koszmar zapewne rozczaruje poszukiwaczy skrajnie brutalnych obrazów, obficie oblanych czerwoną substancją udającą krew, ale odbiorcy, którzy bardziej od śmiałego gore cenią sobie staranne, wzbudzające silne emocje zdjęcia, powinni być zadowoleni zarówno z omawianego, jak i pozostałych mordów pojawiających się w filmie. Modus operandi sprawcy nie jest zbyt wyszukany – ot, największe upodobanie znajduje w szybkim zagłębianiu noża w brzuchach swoich ofiar, choć odstępuje od tej prawidłowości podczas mordu striptizerki, którą to topi w jej własnej wannie i innej lokatorki potraktowanej parą wodną. Posoka towarzysząca niektórym przedwczesnym zgonom nie grzeszy realizmem, aczkolwiek całkiem przekonująco prezentuje się charakteryzacja poparzonej kobiety, pokazana w trakcie ostatniej partii filmu. Ale choć nie możemy liczyć na przesadnie krwawe sekwencje to brutalizm i tak z wielką mocą emanuje z sekwencji eliminacji poszczególnych ofiar, za sprawą chłodnego, wręcz zdystansowanego podejścia operatorów i oświetleniowców do krótkich starć z oprawcą, które paradoksalnie znacznie potęguje tragizm sytuacyjny. Nie należy również zapominać o doskonale wyważonym budowaniu napięcia w sekwencjach poprzedzających bezpośrednie ataki mordercy. Twórcy wykazali się wówczas naprawdę godną podziwu cierpliwością, uwidaczniającą się w długich najazdach kamer na postacie kobiet wyczuwających jakieś nieuchwytne zagrożenie, co najlepiej widać w niezwykle mrocznych ujęciach poprzedzających zgon striptizerki. Co równie ważne w owych sekwencjach widać doskonałe wyczucie czasu – niczego nadmiernie nie przeciągano, co stwarzałoby ryzyko znużenia widza, a co za tym idzie sprawiłoby, że z obojętnością przyjąłby śmierć niewinnej kobiety. Ustępy stanowiące klimatyczny wstęp do zdecydowanego ataku mordercy w większości są na tyle długie, aby wywoływać napięcie, ale nie aż tak, żeby znudzić odbiorców. Z wyłączeniem zabójstwa kobiety na chodniku pełnym przechodniów w środku dnia, które choć nie oferuje dłuższego przygotowywania widza na umiarkowanie krwawe uderzenie to może się pochwalić innym walorem. A mianowicie doprawdy niespodziewanym akcentem, tak przez niesprzyjającą mordercy scenerię, jak i gwałtowność jego czynu. Sam wygląd sprawcy również zasługuje na pochwałę, zwłaszcza tak silnie kojarzone z giallo gumowe rękawiczki (w tym przypadku nie czarne tylko koloru piaskowego), ale cieszy również prosta czarna kominiarka skrywająca jego oblicze – swoje zadanie spełnia zarówno jeśli chodzi o utrzymywanie w tajemnicy tożsamości sprawcy, jak i emanowanie swoistą złowrogością, a nie jestem pewna, czy gdyby zdecydowano się na większe kombinacje odczuwałabym to samo patrząc na zamaskowaną postać oprawcy. Czy wówczas nie jawiłby się groteskowo.

Jak już nadmieniłam fabuła „Skąd wzięły się te dziwne krople krwi na ciele Jennifer?” nie należy do najbardziej wyszukanych, w ogólnym zarysie właściwie twardo trzymając się konwencji filmów z nurtu giallo, ale jeśli przyjrzeć się bliżej paru szczegółom można zaobserwować małe odstępstwa od normy albo raczej rzadziej wykorzystywane zabiegi. Głównie w artykulacji, która nie zawsze uderza w poważny ton, miejscami wręcz wpadając w zamierzony komizm. Najwięcej zabawnych sytuacji i kwestii powierzono przyjaciółce i zarazem współlokatorce tytułowej bohaterki, Marilyn Ricci, która wydaje się absolutnie do niczego nie podchodzić poważnie oraz policjantowi prowadzącemu śledztwo (świetny popis aktorski Giampiero Albertini) i jego niezbyt pojętnemu podwładnemu. O dziwo, miejscowe obniżanie tonu, dążenie do chwilowego rozładowania napięcia odrobiną humoru nie wpływa negatywnie na złowieszczy klimat filmu, nie umniejsza mroczności i chłodu bijących z dosłownie wszystkich kadrów, którym często towarzyszy bardzo nastrojowy motyw muzyczny. Owe kontrasty w narracji zaskakująco potęgują ponury wydźwięk sekwencji z udziałem zamaskowanego mordercy, ale nie tylko jego, bowiem już na początku zdradzono widzom, że zagrożenie stwarza również mąż Jennifer (idealnie wykreowanej przez Edwigę Fenech), od którego jakiś czas temu uciekła. Z powodu przynależności do sekty, której symbolem jest lilia i której członkowie wyznają swobodne podejście do seksu (każdy z każdym sypia), gustując zwłaszcza w orgiach. Teraz mąż Jennifer stara się siłą zmusić ją do powrotu i bynajmniej nie jest zadowolony z jej znajomości z architektem, Andrea Barto (w którego w dobrym stylu wcielił się George Hilton). Udział męża Jennifer wprowadza kilka naprawdę emocjonujących sekwencji potyczek z główną bohaterką i jej nowym znajomym oraz wzbogaca fabułę o intrygujący wątek dziwacznej sekty, szkoda tylko, że tak pobieżnie przedstawiony. Ponadto jego agresywne obchodzenie się z żoną może wskazywać, że ponosi winę za morderstwa mające miejsce w apartamentowcu zaprojektowanym przez Barto. Twórcy jasno sugerują, że to jego twarz może skrywać czarna kominiarka, ale nie uczulają widza tylko na jego osobę, dodając do grona podejrzanych czy to przez policję, czy samą Jennifer: Andrea Barto, sąsiadkę w podeszłym wieku skrywającą coś przed światem i inną lokatorkę okazałego apartamentowca. W tle przewija się oczywiście więcej postaci, które w takim samym stopniu jak już wspomniani mogą natchnąć widzów podejrzliwością, a więc przedwczesne rozszyfrowanie tożsamości sprawcy zostało nieco utrudnione. Przyznam, że mnie nie udało się domyślić, kto zabija – przez chwilę ogniskowałam swoje podejrzenia na właściwej osobie, ale z biegiem trwania filmu zmieniłam swój typ. I wydaje mi się, że bardziej widowiskowo by to wypadło, gdyby scenarzysta obrał mój sposób myślenia czyniąc mordercą tą postać, którą najuważniej obserwowałam. Ale grunt, że zarówno losy Jennifer, jak i policyjne śledztwo ogląda się z prawdziwą przyjemnością, bez cienia znużenia, które szczerze mówiąc czasem mnie dopada podczas obcowania z kryminalnymi aspektami scenariuszy. Naprawdę trzeba bardzo się postarać, żeby nie wytracać tempa, żeby nie zapętlić się w pospolitych detalach dochodzenia i moim zdaniem twórcom „Skąd wzięły się te dziwne krople krwi na ciele Jennifer?” udało się tej przywary uniknąć.

Zważywszy na niewielką popularność tego tytułu istnieje spora szansa, że ostali się jeszcze jacyś wielbiciele nurtu giallo, którzy nie widzieli „Skąd wzięły się te dziwne krople krwi na ciele Jennifer?” i że w związku z tym moja opinia o tym filmie przysłuży się chociaż jednej takiej osobie. Tą recenzją chciałabym osiągnąć przynajmniej tyle, aczkolwiek uważam, że to jeden z tych obrazów, który zasługuje na dużo większe zainteresowanie od tego, jakim obecnie się cieszy. Ale to już zadanie cieszących się autorytetem sympatyków tudzież znawców kina grozy, nie moje, o ile oczywiście nie zapatrują się zgoła inaczej na tę produkcję. Tego nie wiem, bo jakoś dotychczas spotkałam się tylko z jedną polskojęzyczną recenzją tego filmu autorstwa osoby dobrze zaznajomionej z gatunkiem.

niedziela, 30 października 2016

Shari Lapena „Para zza ściany”

Młode małżeństwo, Anne i Marco Conti, spędzają wieczór na przyjęciu u sąsiadów, Cynthii i Grahama Stillwellów, co pół godziny kontrolując swoją sześciomiesięczną córeczkę, Corę, przebywającą w tym czasie w ich domu. Pomimo tych środków ostrożności po powrocie z przyjęcia odkrywają, że ich dziecko zniknęło. Zawiadamiają o zdarzeniu policję, która jeszcze tej samej nocy rozpoczyna dochodzenie pod kierownictwem detektywa Rasbacha. W trakcie śledztwa wychodzą na jaw długo skrywane tajemnice Contich, które utwierdzają policjantów w przekonaniu, że aby rozwiązać zagadkę zniknięcia Cory powinni dokładnie przyjrzeć się jej rodzicom. Rasbach zakłada, że dziecko mogło zostać zamordowane, ale nie wyklucza również porwania dla okupu. Kiedy okazuje się, że Marco feralnej nocy obściskiwał się z Cynthią Stillwell, a cierpiąca na depresję poporodowa Anne w przeszłości miała poważne problemy, z których nie zwierzyła się mężowi, Rasbach nabiera pewności, że ich małżeństwo nie jest tak cudowne, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

„Para zza ściany” to pierwszy dreszczowiec w pisarskiej karierze Shari Lapeny, byłej pani adwokat i nauczycielki języka angielskiego, o którym można chyba powiedzieć, że zyskał międzynarodową sławę. W Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Wielkiej Brytanii stał się prawdziwym hitem literackim, wychwalanym zarówno przez wielu zwykłych czytelników oraz krytyków, jak i innych pisarzy. Spotkałam się nawet z opiniami forsującymi przekonanie, że thriller psychologiczny Lapeny zasługuje na uwagę branży filmowej, że powinien zostać przeniesiony na ekran. I w sumie wziąwszy pod uwagę poczytność „Pary zza ściany” wydaje się, że takowe przedsięwzięcie miałoby dużą szansę na osiągnięcie komercyjnego sukcesu. Inna sprawa, czy znalazłaby się ekipa filmowa, która potrafiłaby oddać na na ekranie ducha tej książki... Jakoś w to wątpię.

