sobota, 30 kwietnia 2022

„W pułapce” (2022)

 

Kiedyś uzależniona od narkotyków młoda kobieta Jessica samotnie wychowuje dwójkę dzieci, kilkuletnią Lainey i jej młodszego brata Masona. Mieszkają w domu na odludziu, który Jessica odziedziczyła po swojej matce, ale przeciągająca się niemożność znalezienia pracy zmusiła ją do poszukania innej przystani dla siebie i swoich dzieci. Jednak tuż przed planowanym wyjazdem do innego stanu, Jessica zostaje uwięziona we własnej spiżarni przez swojego byłego chłopaka, ojca Lainey i Masona, który następnie wychodzi nie oglądając się na dzieci. Świadomość, że najważniejsze osoby w jej życiu zostały pozostawione same sobie, napędza ją do działania. Kobieta desperacko szuka sposobu na wydostanie się z tego małego pomieszczenia, zanim po drugiej stronie drzwi dojdzie do tragedii.

W pułapce” (oryg. „Shut In”) to pierwszy film wyprodukowany - ale nie pierwszy wydany - przez amerykańską firmę medialną, popularny serwis informacyjny The Daily Wire założony w 2015 roku przez konserwatywnego komentatora politycznego Bena Shapiro oraz reżysera, scenarzystę i producenta filmowego Jeremy'ego Boreinga. The Daily Wire ma być alternatywą dla lewicowego Hollywood, tworzyć filmy i programy propagujące tradycyjne wartości. Scenariusz „W pułapce” napisała debiutująca w tej roli Melanie Toast. Początkowo za produkcję miała odpowiadać znana firma New Line Cinema (warto dodać, że w 2019 roku ta historia trafiła na tak zwaną The Black List – najbardziej lubianych przez kierowników studiów i firm produkcyjnych scenariuszy, które jeszcze nie zostały zrealizowane), a reżyserować miał Jason Bateman, twórca między innymi „Szkoły życia” (2013) i „Rodziny Fangów” (2015), przede wszystkim jednak realizujący się w aktorstwie. Gdy nic z tego nie wyszło, scenariusz „W pułapce” został przekazany firmie The Daily Wire, a reżyserię powierzono D.J. Caruso, twórcy między innymi „Złodzieja życia” (2004), „Niepokoju” (2007), „Eagle Eye” (2008) i „Pokoju grozy” (2016), dając mu przy tym pełną swobodę twórczą. Film kręcono w stanie Tennessee, w okolicach Nashville i Watertown, a dystrybucję otwarto 10 lutego 2022 roku na kanale YouTube The Daily Wire.

Amerykański contained thriller oparty na genialnym w swojej prostocie pomyśle. Coś takiego może przydarzyć się każdemu. A przynajmniej pierwszy z przedstawionych na ekranie wariantów. Główna bohaterka, Jessica (przekonujący i w moim mniemaniu dość wymagający występ Rainey Qualley), przeprowadzając ostatnie czynności przed wyprowadzką z domu, który przypadł jej w spadku po matce, zatrzaskuje się w ciasnej spiżarni. Choć ma przy sobie telefon, na razie woli wstrzymać się przed alarmowaniem służb. Do pomocy zaprzęga jedynie swoją na oko trzy-czteroletnią córkę Lainey (wspaniała Luciana VanDette), od której oddzielają ją grube drzwi, a gdy już chce się poddać, zjawia się wątpliwa odsiecz w postaci Roba (Jake Horowitz, który moim zdaniem też stanął na wysokości zadania), uzależnionego od narkotyków ojca Lainey i jej młodszego brata Masona (Aidan Steimer, z racji swojego wieku raczej niegrający, zachowujący się tak samo jak w dni powszednie), a raczej dawcy nasienia, zważywszy na jego najwyraźniej zerowe zainteresowanie ich losem, któremu towarzyszy jego kumpel Sammy (co najwyżej przeciętna robota Vincenta Gallo). Obecność tego ostatniego najbardziej niepokoi naszą bohaterkę. Jessica ma go za pedofila, ale Rob albo w to nie wierzy, albo jest mu to zupełnie obojętne. W końcu, biorąc pod uwagę dramatyczne zakończenie tej niespodziewanej wizyty, trudno podejrzewać go o to, że choćby w znikomym stopniu interesuje go bezpieczeństwo własnych dzieci. Wygląda na jednego z tych pseudo-rodziców, którzy bez mrugnięcia okiem sprzedaliby własne dzieci. Na przykład za jakiś „dobry” towar. Tak czy inaczej dla Roba najważniejsze są narkotyki. Jessica kiedyś też taka była, ale przynajmniej chwilowo udało się jej wyrwać z ten matni. Po zaliczeniu odwyku odzyskała pełnię praw rodzicielskich, ale jej wewnętrzna walka tak naprawdę nigdy się nie skończyła. Codziennie, każdego przeklętego dnia, Jessica zmaga się ze zgubną pokusą, która znacznie przybierze na sile, gdy ojciec jej dzieci zamknie ją w jej własnej spiżarni. I pójdzie w swoją stronę. Zgodnie ze swoim zwyczajem, nie zawracając sobie przy tym głowy Lainey i Masonem. Zostawiając swojej byłej dziewczynie parę gram silnego narkotyku. Rob chce zawrócić ją z właściwej ścieżki, na powrót wepchnąć w szpony nałogu. Chce żeby między nimi było jak dawniej. Najgorsze, że jak najbardziej słuszny opór Jessiki, nie wydaje się być szczególnie silny. Mur obronny, jaki wzniosła wokół siebie w domyśle zawsze był bardzo kruchy. Wystarczy jeden silniejszy podmuch, by ta chwiejna konstrukcja padła jak domek z kart. Zaryzykuję twierdzenie, że wewnętrzne zmagania pierwszoplanowej postaci „W pułapce” stopniem trudności co najmniej dorównują zmaganiom z zamkniętym pomieszczeniem. Nowym wrogiem Jessiki są zabite dechami drzwi oddzielające ją od dzieci, ale stary wróg bynajmniej nie odpuścił. Co więcej, zdaje się, że aktualne położenie „jego nosicielki” bardzo mu służy. Mały głód szybko rośnie. Jeśli Jessica mu ulegnie, to nawet jeśli w końcu wydostanie się z tej klaustrofobicznej, całkiem mrocznej izby, to na dobrą sprawę pozostanie zniewolona. Wróci do punktu wyjścia. Odzyska względy Roba, o które od jakiegoś czasu zupełnie nie zabiega, wróci do tej ponad wszelką wątpliwość mocno toksycznej relacji i straci jedyne istoty, na których jej zależy. O ile nie straci ich wcześniej, podczas swojego przymusowego pobytu w zakurzonej spiżarni. Wcześniej miłość macierzyńska zwyciężała. Okazała się silniejsza od niszczącego uzależniania. Ale niestety w nowej pułapce szybko słabnie.

Według mnie nie jest to poziom „Niepokoju” czy nawet „Złodzieja życia”, ale „W pułapce” i tak przewyższył moje oczekiwania. W zasadzie jeszcze nie zdarzyło mi się przecierpieć jakiegoś reżyserskiego dokonania D.J. Caruso. Tutaj muszę jednak zaznaczyć, że nie znam całej jego twórczości. W każdym razie dotychczas przynajmniej średniej jakości rozrywkę ten pan mi zapewniał i mniej więcej na coś takiego się przygotowałam. Na swego rodzaj powtórkę z „Pokoju grozy” z Kate Beckinsale. Umiarkowanie angażujący seans. Mało mroczny, błyskawicznie zacierający się w pamięci, ale przynajmniej niemęczący, tym razem nie horror, a thriller. O to byłam dość spokojna, ponieważ już jakiś czas temu odkryłam, że jestem podatna na narrację Caruso. Przemawia do mnie sposób, w jaki snuje filmowe historie. A raczej sposób w jaki kieruje tą czy inną ekipą na tym czy innym planie. Plan „W pułapce” był jeszcze mniejszy niż w jego wersji „Okna na podwórze” Alfreda Hitchcocka. W każdym razie filmie opartym na podobnym motywie (zainteresowanych tematem odsyłam też do powieść „Kobieta w oknie” A.J. Finna i już z mniejszym przekonaniem do jej ekranowego odpowiednika w reżyserii Joego Wrighta i oczywiście „Świadka mimo woli” Briana De Palmy świadomie „odrysowanego”, celowo niezbyt wiernie, od wspomnianego dreszczowca Hitchcocka). Średnich rozmiarów budynek mieszkalny, w pobliżu którego nie ma żadnych innych zabudowań. W rzeczywistości mogło być inaczej, ale w świecie przedstawionym przez Caruso i jego zdolną ekipę, na sąsiedzką pomoc w razie potrzeby liczyć nie można. Wokół widać tylko trawy i drzewa. W tym jabłonie, które szczególnie upatrzyła sobie rezolutna Lainey. Dziewczynka zgromadziła już spory zapas tych, niekoniecznie nadający się do spożycia, owoców. Uparcie powiększa swoją nieprzydatną kolekcję, mimo próśb matki, by zaprzestała tych działań. A już zwłaszcza teraz, kiedy jedną nogą są poza tą działką. To znaczy Jessica w swoim przekonaniu po raz ostatni krząta się po domu, w którym dorastała. To jej scheda po rodzicielce, z którą miała dość skomplikowaną relację. Twórcy nie zgłębiają tego tematu, ale można chyba bezpiecznie założyć, że uzależnienie Jessiki od narkotyków nie było bez znaczenia w tym drastycznym ochłodzeniu ich stosunków. Główna bohaterka filmu wcale nie uważa się za dobrą matkę. Jest od tego daleka. Kiedyś zrobiła poważny błąd, wpadła w bagno, z którego z trudem, i nie jest powiedziane, że na zawsze, udało jej się wygrzebać. Ale ona nie śpieszy się z gratulowaniem samej sobie. Wręcz przeciwnie: nie potrafi wybaczyć sobie tego, co zrobiła swojej córce. Ona na pewno mocniej od Masona odczuła rozłąkę z mamą. Ba, dziewczynka mogła nawet zachować jakieś mgliste wspomnienia z okresu, kiedy ich rodzina była jeszcze w komplecie. Z patologii do wprawdzie bardzo skromnego gniazdka, wcześniej należącego do jej babci, a jeszcze wcześniej prababci, której przypuszczalnie nie dane jej było poznać. Ale Jessica dobrze pamięta swoją ukochaną babcię. Może nawet bardziej tęskni za nią niż kobietą, która wydala ją na świat, zapewniła szczęśliwe dzieciństwo, a potem... Potem Jessica wpadła w złe towarzystwo. Ulokowała uczucia w nieodpowiednim mężczyźnie, który bynajmniej nie zamierza zostawić jej w spokoju. Rob tak łatwo nie pozwoli jej odejść. Wyjechać do innego stanu wraz z jego dziećmi, choć akurat na nich pewnie najmniej mu zależy. Pamiętając „Grę Geralda” Mike'a Flanagana nie zraziłam się na wieść, że kamera upatrzyła sobie „kanarka w brudnej klatce”. W pewnym sensie (rzecz jasna nie dosłownie) odbiorca „W pułapce” też zostaje uwięziony w obskurnej spiżarni. Tak jak Jessica nie wybiegamy wzrokiem poza to pomieszczenie. Chyba że przez szparę między drzwiami i podłogą. Tak samo jak Jessica możemy polegać jedynie na słowach góra czteroletniej dziewczynki oraz różnych odgłosach co jakiś czas dochodzących uszu coraz bardziej spanikowanej kobiety. Moja wyobraźnia nieźle się rozbrykała podczas tej jakże prawdopodobnej gehenny zgotowanej kobiecie, której gorąco kibicowałam. Jessica nie ma dobrego mniemania o sobie, surowo się ocenia i być może znajdą się osoby, które podzielą to stanowisko. Równie, a może nawet bardziej, ostro będą spoglądać na tę młodą kobietę, która, można powiedzieć na własne życzenie, znacznie utrudniła życie sobie, a przez to i swoim dzieciom. Mnie jednak imponują tacy ludzie. Błędy popełnia każdy, ale nie każdy, tak jak Jessica, odbija się od dna. Czołowa postać „W pułapce” podjęła heroiczny wysiłek nie tyle z myślą o sobie, co swoich dzieciach, ale przy okazji na pewno pomogła również sobie. Stała się innym człowiekiem, wciąż jednak stoi niebezpiecznie blisko przepaści. Wystarczy jeden mały krok, by w proch obróciło się wszystko, na co tak ciężko pracowała. Wystarczy też jeden nieostrożny ruch, któregoś z jej dzieci... Przed oczami ciągle miałam uchylone okno w pokoju na piętrze. Moja największa zmora w tej mrocznej, już słabiutko zaopatrzonej spiżarni, przynajmniej dawniej należącej do bogobojnej kobiety. Albo dwóch. Twórcy z jakiegoś powodu co prawda niezbyt mocno, ale jednak, podkreślają ten fakt. Jakby chcieli zwrócić uwagę widza na... Czyżby to miała być też opowieść o zbłąkanej owieczce, która po koszmarnych przeżyciach we własnej spiżarni wróci na łono Kościoła? Najpierw jednak trzeba wydostać się z tej strasznej klitki, w której najpewniej nie byłoby mi aż tak niewygodnie (i o to chodzi), gdyby Jessica mieszkała sama. Idealne rozwiązanie. Proste i skuteczne. Dodaj do tego piekielnego równania dzieci i od razu robi się bardziej nieprzyjemnie. A atmosfera jeszcze się zagęści, za sprawą niekoniecznie niespodziewanego podmiotu. Nudnawych przestojów nie zauważyłam. Działo się. W tej maleńkiej izdebce i trochę dalej, tam gdzie moje oko prawie nie sięgało. Prawie, bo jest przecież to wąskie okno „na świat” pod drzwiami, które szybko zdążyłam znienawidzić. Tak blisko i zarazem tak daleko od własnych dzieci. Maleńkich, niewinnych istot, na które czyha mnóstwo zagrożeń.

