piątek, 31 maja 2024

Zapowiedź: J.D. Barker „Opuszczona”

 
Debiutancka powieść autora bestsellerowej trylogii #4MK!

Opowieść o czarownicy powracającej po upływie stuleci. Fikcja, która zmienia się w koszmarną rzeczywistość.

Premiera: 5 czerwca 2024

Audiobook premiera: 5 lipca 2024

Kiedy autor horrorów Thad McAlister zaczął pisać swoją najnowszą powieść, słowa płynęły bez wysiłku. Wypełniał kolejne stronice opisami procesu czarownicy przed kilkuset laty i akcja posuwała się gładko do przodu. Jeszcze nigdy nie stworzył równie przerażającej postaci. Jest przekonany, że to jego największe dzieło, które zapewni mu trwałe miejsce wśród klasyków gatunku. Ale czy Powrót czarownicy to na pewno tylko fikcja?
Nieświadomie wyzwolił potężne siły i naraził rodzinę na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Ona naprawdę chce wrócić.
Rachael, żona Thada, jest w ciąży. Podejmuje desperacką walkę o życie małej córeczki, nienarodzonego dziecka i własne. Zastanawia się, czy sama nie jest przyczyną okropnych wydarzeń... Przed laty kupiła coś mężowi. Zawarła pakt z Opuszczoną.

„Opuszczona” to porywająca mieszanka thrillera i horroru z elementami paranormalnymi, stylistyką nawiązująca do powieści Stephena Kinga i Deana Koontza. To właśnie ta powieść zapewniła J.D. Barkerowi nagrodę Bram Stoker Award za najlepszy debiut.

 
Niesamowicie napisana, niezwykle przerażająca. J.D. Barker to siła, z którą należy się liczyć”
Tosca Lee

Utalentowany pisarz o uroczo przebiegłym umyśle!”

Jeffery Deaver

J.D. Barker jest pisarzem jedynym w swoim rodzaju, a to rzadka i wyjątkowa rzecz. Na myśl przychodzą mi Stephen King, Lee Child i John Sandford. Wszyscy jedyni w swoim rodzaju. Nie przegap niczego, co napisze J.D.”

James Patterson

Ambitny debiut Barkera skierowany jest do fanów klasycznego horroru. Czarownice, zaklęcia, miniaturowe demony i osobiste rozterki dają wiele do myślenia... Fabuła porusza się w szybkim tempie. Obiecujący początek planowanej serii.”

Publishers Weekly”

J.D. Barker – amerykański autor międzynarodowych bestsellerów. Jego książki to wyjątkowe połączenie thrillera, kryminału i powieści z elementami nadprzyrodzonymi, przez co Barker bywa często porównywany do Stephena Kinga. Przygodę z pisaniem rozpoczął podczas studiów. Dzięki pierwszej powieści został laureatem Bram Stoker Award za najlepszy debiut. Po zdobyciu tej nagrody rodzina Brama Stokera skontaktowała się z Barkerem i poprosiła go o bycie współautorem prequela Draculi, opartego na oryginalnych notatkach Brama.
W Polsce Barker znany jest przede wszystkim jako autor trylogii #4MK, w skład której wchodzą powieści Czwarta małpa, Piąta ofiara i Szóste dziecko.

„Opuszczona”

Autor: J.D. Barker
Przekład: Tomasz Wyżyński
Gatunek: thriller/fantastyka/horror
Oprawa: miękka
Liczba stron: 368
Cena: 39,99 zł

Źródło: wszystkie materiały od Wydawnictwa Czarna Owca

„Tarot: Karta śmierci” (2024)

 
Grupa zaprzyjaźnionych studentów w wynajętym domku w Catskill Mountains znajduje drewnianą szkatułkę ozdobioną kołem zodiakalnym i wypełnioną starymi, ręcznie malowanymi kartami Tarota. Parająca się astrologią Haley daje się namówić na poprowadzenie sesji z wykorzystaniem cudzej talii, co zgodnie z jej wiedzą jest naruszeniem jednej z najświętszych zasad Tarota. Dominującą kartą w horoskopie solenizantki Elise jest Najwyższa Kapłanka, Lucasowi trafia się Pustelnik, Madeline Wisielec, Paige dostaje Maga, a Paxton Błazna. Kiedy przyjaciele mają już zakończyć zabawę, na sesję decyduje się Grant, chłopak ze złamanym sercem, który podczas interpretacji horoskopu z kartą Diabła w środku koła, daje wyraz swemu rozżaleniu z powodu rozstania z Haley. Po wyjściu rozgniewanego zakochanego młoda wróżbitka odczytuje własny horoskop i nie jest zaskoczona na widok karty Śmierci w centralnym punkcie astrologicznego rozkładu Tarota. Niedługo po powrocie do miasteczka uniwersyteckiego pechowymi znalazcami wiekowej szkatułki wstrząsa wiadomość o śmierci jednej z nich. A to tylko początek makabrycznej serii postaci z przeklętych kart Tarota.