Osobom, które oglądały film Davida Farra zatytułowany „The Ones Below” pierwsze stronice „Pary zza ściany” powinny się z nim skojarzyć. Wszak akcję książki, podobnie jak we wspomnianym obrazie, zawiązuje kameralne przyjęcie dla czterech osób, złożonych z dwóch sąsiadujących ze sobą par. Tak samo, jak w produkcji Farra autorka początkowo stara się uczulić odbiorców na znajomych głównych bohaterów, zasugerować, że coś może być z nimi nie w porządku. Czyni to z perspektywy Anne Conti, kobiety zmagającej się z problemami psychicznymi, a więc należy wziąć poprawkę na to, że może mieć nieco spaczony ogląd sytuacji - nieobiektywny, podyktowany wyłącznie emocjami, nie faktami. Lapena pozostawia więc w gestii czytelnika rozstrzygnięcie, czy należy zaufać Anne i dopatrywać się czegoś niewłaściwego w zachowaniu Cynthii i Grahama. Kobieta jest przekonana, że jej niegdysiejsza przyjaciółka, Cynthia, próbuje uwieść jej męża, że jej postawa względem niego jest bardzo prowokacyjna, co ku jej irytacji wcale nie przeszkadza Marco, a wręcz sprawia mu dużą przyjemność. Tymczasem Graham w jej mniemaniu jest zbyt bierny, jakby ślepy na zachowanie swojej żony, co chyba prowadzi ją do konkluzji, że jest typem człowieka całkowicie podporządkowanego swojej wybrance, czytelników natomiast powinno to zachęcić do dogłębniejszego analizowania jego postawy. Jestem jednak przekonana, że podczas pierwszej partii powieści nie zdołają przedrzeć się przez domniemaną zasłonę pozorów spowijającą Stillwellów, że nie zdążą wniknąć w ich postacie na tyle, żeby przynajmniej wydedukować, czy w ogóle stanowią jakieś zagrożenie dla głównych bohaterów. Nie będziemy mieli tej szansy, ponieważ Lapena nie przeciąga portretu kolacji u Stillwellów, błyskawicznie przechodząc do wątku przewodniego „Pary zza ściany”. Czyli motywu porwania bądź zamordowania dziecka, ostatnimi czasy cieszącego się sporą popularnością na rynku literackim – wystarczy chociażby wspomnieć takie powieści, jak „Dziewięć dni” Gilly Macmillan i „Gdzie jest Mia?” Alexandry Burt. Shari Lapena wyłuszcza fabułę swojego utworu z perspektywy kilku bohaterów, operując prostym, acz zaskakująco treściwym słownictwem, koncentrując się głównie na emocjach targających kluczowymi postaciami tej diabelnie dramatycznej historii. Bo czyż dla kochających rodziców może być coś gorszego niż zniknięcie ich jedynego dziecka i to w dodatku spowodowane niewystarczającą przezornością z ich strony? Anne i Marco są świadomi swojego błędu, dzięki nieskomplikowanym warsztatowo, ale i tak niezwykle plastycznym opisom autorki możemy wręcz odczuć na własnej skórze, z jak potężnym poczuciem winy się borykają. Jak bardzo żałują, że odważyli się zostawić sześciomiesięczną córeczkę samą w domu i ograniczyć środki ostrożności jedynie do doglądania jej co pół godziny i zabrania ze sobą elektronicznej niani. Ich samopoczucia nie poprawiają niewygodne pytania detektywa Rasbacha, prowadzącego sprawę zniknięcia ich córeczki - jego insynuacje świadczące o tym, że znaleźli się w kręgu podejrzanych. Wydarzenia mające miejsce w domu Contich tuż po odkryciu nieobecności Cory są dosłownie przeładowane emocjami, autentycznie przytłaczają ogromem nieszczęścia, jakie dotknęło młodą parę. Zapoznając się z, jak można sądzić, kompleksowym obrazem procesów myślowych zachodzących w ich głowach w końcu tak samo jak oni dochodzimy do przekonania, że Rasbach traci czas skupiając swoje podejrzenia na Anne i Marco. Co więcej, szybko powinniśmy dojść do przekonania, że detektyw dokłada nieszczęsnej parze niepotrzebnych cierpień, że zdaje się w ogóle nie brać pod uwagę możliwości, iż rodzice Cory nie odpowiadają za porwanie bądź śmierć dziewczynki. A kiedy już utwierdzimy się w tym zapatrywaniu, Lapena zacznie obnażać tajemnice Marco i Anne, które zburzą wyklarowany na początku obraz młodego, szczęśliwego małżeństwa, niemającego większych problemów, poza depresją poporodową Anne i chwilą słabości Marco zaistniałą podczas przyjęcia u Stillwellów tej feralnej nocy, kiedy zaginęła ich córeczka. Pytanie tylko, czy sekrety jakie wywodząca się z majętnej rodziny Anne od lat skrywa przed mężem mogą jakoś wiązać się ze zniknięciem Cory? Czy rzeczywiście mogła skrzywdzić własną córkę i wyprzeć ten czyn z pamięci? I czy pragnący ustrzec ją przed konsekwencjami Marco mógł, jak podejrzewa Rasbach, pozbyć się ciała Cory i zatrzeć wszelkie ślady zbrodni? A może prawda jest dużo bardziej złożona, może jednak rodzice nie mieli nic wspólnego z zaginięciem dziewczynki. Może nasze początkowe odczucia w stosunku do nich były trafne, a Lapena „wywlekając na światło dzienne” ich długo skrywane tajemnice próbuje jedynie namieszać nam w głowach, ukryć tożsamość prawdziwego sprawcy. Którą zaskakująco zdradza mniej więcej w połowie powieści (!), tym samym odchodząc od wyświechtanego schematu budowania kryminalnej intrygi. I choć wydaje się to nieprawdopodobne tym zabiegiem znacznie komplikując fabułę książki.

Każdy coś udaje i każdy udaje kogoś, kim w ogóle nie jest. Cały świat zbudowany jest na kłamstwach i oszustwie.”

Kiedy zapoznawałam się z niezwykle emocjonującymi wstępnymi przesłuchaniami Contich przez Rasbacha musiałam nieustannie zmagać się z pokusą zajrzenia na ostatnie strony, bo ciekawość dosłownie zżerała mnie od środka. Na szczęście nie uległam owym zgubnym podszeptom i radzę wszystkim ciekawskim wytrwać w silnym postanowieniu stopniowego odkrywania prawdy, ponieważ tylko wówczas można w pełni docenić złożoność tej historii, tak w warstwie psychologicznej, jak i kryminalnej. Jeśli chodzi o tę drugą sferę to radzę nie oczekiwać oddanego w najdrobniejszych szczegółach policyjnego śledztwa, bo szczerze powiedziawszy Lapena z czasem zaczyna spychać Rasbacha i jego zespół na dalszy plan, koncentrując się głównie na małżeństwie Contich, którzy starają się odzyskać córkę, tak naprawdę nie wiedząc nawet czy Cora nadal żyje. I dobrze, że zdecydowała się zmarginalizować udział policjantów, bo w zestawieniu z wprawnie dawkowanymi tajemnicami skrywanymi przez głównych bohaterów, z których każde kolejne wprawia w coraz większe zdumienie, tradycyjne dochodzenie policji (zawiązane całkiem dokładnie, ale z czasem przybliżane głównie w krótkich fragmentach) wypada mało spektakularnie, żeby nie rzec trywialnie. Za to emocje kłębiące się w domu Contich, ich coraz bardziej pogarszające się wzajemne relacje i coraz bardziej zaskakujące fakty z ich dotychczasowego życia sprawiają, że autentycznie nie sposób oderwać się od lektury, w oczekiwaniu na kolejne zdumiewające rewelacje. A każda następna zmusza czytelnika do zweryfikowania wszystkich wcześniejszych domysłów, do obrania zupełnie innej ścieżki interpretacyjnej i szukania odpowiedzi w innym kręgu podejrzanych. Tychże nie ma wcale wielu, bo podobnie jak ograniczone przestrzenie, na które składa się świat przedstawiony „Pary zza ściany” tak i liczba bohaterów została dalece zawężona. I szczerze mówiąc aż nie mogłam wyjść z podziwu nad tym, że debiutującej w tym gatunku pisarce udało się na tak kameralnym polu ukuć tak wielce złożoną intrygę, której prawdziwej istoty nie potrafiłam się domyślić bez jej wyraźnej pomocy. I co równie ważne Shari Lapenie udało się nie wpaść w tani melodramatyzm, bo w takich historiach nietrudno przedobrzyć. W przypadku powieści silnie skupiających się na sferze psychologicznej zawsze istnieje ryzyko, że jej autor z czasem osunie się w tkliwy sentymentalizm, tym samym przestając szokować coraz to wymyślniejszymi zwrotami akcji, a zaczynając gubić się w meandrach emocji poprzez przesłodzenia bądź sztuczną egzaltację. U Lapeny nic takiego nie ma miejsca – widać, że autorka nade wszystko pragnęła sprostać wymaganiom spragnionych mocnych wrażeń czytelników, którzy nie mają cierpliwości do taniego sentymentalizmu i spodziewają się bezkompromisowych rozwiązań. I na takowe mogą liczyć, bo choć ja zdecydowałabym się na dużo mocniejszy finał i tak byłam zaskoczona, że początkująca pisarka zrezygnowała z bzdurnego happy endu, decydując się pozostawić czytelników z nieprzyjemnymi odczuciami i wnioskami.