Siedziałam w tym ciasnym pomieszczeniu, jak na beczce prochu. Dobrze, może trochę przesadziłam, ale emocje na pewno były. Całkiem mocno trzymało w napięciu, choć tak naprawdę nie wierzyłam, że to skończy się źle. Obstawiałam „i żyli długo i szczęśliwie”, ale wynik „tego zakładu” wypada przemilczeć. W razie, gdybyście planowali pobyt w tej obskurnej spiżarni, „W pułapce” zaprojektowanej przez debiutantkę Melanie Toast i wzniesionej pod kierownictwem „budowlańca” z dość długim stażem D.J. Caruso. „Gra Geralda” Mike'a Flanagana to to nie jest. Już prędzej „Aż do śmierci” S.K. Dale'a. Mniej więcej ta jakość. No może ciut wyższa. W każdym razie mnie ten dreszczowiec posmakował.

czwartek, 28 kwietnia 2022

„Komary” (1994)

 

Na bagnach w jednym z amerykańskich parków narodowych rozbija się kapsuła istot pozaziemskich, powodując gwałtowny wzrost tutejszych komarów. Monstrualne owady przypuszczają zmasowany atak na turystów i strażników parku. A na tym nie koniec. Prawie każdy, kogo napotkają na swojej drodze w błyskawicznym tempie zostaje pozbawiony całej krwi. Tymczasem do parku narodowego zmierza młoda kobieta imieniem Megan, niebawem mająca rozpocząć pracę w tym miejscu, której towarzyszy jej chłopak Ray. Bliskie spotkanie z wielkim robalem powoduje awarię ich samochodu, ale Rayowi udaje się znaleźć inny środek transportu. W tamtym kierunku zmierza bowiem nowo poznany meteorolog, Parks, licząc na zbadanie meteorytu, który w jego przekonaniu wylądował na mokradłach. Wkrótce ta trójka połączy siły z ocalałym strażnikiem feralnego parku Hendricksem w walce z gigantycznymi krwiopijcami. Dodatkowych problemów nastręczą im natomiast poszukiwani przez policję rabusie, Earl i jego brat Junior. Aby zwiększyć swoje szanse w tej niecodziennej wojnie, spróbują jednak odłożyć na bok własne spory.

Film, który rozpoczął reżyserską przygodę Gary'ego Jonesa, późniejszego twórcy między innymi „Pająków” (2000), „Bestii z mokradeł” (2002), luźnej kontynuacji „Krokodyla zabójcy” Tobe'ego Hoopera i „Boogeymana 3: Ostatniego rozdziału” (2008). Zrealizowany za zaledwie dwieście tysięcy dolarów (szacunkowo) amerykański animal attack utrzymany w tradycji najszerzej kultywowanej w latach 50-tych XX wieku. Scenariusz napisali Gary Jones, Tom Chaney i Steve Hodge - opierając się na pomyśle tego pierwszego, który zrodził się w jego głowie już w latach 80-tych XX wieku - początkowo tytułując go jako „Skeeter”, ale po odkryciu, że powstał już obraz o takiej nazwie, na dodatek zbliżony tematycznie (dziełko Clarka Brandona z 1993 roku), zmieniono go na „Blood Fever”. W postprodukcji przemianowano go na „Night Swarm”, a potem (i to już ostatni raz, obiecuję) na „Mosquito” (pol. „Komary”). Film kręcono w stanie Michigan, niedaleko miasta Detroit, a gotowy produkt uwolniono w 1994 roku w Japonii. Podobno miał ograniczoną dystrybucję kinową, a na rynek VHS między innymi w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych trafił w roku 1995. Doceniono go jednak dopiero po latach.

Kultowy horror klasy B, którego fabuła przy wyższym budżecie najpewniej przebiegałaby inaczej. Najpierw miał być napad na bank, ze strzelaniną, w której życie miał stracić jeden z rabusiów (czwarty członek szajki pod przewodnictwem Earla, z którego w ostatecznej wersji tej historii zrezygnowano), a potem Gary Jones zamierzał „wypuścić wielkie komary” na Detroit w stanie Michigan – między innymi szturm na bazę wojskową. Myślał też o motywie żywych trupów - śmiertelne ofiary komarów wracają jako zombiaki łaknące ludzkiego mięsa – który, w przeciwieństwie do wcześniej wymienionych, nie został wykorzystany nie głównie z powodu ograniczeń finansowych, ale przede wszystkim dlatego, że uznano, iż to odwracałoby uwagę od komarów. A one miały być najważniejsze. I są, tyle że nie działają z takim rozmachem, jak w pierwotnej koncepcji Jonesa. W scenerii leśnej, nie miejskiej. W amerykańskim parku narodowym (przy wjeździe na pole kempingowe stoi tabliczka z napisem Pinetree Acres Campground), gdzie miała rozpocząć pracę, w charakterze strażniczki leśnej, jedna z ważniejszych postaci tego uroczo tandetnego, pozytywnie zakręconego dziełka. W prologu widzimy statek kosmiczny, od którego odłącza się kapsuła i kieruje ku Ziemi. Tutaj skorzystano z tak zwanej techniki wymuszonej perspektywy – w tym przypadku obiekty miały wydawać się większe niż w rzeczywistości (złudzenie) – a chwilę potem zobaczymy najdroższą atrakcję specjalną w ramach całego tego komarzego programu, a mianowicie narodziny pierwszego nienaturalnego tytułowego owada. Aż trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę późniejsze, dosadniejsze efekty... Wracając do niedoszłej nowej strażniczki nieszczęsnego parku. Pierwsze spotkanie z tą młodą kobietą, Megan (Rachel Loiselle) przebiega w dość drastycznych okolicznościach. Samochód (nawiasem mówiąc, własność Gary'ego Jonesa; natomiast kamper, „którym przejedziemy się” w dalszej partii „Komarów” należał do jego matki) prowadzony przez jej chłopaka Raya (Tim Lovelace) zalicza zderzenie ze stworzeniem, którego młodzi nie potrafią zidentyfikować. W każdym razie ten „nieuważny przechodzień czy raczej przelot” nie wychodzi z tego żywy - rozpaćkany gumowaty okaz intrygujący Megan, ale nie jej partnera – a pojazd Raya ledwo dotacza się do najbliższego motelu. Prawdopodobnie uszkodzona chłodnica. Następnego dnia jego dziewczyna ma rozpocząć pracę w parku na tyle oddalonym od motelu, w którym się zatrzymali, żeby nawet w głowie im nie postało, by iść pieszo. Szczęśliwie (yhm) na horyzoncie pojawia się czarnoskóry meteorolog, Parks (Steve Dixon), który zmierza na mokradła w pobliżu pola kempingowego, gdzie tego dnia ma stawić się Megan. Po drodze dokonują makabrycznego odkrycia, ale to nic w porównaniu z tym co zastaną w niedoszłym miejscu pracy jedynego żeńskiego pierwiastka zespołu ds. zmutowanych komarów, który uformuje się na tym wyjątkowo niegościnnym łonie Natury. Kosmiczne owady kontra w większości przypadkowa zbieranina osób, które, jak to ludzie, w ogniu walki ze wspólnym wrogiem nie omieszkają powalczyć też po swojej stronie barykady. Innymi słowy, zamiast od razu połączyć siły w wojnie ze zmutowanymi komarami, oni jakby uparli osłabiać własny odział. To takie typowe dla gatunku górnolotnie nazwanego Homo sapiens. Już mniej typowe jest zrozumienie tej prostej prawdy, że dla dobra ogółu warto we własnych szeregach ogłosić zawieszenie broni. Najpierw uratujmy ludzkość, a potem zabijajmy się nawzajem: mnie więcej do takiego wniosku w końcu dochodzą bohaterowie filmu. W tym miejscu trzeba oddać honor Megan, Rayowi, Parksowi, Hendricksowi (Ron Asheton, gitarzysta prowadzący niefunkcjonującego już zespołu muzycznego, który działał między innymi pod nazwą The Stooges), a nawet Juniorowi (Mike Hard): wszystko wskazuje na to, że gdyby nie było wśród nich Earla, lidera rodzinnej złodziejskiej szajki, to zdecydowanie szybciej – zapewne natychmiast – doszliby do porozumienia. W rzeczonego mąciciela wcielił się sam Gunnar Hansen, nieżyjący już aktor, który w światku horroru najbardziej zasłynął rolą Leatherface'a w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera z 1974 roku (to był jego ekranowy debiut), ale on sam najmilej wspominał pracę na rzecz „Komarów”. Ze wszystkich postaci, które wykreował, najbardziej spodobał mu się właśnie Earl.