Plakat filmu. „Tarot” 2024, Screen Gems, Alloy Entertainment, Capstone Pictures

Amerykańsko-serbska filmowa adaptacja powieści „Horrorscope” Nicholasa Adamsa z 1992 roku,. Horror nadprzyrodzony - którego szacunkowy budżet wyniósł osiem milionów dolarów - w reżyserii i na podstawie scenariusza Spensera Cohena i Anny Halberg, debiutujących w pełnym metrażu autorów między innymi dobrze przyjętej przez fanów gatunku około półgodzinnej opowieści z dreszczykiem pt. „Blink” (2022). Pracę nad scenariuszem pod roboczym tytułem „Horrorscope” rozpoczęli w szczytowym okresie pandemii COVID-19, podczas której w ich otoczeniu (przyjaciele i znajomi) nastąpił gwałtowny wzrost zainteresowania astrologią – szukanie pocieszenia w gwiazdach, horoskopach, kartach Tarota. Przepowiedni podważających medialne proroctwa o końcu znanego nam świata (nastanie tak zwanej nowej normalności), kropel optymizmu w morzu pesymizmu. Cohen i Halberg szukali oryginalnego założenia fabularnego, a przynajmniej czegoś, czego oni nie mieli jeszcze okazji oglądać na ekranie. Szukali pomysłu na przewietrzenie gatunkowych korytarzy... i znaleźli ożywające postacie z kart Tarota. Pierwsze informacje o rzeczonym projekcie Spensera Cohena i Anny Halberg w przestrzeni publicznej pojawiły się w czerwcu 2022 roku, ale dopiero od stycznia 2024 obraz zapowiadano pod nazwą „Tarot” (pol. „Tarot: Karta śmierci”) - przemianowanie z „Horrorscope”. Dystrybucja kinowa ruszyła na początku maja 2024 roku (do Polski film dotarł w drugiej połowie miesiąca), po dwóch przesunięciach terminu.

Wampiry, żywe trupy, zamaskowani mordercy... Spenser Cohen i Anna Halberg, przy całej sympatii dla filmowych opowieści z upiornymi znajomkami, mają wrażenie, że współczesne kino grozy nazbyt mocno polega na klasycznych sylwetkach, nie wspominając już o skostniałych konstrukcjach fabularnych. Ogranych narracjach, nieświeżych tropach, schematycznych rozwiązaniach. Nie są też gorącymi zwolennikami zawrotnego tempa akcji na terytorium horroru. Cenią sobie grozową twórczość Jamesa Wana, ale marzy im się moda na styl mieszany. Spotkanie ich dwóch mistrzów budowania napięcia: twórcy „Piły” (2004), „Naznaczonego” (2010) i „Obecności” (2013) oraz twórcy „Pojedynku na szosie” (1971), „Szczęk” (1975) i „Parku Jurajskiego” (1993), czyli rzecz jasna Stevena Spielberga. „Tarot: Karta śmierci” miała być swoistym połączeniem (poważna próba zapoczątkowania nowego trendu w kinie grozy?) smaków tych dwóch zasłużonych filmowców z należytą porcją inwencji własnej. Sama nigdy bym na to nie wpadła, to z całą pewnością. Nie domyśliłabym się też, że pierwszy długometrażowy film Spensera Cohena i Anny Halberg zrodził się z potrzeby wprowadzenia jakichś fabularnych nowości do królestwa horroru i pobawienia się samym klimatem: bardziej długie podchody niż szybkie akcje z nadnaturalnymi istotami. Przyznaję, że odebrałam to na opak – absolutnie pewna, że „Tarot: Karta śmierci” to rasowy straszak popcornowy, dumny przedstawiciel stowarzyszenia jumperów. Konwencjonalna historyjka w plastikowym opakowaniu. Zaczynamy w górach Catskill, gdzie siedmioosobowa grupa amerykańskich studentów wynajęła domek letniskowy z zamiarem świętowania urodzin Elise, ale atmosferę psuje zatrważająca wiadomość na temat Haley i Granta (niczym niewyróżniające się kreacje Harriet Slater i Adaina Bradleya między innymi z „Drogi bez powrotu. Genezy” Mike'a P. Nelsona), „starego małżeństwa”, które zupełnie nieoczekiwanie się rozpadło. Szok dla wszystkich, ale największy dla porzuconego chłopaka. Grant nie wie, co skłoniło Haley do podjęcia tej, najwyraźniej bolesnej dla obojga, decyzji. Może lęk przed bliskością i zaangażowaniem zakorzeniony w traumatycznej przeszłości – rozdzierająca tęsknota hamulcowym silnych związków, chorobliwa obawa przed utratą kolejnej bliskiej osoby. A może to gwiazdy namówiły Wodnika do zakończenia wspaniałej relacji z Lwem? Tak czy inaczej, w tym gronie Haley uchodzi za ekspertkę w dziedzinie astrologii, mimo że sama uważa się raczej za nowicjuszkę. Amatorka z cudzymi kartami Tarota, jednym z niezwykłych odkryć raz po raz dokonywanych na bezkresnych ziemiach horroru, niecudownych znalezisk ciekawskich bohaterów. Poszukiwania alkoholu prowadzą naszych młodych „archeologów” do zamkniętych na kłódkę drzwi z jakże zachęcającą tabliczką („keep out”). Trudno... trzeba wyważyć. Zła wiadomość jest taka, że w środku nie ma alkoholu. A druga zła wiadomość brzmi: są pająki. Gdyby ktoś pytał „klasowego klauna” Paxtona (przekonujący występ Jacoba Batalona), zabawnego gościa mającego hopla na punkcie absolutnie przerażającego kryminalnego podcastu. Już jego w tym głowa, by udowodnić koleżankom i kolegom, że to najstraszniejsza rzecz jaką kiedykolwiek nakręcono! Ale najpierw seans z przeklętymi kartami.