„Para zza ściany” to prawdziwie elektryzująca powieść Shari Lapeny, która ma duże szanse zyskać miano najlepszego thrillera psychologicznego 2016 roku i która powinna otworzyć początkującej w tym gatunku pisarce drogę do wielkiej kariery. Bo taka wirtuozeria, tak umiejętne posługiwanie się słowem i wręcz przeogromna znajomość prawideł rządzących się tym gatunkiem, łatwość budowania suspensu i pogrywania na skrajnych emocjach odbiorców zasługują na najwyższe uznanie. Przynajmniej z mojego punktu widzenia, bo jak zawsze nie mogę mieć pewności, że absolutnie każdy wielbiciel literackich dreszczowców odnajdzie się w tej propozycji. Według mnie to prawdziwe powieściowe objawienie, ale to przecież tylko moje skromne zdanie... niekoniecznie każdy się pod nim podpisze.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 27 października 2016

„Kto widział jej śmierć?” (1972)

W 1968 roku mała dziewczynka zostaje zamordowana we Francji przez osobę skrywającą swoją twarz za czarną woalką. W 1972 roku mała Roberta Serpieri odwiedza ojca, rzeźbiarza Franco, w Wenecji. Po kilku dniach pobytu w nowym miejscu zostaje zamordowana przez nieuchwytnego osobnika, który najprawdopodobniej odpowiada również za śmierć innej dziewczynki pochodzącej z Wenecji. Wbrew sprzeciwom żony Elizabeth, Franco postanawia sam odnaleźć mordercę ich córki. Jednak osoby zamieszane w tę sprawę zaczynają padać ofiarami zabójcy, który w ten sposób stara się zminimalizować ryzyko schwytania.

Włosko-monakijski obraz z nurtu giallo w reżyserii Aldo Lado zatytułowany „Kto widział jej śmierć?” jest mniej znanym szerokiej opinii publicznej reprezentantem tego podgatunku, czego nie można powiedzieć o miłośnikach tego odłamu kinematografii grozy. W tych kręgach produkcja Lado jest doskonale znana i doceniana głównie za oprawę audiowizualną, ale znalazły się również głosy chwalące warstwę fabularną, pomimo albo właśnie dzięki jej schematyczności. Za scenariusz odpowiadali Francesco Barilli, Massimo D'Avak, Ruediger von Spies oraz sam Aldo Lado i nie da się ukryć, że nie zamierzali niczego nadmiernie komplikować, stawiając raczej na prostotę. „Kto widział jej śmierć?” często jest porównywany do późniejszego filmu pt. „Nie oglądaj się teraz”. Spotkałam się nawet z opiniami głoszącymi, że jakoby twórcy tego obrazu inspirowali się dziełem Aldo Lado, ale biorąc pod uwagę fakt, że to adaptacja opowiadania Daphne du Maurier pierwotnie wydanego wcześniej, bo w 1971 roku, jeśli już miałabym posądzić kogoś o wzorowanie się innym utworem to postawiłabym raczej na scenarzystów „Kto widział jej śmierć?”. Ale wstrzymam się od takich hipotez, bo zbieżności nie są aż tak charakterystyczne, żeby nie można było mówić o zwykłym przypadku. Możemy ich upatrywać przede wszystkim w miejscu akcji, ponurej Wenecji, i tragicznej śmierci córeczki głównych bohaterów, aczkolwiek zaistniałej w odmiennych okolicznościach.

Początkowe partie „Kto widział jej śmierć?” nastrajają na kawał naprawdę klimatycznego, silnie trzymającego w napięciu kina grozy, głównie za sprawą nastrojowego miejsca akcji, ale również dzięki wykorzystaniu zmyślnych trików operatorskich okraszonych niezapomnianą ścieżką dźwiękową. Skąpane we wszelkich odcieniach szarości wąskie weneckie uliczki, przy których w zwartych szeregach stoją stare, obdrapane budynki i długie kanały pełne brudnej wody robią naprawdę posępne wrażenie, przez co stają się wręcz idealną areną dla makabrycznych wydarzeń. Z ponurych zdjęć przebija swoisty pierwiastek niesamowitości, z szarości emanuje przytłaczająca aura zagrożenia, ale wprowadzając widzów we właściwą akcję filmu twórcy nie poprzestają na tego rodzaju sygnalizowaniu niebezpieczeństwa. Aby uwypuklić złowieszczy wydźwięk wstępnych scen raczą odbiorców kilkoma sekwencjami jasno dającymi do zrozumienia, że ktoś czyha na życie małej rudowłosej Roberty Serpieri. Nie sposób jednak dostrzec oblicza prześladowcy (wyłączając jego oczy w paru migawkach), gdyż owe ustępy sfilmowano z perspektywy mordercy, skrywającego swoją twarz za czarną woalką, dzięki czemu uraczono nas całkiem pomysłowymi zdjęciami z lekka przysłoniętymi delikatnym materiałem. Każda manifestacja tajemniczego osobnika została podkreślona wprost niebywale szarpiącymi nerwy swego rodzaju chóralnymi zaśpiewami i mrożącymi krew w żyłach dźwiękami skomponowanymi przez niezastąpionego Ennio Morricone. Które to swoją drogą miały największą zasługę w budowaniu klimatu nieznośnego zagrożenia – większą nawet od oprawy wizualnej. Dosłownie wszystkie sekwencje obrazujące powolne zbliżanie się mordercy do rudowłosej dziewczynki autentycznie „wbijają w fotel”, zmuszając widza do bezsilnego wpatrywania się w zapowiedzi tragedii, która prędzej czy później musi nastąpić. Po kilku zmyłkach (znacznie podnoszących poziom adrenaliny we krwi, ale finalnie pozwalających nam odetchnąć z ulgą) spodziewane morderstwo Roberty w końcu się dokonuje, co jest przyczynkiem do zawiązania wątku kryminalnego, nieodzownego w nurcie giallo. Z mojego punktu widzenia mającego zarówno swoje wzloty, jak i upadki. Kiedy ojciec Roberty, rzeźbiarz Franco, dowiaduje się, że przed rokiem w Wenecji miało miejsce podobne zabójstwo również rudowłosej dziewczynki, nabiera podejrzeń, że w mieście grasuje wielokrotny morderca, którego tutejsza policja nie jest w stanie schwytać. A możliwe nawet, że śledczy nie dostrzegają związku pomiędzy tymi dwiema zbrodniami. Gnębiony wyrzutami sumienia za śmierć córki i pragnący aby sprawca poniósł zasłużoną karę, rozpoczyna więc własne dochodzenie. To właśnie jego, a nie policji, dążenie do zdekonspirowania mordercy dane nam będzie śledzić i to właśnie dzięki jego determinacji dowiemy się, że podejrzanych jest całkiem sporo. Franco dociera między innymi do prawnika, o którym krążą plotki, że znajduje upodobanie w molestowaniu dzieci, wpływowego Serafiana, z którym do tej pory pozostawał w dobrych stosunkach i jego kochanki. Gdzieś w tle przewija się kilka innych person, którzy mogą wzbudzać podejrzenia widzów, ale Franco koncentruje się przede wszystkim na trzech wyżej wymienionych postaciach. George Lazenby wcielający się w jego rolę wypadł bardzo wiarygodnie, zresztą tak samo jak odtwórczyni jego żony Elizabeth, Anita Strindberg, ale ich doskonałe kreacje nie były w stanie zatrzymać monotonii wkradającej się w środkową partię filmu. W niektóre sekwencje, głównie te bazujące na długich konwersacjach mężczyzny z kilkoma osobami, jak się wydaje zamieszanymi w sprawę. Miałam wrażenie, że podczas tych przeciągających się rozmów napięcie wyparowywało, choć ponura oprawa wizualna była widoczna przez cały czas.