Komary” Gary'ego Jonesa z całą pewnością nie są propozycją dla ludzi o tak zwanych wyrafinowanych gustach. O takich filmach jak ten zwykle mówi się „tak zły, że aż dobry”. A w każdym razie tak mówią ci, którzy namiętnie pochłaniają „takie dziadostwo”. Nie dość, że horrory, to jeszcze z takiej przebrzydłej półki. Banda amatorów dorwała się do kamer i wyszła... taka maszkara, że nie mogłam jej nie polubić. Bylejakość wyższej próby:) Poza Gunnarem Hansenem, i może Steve'em Dixonem, wszyscy aktorzy – także epizodyczni – jakby usilnie starali się wypaść jak najgorzej. Jakby specjalnie źle grali. Może faktycznie tak było. Może takie mieli dyspozycje od reżysera – ażeby nie wyszło za poważnie. Pośmiejmy się ze wszystkich poza Hansenem (i może Dixonem), który równie dobrze mógł po prostu przegrać starcie ze swoim talentem. To tylko gdybanie i to na dodatek prowadzone bez większego przekonania z mojej strony. Tak czy inaczej, najbardziej bawiły mnie nie wymuszone miny i jakby po raz pierwszy odczytywane wprost z kartki, wypranymi z emocji głosami albo wręcz przeciwnie z egzaltacją, kwestie (nie zabrakło plecenia trzy po trzy – „dziwne rozmowy z piaskownicy w przedszkolu”. Z całym szacunkiem dla przedszkolaków). Tytułowe komary, to dopiero klauny. Animacja poklatkowa w ujęciach nadlatujących kolorowych owadów (efekt wklejania, jak się patrzy) ludzi obdarzonych innym poczuciem humoru może przyprawić o nieprzyjemny zawrót głowy. Albo wytrzeszcz. To te mniej przekonujące, żeby nie powiedzieć wcale, występy wielkich owadów. Tak prezentują się w oddali, a bliżej ziemi przeważnie „nabierają ciała”. Animowane istoty ustępują pola lalkom. Swoją drogą jedną z nich filmowcy wypełnili resztkami z lunchu. Skusili się też na miejscową subiektywną pracę kamer, z nietypowego punktu widzenia, bo samych zmutowanych komarów. Największe żniwo ogromne owady zbiorą na polu kempingowym, ale zdecydowana większość mordów „dokona się poza wzrokiem widza”. Zastrzyk w pośladek w małym namiocie pewnie zapamiętam na dłużej. Wypada jeszcze wspomnieć przypadek miejscowego, który wybrał się na ryby i dostał zastrzyk w oko oraz późniejsze „wybuchające” oczy w błyskawicznie osuszonym organizmie ludzkim przez tylko jednego komara. Sami więc widzicie z jak poważnym zagrożeniem zmierzą się bohaterowie omawianej „superprodukcji klasy B”. Albo Z, jak kto uważa. Nie sądzę, żeby wielu widzów ryzykowało rozstrojem żołądka przy bliższym kontakcie z „Komarami”. Trochę sobie twórcy poszaleli, ale wykorzystane przez nich efekty specjalne, oczywiście praktyczne, na tej wojnie wypowiedzianej przez komarzyce (ciekawe czy te wampirzyce miały wsparcie samców? Ta „jakże ważka” kwestie nie została „należycie” rozjaśniona), nie prezentują się zbyt realistycznie. Nie mam nawet pewności, czy filmowcom w ogóle zależało na stworzeniu solidnej ułudy najpewniej bolesnych mordów dokonywanych ni mniej, nic więcej jak z głodu. Samice komarów chcą jeść, a że sporo im się urosło, to dorosły człowiek starczy co najwyżej na przekąskę. I przecież są jeszcze „siostry”. Cała chmara morderczych, nadzwyczaj przerośniętych owadów, a to i tak zapewne dopiero początek. Najbardziej zaskakującym dla mnie momentem okazał się obchód Megan, Raya i Parksa po polu śmierci. Zwłoki, mnóstwo ludzkich zwłok. Nie spodziewałam się tak, powiedzmy, upiornych obrazków po tak niepoważnym horrorze. O, na pewno nie! Decydująca bitwa rozegra się po szaleńczej jeździe kamperem, niedługo po zabarykadowaniu się w opuszczonej nieruchomości. Pachnie, i to dość mocno, „Nocą żywych trupów” George'a Romero i wydaje mi się, że to było w pełni zamierzone. Ukłon w stronę tego kultowego zombie movie (pamiętacie, że Gary Jones początkowo chciał ożywić w „Komarach” kilka, no może więcej niż kilka, trupów?), a jeśli są tu jacyś fani „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, to pewnie ucieszą ich słowa Earla po znalezieniu w tym mrocznym, dobrze myślicie, podpiwniczonym domu, piły łańcuchowej. Zgadza się, kolego, ostatni raz coś takiego trzymałeś w ręku przed dwudziestoma laty.

Chcecie zobaczyć gigantyczne komary? Takie, co to zmutowały na skutek kontaktu z obiektem pozaziemskim? Śmiejcie się, śmiejcie, niedowiarki. Zobaczymy jak zareagujecie, jak ta wizja Gary'ego Jonesa się ziści:) Ten jego pierwszy, i najwyraźniej nie nieśmiały, krok na reżyserskiej ścieżce. Niskobudżetowy amerykański animal attack, czy jak kto woli monster movie, o naszych raczej niezbyt kochanych braciach (nie)mniejszych. Podłe widowisko. W najlepszym razie klasa B. Nie lubisz kiczowatych filmów, odpuść. Nie ruszaj tych przerośniętych owadów, nawet kijem nie tykaj, bo może zaboleć. A już z pewnością tego nie da się odzobaczyć. Ładny brzydal, ładny.

wtorek, 26 kwietnia 2022

„Krewni” (2020)

 

Niemająca krewnych Charlotte i jej wywodzący się z bogatego rodu partner Ben szykują się do przeprowadzki do Australii. Matka Bena imieniem Margaret, wdowa mieszkająca w starym dworze z Thomasem, dorosłym synem mężczyzny, z którym związała się po śmierci ojca swojego jedynego dziecka, nie przyjmuje dobrze tej wiadomości. Zdecydowanie wolałaby zatrzymać syna przy sobie, ale Ben jest nieugięty. On i Charlotte nie przekładają swoich planów nawet wtedy, kiedy dowiadują się, że kobieta jest w ciąży. Charlotte, w przeciwieństwie do swojego partnera i jego matki, nie reaguje entuzjastycznie na te zaskakujące wieści. Zanim zdąży oswoić się z myślą o macierzyństwie, jej życie obraca się w gruzy. Ukochany Charlotte umiera, a ona, czy tego chce, czy nie, zostaje przygarnięta przez swoją niedoszłą teściową. Margaret i Thomas twierdzą, że działają w dobrej wierze, że troszczą się o nią i istotę, którą nosi pod sercem, ale Charlotte z czasem nabiera przekonania, że została zniewolona przez tych wpływowych ludzi.

Określany jako naturalistic horror pierwszy pełnometrażowy obraz w reżyserskiej karierze Joego Marcantonio, scenariusz którego opracował we współpracy ze swoim długoletnim przyjacielem Jasonem McColganem. Pomysł na tę historię zakiełkował w umyśle Marcantonio mniej więcej dziesięć lat przed jej światową premierą. Przez jakiś czas obracał go w głowie, ale nie znajdując satysfakcjonującej obudowy dla tej obiecującej myśli, zapisał ją w folderze z niewykorzystanymi, luźnymi pomysłami. Wrócił do niej po latach, już jako dumny i naturalnie wiecznie zamartwiający się ojciec wtedy trzyletniego syna, wyczekujący kolejnego dziecka, a zatem bogatszy o doświadczenie pasujące do koncepcji, z jaką bezskutecznie siłował się w myślach wcześniej. Towarzyszył mu inny zatroskany ojciec, ojciec bliźniaków, które urodziły się przedwcześnie, w związku z czym szpital opuściły dopiero po niemal dwóch miesiącach, Jason McColgan. Marcantonio nie ukrywa, że to bardzo osobista opowieść, pisana także pod natchnieniem innych utworów filmowych. Głównie „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego, ale reżyser „Krewnych” (oryg. „Kindred”) w przestrzeni publicznej wspominał też takie produkcje, jak „W pogoni” Na Hong-jina, „Oldboy” i „Stoker” Chana-wooka Parka. I jeszcze twórczości Bonga Joona-ho, ze wskazaniem na „Zagadkę zbrodni” (2003) i „Matkę” (2009). Na porównania z „Uciekaj!” Jordana Peele'a, odpowiedział jednak stanowczym „nie”. Ani on, ani jego zaufany współpracownik z tego bogatego źródła na pewno nie czerpali. Premierowy pokaz tego brytyjskiego horroru psychologicznego przypadł na październik 2020 roku – w ramach Montclair Film Festival (kino samochodowe), a już w następnym miesiącu rozpoczęto dystrybucję w internecie (w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie). W Polsce „Krewni” Joego Marcantonio pokazali się dopiero w lutym 2022 roku.

Tak zwana mieszana para, czarnoskóra Charlotte (przyzwoity występ Tamary Lawrance) i białoskóry Ben (niewielka rólka Edwarda Holcrofta) oraz zagniewana rodzicielka tego drugiego. Konflikt na tle rasowym? Nie tym razem. Akcja „Krewnych” toczy się w Wielkiej Brytanii, gdzie, zdaniem reżysera i współscenarzysty tej produkcji, Joego Marcantonio, większym problemem jest konflikt klasowy. Odmienny kolor skóry głównej bohaterki jego pierwszego pełnometrażowego obrazu, nie gra tutaj żadnej roli. Nie to jest zarzewiem sporu pomiędzy nestorką dumnego rodu i życiową wybranką jej jedynego dziecka. Jedynego biologicznego dziecka, ale jest jeszcze Thomas (zagadkowe oblicze Jacka Lowdena), niespokrewniony z Margaret (Fiona Shaw, moim zdaniem najjaśniej błyszcząca gwiazda na tym aktorskim firmamencie), młody mężczyzna, który wszedł do tej rodziny przez swojego ojca. Gdy ich poznajemy Margaret i Thomas są jedynymi mieszkańcami starego dworu najprawdopodobniej od wielu pokoleń należącego do rodziny, z której wywodzi się „syn marnotrawny”, człowiek, który ukochał sobie kobietę z niższej warstwy społecznej. Kopciuszek znalazł swojego księcia, co chyba (duży znak zapytania) nie spotkało się z aprobatą jego rodzicielki. W opowieściach Marcantonio na temat „Krewnych” wyczytałam, że różnice klasowe mają tutaj fundamentalne znacznie, ale z samych „Krewnych”, uważam, trudniej wynieść takie przekonanie. Bogata dama głęboko rozczarowana wyborem swojego syna? Przekonana, że chłopak, jak to się mówi, zasługuje na lepszą - to jest zajmującą wyższy szczebel drabiny społecznej - partię? Miałam co do tego poważne wątpliwości. Tak, brałam to pod uwagę, ale pamiętając pierwszy odcinek tej filmowej drogi... Z ostatnich spotkań młodej pary z Margaret bardziej wynikało mi, że ta ostatnia nie tyle nie aprobuje tego związku, ile właśnie przedstawionego jej planu przeprowadzki na inną półkulę. Na wieść o tym, że zostanie babcią, wspomina nawet o ślubie. Uważa, że Ben i Charlotte powinni się pobrać jeszcze przed przyjściem na świat maluszka. Najlepiej zanim ciąża stanie się widoczna, żeby ludzie nie gadali. Tak, Margaret niewątpliwie jest jedną z tych osób, która przykłada ogromną wagę do tego, co pomyślą inni. Dba o pozory. Reputacja ponad wszystko. Perspektywa nieślubnego dziecka, jej pierwszego wnuka, przeraża ją bardziej, niż zyskanie niewymarzonej synowej. A młodym wcale niespieszno do ożenku. Ich najbliższy plan nie uwzględnia ślubu. Na razie wolą skupić się na przeprowadzce. Tę gorzką pigułkę Margaret niewątpliwie najtrudniej przełknąć. „Życie na kocią łapę” jeszcze zniesie, ale życie z dala od swojego syna, a za chwilę także upragnionego wnuka, to coś, z czym najzwyczajniej nie potrafi się pogodzić. Straszna wizja... która nie zdąży się ziścić. I trudno podejrzewać Margaret o to, że uznaje to za szczęśliwe zrządzenie losy. Wspaniałą interwencję pani Opatrzności. Cena jest zbyt wysoka. Cena za możliwość obserwowania, jak jej jedyny wnuczek dorasta. Pytanie, jaką rolę w tej „rodzinnej sztuce” przewidziała dla niedoszłej synowej? Matka czy żywy inkubator, który w tej wiejskiej posiadłości nie zabawi długo? Tylko do narodzin upragnionego wnuka Margaret? Z punktu widzenia Charlotte mniej więcej tak to będzie wyglądać. Trudno powiedzieć, czy kobieta przewiduje, że Margaret planuje, w taki czy inny sposób, pozbyć się jej po porodzie, ale na pewno od samego początku nie czuje się komfortowo pod jej dachem. Pod opiekuńczymi skrzydłami Margaret i Thomasa (przynieś, wynieś, pozamiataj w tym wielkim domostwie), Charlotte już wkrótce zacznie czuć się jak w więzieniu. Ubezwłasnowolniona. Ona uważa się za ofiarę, ale widz może stać w swego rodzaju rozkroku. Niepewny motywacji gospodyni, ale też prawdziwego oblicza jej usłużnego adoptowanego(?) syna, którego, jak odnotowuje Charlotte, traktuje bardziej jak służącego.