Plakat filmu. „Tarot” 2024, Screen Gems, Alloy Entertainment, Capstone Pictures

Zdeklarowanych miłośników praktycznych efektów specjalnych w horrorze, Spensera Cohena i Annę Halberg, szczególnie ucieszyło zawiązanie współpracy z Danem Martinem (m.in. antologia filmowa „Little Deaths” z 2011 roku, „Ludzka stonoga 2” Toma Sixa, „Po tamtej stronie drzwi” i „Nieznajomi: Ofiarowanie” Johannesa Robertsa, „Slumber” Jonathana Hopkinsa, „Dziewczyna z trzeciego piętra” Travisa Stevensa, „Kolor z przestworzy” Richarda Stanleya, „Possessor” i „Infinity Pool” Brandona Cronenberga, „Naznaczona” Ruth Paxton, „Stopmotion” Roberta Morgana), któremu reżyserzy „Tarota: Karty śmierci” powierzyli kierownictwo nad zespołem protetyków powołanym do stworzenia potworów. Ożywienia postaci z upiornych kart znalezionych w „siódmej komnacie Sinobrodego” w Catskill Mountains. Słabo widocznych morderczych prześladowców stereotypowej ferajny. Grupa przyjaciół na fatalnej wycieczce, już po powrocie kolejno eliminowana przez Mistrzów Diabelskiej Gry. Los zapisany w gwiazdach kontra wolna wola. Nic dziwnego, że „Tarot: Karta śmierci” Spensera Cohena i Anny Halberg wielu silnie skojarzył się z „Oszukać przeznaczenie”, głośną franczyzę zapoczątkowaną w 2000 roku przez Jamesa Wonga. Domyślam się, że twórcom śmiercionośnych kart zależało na, że tak to ujmę, efekcie Freddy'ego Kruegera z uwolnionego w 1984 roku „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena. Nieprzesadna ekspozycja nieurodziwych stworzeń. Zgodnie z zasadą mniej znaczy więcej, co według mnie w pierwszym „Koszmarze z ulicy Wiązów” doskonale się udało, ale architekci świata zamkniętego w „Tarocie: Karcie śmierci” powinni jeszcze trochę poćwiczyć. Popracować ze światłem i cieniem, uzbroić się w cierpliwość i przede wszystkim opanować ochotę na zabawę w „buu!”. Że też im się nie znudziło. Powiedziałabym: gorąca oferta dla lubiących sobie poskakać... gdybym choć raz zaznała tej wątpliwej przyjemności. Po jakichś dziesięciu razach (robienia hałasu bez uprzedzenia, nierzadko w połączeniu z jakimiś „strasznymi” widokami; ewidentnym narzucaniem się przez, nazwijmy ich, przybyszy z Piekła) głowa mnie rozbolała (tak, wiem, słabiak ze mnie), i to by było na tyle, jeśli chodzi o reakcje mojego organizmu na największe atrakcje przewidziane przez twórców „Tarota: Karty śmierci”. Dobrze, jakąś tam kreatywność „Frankensteinom” Legionu Tarota oddać wypada – pomysłodawcom i wykonawcom przynajmniej też fizycznej części, bo nie da się ukryć, że skorzystano ze wsparcia „wszechmocnych komputerów”. Na moje niewprawne oko tandetna obórka cyfrowa, szczególne wrażenie (negatywne) robiąca pod koniec. Ostateczna konfrontacja na miarę XXI wieku - mamy supernowoczesną technologię i nie zawahamy się jej użyć. A poza tym? Coś poza nieziemskim polowaniem na mieszkańców Ziemi? Hmm, wspominałam już o Zdumiewającym Zerwaniu? No tak, to już przerabialiśmy. To może wróćmy do wewnętrznych zmagań głównej bohaterki. Duchowych cierpień początkującej astrolożki, przypuszczalnie rzutujących na jej relację z największym sceptykiem wśród tutejszych przeklętych. Paskudna klątwa kobiety w czerni (w tej niejednoznacznie demonicznej roli zdolna aktorka pochodząca z Serbii, Sunčica Milanović). Haley, co zrozumiałe, rozpamiętuje najtragiczniejszy rozdział swego niedługiego życia i siłuje się z wątpliwościami odnośnie decyzji w sprawie miłosnej. Żałuje, że tak potraktowała chłopaka, który absolutnie niczym jej nie zawinił. Pochopny krok dziewczyny odwzajemniającej miłość hipotetycznie najlepszej partii na uczelni, położonej niedaleko (strzelam: najwyżej dwie godzin jazdy samochodem) domku z przeklętym przedmiotem, wystawniejszym od „przechowalni” Naturan Demantos z „Martwego zła” Sama Raimiego, a nawet dużo przytulniejszej „skrytki” dla legendarnej kasety VHS z „The Ring” Gore Verbinskiego. Nie mogło też zabraknąć prawdziwego eksperta (lub ekspertki) od horoskopów, szklanych kul, herbacianych fusów i kart Tarota, nie wyłączając egzotycznej talii ze skrzyneczki wymownie ozdobionej zodiakalnym kołem. Aha, i zanosi się na następny piękny związek w tych studenckich kręgach. Uwaga bezczelny spoiler: w paradę młodym z motylkami w brzuszkach prędko (tutaj wszystko dzieje się szybko) wchodzą moce ciemności z mściwą niewiastą na czele. Triumf Śmierci nad Miłością? Przeznaczenia nad Wolną Wolą?