Aldo Lado chyba zdawał sobie sprawę, że dochodzenie Franco co jakiś czas traci rozpęd, bo gdy tylko zaczynało dopadać mnie znużenie wprowadzał w akcję tajemniczego osobnika, który wedle słów kilku świadków najpewniej jest starszą damą noszącą się na czarno. A ściślej ożywiał akcję jego krwawym procederem mającym uniemożliwić wszystkim zainteresowanym dotarcie do jego osoby. No dobrze, przesadziłam z tym „krwawym”, bo tak na dobrą sprawę w „Kto widział jej śmierć?” pojawia się niewiele posoki, w dodatku kolorystycznie mało przekonującej (zbyt blady odcień czerwieni), o szczegółowym portretowaniu odniesionych ran już nie wspominając. Ale niski poziom odstręczającej brutalności w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzał, bo niniejszy niedostatek w całości zrekompensowała mi paraliżująca ścieżka dźwiękowa i profesjonalna praca operatorów, którzy samym długimi najazdami kamer na przerażone, konające ofiary i zmyślnymi kątami ich nachylenia sprawili, że wszystkie sceny mordów śledziłam w stanie wzmożonego napięcia emocjonalnego. Co ciekawe o prawdziwy artyzm w kwestii budowania klimatu zagrożenia otarli się podczas sekwencji całkowicie pozbawionej krwi. Rzecz ma miejsce w mieszkaniu Franco, w którym w tym momencie przebywa jedynie jego przestraszona żona. Do czasu, bo nagle odkrywa, że nie jest sama, że w środku jest ktoś jeszcze - jak dowiadujemy się z kilku migawek ktoś noszący czarne rękawiczki i napełniający wannę wodą, w której w domyśle ma zostać utopiona Elizabeth. Ta długa, znakomicie grająca na emocjach sekwencja moim zdaniem przebija wszystkie inne pojawiające się w środkowej części „Kto widział jej śmierć?”, aczkolwiek trochę jej brakuje do wstępnych zwiastunów niebezpieczeństwa z udziałem Roberty. Przy czym wydaje się o niebo lepsza od finalnego starcia, które może i wypadłoby bardziej niepokojąco, gdyby nieco je wydłużyć, rozbudować pościg śladami kobiety i rzecz jasna gdybym już dużo wcześniej nie rozszyfrowała tożsamości sprawcy. Choć szczerze powiedziawszy miałam jeszcze jednego podejrzanego, UWAGA SPOILER a raczej podejrzaną. Mowa o kochance Franco, która wzbudziła moją nieufność poprzez szybkie „zejście ze sceny”. Twórcy pokazali ją jedynie na początku i potem jakby o niej zapomnieli, co kazało mi domniemywać, że może odpowiadać za śmierć Roberty. Ale swoje podejrzenia dzieliłam pomiędzy nią a jak się okazało rzeczywistym sprawcą. Wolałabym jednak, żeby scenarzyści wybrali kochankę Franco, co też zaskakujące by nie było, ale jawiłoby się chyba bardziej dramatycznie KONIEC SPOILERA.

„Kto widział jej śmierć?” nie jest najlepszą produkcją wpisującą się w nurt giallo, jaką do tej pory obejrzałam, choć nie widziałam ich dużo. Ale pomimo kilku nieprzyjemnych zastojów w akcji, które sprawiają wrażenie, jakby scenarzystom zabrakło inwencji, nie żałuję czasu poświęconego na seans tego obrazu. Bo warto było trochę pocierpieć podczas wspomnianych ustępów dla tak znakomitej oprawy audiowizualnej i paru niebywale trzymających w napięciu, doskonale zrealizowanych sekwencji, które moim zdaniem udowadniają, że wcale nie potrzeba hektolitrów posoki i mnóstwa odstręczających efektów specjalnych, żeby rozbudzić żywsze emocje u spragnionego mocnych wrażeń odbiorcy. Dlatego mimo wszystko polecam tę produkcję wielbicielom kina grozy, ze szczególnym wskazaniem na długoletnich fanów giallo, którym jakimś cudem umknął ten tytuł.

wtorek, 25 października 2016

„Dom umęczonych dusz” (2016)

Amanda, jej mąż i syn zostają zamordowani we własnym domu przez mężczyznę, który sam oddaje się w ręce policji. Siostra Amandy, Julia, dziennikarka pisząca o nieruchomościach, po pogrzebie ponownie udaje się na miejsce zbrodni wraz z zaprzyjaźnionym policjantem, Gradym. Na miejscu odkrywają, że ktoś rozebrał pokój, w którym doszło do zbrodni, co wydaje się Julii bardzo podejrzane. W kolejnych dniach kobieta odnajduje kilka innych nieruchomości pozbawionych pomieszczeń, w których w przeszłości miało miejsce jakieś makabryczne wydarzenie. Rozmowa z mordercą jej bliskich uświadamia Julii, że owe zagadkowe incydenty łączą się z małym miasteczkiem, z którego pochodzi. Postanawia więc poszukać odpowiedzi w tym nieprzyjaznym dla przyjezdnych miejscu.

Nazwisko Darrena Lynna Bousmana powinno być doskonale znane wielbicielom kina grozy, ponieważ już od dłuższego czasu realizuje się w tym gatunku. Wyreżyserował między innymi drugą, trzecią i czwartą część „Piły”, „Powrót zła”, „The Barrens” oraz „11:11:11. Liczbę przeznaczenia”, pracując również nad scenariuszami między innymi paru wymienionych produkcji. „Dom umęczonych dusz” Bousman reżyserował w oparciu o scenariusz początkującego w pełnym metrażu, Christophera Monfette'a, który z kolei wzorował się na serii komiksów zainicjowanej przez Darrena Lynna Bousmana – pierwszy numer ukazał się w Stanach Zjednoczonych w 2010 roku. Mimo chłodnego przyjęcia „Domu umęczonych dusz” przez amerykańską opinię publiczną pojawiły się informacje, że planuje się wypuszczenie jego sequela, który przede wszystkim skupiałby się na sylwetce znanego z jedynki antagonisty.

Z kilku wypowiedzi osób angażujących się w ten projekt wnioskuję, że są pełni entuzjazmu, że naprawdę wierzą, iż uda im się stworzyć serię horrorów, która da światu złoczyńcę mogącego stanąć w jednym rzędzie z Michaelem Myersem i Jasonem Voorheesem. No cóż, na deficyt optymizmu na pewno narzekać nie mogą, obawiam się jednak, że srogo się zawiodą. Recz jasna jeśli kolejne odsłony (zakładając, że takowe w ogóle powstaną) będą poziomem zbliżone do „Domu umęczonych dusz”. Główną rolę w tym... hmm... tworze powierzono Jessice Lowndes. I w moim pojęciu jest ona jednym z nielicznych pozytywów owej produkcji. Aktorka dysponuje na tyle dobrym warsztatem, żeby obserwowanie jej wysiłków nie wywoływało swoistego dyskomfortu, aczkolwiek co poniektórych widzów mogą razić jej miejscowe raptowne zmiany nastroju. A ściślej błyskawiczne „przepoczwarzanie się” ze zdruzgotanej, zalanej łzami istotki w przepełnioną czystą wściekłością ofiarę niecnych knowań czarnego charakteru. Lowndes partneruje Joe Anderson, wcielający się w rolę detektywa z wydziału zabójstw, Grady'ego, w kreacji którego nie zauważyłam większych uchybień, aczkolwiek nie da się ukryć, że scenarzysta nieco zmarginalizował tę postać. Tak jakby przez większą część seansu Grady miał być jedynie „tłem” dla głównej bohaterki, swego rodzaju ozdobą. Czyli innymi słowy odwrócono znaną głównie z kilku sensacji i thrillerów tendencję do wykorzystywania przedstawicielki płci pięknej w roli swoistego ozdobnika pierwszoplanowego mężczyzny. Nie przeszkadzało mi to zbytnio, bo z dużą przyjemnością patrzyło mi się na Julię, nie tylko przez wzgląd na udaną kreację Lowndes, ale również dzięki silnej, intrygującej osobowości tej postaci. Główna bohaterka jest dziennikarką zajmującą się nieruchomościami, która marzy o zajmowaniu się sprawami kryminalnymi. W sferze zawodowej może poszczycić się dużymi ambicjami, upartym dążeniem do obranego celu, ale jej życie prywatne jest raczej ubogie. Ogranicza się jedynie do kontaktów z siostrą i jej rodziną, gdyż Julia postanowiła nie zakładać własnej familii, odrzucając nawet zaloty detektywa Grady'ego, którego zauważalnie darzy głębokim uczuciem. Fabułę dynamizuje początkowe potrójne morderstwo bliskich głównej bohaterki, tak samo jak pozostałe tego typu ustępy bardzo oszczędnie podchodzące do wizualizacji makabry. I w sumie dobrze, bo kilka szybkich migawek wystarczyło, aby porazić mój wzrok różową (nie czerwoną) substancją imitującą posokę. W każdym razie w warstwie tekstowej „Dom umęczonych dusz” wykazał się iście bezkompromisowym wstępem, dającym nadzieję na prawdziwie bezpardonowe, nieugrzecznione kino grozy, które będzie przede wszystkim bazować na silnych emocjach. Chciałoby się, żeby tak było, ale po wstępnym uderzeniu w postaci potrójnego brutalnego mordu przychodzi pora na standardowe śledztwo, w ogólnym zarysie poruszające się w ramach thrillera, ale w szczegółach urozmaicone nutką niesamowitości. Motywu paranormalnego upatruje się w zagadkowych kradzieżach pomieszczeń, w których w przeszłości miały miejsce jakieś makabryczne wydarzenia. Ktoś „wynosi” z nieruchomości owe pokoje, aby wykorzystać je do jakichś niecnych celów. Jakich - dowiemy się na końcu. Moim zdaniem na swoje nieszczęście, bo szczerze powiedziawszy już dawno nie spotkałam się z tak infantylnym pomysłem – oryginalnym, to na pewno, ale czy inteligentnym albo chociaż niewywołującym śmiechu? Tutaj bym polemizowała. Ale tak to już jest, jak za wszelką cenę pragnie się wymyślić coś innowacyjnego, a nie dysponuje się bogatą wyobraźnią – na ogół takie dążenia kończą się niepotrzebnym przekombinowaniem, które w tym przypadku „osuwa się w otchłań” komizmu. 