Scenariusz „Krewnych” zasadza się na sprawdzonym w kinie grozy motywie brzemiennej kobiety, której życie, przynajmniej w jej przekonaniu, jest zagrożone. Życie jej i jej dziecka. Joe Marcantonio i Jason McColgan pokusili się na pewne odstępstwo od tradycji. To znaczy, wybrali mniej wydeptaną ścieżkę. Główna bohaterka ich propozycji, w przeciwieństwie do choćby Rosemary Woodhouse z arcydzieła horroru Romana Polańskiego, ekranizacji najważniejszego (przynajmniej w moim przekonaniu) literackiego dokonania Iry Levina, nie widzi się w roli matki. W jej głowie pojawia się nawet myśl o aborcji, ale najwyraźniej porzuca ją na widok rozpromienionego oblicza swojego ukochanego. Tata cały w skowronkach, a mama starająca się robić dobrą minę do złej gry. To kolejna rzecz, która jak się wydaje, odróżnia Charlotte od jej niedoszłej teściowej. Margaret wprost uwielbia swojego syna. Tak pewna swojej matczynej miłości, jak chyba niczego innego. Niekochająca i kochająca aż za bardzo – obie przerażone, ale z zupełnie innych powodów. Na początku największą troską tej pierwszej jest właśnie niechciana ciąża, a tej drugiej planowana przeprowadzka jej dziecka. Margaret oddałaby wszystko, by mieć syna jak najbliżej siebie, z kolei Charlotte najchętniej usłyszałaby, że doszło do pomyłki, że jednak nie jest w ciąży. Margaret więc najpewniej nie zrozumie takiej przyszłej matki jak Charlotte? To tylko utwierdzi ją w przekonaniu, że ta kobieta nie pasuje do jej rodziny? Nie zasługuje na ten „niewątpliwy zaszczyt” wejścia do tego uprzywilejowanego kręgu? Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że w tych stronach ród, z którego wywodzi się Ben, cieszy się powszechnym poważaniem. Taka osoba jak Charlotte zdaje się być na przegranej pozycji z tego prostego powodu, że nie ma takich znajomości jak jej arcywróg. To zdanie pierwszoplanowej postaci, które wyrobi w sobie podczas przymusowego pobytu w nieskromnych progach biologicznej matki bezpowrotnie utraconego ukochanego. Śmiertelny w skutkach wypadek w stadninie należącej do najlepszej przyjaciółki Charlotte, Jane (przekonująca kreacja Chloe Pirrie). Charlotte do niedawna tam pracowała, a przynajmniej od czasu do czasu pomagała swojej koleżance, ale po śmierci Bena, jej świat niepowstrzymanie zaczął się kurczyć. I tak rzadkie wyjścia poza teren posiadłości - stare domostwo pełne antyków i spory, odgrodzony od reszty świata, kawałek ziemi wokół tej wielkiej nieruchomości niby żywcem wydartej z jakiejś opowieści gotyckiej – to przywilej, który w każdej chwili może zostać jej odebrany. W każdym razie może być, i zapewne będzie, dużo gorzej. Jej światek może jeszcze bardziej, i jeszcze, się zmniejszyć. Wszystko zależy od Margaret, a przynajmniej tak widzi to Charlotte. Podkreślam, że to jej punkt widzenia, z tego prostego powodu, że subiektywny odbiór w tym przypadku może rozmijać się ze stanem faktycznym. Walcz dziewczyno! - krzyczałam w duchu, a zarazem potem niezmiennie upominałam się, że wyjście na wolność, wyrwanie się z tej złotej klatki obleganej przez kruki (prawdziwe bądź wyimaginowane zwiastuny tragedii), wcale nie musi być najlepszą opcją dla niej i dziecka, które nosi pod sercem. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, to wszystko może być dla ich dobra. Margaret może, ale wcale nie musi, szczerze troszczyć się o tę zagubioną – chorą psychicznie, jak jej matka? - młodą kobietę. UWAGA SPOILER DOTYCZĄCY „DZIECKA ROSEMARY” Podobieństwa do „Dziecka Rosemary” skłoniły mnie do niezamykania się na motyw sekty. W jej szeregach widziałam oczywiście Margaret i ginekologa prowadzącego nieszczęsną Charlotte (doktor Sapirstein) i już mniej wyraźnie Thomasa. A młodsza lekarka? „Weszła w buty” doktora Hilla czy też należy do zdeprawowanego kręgu wtajemniczonych? KONIEC SPOILERA O ile tak to się rozwinie. Tak czy owak, zakończenie mnie nie zawiodło. Efektów specjalnych w „Krewnych” jest dosłownie jak na lekarstwo. Pomijając dekoracje, które w sumie wcale nie musiały zostać dodane przez twórców, w końcu zdjęcia powstawały w prawdziwym starym dworku, pojawi się odrobinka na moje oko udanej imitacji krwi (uraz głowy i coś jeszcze, coś, że tak to ujmę, mniej spektakularnego, ale niewątpliwie obliczone na wywarcie podobnego efektu – obawa o czyjeś życie) oraz zręcznie zmontowane wizje i koszmary senne Charlotte z motywem kruka, który w tym świecie przedstawionym faktycznie zdaje się zapowiadać nieszczęścia. Tak w każdym razie uwarunkował mnie moment zwrotny w życiu Charlotte, czyli śmiertelny w skutkach wypadek przy pracy. Ścieżka dźwiękowa wyśmienicie harmonizuje z dominującym miejscem akcji – główny motyw muzyczny poruszał jakąś czułą strunę w moim wnętrzu, wprawiał w iście melancholijny nastrój, jednocześnie ostrzegając, że coś złego się tu skrada. Klimat prawie gotycki. Gdyby przyciszyć, bądź co bądź metaliczne, kolory – więcej ponurości – poszaleć ze sztuczną mgłą, to dopełniłoby tych przemiłych skojarzeń. Nocne ciemności jakby lepkie, całkiem gęste (nieprzesadnie: nie trzeba wytrzeszczać oczu w nadziei na dojrzenie czegokolwiek na smolistej planszy), twórcy jednak bardziej upodobali sobie światło dzienne. Scen nocnych w każdym razie jest mniej, co dla mnie nie stanowiło najmniejszego problemu. Nie radzę nastawiać się na taką atmosferę, jak w
„Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera, to zdecydowanie nie ta liga, ale też nie powiedziałabym, że „Krewni” na tym polu jakoś poważnie niedomagają.

Kto ma ochotę na kameralny horror pachnących gotykiem, no kto? Albo thriller, część odbiorców pierwszego pełnometrażowego filmu w reżyserskiej karierze Joego Marcantonio (to też jego pierwszy przeniesiony na ekran scenariusz w długim metrażu, spisany wspólnie z Jasonem McColganem), skłania się bowiem ku takiej klasyfikacji. Jak komu pasuje:) Raczej nie przypasują ci brytyjski „Krewni” osobom łaknącym typowego straszaka. Okazji do podskoków raczej nie będzie. Wypasione efekty specjalne? Też nie tu. To może chociaż szybko postępująca, rozpędzona ma maksa i/lub naszpikowana zdumiewającymi zwrotami akcji fabuła? Punkt pierwszy: bez szans. Punkt drugi: mocno wątpię. Brzmi jak idealny przepis na nudę? Jeśli nie, to warto obadać. Mnie nawet wciągnął ten konflikt dwóch kobiet, które na pierwszy rzut oka dzieli wszystko. To skromne, w miarę klimatyczne widowisko z delikatnym aromatem „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego.

niedziela, 24 kwietnia 2022

„Slapface” (2021)

 

Od śmierci rodziców Lucas i jego starszy brat Tom mieszkają sami w domu w lesie. Jedyną przyjaciółką Lucasa jest jego rówieśniczka Moriah, która jednak najwięcej czasu spędza z bliźniaczkami dokuczającymi jej sekretnemu koledze. Lucas sprawia problemy wychowawcze, a jedynym sposobem na zdyscyplinowanie chłopca stosowanym przez jego prawnego opiekuna, Toma, jest tak zwana gra w plaskacza: wzajemne uderzanie się po twarzy otwartymi dłońmi. Nowej dziewczynie Toma, Annie, nie podoba się jego podejście do młodszego brata. Dziewczyna próbuje dotrzeć do Lucasa inną drogą, z czasem nabierając przeświadczenia, że problem chłopaka jest dużo większy, niż wszystkim się wydaje. Tymczasem Lucas podtrzymuje swoją nową znajomość z potężną istotą mieszkającą w lesie. Chłopak nie ma wątpliwości, że to legendarna wiedźma Virago, która stara się go chronić. W drastyczny sposób wstawia się za swoim małym przyjacielem.