Abstrahując jednak od końcowych partii „Domu umęczonych dusz” (które tak na marginesie uraczą nas również nieudolnymi, wręcz wpadającymi w animację efektami komputerowymi oraz bez cienia ironii naprawdę udanym finałem) i przechodząc do śledztwa Julii, wspieranej przez detektywa Grady'ego trudno nie zauważyć licznych, nudnych przestojów. Twórcom udałoby się uniknąć monotonii, gdyby na początku nie poprzestali jedynie na tajemniczych incydentach z pomieszczeniami, w których niegdyś doszło do jakichś tragedii i pokusili się o kilka innych ciekawych tropów bądź zwyczajnie skrócili te sekwencje, a później bardziej zdecydowanie wygenerowali klimat spowijający małe, senne miasteczko wydłużając owe ustępy. Jedyne, co w moim mniemaniu im wyszło, jeśli chodzi o warstwę wizualną to dbałość o atmosferę rodem z filmów noir, widoczną już wcześniej, ale spotęgowaną dopiero podczas pobytu Julii, a później również Grady'ego w domu starszej kobiety mieszkającej w podejrzanym miasteczku, w którą wcieliła się jak zwykle znakomita Lin Shaye. Wystrój jej domu, mnóstwo staroci, wprowadza przyjemną aurę retro. Szkoda tylko, że w warstwie tekstowej nic ciekawego z tego nie wynika. Chyba, że za ciekawe uznać grzechy mieszkańców popełniane (teraz i w przeszłości) pod wpływem demonicznego kaznodziei, Jebediaha Crone'a (niezła kreacja Daytona Calliego). Nie sądzę jednak, żeby tak szczątkowo ujęty, wyświechtany motyw szaleńca manipulującego „zagubionymi owieczkami” zachwycił długoletnich miłośników kina grozy. Pomijając na poły zabawną, a na poły żałosną końcówkę „Domu umęczonych dusz” najbardziej mam za złe Bousmanowi i jego ekipie brak dbałości o złowieszczy, małomiasteczkowy klimat w dalszej części seansu. Ilekroć w horrorach wykorzystuje się tego typu hermetyczną scenerię, jakąś stroniącą od reszty świata niewielką społeczność, skrywającą mroczne tajemnice oczekuję od twórców przede wszystkim nieśpiesznego budowania atmosfery wyalienowania i zaszczucia oddanej w ciemnej kolorystyce. Co prawda operatorzy i oświetleniowcy uraczyli mnie kilkoma mrocznymi zdjęciami, parę razy eksperymentując nawet z ciekawym nachyleniem kamer, nasuwającymi na myśl zachwianie rzeczywistością, a pod koniec montażyści zaoferowali mi kilka udanych szybkich przejść, ale to nie wystarczyło, żebym mogła w pełni wtopić się w świat przedstawiony. Nie czułam wyobcowania protagonistów, a widmo zagrożenia, jakie nad nimi zawisło, z chwilą pojawienia się w miejscu, w którym wszystko się zaczęło nie zdążyło się należycie wykrystalizować, bo twórcy w swojej mądrości uznali, że nie warto dłużej portretować ich pobytu w miasteczku, z dbałością o potęgowanie napięcia i atmosfery zaszczucia, że najlepiej jak najszybciej przejść do efekciarskiej końcówki. A wystarczyło skrócić sekwencje rozgrywające się w mieście i wydłużyć pobyt protagonistów w miasteczku – to na pewno nie zrobiłoby z tego filmu arcydzieła, ale może przynajmniej na początku uniknęłabym nudy, a później nie miałabym tak dużego poczucia niedosytu.

Nie wykluczam, że „Dom umęczonych dusz” znajdzie swoich entuzjastów, ludzi gustujących w takich (moim zdaniem nadmiernie wydumanych) pomysłach i tego rodzaju narracjach, ale nie sądzę, żeby takich osób było wiele. Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby najnowszy projekt Darrena Lynna Bousmana mógł dostarczyć szerokiej grupie odbiorców niezapomnianej rozrywki, nie wspominając już o jakimś jego wpływie na cały gatunek, choć z niektórych wypowiedzi twórców „Domu umęczonych dusz” można wnioskować, że taki cel im przyświecał... pobożne życzenie.

poniedziałek, 24 października 2016

Brian Freeman „Lodowata pustka”

Porucznik Jonathan Stride po powrocie do domu znajduje w szafie przerażoną szesnastoletnią dziewczynę, Catalinę Mateo, która utrzymuje, że ktoś chce ją zabić. Przed dziesięcioma laty Cat straciła rodziców. Śmierć jej matki, Michaeli, Stride uważa za swoją osobistą porażkę, ponieważ pomimo starań nie udało mu się ochronić jej przed agresywnym ojcem Cataliny. Ta wciąż dręcząca porucznika sprawa z przeszłości wpływa na jego decyzję, aby pomóc nastolatce, wbrew podejrzeniom podlegającej mu Maggie Bei, która próbuje mu uświadomić, że Cat nie można ufać. Prostytuująca się, spędzająca dużo czasu na ulicy szesnastolatka przed dziesięcioma laty słyszała, jak umierała Michaela, dźgana nożem przez jej ojca, który po wszystkim popełnił samobójstwo. Teraz dziewczyna dba, aby zawsze mieć przy sobie jakieś ostre narzędzie, co jest pierwszym elementem, który wzbudza podejrzenia Maggie. Śledztwo śladami jej prześladowcy zawiązane przez Jonathana Stride'a ujawnia kolejne fakty, mogące świadczyć na niekorzyść dziewczyny, ale nie można również wykluczyć, że rzeczywiście stała się celem niebezpiecznego osobnika.

Amerykański pisarz, Brian Freeman, wsławił się przede wszystkim serią thrillerów o poruczniku Jonathanie Stridzie. Po pięciu tomach opublikował dłuższe opowiadanie oraz krótką powieść wchodzące w skład cyklu, po czym wrócił do zwyczajowych gabarytów w „Lodowatej pustce”, która jeśli liczyć wcześniejsze dwa utwory jest ósmą odsłoną przygód Jonathana Stride'a. W Stanach Zjednoczonych ukazała się już dziewiąta część zatytułowana „Goodbye to the Dead”, ale na polskojęzyczne wydanie fani prozy Briana Freemana będą musieli jeszcze trochę poczekać. „Lodowata pustka” została bardzo dobrze przyjęta przez krytyków, co zważywszy na ich entuzjastyczne opinie o pozostałych tomach wchodzących w skład tej serii nie powinno nikogo zaskoczyć. Mnie natomiast nie pozostaje nic innego jak podpisać się pod wszystkimi pozytywnymi uwagami pod adresem niniejszej powieści.

Charakterystycznymi elementami twórczości Briana Freemana są zawiłe intrygi kryminalne i swoiste manipulowanie czytelnikiem, co upodabnia go do Jeffery'ego Deavera. Aczkolwiek w przeciwieństwie do wspomnianego kolegi po piórze, twórca między innymi literackiej serii o poruczniku Jonathanie Stridzie nie przeprowadza odbiorców swoich powieści przez szczegółowy proces badania dowodów, zamiast tego wręcz obsesyjnie dbając o psychologiczny wymiar swoich fabuł. Nie inaczej jest w „Lodowatej pustce”. Kiedy wraz z głównym bohaterem odkrywamy detale z życia szesnastoletniej Cataliny Mateo stopniowo nabieramy przekonania, że Brian Freeman nie zamierzał tworzyć jednowymiarowej postaci drugoplanowej, której udział byłby zredukowany do nadawania tempa akcji w odpowiednich momentach, co jest dosyć często spotykaną słabością tego typu powieści. Briana Freeman nie idzie jednak śladami wielu swoich kolegów po fachu i nie zaniedbuje portretu osobowościowego małoletniej ofiary, szukającej pomocy u doświadczonego policjanta. Co więcej, nie ogranicza jej roli jedynie do rangi poszkodowanej, nie tylko starając się zmusić czytelnika, aby jej współczuł, ale żeby również z dużą dozą nieufności spoglądał na jej osobę. Na początku dostajemy więc obraz zagubionej nastolatki ujęty z perspektywy dwóch śledczych, Jonathana Stride'a i Maggie Bei. Ten pierwszy obdarza Catalinę Mateo dużym zaufaniem, wierząc w przedstawioną przez nią wersję wydarzeń, w której to z jakiegoś powodu stała się celem tajemniczego mężczyzny. Według Maggie na jego osąd może wpływać niegdysiejsza bliska znajomość z matką dziewczyny, Michaelą oraz pragnienie choćby częściowego odkupienia swoich win (z jego punktu widzenia, bo oceniając tę sytuację chłodnym okiem nie sposób nie dojść do wniosku, że Michaelę zawiódł system, a nie Stride). Długoletnia podwładna porucznika nie zmaga się z wyrzutami sumienia, dlatego jak sądzi potrafi bardziej obiektywnie spoglądać na tę sprawę, nie pozwala, aby niegdysiejsza tragedia rodzinna rzutowała na ocenę szesnastolatki. Dlatego też w przeciwieństwie do Stride'a uważa za podejrzane zamiłowanie dziewczyny do ostrych narzędzi i zatajanie niektórych niewygodnych faktów z jej życia, które potoczyło się w doprawdy nieprzyjemnym dla niej kierunku. Właściwie już na początku powieści Brian Freeman zdradza, że zeznania Cat, utrzymującej, że ktoś stara się ją zabić najpewniej nie są jedynie imaginacją, czy zwykłym kłamstwem, że rzeczywiście komuś może bardzo zależeć na jej rychłym zgonie, ale to wcale nie sprawia, że automatycznie możemy spoglądać na nią jak na niewinną ofiarę. Autor wszak sukcesywnie podrzuca kolejne tropy być może świadczące o jakichś ukrytych motywach nastolatki - mogące wskazywać na realizację jakiegoś przemyślanego planu, który miałby doprowadzić do zguby Jonathana Stride'a. A z kilku retrospekcji wiemy, że dziewczyna ma mocny motyw, że nie byłoby niczego dziwnego w tym, gdyby za swoje krzywdy obwiniała policjanta, który nie zdołał ocalić jej matki. W „Lodowatej pustce” sprawa z przeszłości, sprzed dziesięciu laty odgrywa bardzo istotną rolę. To wówczas nastąpił zwrot w życiu Cataliny Mateo, początek jej koszmaru najpierw u boku krewnego jej ojca, a później na ulicy, gdzie za kilka dolarów sprzedawała własne ciało. Morderstwo jej matki mogło również zdestabilizować psychikę dziewczyny, o czym może świadczyć miłość jaką nadal darzy jej oprawcę i zarazem swojego ojca oraz przywiązanie do noży, pomimo tego, że właśnie takim narzędziem zadano śmiertelne rany jej rodzicielce. Na Jonathana Stride'a sprawa zabójstwa Michaeli Mateo również miała duży wpływ – na tyle silnie odcisnęła się na jego psychice, że mimo upływu dekady nadal męczą go wyrzuty sumienia, nadal obwinia się nie tylko za tragiczny los Michaeli, ale również nieszczęśliwą egzystencję jej córki. Przez pierwsze partie „Lodowatej pustki” Brian Freeman przeprowadza czytelnika w stanie właściwie nieustającej niepewności. Zaraz po tym, jak podrzuca jakiś trop świadczący o wyrachowaniu Cataliny, o jej niecnych zamiarach względem Stride'a, właściwie bez chwili zwłoki zaczyna sugerować istnienie jej prześladowcy, który może ponosić winę za śmierć ludzi, które weszły w jakiś kontakt z szesnastolatką. Dziewczyna sama zauważa, że wszyscy w jej otoczeniu umierają, ale Freeman z biegłością prawdziwego wirtuoza sprawia, że pomimo ewidentnej obecności tajemniczego mężczyzny podążającego jej śladem nie sposób przedwcześnie rozstrzygnąć, czy to rzeczywiście on sprowadził śmierć na znajomych Cat, czy raczej ona sama „nosi ich krew na rękach”.

Spotkałam się z opiniami na temat „Lodowatej pustki” mówiącymi, że arena wydarzeń rozgrywających się na kartach tej powieści oraz klimat, jakim Freeman osnuł całą złożoną intrygę przywodzi na myśl skandynawskie kryminały. I szczerze powiedziawszy nie sposób się z tym nie zgodzić. Bo choć akcję umiejscowiono w Duluth w stanie Minnesota, a nie w północnej Europie to nie można nie odczuć, że z poszczególnych stronic często tchnie swoisty chłód. I nie tylko dlatego, że autor sporo miejsca poświęca opisom zimowej scenerii – wspomniany chłód bije również z co poniektórych postaci, ukrywających swoje emocje przed innymi oraz trzymających w napięciu, wyłuszczonych z wręcz kliniczną, zimną precyzją ustępów bazujących na bezpośrednim zagrożeniu życia, najczęściej ujawniających się w postaci długich pościgów po przykrytych grubą warstwą śniegu, mroźnych rejonach Duluth. Ale nie tylko, bo równie emocjonalnie przyjmowałam kolejne rewelacje ze śledztwa prowadzonego przez Jonathana Stride'a, zwłaszcza zgłębianie przygnębiającego, brudnego i zdeprawowanego światka sutenerów, prostytutek oraz bogatych person wychodzących z założenia, że ich status społeczny gwarantuje im nietykalność i niczym nieskrępowane folgowanie swoim nawet najbardziej odrażającym zachciankom. Jak przystało na serię o Jonathanie Stridzie, Freeman nie zaniedbał również rysów psychologicznych czołowych postaci oraz szczegółowego zgłębiania ich wzajemnych relacji. Zdrada, jakiej Stride dopuścił się w stosunku do Sereny Dial ze swoją podwładną Maggie Bei skomplikowała stosunki tej trójki. Wspólne dochodzenie Jonathana i Sereny jest okazją do naprawienia ich związku, ale jednocześnie spycha trzecią uczestniczkę owego trójkąta poza nawias. Burzliwe relacje Maggie i Sereny oraz obustronne skrępowanie i zdystansowanie tej pierwszej w kontaktach z porucznikiem dodaje swoistego dramatycznego posmaczku ich dochodzeniu i jest kolejnym dowodem na to, że Brian Freeman doskonale odnajduje się w warstwie psychologicznej, wiedząc „za które sznurki pociągnąć”, żeby rozbudzić w czytelniku ciekawość i zaspokoić jego pragnienie obcowania ze złożonymi charakterologicznie, intrygującymi postaciami, których dzieje naprawdę chce się poznawać.

Opiniując „Lodowatą pustkę” wyszczególniłam tylko kilka wątków, pojawiających się na kartach tej powieści, ażeby nie odebrać potencjalnym odbiorcom tej pozycji radości z odkrywania coraz to ciekawszych i zaskakujących aspektów owej doprawdy zawiłej intrygi kryminalnej. I okazji do stopniowego zagłębiania się w psychikę kilku postaci, które angażuje w lekturę z taką samą siłą, jak szczegóły skomplikowanego policyjnego dochodzenia. Moim zdaniem „Lodowata pustka” udowadnia, że Brian Freeman nadal zasługuje na zaszczytne miano jednego z najlepszych autorów współczesnych literackich thrillerów, że nie ma zbyt wielu pisarzy specjalizujących się w tym gatunku, którzy mogliby się z nim równać. Dlatego też gorąco zachęcam wielbicieli dreszczowców do zapoznania się z tą pozycją, nawet jeśli nie zaznajomili się z pozostałymi odsłonami serii o Jonathanie Stridzie, bo fabułę sportretowano w taki sposób, aby nie mieli żadnych problemów ze zrozumieniem całości.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 22 października 2016

„The Neighbor” (2016)

John mieszka wraz z dziewczyną Rosie w miasteczku Cutter, gdzie trudni się przemytem, organizowanym przez jego wujka, szefa jednej z tutejszych grup przestępczych. Para zamierza niedługo na stałe opuścić Cutter w tajemnicy przed krewnym Johna. Ale w dzień planowanego wyjazdu, podczas chwilowej nieobecności ukochanego Rosie widzi, jak ich sąsiad Troy zabija młodego mężczyznę przed swoim domem. Kiedy po powrocie John nie zastaje Rosie postanawia przeszukać lokum sąsiada, wiedząc, że mężczyzna zajmuje się jakimiś szemranymi interesami i znajdując w swoim lokum ślad karzący mu podejrzewać Troya. W jego piwnicy znajduje pomieszczenie służące do przetrzymywania ludzi i odkrywa, że w tym procederze bierze udział większa liczba osób.

Marcus Dunstan zasłynął przede wszystkim jako reżyser „The Collector” i „The Collection” oraz współscenarzysta czwartej, piątej, szóstej i siódmej odsłony „Piły”. Jego najnowszy film, „The Neighbor”, powstał na kanwie scenariusza spisanego przez samego Dunstana i jego stałego współpracownika Patricka Meltona. Gatunkowo tegoroczne przedsięwzięcie obu panów najbardziej przystaje do thrillera, ale jak przypuszczam przez wzgląd na kilka krwawych ujęć klasyfikuje się go również jako horror, co zważywszy na duży umiar twórców w warstwie gore uważam za lekką przesadę.