Slapface” to niskobudżetowy amerykański horror nadnaturalny/psychologiczny w reżyserii i na podstawie scenariusza Jeremiaha Kippa, którego zainspirowało własne dzieciństwo i jego miłość do potworów. Jego ulubionym filmowym monstrum jest tytułowa istota z „Coś” Johna Carpentera, trochę remake'u „”Istoty z innego świata” Christiana Nyby'ego i Howarda Hawksa, bardziej readaptacji noweli Johna W. Campbella „Who Goes There”, która potem przerodziła się w minipowieść, w Polsce wydaną pt. „Coś”. Szczególne miejsce w sercu Kippa zajmuje też przepełniona tęsknotą, na poły romantyczna (Kipp nazwał to rozproszonym romantyzmem) kreacja Tony'ego Todda, w kultowym obrazie Bernarda Rose'a pt. „Candyman”, opartym na opowiadaniu Clive'a Barkera „Zakazany” zamieszczonym w piątym tomie „Ksiąg krwi” oraz potwór Frankensteina w wykonaniu Borisa Karloffa, Seth Brundle z „Muchy” Davida Cronenerberga, readaptacji opowiadania George'a Langelaana i stworzenia z „Labiryntu fauna” Guillermo del Toro, wykreowane przez Douga Jonesa. Wiedźma Virago ze „Slapface” najwięcej zawdzięcza jednak baśniom braci Grimm. Kipp nazwał to przeniesieniem archetypu z bajki do surowej trójwymiarowej rzeczywistości. Scenariusz pełnometrażowej wersji „Slapface” powstał przed wejściem na ekrany kin takich obrazów jak „Babadook” Jennifer Kent i „Dziedzictwo. Hereditary” Ariego Astera, które to według Jeremiaha Kippa utorowały drogę horrorom opartym na postaciach i wydajności. W ocenie Kippa wcześniej trudniej było pozyskać budżet dla takich historii, o czym przekonał się próbując przeforsować swój projekt o czarownicy z lasu i jej młodym przyjacielu. Nakręcił więc kilkuminutowy obraz pod tym samym tytułem, który został wydany w 2018 roku, tym sposobem zwracając uwagę Mike'a Manninga i Joego Benedetto – główni producenci pełnometrażowej wersji „Slapface” (ostateczna wersja scenariusza trochę różni się od pierwszej). Manning dołączył też do obsady aktorskiej: starszy brat i opiekun prawny pierwszoplanowej postaci. Film kręcono między innymi w Umbra Sound Stages w Newburgh w stanie Nowy Jork oraz w Hudson Valley w 2019 roku. Najpierw był pokazywany wyłącznie na festiwalach filmowych, począwszy od marca 2021 roku (Cinequest Film Festival w Stanach Zjednoczonych), a w lutym 2022 roku ruszyła dystrybucja internetowa (Shudder). Do Polski „Slapface” „przyleciał” w kwietniu 2022 roku na skrzydłach CDA Premium.

Najpierw była bryzą, potem była drzewem, potem była wiedźmą.”

Choć Jeremiah Kipp nadał imię swojej wiedźmie (Virago) w napisach końcowych została wymieniona - a raczej został wymieniony, ta rola dostała się bowiem mężczyźnie, Lukasowi Hasselowi, który wystąpił też w krótkometrażowym wydaniu „Slapface”, w tym samym charakterze - po prostu jako The Monster. Kipp uznał, że to lepiej zobrazuje naturę tej postaci, ale podejrzewa, że na jego decyzję jakiś wpływ miał The Shape (pol. Kształt) Johna Carpentera, szerzej znany jako Michael Myers. Gdzieś w głowie mogła otworzyć mu się ta zapadka, z czego podczas układania planszy końcowej nawet nie zdawał sobie sprawy. Kippa najbardziej jednak ucieszyłoby, gdyby jego potwór w świadomości widzów zapisał się jako Slapface (w takim razie dlaczego na liście płac nie wklepał takiego imienia?), co w jego świecie przedstawionym pełni inną funkcję. Slapface to nazwa swego rodzaju gry, pełniącej podwójną rolę. Kara za różne przewinienia Lucasa (przyzwoita kreacja Augusta Maturo, którego fani kina grozy mogą znać choćby z „Zakonnicy” Corina Hardy'ego), ale też sposób na zacieśnianie braterskiej więzi. Dziwnie to brzmi w kontekście wymieniania się uderzeniami w twarz, ale Tom (intrygujący występ Mike'a Manninga) najwyraźniej wychodzi z założenia, że to najlepszy sposób na docieranie się z najbliższą mu osobą. Lepszego nie potrafi wymyślić. Może dlatego, że on w dzieciństwie przeżywał to samo. Tak go wychowano (grzechy ojca chłopców?). Tak czy inaczej, opowiadając o przemocy domowej w „Slapface”, Kipp nie szedł po linii najmniejszego oporu. To sprawa bardziej skomplikowana. Toksyczna miłość, z naciskiem na miłość. Tom nie jest jednym z tych burzycieli ogniska domowego, który czerpie jakąś perwersyjną przyjemność z dręczenia słabszego członka rodziny. Nie jest też jednym z tych, który w ten chory sposób rozładowuje emocje, który znalazł sobie niezawodną metodę na odstresowanie się, przejściowe uwolnienie od nagromadzonej wściekłości. Niewykluczone, że jest wściekły, właściwie nie miałam wątpliwości, że starszy brat chowa urazę, ale bardziej wyglądało mi na to, że gniewa się na opatrzność, a nie chłopca, którego wziął pod swoje niezbyt opiekuńcze skrzydła po śmierci ich rodziców. Tak, Tom zdecydowanie nie sprawdza się w roli rodzica czy, jak kto woli, prawnego opiekuna małoletniej osoby. Podejrzewam, że jego postawa względem Lucasa będzie różnie odbierana. Jedni mogą uznać, że starszego brata mało obchodzi obecny, ale i przyszły los młodszego. Nie tylko nie poświęca mu tyle czasu, ile powinien, ale i nie wykazuje chęci poprawy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jedyną inicjatywą, z jaką Tom wychodzi do tego samotnego, pogubionego chłopca jest wstrętna gra, którą bracia nazywają Slapface (pol. Plaskacz). Wstrętna na pewno, ale w ten kontrowersyjny sposób twórcy dają nam też do zrozumienia, że Lucas nie jest Tomowi obojętny. Poprzez bicie pokazuje, że mu zależy? Tak mi to wyglądało. Tom w moich oczach chciał stworzyć dobrą relację ze swoim podopiecznym, pragnął być tak zwanym dobrym rodzicem dla swojego brata, ale kompletnie nie wiedział, jak się do tego zabrać. Zagubiony, podobnie jak Lucas. Obaj zdawali się błądzić w trującej mgle. Mgła rodzicielstwa oraz mgła złego wychowania i potencjalnie zgubnej znajomości. Znajomości z antybohaterką miejscowych legend. Staruszką w łachmanach (filmowcy, być może przez niedostatki finansowe, z jej twarzą wyczyniają podobne rzeczy, co na przykład ekipa pracująca nad pierwszym „Koszmarem z ulicy Wiązów” w reżyserii Wesa Cravena - słabo widoczna, przysłonięta woalem ciemności, ale to, co udało mi się wypatrzeć bardzo mi się podobało; Baba-Jaga, jak się patrzy), którą Lucas po raz pierwszy spotyka w opuszczonym dużym budynku w głębi lasu. Wszystko wskazuje na to, że kobieta, którą chłopiec natychmiast demaskuje jako wiedźmę Virago, wybrała sobie tę zaniedbaną nieruchomość na swoje gniazdo. To jej dom, a lasy rozciągające się dookoła to jej podwórko. Miejsce żerowania nieboskiego stworzenia, które jakby urwało się z „Jasia i Małgosi” braci Grimm? A może zwyczajna, mocno posunięta w latach, nieszczęsna kobiecina, której długoletnią samotność rozprasza tak zwane trudne dziecko? Jest jeszcze jedna możliwość, nie mniej, a może nawet bardziej niepokojąca od pierwszej. Bez względu na odpowiedź (która, miałam nadzieję, nie padnie, nie domknie się ta furtka wychodząca na pole obsiane przynajmniej dwiema interpretacjami), „Slapface” Jeremiaha Kippa, uważam, nie jest najlepszą propozycją dla ludzi szukających standardowego straszaka. Jednego z tych wynalazków XXI wieku, który raz po raz będzie robił „buu!”.

Jeremiah Kipp w swoich wypowiedziach medialnych na temat „Slapface” dawał jasno do zrozumienia, że to historia mocno skoncentrowana na postaciach. Więcej: sugerował, że to tak zwany art horror (horror podwyższony). Art horror z niżej półki, tak ja bym to określiła. I wcale nie uważam, że największym problem był tutaj niski budżet. Od strony technicznej „Slapface” tak naprawdę w moich oczach bronił się bardziej niż od strony tekstowej. Interesujący zarys fabuły, ciekawa koncepcja, ale trochę rozczarowujące wypełnienie. Wydaje mi się, a właściwie jestem pewna, że twórcy nie wykorzystali całego potencjału drzemiącego w postaciach. Nie tylko w Lucasie i Tomie, ale też, a może nawet przede wszystkim, w Annie (przekonujący pokaz Libe Barer), sympatycznej nowej lokatorce domku w lesie należącego do dwóch braci, Moriah (Mirabelle Lee, która też, moim zdaniem, nie zaniża poziomu obsady) i złym bliźniaczkom, które tak jak Virago, swoje pochodzenie mogą zawdzięczać znanej baśni. „Kopciuszek”? Annę Tom poznaje w barze, w którym tak marginesie często przesiaduje (młodzieniec jest na najlepszej drodze do wpadnięcia w alkoholizm, o ile już się nie uzależnił, trudno powiedzieć), i nie mija dużo czasu (przynajmniej nie dla nas), jak dziewczyna wprowadza się do domu w lesie, który w domyśle przypadł jego i jego bratu w spadku po rodzicach. Anna będzie próbowała przeforsować inny model wychowawczy od tego, który wdrożył jej nowy chłopak w stosunku do swojego młodszego brata. Przekonać Toma do tak zwanego bezstresowego wychowania. Rozmawiać z Lucasem, tłumaczyć i łagodnie zachęcać do zwierzeń. Krótko: stworzyć ciepły, miły, przyjazny, a nawet pełen miłości kącik, do którego zawsze chętnie będzie wracał. Po swoich leśnych przygodach, o których z entuzjazmem opowie swoim zaufanym opiekunom. Tom nie jest jednak przekonany do tego pomysłu Anny. Delikatnie rzecz ujmując. Ten młody mężczyzna najwyraźniej zdaje sobie sprawę z tego, że nie spełnia się w roli rodzica, ale zamiast skorzystać z dobrych rad swojej dziewczyny, zamiast przyjąć jej pomoc, odbiera to bardziej jako bezprawne wkraczanie na jego terytorium. To jego brat, to on jest jego prawnym opiekunem i nie pozwoli, żeby jakaś przybłęda go pouczała. Może za ostro z tą przybłędą. Tom raczej tak o niej nie myśli, prawdopodobnie zdążył już zakochać się w Annie, a zatem nie miałby nic przeciwko, gdyby została w jego skromnym lokum otoczonym gęstym lasem, po którym przechadza się wiedźma. O czym, przynajmniej przez jakiś czas, wie tylko Lucas. Anna może zostać, Tom chciałby, żeby została, ale też życzyłby sobie, żeby nie wtrącała się w sprawy braci. Relacja Lucasa z Moriah jeszcze bardziej mnie zaciekawiła. Jeremiah Kipp powiedział, że dziewczyna zachowuje się trochę tak, jakby miała zakazany romans. Była w związku z kimś innym, a na boku spotykała się ze swoją większą miłością. Moriah gra przed swoimi przyjaciółkami, złośliwymi bliźniaczkami, które nie przepuszczą żadnej okazji, żeby dokuczyć Lucasowi. A ona w ich towarzystwie udaje, że ma taki sam stosunek do niego. A nawet więcej, że jest ofiarą jego prześladowań. Oba te wątki – dziewczyńska banda i Anna – w moim odczuciu aż prosiły się o większą uwagę twórców. Sporo powiedziano/pokazano, ale i tak pozostał niedosyt. Być może wyczułam w nich świeżość, która nie została w całości wydobyta. Mogły być zwalające z nóg podmuchy, a została tylko niezbyt orzeźwiająca, delikatna bryza. Całkiem klimatyczna. Zdjęcia Dominicka Sivilliego i muzyka Barry J. Neely'ego wprawiły mnie w stosownie minorowy (nie, nie stosownie, bo spokojnie można by to podkręcić, tego w każdym razie bym sobie życzyła) nastrój. Dość ciężko się oddychało w tym groźnym lesie, nie najłatwiej się poruszało, powiedzmy z nie najspokojniejszym sercem, w tym gęstym powietrzu, niby smogu. W tym odorze buchającym z ust najprawdziwszej wiedźmy albo czegoś/kogoś innego.

Nie ma się czego bać, ale materiał do jakichś głębszych przemyśleń może się nawinąć w tym Plaskaczu, tj. „Slapface” w reżyserii i na podstawie scenariusza Jeremiaha Kippa. Ściślej w pełnometrażowym wydaniu tej historii, bo jest jeszcze shorcik z 2018 roku. Na pewno nie jest to jeden z tych lekkich, niezobowiązujących horrorów, jakby odrysowanych od jednej kalki. Niepospolite podejście do opowieści o dziecku, które spotyka potwora. Nietradycyjne podejście do opowieści o wiedźmie. Wiedźmie osiadłej w jednym z amerykańskich lasów (i to nie jest wiedźma z Blair, o nie, nie), której można zarzucić wiele, ale na pewno nie to, że w razie niebezpieczeństwa pozostawia swoich przyjaciół samym sobie. Zawsze możesz na nią liczyć, nawet jeśli tego nie chcesz. Przyjaźń na śmierć i życie. Coś dla zwolenników tak zwanej nowej fali kina grozy. Pod warunkiem, że potrafią zadowolić się też dokonaniami skromniejszymi, mniej intensywnymi od „Babadooka” Jennifer Kent, „Dziedzictwa. Hereditary”, tym bardziej „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera i pozostałymi co bardziej rozchwytywanymi owocami z tej gałęzi filmowego horroru.

piątek, 22 kwietnia 2022

Riley Sager „Zamknij wszystkie drzwi”

 

Dwudziestopięcioletnia Jules Larsen jednego dnia traci pracę, chłopaka i własny kąt, a wkrótce potem natrafia na obiecujące ogłoszenie. Poszukiwana osoba do opieki nad jednym z mieszkań w gotyckim apartamentowcu na Manhattanie powszechnie znanym jako Bartholomew. Za trzy miesiące pobytu w tym luksusowym miejscu oferuje się dwanaście tysięcy dolarów. Trzeba tylko przestrzegać kilku zasad: bez przerwy utrzymywać w mieszkaniu nieskazitelny porządek, nie sprowadzać żadnych gości, nie odzywać się pierwsza do innych lokatorów i nigdy nie rozmawiać na ich temat poza murami Bartholomew. Zakazane jest też zamieszczanie w mediach społecznościowych jakichkolwiek zdjęć zrobionych wewnątrz budynku, palenie papierosów i zażywanie narkotyków. Za dnia można w dowolnym momencie wychodzić na zewnątrz, ale każdą noc należy spędzać w mieszkaniu. Jules akceptuje warunki i nie posiada się z radości, gdy jej kandydatura zostaje zaakceptowana. Niezwłocznie wprowadza się do apartamentu 12A, którego standard znacznie przewyższa jej dotychczasowe miejsca zamieszkania. Czuje się, jakby wygrała na loterii, ale to nie trwa długo. Euforia stopniowo ustępuje miejsca obawie o własne bezpieczeństwo. A wszystko zaczyna się od tajemniczego zniknięcia opiekunki innego mieszkania w owianym złą sławą Bartholomew.

Riley Sager - pseudonim artystyczny amerykańskiego dziennikarza, grafika i redaktora Todda Rittera, publikującego też pod nazwiskiem Alan Finn, od jakiegoś czasu powieściopisarza na pełen etat – ma w zwyczaju w swoich literackich utworach stawiać coś w rodzaju pochwalnych pomników swoim ulubionym książkom i filmom. Inne podejście do sprawdzonych motywów. Powieść „Ocalałe” (oryg. „Final Girls”) to jego własne spojrzenie na nurt slash, „Moje ostatnie kłamstwo” (oryg. „The Last Time I Lied”) to coś w rodzaju zaktualizowanej wersji „Pikniku pod Wiszącą Skałą” Joan Lindsay, a „Wróć przed zmrokiem” (oryg. „Home Before Dark”) nawiązuje do rzekomo opisującej prawdziwe wydarzenia książki Jaya Ansona pt. „Amityville Horror” i jej ekranizacji z 1979 roku w reżyserii Stuarta Rosenberga. „Zamknij wszystkie drzwi” (oryg. „Lock Every Door”), pierwotnie wydany w 2019 roku (pierwsze polskie wydanie ukazało się w roku 2022 pod szyldem wydawnictwa Mova i w tłumaczeniu Ryszarda Oślizło) kolejny bestsellerowy thriller psychologiczny od Rileya Sagera to polecana między innymi przez Stephena Kinga, powieść dedykowana nieżyjącemu już pisarzowi Irze Levinowi, co bynajmniej nie jest przypadkiem. Tym razem głównym źródłem inspiracji dla Sagera była „kwintesencja horroru na rynku nieruchomości” (to jego słowa, pod którymi podpisuję się obiema rękami), ponadczasowy utwór Levina pt. „Dziecko Rosemary” - i jej pierwsza filmowa wersja, kultowy obraz Romana Polańskiego pod tym samym tytułem. Prawa do sfilmowania „Zamknij wszystkie drzwi” zostały już sprzedane. Między innymi amerykańska firma Paramount Television planuje zrobić z tego serial. Reżyserować ma Angela Robinson, a scenarzystą i jednym z producentów wykonawczych prawdopodobnie będzie Brian Buckner.

W „Zamknij wszystkie drzwi” Riley Sager chciał przywołać podobną paranoiczną atmosferę, jaką odznacza się zarówno książkowa, jak i pierwsza filmowa wersja „Dziecka Rosemary”, arcydzieła horroru. Osoby zaznajomione z tym światowej sławy tytułem zapewne zauważą też inne, na dobrą sprawę wyraźniejsze podobieństwo (cecha jeszcze bardziej charakterystyczna). Zaryzykuję twierdzenie, że miejsca podobne do Bartholomew łatwiej znaleźć w światku filmowym niż literackim. Stare kamienice, imponujące apartamentowce i inne nieruchomości wielorodzinne zdecydowanie mocniej kojarzą mi się z kinematografią. W pierwszej kolejności w takich przypadkach na myśl zwykle nasuwa mi się tak zwana Trylogia Apartamentowa Romana Polańskiego, w skład której wchodzą „Wstręt” (1965), wspominane już „Dziecko Rosemary” (1968) i „Lokator” (1976). Te dwa ostatnie przewijały się w mojej głowie podczas całkiem emocjonującej lektury „Zamknij wszystkie drzwi” Rileya Sagera, który podał do publicznej wiadomości informację, że główna bohaterka i zarazem narratorka tej pozycji ma ugruntowanie w rzeczywistości. Dwudziestopięcioletnia Jules Larsen w pewnym momencie dzieli się z nami swoim, moim zdaniem po części słusznym, spostrzeżeniem, że tylko osoby, które doświadczyły biedy są w stanie w pełni zrozumieć ludzi znajdujących się w takiej podbramkowej sytuacji (z moich własnych obserwacji wynika, że na tym dziwnym świecie nie brakuje ludzi, którzy po wyjściu z biedy jak gdyby całkowicie zapominają, jak to było – tak zwani nowobogaccy). Człowiek, który w pewnym sensie powołał ją do życia doskonale wie, jak czuje się jego bohaterka, bo był taki czas, w którym przeżywał prawie dokładnie to samo. Stracił pracę, a najbliższa przyszłość malowała mu się w najczarniejszych barwach. Sager zwierzył się, że w tamtym okresie bywały dni, w których był wręcz sparaliżowany strachem. I nie zapomniał tego uczucia. Znajomość z Jules Larsen nie pozostawiła mi najmniejszych wątpliwości, że ten, teraz już zamożny, człowiek, ma mnóstwo współczucia dla ludzi, którym wiedzie się nieporównywalnie gorzej. Przede wszystkim tym mnie ujął w swoim hołdzie dla „Dziecka Rosemary” Iry Levina i Romana Polańskiego. Spacerując po zdesperowanym umyśle kobiety, umownie relacjonującej wydarzenia ze wzniesionego w 1919 roku gotyckiego nowojorskiego budynku, którego pierwszym właścicielem był niejaki Thomas Bartholomew, można wyczuć tę nierozerwalną nić porozumienia, ten osobisty związek autora z jego postacią. Jakby nadawali na tych samych falach, czym, nie ukrywam, Sager mocno zapunktował w moich oczach. Woda sodowa najwyraźniej nie uderzyła mu do głowy. Sukces, jaki niewątpliwie odniósł nie oślepił go na problemy tak zwanych maluczkich. Zwykłych śmiertelników. Niemałych ludzi w szarych płaszczach, parafrazując tytuł minipowieści Stephena Kinga ze zbioru „Serca Atlantydów”. Może jestem cyniczna – właściwie na pewno jestem – ale uważam, że to dość rzadkie zjawisko. Tym bardziej więc imponuje mi postawa pana Sagera, który tak naprawdę w „Zamknij wszystkie drzwi” twardo stanął po stronie uboższych w tej odwiecznej walce klasowej. Ta runda rozegra się w fikcyjnym nieudostępnianym turystom jednym z najbardziej znanych budynków na Manhattanie, w czasach nam współczesnych. W każdym razie na to się zanosi. Na to praktycznie od samego początku przygotowuje nas autor książki, „patrzący oczyma” młodej kobiety, z którą los nie obszedł się łaskawie. Ale, jak pewnie wiadomo wszystkim namiętnym czytelnikom thrillerów psychologicznych, pozory mogą mylić.

Jak szybko inni cię osądzają. I robią jakieś założenia na twój temat. I uznają, że twoje trudności finansowe to skutek głupoty, lenistwa i złych decyzji życiowych.”