Myślę, że dla poszukiwaczy wszelkich innowacji, czy chociażby jakichś zaskakujących rozwiązań fabularnych „The Neighbor” okaże się pozycją niemożliwą do zaakceptowania. Bo tak na dobrą sprawę w scenariuszu Marcusa Dunstana i Patricka Meltona nie przewidziano miejsca na żadne wbijające się w pamięć niespodzianki, stawiając wyłącznie na prostotę i wykorzystując schemat znany choćby z „The Collector”, aczkolwiek w znacznie ugrzecznionej odsłonie. Początkowych sekwencji nie przyjęłam ze zbytnim entuzjazmem tylko dlatego, że koncentrowano się na wątku przestępczości zorganizowanej – grupie przemytników, do której przynależy główny bohater, John, przekonująco wykreowany przez Josha Stewarta. Thrillery traktujące o wszelkiego rodzaju organizacjach przestępczych na ogól nie dostarczają mi żywszych emocji, ale zdecydowałam się przebrnąć przez niezachęcające pierwsze partie „The Neighbor”z dwóch powodów. Po pierwsze główni bohaterowie filmu wydawali mi się bardzo sympatyczni, nawet wziąwszy pod uwagę niechlubną profesję mężczyzny. Małomówny, ale konkretny John oraz niepozostająca w jego cieniu, mająca w sobie jakąś zadziorność Rosie (również bardzo dobrze wykreowana przez Alex Essoe), która znajduje upodobanie w obserwowaniu domu i podwórka sąsiada, Troya, przez lunetę na przekór Johnowi, który widzi w tym zwykłe wścibstwo. I w tym momencie przechodzimy do drugiego elementu, który skłonił mnie do dania szansy temu obrazowi, a mianowicie aluzji do motywu znanego choćby z „Okna na podwórze” i „Niepokoju” - w tychże produkcjach wykorzystano mocno emocjonujący przewodni wątek sąsiada czołowych postaci, skrywającego jakieś mroczne tajemnice. Miałam nadzieję, że Dunstan i Melton rozbudowali ten znany motyw w dalszych partiach „The Neighbor”, również decydując się zaserwować widzom mocno trzymające w napięciu widowisko o niebezpiecznym sąsiedzie, przez większość seansu obserwowanym przez głównych bohaterów, ale jak się okazało scenarzyści obrali inny kierunek. Wątek podglądactwa szybko został sfinalizowany podejrzeniem przez Rosie morderstwa młodego mężczyzny przed domem Troya (w którego zadowalająco wcielił się Bill Engvall). Zakończenie tego ustępu było zarazem początkiem innego rozgrywającego się w domu antagonisty, w czym widać naleciałości home invasion, ale nie w takiej odsłonie, do jakiej przywykliśmy. Bowiem John nieproszony przekracza próg sąsiada i myszkuje wewnątrz podczas nieobecności właściciela, ale nie w celu obrabowania go, czy pastwienia się nad nim tylko z pragnienia odnalezienia swojej dziewczyny. Moment, w którym John odnajduje ogromną piwnicę Troya i uświadamia sobie, że znajdujące się tam pomieszczenia z klatkami służą do przetrzymywania porwanych ludzi, sprawił, że winszowałam sobie za wytrwałość, za silne postanowienie wytrwania przed ekranem, bo trudno znaleźć tak silnie trzymające w napięciu sekwencje we współczesnych filmowych thrillerach. Piwniczny korytarz skąpany w gęstych ciemnościach rozpraszanych głównie wąskim snopem światła rzucanym z latarki Johna i ciasne izdebki, w których stoją małe klatki wiadomego przeznaczenia same w sobie może i nie podniosłyby poziomu adrenaliny w mojej krwi, gdyby nie sposób, w jaki twórcy podeszli do filmowania pierwszej przeprawy Johna przez to swoiste miejsce kaźni. Powolne, żeby nie rzec ślamazarne najazdy kamer na wszystkie szczegóły owej złowieszczej scenerii podczas bardzo długiego rekonesansu poczynionego przez głównego bohatera wespół z przekonaniem, że właściciel w każdej chwili może wrócić do domu i zaatakować intruza, sprawiły, że autentycznie „siedziałam, jak na szpilkach”, w myślach upraszając Johna, żeby jak najszybciej opuścił to miejsce. Innymi słowy kibicowałam przemytnikowi, człowiekowi, którego przestępcze działania mogły w przeszłości przyczynić się do krzywdy niewinnych ludzi (i tak zapewne było biorąc pod uwagę prolog), a więc podobnie jak to miało miejsce w „The Collector”. Równie mocno drżałam jednak o los jego dziewczyny, twardej Rosie (która nie była jedynie ozdobą dla głównego bohatera, jak to często ma miejsce w tego typu obrazach), dlatego też w pełni rozumiałam jego niechęć do odwrotu przed wydostaniem ukochanej. Raz co prawda wrócił do domu, ale nie po to, żeby wezwać pomoc tylko celem zdobycia broni i narzędzia, którym mógłby przeciąć kłódki w klatkach, co tak samo jak niezrozumiałe porzucenie pistoletu (a ściślej zbyt pobieżne rozejrzenie się za nim) mogło świadczyć na przykład o dużym stresie, w jakim się znajdował, bądź zwyczajnym niedopracowaniu scenariusza. Wszak na jego miejscu większość ludzi wezwałaby policję, albo przynajmniej poinformowała wuja o całym zdarzeniu i raczej dłużej szukałaby broni upuszczonej podczas starcia z jednym z napastników. Swoją drogą całkiem pomysłowego, bo rozgrywającego się w dole pełnym zakrwawionych trucheł królików / zajęcy. Litościwie przyjmijmy jednak, że John był prawdziwym twardzielem, któremu zależało na czasie, dlatego też uznał za konieczne stawienie czoła wrogom w pojedynkę, oczywiście do czasu uwolnienia zakładników, w których upatrywał swoich sprzymierzeńców.

Osoby znudzone pierwszymi partiami „The Neighbor” nie powinny narzekać na tempo akcji w dalszej części seansu. Zresztą takie samo przypuszczenie odważę się wysnuć w odniesieniu do widzów gustujących przede wszystkim w długim budowaniu napięcia, bo i scen bazujących na takowych emocjach nie zabrakło podczas portretowania wątku przewodniego. Co prawda wolałabym, żeby czarnymi charakterami kierowały inne, bardziej powiedzmy egzotyczne motywy, które zapewne silniej akcentowałyby ich szaleństwo, ale Dunstan i Melton zadbali przynajmniej o chwytliwą otoczkę ich działalności: wspomnianą generującą naprawdę mroczny klimat piwnicę oraz fantazyjne maski sklecone z kartek wyrwanych z gazet, które jawiły się całkiem demonicznie i pomysłowo. Ponadto nie potrafiłam przejść obojętnie obok ustępów gore, głównie przez wgląd na śmiałe duże zbliżenia i zgrabny montaż podkreślony przynajmniej w jednej sekwencji przyjemnie kontrastującą z makabrą ścieżką dźwiękową. Twórcy nie przedobrzyli w tej kwestii, nie zaserwowali mi znacznie rozciągniętych w czasie ciągów okaleczeń i mordów, ale w tych nielicznych krwawych ustępach pokazali dość szczegółów, abym nie miała poczucia tchórzliwego wycofania filmowców, zwłaszcza podczas zdecydowanie najmocniejszej sekwencji pozbywania się kajdanków poprzez zdzieranie skóry z własnych nadgarstków. Oglądając rozpaczliwe próby protagonistów wydostania się z domu pełnego dybiących na ich życie przestępców byłam zaskoczona swoimi pozytywnymi reakcjami. Bo w końcu „The Neighbor” nie zaoferował mi niczego odkrywczego, ani zaskakującego, niczego co wyraźnie wyrywałoby scenariusz z wyświechtanej konwencji i tym samym było dowodem dużej inwencji jego autorów. Pogonie po mrocznych pomieszczeniach i okolicznym podwórzu, strzelanki i walki wręcz to właściwie standard w tego typu kinie, ale wyważona, nastawiona na budowanie emocji narracja sprawiła, że całkiem nieźle się bawiłam. A jeszcze lepiej przyjęłam odważne narażanie się na bolesne obrażenia przez przedstawicielki płci pięknej byle tylko przechytrzyć przeciwnika. Ustępy świadczące o naprawdę silnej psychice ofiar, które nie boją się przejąć inicjatywy w przeciwieństwie do zazwyczaj spotykanych w tego typu obrazach płaczliwych kobiet czekających, aż jakiś dzielny mężczyzna wybawi je z opresji, były doprawdy diablo widowiskowe. Praktycznie automatycznie wywoływały mój podziw dla tych filigranowych kobietek, a co za tym idzie wprost nie potrafiłam nie zapałać do nich ogromną sympatią, skłaniającą do głośnego dopingowania im w tej nierównej walce. Zakończenie natomiast na miejscu scenarzystów bym poprawiła, bo szczerze powiedziawszy już gorzej tej historii zamknąć nie mogli. Finał niezmiernie mnie rozczarował, choć w sumie po tak konwencjonalnej akcji powinnam spodziewać się właśnie takiego końcowego akcentu.

„The Neighbor” wbrew „wszystkim znakom na niebie i ziemi” oglądało mi się niemalże wyśmienicie. Niemalże, bo początkowe partie i finał niezbyt przypadły mi do gustu. Natomiast środkowa partia to w moim odczuciu kawał naprawdę solidnego kina, głównie za sprawą umiejętnego przemieszania akcji z powolnie budowanym napięciem i dzięki wzbudzającym sympatię protagonistom. Nigdy bym nie pomyślała, że współczesny thriller o przestępczości zorganizowanej dostarczy mi tyle czystej rozrywki i silnych emocji, a skoro mnie, osobie niegustującej w tego typu fabułach, „The Neighbor” dostarczył tylu pozytywnych wrażeń to fani takich fabuł nawet nie powinni zastanawiać się, czy dać szansę tej produkcji. Arcydziełem bym jej nie nazwała, ale w moim mniemaniu w kategoriach czysto rozrywkowego kina sprawdza się bardzo dobrze, dlatego też polecam tę pozycję przede wszystkim mniej wymagającym miłośnikom gatunku.

piątek, 21 października 2016

Zapowiedź: Edward Lee „Wypuść mnie, proszę i inne opowiadania”

Nowe, wprost wyśmienicie się zapowiadające wydawnictwo Dom Horroru, założone przez pisarza Tomasza Czarnego, niedługo zadebiutuje zbiorem opowiadań jednego z najbardziej znanych autorów prozy ekstremalnej, Edwarda Lee.
 
W skład zbiorku mają wchodzić następujące opowiadania:
„Pani Kadłubek”
„Wypuść mnie, proszę”
„Niewłaściwy facet”
„Stół”
„Postacie”
„Pomyśl życzenie”
„Powiedziała śmierć
„Gówniany dom”
„Przejażdżka”
„Skrawek papieru”

Źródło: https://www.facebook.com/tomaszczarnygore

czwartek, 20 października 2016

„Patient Seven” (2016)

Doktor Daniel Marcus przybywa do Spring Valley Mental Hospital, aby porozmawiać z sześciorgiem wybranych pacjentów. Motywuje go przede wszystkim potrzeba zebrania materiałów do najnowszej książki, ale jak sam mówi ufa, że przy okazji zdoła pomóc osobnikom uznanym za chorych psychicznie, których podejrzewa o symulowanie. Każdy z pacjentów spędza trochę czasu sam na sam z doktorem Marcusem i opowiada mu swoją historię. Niektórych z nich psychiatra korzystając z mniej lub bardziej okrutnych metod musi nakłonić do zwierzeń. A kiedy historia niemalże każdego pacjenta dobiega końca w bezpardonowy sposób zaznajamia go ze swoimi konkluzjami na temat jego przypadku.