Realne niebezpieczeństwo czy wietrzenie spisku tam, gdzie go nie ma? A może nieklasyczne nawiedzenie obiektu? Nie przez duchy lub inne kreatury bardziej kojarzone z horrorem niż thrillerem, tylko makabryczną historię Bartholomew. Zdaniem Jules Larsen – i trudno się z nią nie zgodzić – ten antybohater licznych strasznych historii (à la legendy miejskie) rozpowszechnianych głównie w internecie, na tle innych starych budynków nie wypada szczególnie niekorzystnie. Ilość zabójstw, samobójstw i zgonów naturalnych, jakie w swojej głośnej historii ma Bartholomew, w mniemaniu Jules, nie odbiega od normy. Tak to już jest, że stare budowle niejedną śmierć widziały. Nieczęsto jednak zdarza się – chyba że w „Lśnieniu” Stephena Kinga – żeby przeszłość niejako nakładała się na teraźniejszość. Nie dosłownie, ale niektóre osoby mieszkające w Bartholomew mniej więcej tak to odbierają. Jules, jak można się tego spodziewać, stosunkowo szybko podzieli te odczucia. Swoje dochodzenie skieruje jednak na bardziej przyziemny tor. Zamiast szukać duchów czy innych istot z zaświatów, zacznie uważniej przyglądać się pełnoprawnym lokatorom tego przeklętego apartamentowca. Rileyowi Sagerowi w moim odbiorze nie udało się odmalować równie sugestywnej, tak przygniatającej otoczki, jaką szczycą się główne źródła jego inspiracji dla przedmiotowego utworu. Nie wywołał u mnie Sager równie silnego i w sumie permanentnego (utrzymującego się na każdym etapie historii Rosemary Woodhouse, tak w odsłonie książkowej jak pierwszej filmowej) paranoicznego zawrotu głowy. To w ogóle wykonalne? Tak czy inaczej, doceniam kierunek. Właściwie jestem wdzięczna temu amerykańskiemu pisarzowi za odważne wejście na to zdradliwe terytorium. Brakuje mi takich klimatów na arenie literackiej. Może dlatego, że poruszanie się w takich „realiach” wymaga niemałych umiejętności pisarskich. Łatwo się wywrócić. W „Zamknij wszystkie drzwi” żenujących wpadek nie zauważyłam. Niemniej w Bartholomew czułam się bardziej komfortowo niż w nowym miejscu zamieszkania państwa Woodhouse. Wyższy standard gotyckiej nieruchomości „strzeżonej” przez kamienne gargulce (doprawdy milusie „stworzenia”), wystrój wnętrz (bardziej na bogato niż w „Dziecku Rosemary”), nie grały tutaj żadnej roli. Znaczenie ma powietrze, jakim oddycha Jules. Aura panująca w tym miejscu. Przyznaję, nie oddychałam pełną piersią w tej nowojorskiej fortecy, ale można to było jeszcze zagęścić. Pełnoprawni lokatorzy tego apartamentowca zazdrośnie strzegą swojej prywatności. Nie życzą sobie żadnych rozmów na swój temat poza subiektywnie dość zimnymi murami tego reprezentacyjnego przybytku na dumnym Manhattanie, ani tym bardziej zdjęć swoich i wnętrz Bartholomew w przestrzeni internetowej. Z rozmowy kwalifikacyjnej Jules można wynieść też przekonanie, że, jak się wydaje, stali mieszkańcy tej onieśmielającej budowli, nie życzą sobie, aby tak zwani opiekunowie mieszkań odzywali się do nich nieproszeni. Innymi słowy Ingrid, Dylan i oczywiście Jules (wszyscy wysoko opłacani opiekunowie mieszkań, jakich zastajemy w Bartholomew) mają zakaz zagadywania uprzywilejowanych postaci zgromadzonych w tym dziwnym przybytku. Narratorka „Zamknij wszystkie drzwi” może być odbierana jako postać dynamiczna. Najpierw ujawnia się osobowość, jakiej na pewno prędzej spodziewałabym się po jakimś starszym utworze. Na przykład gotyckie opowieści grozy. Albo... Niepoprawna marzycielka (jak Eleanor Vance z „Nawiedzonego domu na wzgórzu” aka „Nawiedzonego” Shirley Jackson), nieco naiwna, nieco infantylna, czy jak kto woli przesadnie ufna (jak Rosemary Woodhouse z „Dziecka Rosemary” Iry Levina i Romana Polańskiego) młoda kobieta, której życie zdążyło już dać mocno w kość. Jej historia chwyta za serce, a na domiar złego nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie, jak to się mówi, stanęła na nogi. Ona jednakże wierzy, że los nareszcie się do niej uśmiechnął, że trafiło się ślepej kurze ogromne ziarno. Wyjątkowa praca. Duży zastrzyk gotówki i dach nad głową, którego w swoim przekonaniu rozpaczliwie potrzebuje. Jej najlepsza przyjaciółka Chloe, która użyczyła jej swojej kanapy, gdy Jules rozstała się ze swoim ostatnim partnerem (przyłapała go na zdradzie), nalega, żeby z nią została. Tak długo, jak zechce. Chloe, w przeciwieństwie do Jules, słyszy dzwonki alarmowe w związku z niecodzienną ofertą dotyczącą mieszkania w Bartholomew. Mieszkania 12A z zapierającym dech w piersiach widokiem na Central Park, w którym, jak już niebawem na własnej skórze przekona się ta od dzieciństwa wielka miłośniczka cukierkowej powieści pt. „Serce marzycielki” pióra Grety Manville, dzieją się dziwne rzeczy. Ale czy na pewno? Niepokojąca tapeta i odgłosy, które jakoby niekiedy dochodzą uszu naszej być może przeczulonej narratorki. Mało, prawda? A co powiecie na tajemnicze zniknięcie innej opiekunki mieszkania? I tak będzie sobie Sager podrzucał tę piłeczkę – wzmacnianie podejrzeń względem nie takich znowu niedostępnych, zamkniętych na opiekunów domów, jak sugerowała rozmowa kwalifikacyjna Jules, zamożnych ludzi, i odzyskiwanie poczucie bezpieczeństwa przynajmniej przez główną bohaterkę. Bo czytelnik prawdopodobnie ani na moment nie wyzbędzie się całej nieufności. Niewykluczone – wydaje mi się, że Sagerowi na tym również zależało – że ta nieufność rozciągnie się również na Jules, że odbiorca książki będzie brał jakąś poprawkę na jej ogląd sytuacji. Przygotowane przez Rileya Sagera niespodzianki na mnie większego wrażenia nie zrobiły – to, czego nie udało mi się przewidzieć, czyli ostatni etap tych, mimo wszystko, trzymających w napięciu „wakacji w Bartholomew”, też przyjęłam bez większego zadziwienia. Nie było efektu nowości (znajoma, jeśli już nie wyświechtana, koncepcja), ale przynajmniej nie wydało mi się to naciągane.

Zamknij wszystkie drzwi” nie okazało się dla mnie tak satysfakcjonującym spotkaniem, jak poprzednie, jak mój pierwszy kontakt z twórczością amerykańskiego powieściopisarza Rileya Sagera (właściwie Todda Rittera), czyli „Wróć przed zmrokiem”, ale też nie mam jakichś wielkich powodów do narzekań. Mogło być lepiej, ale było dobrze. W złowrogim nowojorskim apartamentowcu o nazwie Bartholomew. Tak, nawet przekonała mnie ta nieświeża wersja wydarzeń gdzieś na przecięciu thrillera psychologicznego z horrorem. Aromat tego drugiego z wymienionych gatunku w każdym razie wniknął do tego świata przedstawionego. Horroru nadnaturalnego... Satanistycznego? Czy Riley Sager pójdzie dalej w tej swojej pochwalnej pieśni dla „Dziecka Rosemary”? Sprawdźcie. Tym bardziej, jeśli miłe Wam są, na swój niemiły sposób, takie/podobne klimaty. Jeśli służy Wam:) toksyczna atmosfera zwyczajowo panująca w nieruchomościach, mających swoją historię i swoich wielce podejrzanych lokatorów.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

środa, 20 kwietnia 2022

„X” (2022)

 

Rok 1979. Sześcioro młodych filmowców z Houston w Teksasie przybywa na odizolowaną farmę w tym samym stanie należącą do małżeństwa w podeszłym wieku. Instalują się w domku nieopodal nieruchomości mieszkalnej właścicieli, którzy wynajęli im to lokum, nie znając prawdziwego celu ich wizyty. Nie wiedząc, że nieznajomi zamierzają kręcić tutaj film pornograficzny. Zdjęcia ruszają już pierwszego dnia ich pobytu na farmie... a drugiego najprawdopodobniej nie będzie. Po zapadnięciu zmroku to małe gospodarstwo w Teksasie spłynie krwią w większości zupełnie nieświadomych zbliżającego się zagrożenia młodych ludzi, którzy chcieli tylko nakręcić nie taki znowu niewinny film.

Wielki powrót Ti Westa, twórcy między innymi „Domu diabła” (2009), „Śmiertelnej gorączki 2” (2009), „Zajazdu pod duchem” (2011) i „Ostatniego sakramentu” (2013). Po sześciu latach pracy przy serialach, West napisał swoisty list miłosny do filmowego rzemiosła, gloryfikujący choćby protetykę i praktyczne efekty makijażu. Na tapetę wziął, jak to określił, dwóch gatunkowych outsiderów, tytułem - „X” - nawiązując do kategorii stosowanej w latach 1968-1990 przez Motion Picture Association of America (MPAA). Przemoc i seks. Umiarkowanie krwawy horror i soft porno. Soczysty slasher powstały we współpracy z A24 niezależną firmą kojarzoną głównie z tzw. podwyższonymi horrorami. Klimatyczna siekanina w stylu retro, najniższej kłaniająca się kultowej „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, w osobistej ocenie reżysera, scenarzysty, jednego z producentów i montażystów „X”, Ti Westa, będącej na szczycie najlepszych filmów slash wszech czasów. Film kręcono w trakcie pandemii COVID-19 na gospodarstwie rolnym w Fordell (wieś) w Nowej Zelandii, gdzie specjalnie na potrzeby filmu „dobudowano” stodołę oraz w mieście Whanganui i w pobliżu miejscowości Bulls w dystrykcie Rangitikei w tym samym państwie. Po wybuchu pandemii West był gotowy przełożyć zdjęcia, ale ludziom z A24 zależało na jak najszybszym rozpoczęciu prac. Trochę im zajęło znalezienie odpowiedniego miejsca (jak w Teksasie) w Nowej Zelandii, którą wybrali między innymi dlatego, że akurat panowało tam lato, tak samo jak w scenariuszu „X”. Tak zwane restrykcje covidowe nie utrudniały im zanadto pracy, ze względu na naturalne odizolowanie głównego planu zdjęciowego. Bardziej problematyczne były stare – nieporęczne, ciężkie - sprzęty, które kierownik „tego zamieszania” uparł się wykorzystać. West chciał kręcić na taśmie 16 mm, ale tego planu nie udało mu się wcielić w życie („wina covida” – opóźnienia w transporcie), zadowolił się więc kamerami Sony Venice z odpowiednimi soczewkami. Premiera bardzo dobrze przyjętego przez amerykańskich krytyków „X” odbyła się 13 marca 2022 roku na South by Southwest Film Festival, a parę dni później ruszyła dystrybucja kinowa. W niejakiej tajemnicy, mniej więcej w tym samym czasie co „X”, powstawał jego prequel, również w reżyserii i na podstawie scenariusza Ti Westa, który, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, światło dzienne ujrzy w tym samym, 2022 roku, pod tytułem „Pearl”.

Od miłośnika slasherów dla miłośników slasherów. „X” Ti Westa w Polsce raczej nie zrobi furory. To nie jest ten rodzaj kina, który cieszy się szczególnym poważaniem współczesnych odbiorców na tym krajowym poletku. Może kiedyś... Zapewne nikogo nie zaskoczę stwierdzając, że antypatia do XX-wiecznych niskobudżetowych horrorowych rąbanek praktycznie gwarantuje (pewnie znajdą się wyjątki) negatywny odbiór tego „taniego filmidła” Westa. Kolejna sieczka dla kretynów, będą mówić. Harlequin dla fanów filmowej makabry, który można streścić w jednym zdaniu: grupa inteligentnych bezobjawowo młodych ludzi robi za mięso armatnie na farmie gdzieś w Teksasie. Najpierw mały wgląd w nieodległą przyszłość, który nasunął mi wspomnienie remake'u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” w reżyserii Marcusa Nispela. Pomysłowe otwarcie wrót stodoły (zmiana proporcji obrazu) na, jak się okaże, scenę zbrodni. Tego makabrycznego odkrycia dokonują szeryf i jeden z jego zastępców. Jakiego dokładnie, jeszcze nie wiadomo. Ta „jakże paląca” kwestia wyjaśni się dużo później, na innej, podstawowej osi czasu. Czas cofa się o dwadzieścia cztery godziny. Jesteśmy w Houston w Teksasie. Jest rok 1979 i właśnie rozpoczyna się podróż grupki niezależnych i raczej niezbyt doświadczonych filmowców na plan zdjęciowy. Ekipie przewodzi Wayne (Martin Henderson, którego fani gatunku mogą kojarzyć choćby z remake'u „The Ring” Gore'a Verbinskiego), producent szykowanego przez nich filmu, który można chyba określić jako miękkie porno. Jego dziewczyna, Maxine (Mia Goth, która wcześniej grała między innymi w takich produkcjach jak „Lekarstwo na życie” Gore'a Verbinskiego, „Tajemnica Marrowbone” Sergio G. Sáncheza i remake „Suspirii” wyreżyserowany przez Luca Guadagnino), ufa, że ta produkcja zrobi z niej wielką gwiazdę. Wayne twierdzi, że ma talent, a ona nie ma powodów, by mu nie wierzyć. Z drugiej strony już na początku widać, że Maxine brakuje pewności siebie, czego stara się nie pokazywać w towarzystwie. Sekwencja z lustrem ujawniona na starcie naszej znajomości z tą pretendującą aktorką, świadczy o tym, że Maxine gdzieś w głębi ducha obawia się, iż nie jest wystarczająco dobra, by zrobić karierę, o jakiej marzy. Że jej American Dream, wbrew zapewnieniom jej aktualnego partnera, może się nie spełnić. Maxine właściwie natychmiast wysuwa się na pierwszy plan, co każe sądzić, że to ona najdłużej utrzyma się przy życiu. Może nawet wyjdzie cało ze zbliżającej się niezbyt wielkimi krokami masakry. Ale nie byłam co do tego przekonana. Mój wzrok uparcie kierował się na małomówną Lorraine (Jenna Ortega, która grała między innymi w drugim rozdziale „Naznaczonego” w reżyserii Jamesa Wana, „Opiekunce: Demonicznej królowej” Josepha McGinty Nichola, jako McG oraz w „Krzyku” 2022 Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta), która weszła w ten projekt, poniekąd w ciemno, przez swojego chłopaka RJ-a (Owen Campbell z „Super Dark Times” Kevina Phillipsa, „Zdemoralizowanych” Larry'ego Fessendena i „Moje serce bije tylko, gdy mu każesz” Jonathana Cuartasa, żeby wymienić tylko kilka), operatora i, zdaje się, reżysera tej „superprodukcji”. Ti West w pewnym sensie trzyma Lorraine na uboczu, jakby starał się ukryć ją w tłumie silniejszych osobowości. W każdym razie ludzi, którzy dokładnie wiedzą, czego chcą i nie wahają się po to sięgać. A już najbardziej jasnowłosa Bobby-Lynne (Brittany Snow, między innymi główna bohaterka nowego „Balu maturalnego” w reżyserii Nelsona McCormicka) i weteran wojny w Wietnamie, ciemnoskóry Jackson (Kid Cudi). Ale tak naprawdę oni wszyscy najwyraźniej wyznają filozofię w tamtym okresie bodaj najdobitniej artykułowaną przez tak zwanych hippisów – wolna miłość – a nowa w tym luzackim towarzystwie Lorraine, biedna zalękniona, patrzy i pojąć nie może. Co to za ludzie? W co ja się wpakowałam? Mogłabym przysiąc, że takie myśli kotłują się w głowie Lorraine w drodze na małą farmę gdzieś w Teksasie. Widać, że najchętniej wzięłaby nogi za pas. Uciekła jak najdalej od tych rozwiązłych ludzi. Stawiając Lorraine naprzeciw najbardziej wyeksponowanej postaci wśród spodziewanych ofiar, czyli Maxine, nie powinno ulegać wątpliwości, że to ta pierwsza wygra niniejszą bitwę. To Lorraine posiada cechy klasycznej final girl. Maxine nie pasowała mi nawet do drugiego, tak zwanego postmodernistycznego modelu finałowej dziewczyny. Pewnie przez prochy. Maxine w przeciwieństwie do reszty regularnie raczy się jakimś narkotykiem, co jest wyraźnym odchyłem od normy. Ti West zapowiadał różne odkształcenia, reinterpretacje reguł, jakimi rządzi się kino slash. A przynajmniej tak było kiedyś. Nowa epoka, nowe zasady. A właściwie brak zasad. Teraz już wszystko jest możliwe (wykład na ten temat znajdziecie choćby w „Krzyku 4” Wesa Cravena). Ta wiedza bynajmniej nie pomagała mi w wytypowaniu final girl. Maxine w pewnym sensie może być drugą Marion Crane - podejrzenia wzmaga fakt, że West mniej (samochód w jeziorze) i bardziej (wypowiedź jednej z postaci, w której pada tytuł tego kultowego dreszczowca) jawnie kłania się „Psychozie” Alfreda Hitchcocka w innych miejscach – ale równie dobrze to rys Lorraine może być fałszywą przygrywką. Pogrywanie z oczekiwaniami odbiorców, mających jakieś, choćby tylko średnie, rozeznanie w kinie slash. Znajomość przedmiotowego podgatunku horroru może się okazać największą bronią w rękach Ti Westa.

Ti West nie przeczy, że jego „X” sporo zawdzięcza „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera. Powiedziałabym wręcz, że to, cytując klasyka „pomnik trwalszy niż ze spiżu”. Imponująca statua, która nie tyle miała powielać motywy jednego z ulubionych slasherów autora tej historii, ile w jakimś stopniu je podważać. Innym okiem na znane zjawiska. Weźmy choćby stację benzynową – skłon w hołdzie. W nawiązaniu do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” z 1974 roku (tak, tak, w remake'u Marcusa Nispela tego rodzaju przybytek też się pojawił), West przemyca drobniejsze nawiązanie do swojego własnego filmu – nazwa „Pedlar Gas Mart” ma przypomnieć „Yankee Pedlar Inn” z jego „Zajazdu pod duchem”. Główne miejsce akcji, niewielkie gospodarstwo, w tym świecie przedstawionym leżące w ekstremalnie zacisznym zakątku Teksasu, z dala od innych zabudowań, skupisk ludzkich, wydaje się być żywcem wyjęte z makabrycznych przebojów Leatherface'a i jego nie mniej zdegenerowanej rodzinki. To złudzenie w moim przypadku najsilniejsze było na początku. Potem jakby powoli się rozpływało. Myślę, że największy wpływ na ten „dziwny stan” mieli właściciele tego kawałka ziemi, mocno posunięte w latach małżeństwo, Howard (Stephen Ure) i Pearl. À propos gospodyni: tak mogłaby wyglądać kochana mamusia Normana Batesa, gdyby... W każdym razie u Hitchcocka, ale tak naprawdę moją pierwszą myślą na jej widok było: Pete Walker (m.in. „Zmora” 1974 i „Jeszcze raz” 1978) kiedyś zapewne z pocałowaniem ręki przyjąłby taką charakteryzację. Bo to charakteryzacja. I tutaj jedna z największych, choć praktycznie niewidzialnych kombinacji pana Westa. Gdyby Sally Hardesty spojrzała w magiczne zwierciadło, to co by ujrzała? A co zobaczyłaby tutejsza final girl (nie, nie zdradzę jej imienia)? Można jeszcze bardziej popuścić wodze wyobraźni. Bo kto nam zabroni? Załóżmy zatem, że to horror science fiction UWAGA SPOILER o nadzwyczajnych sztuczkach czasu. Niepojęte zderzenie umownej teraźniejszości z przyszłością KONIEC SPOILERA. Taka tam luźna myśl, absolutnie niewiążąca, acz mnie osobiście mocno pociągająca. Nie będę się kłócić z tymi, którzy nazwą to nadinterpretacją, bo to istotnie tylko taka myślowa niefrasobliwa zabawa. Tak czy inaczej, trochę czasu minie zanim pierwsza osoba padnie trupem. A zaraz za nią kolejna i kolejna. Pierwsza, dość długa część bazuje głównie na klimacie, w którym zaklęty jest duch niskobudżetowych siekanin z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Widzieliście „Grindhouse: Death Proof” Quentina Tarantino? To coś w tym stylu. To druga z najbardziej przekonujących, najdalej posuniętych filmowych stylizacji na obraz starszy niż jest w istocie, jaką widziałam. To jest właśnie to! Te brudne, ziarniste zdjęcia, na dodatek okraszone hipnotyzującą, stosownie groźną ścieżką dźwiękową skomponowaną specjalnie na potrzeby tego filmu przez Tylera Batesa i Chelsea Wolfe. Wykorzystano też stare szlagiery (oryginalne utwory, ale i jakiś cover w wykonaniu Wolfe się znajdzie), między innymi rytmy country, które, musicie przyznać, pasują do teksańskiej farmy należącej do „podstarzałego rewolwerowca” i jego nieszczęsnej(?) małżonki. Howard to „prawdziwy amerykański patriota”, który zapewne nie ucieszyłby się na wieść, że na jego ziemi kręci się jeden z tych bezbożnych filmów, przed którymi, w domyśle, przestrzega jego duchowy przewodnik, telewizyjny kaznodzieja. Za zdjęcia odpowiada Eliot Rockett, między innymi autor zdjęć do „Krokodyla zabójcy” Tobe'ego Hoopera z 2000 roku, co każe sądzić, że gad mieszkający w tutejszym jeziorze nie pojawił się tu przez przypadek. To nie może być zbieg okoliczności. Tutaj muszę jednak się do czegoś przyznać: oglądałam to w przekonaniu, że twórcy kłaniają się innemu obrazowi Tobe'ego Hoopera, „Zjedzonym żywcem” z 1976 roku. Sprawa rozjaśniła mi się dopiero po „prześwietleniu” sylwetki Rocketta. Ale wróćmy jeszcze do zdjęć. Wprost ociekających nihilizmem, ale i na swój sposób wysublimowanych. Mamy różne smaczne triki z kamerą, na przykład szybkie migawki z innych miejsc, ubarwiające daną scenę, choć w dalszej partii jest taki moment, któremu ten zabieg raczej szkodzi: napięcie momentalnie opada, ponieważ już znamy ciąg dalszy, którego w takim układzie, niestety, nie trzeba też było odwlekać w czasie. Za szybko to rozegrano. Jest i film w filmie, soft porno w jeszcze nie krwawym, bardziej klimatycznym horrorze. Efekty praktyczne i dość śmiałe jak na standardy współczesnego kina grozy. Mamy przekłucie oka (możliwy hołd dla „Zombie pożeraczy mięsa” Lucio Fulciego), durszlak z człowieka jednym nożem i jedną ręką zrobiony, dla mnie dość bolesna akcja z siekierą i palcami u ręki (wcześniej błyśnie „Lśnienie” Stanleya Kubricka, wygląda więc na to, że i tutaj Ti West zrobił fikołka – przewrotny dalszy ciąg) i parę pomniejszych „atrakcji”.

Właśnie odzyskałam wiarę w lepsze jutro kina slash. Przywrócili ją Ti West i jego zespół ds. „X”. A właściwie odzyskałam wiarę w swego rodzaju powrót do przeszłości. Do tej energii, która emanuje ze starszych przedstawicieli między innymi przedmiotowego nurtu. To jest ta magia, do której, jak wnoszę z jego słów, tęskno też Ti Westowi. Człowiekowi, który postanowił wziąć sprawy w swoje ręce... i pokazać, że się da. Da się wskrzesić tego ducha z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Przywrócić dawną świetność temu bękartowi gatunku horroru. Ten „szatański pomiot” może znowu objawiać się w pełnej krasie. Na razie jednak, tak dla własnego bezpieczeństwa:), pozwolę sobie polecić „X” - i to tak gorąco, jak to tylko możliwe - wyłącznie entuzjastom klasycznych slasherów. Zresztą, myślę, że ich wcale nie trzeba namawiać do tej przygody. Mylę się?