„Patient Seven” to złożona z siedmiu krótkich opowieści grozy (plus jednej spinającej) antologia filmowa, nad którą pieczę sprawował Danny Draven, główny reżyser i pomysłodawca projektu. Natomiast poszczególne segmenty są wynikiem pracy ośmiu reżyserów i trzynastu scenarzystów (licząc tych wymienionych przed napisami końcowymi). Choć twórcy znaleźli punkt wspólny wszystkich historii poruszających się w ramach różnych konwencji, w postaci osobistych zwierzeń, czy to ze swoich koszmarnych snów, czy rzekomego rzeczywistego wydarzenia z ich przeszłości to nie sposób oprzeć się wrażeniu, że owa klamra jest nieco wymuszona, a przynajmniej w niektórych przypadkach. W paru segmentach doskonale widać, że nie kręcono ich z myślą o portretowaniu zwierzeń pacjenta zakładu psychiatrycznego.

Po krótkim wstępie mającym miejsce w mrocznym ośrodku dla psychicznie chorych, pełnym wąskich korytarzy i ponurych klitek, doktor Daniel Marcus zaprasza do gabinetu pierwszą pacjentkę, Jill, która raczy nas historią wyreżyserowaną przez Nicka Petersona na podstawie jego własnego scenariusza, zatytułowaną „The Visitant”. Opowieść o matce Jill, która widuje w swoim mieszkaniu potwora, przez co staje się zagrożeniem dla własnej córki może i wychodzi z ciekawego pomysłu, ale kiczowaty rezultat starań twórców efektów komputerowych oraz nazbyt ograniczona długość zaprzepaściły potencjał drzemiący w koncepcji. Zwłaszcza, że opowieść tę pozbawiono jakiegoś mocnego, czy chociaż zdecydowanie uwypuklonego finalnego akcentu.
Druga historia, wyreżyserowana przez Paula Davisa na kanwie scenariusza, spisanego wespół z Paulem Fisherem, pt. „The Body” na początku ożywiła mnie nieco dźwiękami „Jeziora łabędziego” Piotra Czajkowskiego, w których to często się zasłuchuję. Ogólny zarys tej osobliwej opowieści również początkowo mnie zaintrygował i odrobinę rozbawił, co zapewne było zamiarem Davisa. Bo czyż możliwe jest, aby rzecz o mordercy, któremu w przetransportowaniu zwłok pomaga przypadkiem napotkana grupka młodych ludzi, przekonana, że ciało jest częścią halloweenowego kostiumu, nie miała nosić w sobie pewnych znamion humoreski? Zgrabny czarny humor wyraźnie przebija z tego segmentu, ale z mojego punktu widzenia na tym kończą się jego plusy, bo chociaż po takim wstępie możemy spodziewać się krwawego finału, Davisowi brakło odwagi, bądź chęci do pokazania dobitniej makabry i zdecydowanie zabrakło pomysłu na jakieś ciekawsze sfinalizowanie akcji.
Undying Love”, dzieło Ómara Orna Haukssona, pierwotnie ukazało się w 2011 roku i zostało włączone przez Danny'ego Dravena do niniejszej antologii. Po krótkim monster movie i dłuższej opowieści o wyrachowanym mordercy przyszła pora na klasyczne zombie movie, wszak bez żywych trupów ten swoisty przegląd różnych horrorowych person nie miałby racji bytu. Dostajemy więc typową opowieść o mężczyźnie polującym na rozkładające się, chodzące zwłoki, wyróżniającą się przede wszystkim realistyczną charakteryzacją szczególnie jednej maszkary, która w dość makabrycznej sekwencji pozbywa się mózgu, którego to fragmenty wyraźnie widzimy na ulicy oraz kanibalistycznym finalnym ujęciem, który jednak powinno się nieco rozszerzyć. Podobać może się również zimny klimat Islandii, w której umiejscowiono akcję, ale nie wiem, czy zarys fabuły kogokolwiek zaskoczy, bo przecież takich zombiastycznych historyjek mieliśmy już na pęczki.
Dean Hewison uraczył nas natomiast groteskową opowieścią o mocno zaburzonej małej dziewczynce. Scenariusz był wspólnym dziełem Sama Dicksona, Richarda Falknera, Aidee Walker i samego Hewisona, a segment zatytułowano „The Sleeping Plot”. Znakiem charakterystycznym tej opowieści jest to, że przez cały czas jej trwania w całości widzimy jedynie główną bohaterkę, twarze pozostałych postaci są natomiast skrzętnie ukrywane przez operatorów. Fabuła koncentruje się na sposobach pozyskiwania pieniędzy przez małą dziewczynkę, zabawnych fortelach, które mają dopomóc jej w zgromadzeniu upragnionej sumy. Zdecydowanie najsilniejszą częścią składową tej historii jest groteskowo-wstrząsające zakończenie, ale wstępna konwersacja doktora Marcusa z pacjentką niestety pozbawia finał elementu zaskoczenia.

The Banishing” jest dziełem Erlingura Thoroddsena i powstało w oparciu o scenariusz Jacey Heldrich oraz Briana McAuley'a. Efekt ich starań moim zdaniem jest „najjaśniej błyszczącą gwiazdą” w całej omawianej antologii, choć zasadza się na ogranym w kinie grozy motywie. Nastrojowa, rozgrywająca się posępną jesienią historia dwóch sióstr, które mieszkają wraz z matką w domu stojącym nieopodal lasu zwraca uwagę przede wszystkim miejscami odrobinkę sepiowymi zdjęciami i niezmiennie nieco wyblakłą kolorystyką, które po połączeniu z miejsca dosłownie wtopiły mnie w złowróżbny klimat niesamowitości. Fabularnie bez niespodzianek – ot, dostajemy klasyczną opowieść o wizualnie przyzwoicie się prezentującym duchu dręczącym małą dziewczynkę, którego jej starsza siostra stara się wypędzić – ale brak większej innowacyjności w najmniejszym stopniu nie obniżył mojego entuzjazmu, a wręcz go wzmógł, bo doprawdy niewiele jest dzieł, które z takim smakiem, z takim wyczuciem klimatu podchodziłyby do owej wyświechtanej, acz mnie na ogół cieszącej konwencji i które w tak bezkompromisowy sposób zamykałyby akcję.
Death Scenes” Joela Morgana to niezbyt wymyślne ujęcie tematu wampiryzmu. Akcję osadzono na posterunku policji, gdzie pewien stróż prawa przesłuchuje podejrzanego o dokonanie kilku okrutnych mordów, z których najmocniejsze jest oblanie ofiary kwasem lub jak utrzymuje przesłuchiwany wodą święconą, aczkolwiek pokazane w kilku zbyt szybkich migawkach. Podejrzany twierdzi, że zabijał wampiry, nie ludzi. Ich charakteryzacja nie grzeszy oryginalnością, filmowcy często serwują nam identyczne kreacje tych stworów, ale osobiście zdecydowanie najbardziej lubię takie oblicza krwiopijców. Nie pomogło to jednak pozbawionemu ciekawych akcentów fabularnych, wręcz liniowemu segmentowi Morgana, który chyba zamierzał najlepsze zostawić na koniec, ale niestety zdążyłam już domyślić się, jak zdecyduje się to sfinalizować.
Wstęp do ostatniej historii zatytułowanej „The Evaded” i wyreżyserowanej przez Johannesa Perssona oraz Rasmusa Wassberga na podstawie ich scenariusza zwraca uwagę migającym światłem w szpitalu psychiatrycznym, który nadaje zdjęciom swoistego posmaczku złowieszczej niesamowitości. Zaraz potem twórcy raczą nas informacją, która miała stanowić zwrot akcji, ale ja już na początku domyśliłam się, jaki twist zaserwuje się widzom pod koniec seansu, bo i twórcy niezbyt się starali, żeby to ukryć. W każdym razie ostatnia opowieść przypomina odrobinę opowiadanie Stephena Kinga zatytułowane „Ktoś na drodze”. Zimowa sceneria wyludnionych rejonów oraz matka z synem, którzy znajdują porzucony samochód. Kobieta nieopodal natyka się na ciała właścicieli wozu, ale zanim zdąży razem z synem opuścić to miejsce zostaje zaatakowana. Klimat, na który składa się generujące poczucie wyalienowania miejsce akcji i ponura kolorystyka sprawiły, że oglądało mi się te dziełko z prawdziwą przyjemnością, choć fabularnie nie było specjalnie odkrywcze, czy zaskakujące.

Z siedmiu, a właściwie to ośmiu opowieści zamieszczonych w „Patient Seven” bez większych zastrzeżeń przyjęłam tylko dwie, a więc zdecydowaną mniejszość. W pozostałych segmentach również odnalazłam jakieś plusiki, ale ich negatywy znacznie stłumiły mój entuzjazm. Zapewne niejeden widz z większą łaskawością spojrzy na owo przedsięwzięcie, nie mam wątpliwości, że wielu sympatykom kina grozy projekt Danny'ego Dravena przypadnie do gustu, ale ja mimo najszczerszych chęci nie potrafiłam wykrzesać z siebie żywszych emocji podczas oglądania większości zawartych w tej antologii opowieści.