Pół żartem, pół serio o Wielkich Arkanach. Plastikowy horrorek luźno oparty na niedługiej powieści Nicholasa Adamsa. Według mnie plastikowy owoc pierwszej reżyserskiej (i pisarskiej) współpracy Spensera Cohena i Anny Halberg w długim metrażu. Męczący „Tarot”: wyświechtana „Karta śmierci”. Rozpędzona na maksa, nijaka opowiastka o zjawiskach nadprzyrodzonych w rzadkim sosie slasherowym. O nietypowych burzycielach „spoza czasu i przestrzeni” z typowym modus operandi. Polecam tylko największym miłośnikom techniki jolt scare.

środa, 29 maja 2024

„The Children” (1980)

 
W elektrowni jądrowej w amerykańskim miasteczku Ravensback dochodzi do radioaktywnego wycieku. Nad ziemią unosi się toksyczna chmura, w którą wjeżdża szkolny autobus z pięciorgiem dzieci wracających do domów. Niedługo potem miejscowy szeryf Billy Hart zwraca uwagę na charakterystyczny żółty pojazd stojący z włączonym silnikiem naprzeciwko cmentarza. W środku znajduje tylko rzeczy należące do kilkorga pasażerów i kierowcy, a po upewnieniu się, że doszło do zbiorowego zaginięcia, zarządza blokadę na skrzyżowaniu autostrady i drogi lokalnej. Zadanie powierza swemu jedynemu zastępcy i dwóm cywilom, a w poszukiwaniach pomaga mu John Freemont, którego pierworodna córka w chwili zdarzenia znajdowała się w nieszczęsnym autobusie. Mężczyźni wkrótce odkryją, że pięcioro młodych mieszkańców Ravensback zamieniło się w upiorne istoty z czarnymi paznokciami. Bezwzględne stworzenia zabijające dotykiem.

Plakat filmu. „The Children” 1980, Albright Films Inc.

Mordercze dzieciaki Maxa Kalmanowicza. Debiutującego reżysera (w tej roli występował jeszcze tylko raz: „Sprawdzające się sny” (oryg. „Dream Come True”) z 1984 roku) i jednego z głównych producentów zrealizowanego za około czterystu tysięcy dolarów, niedocenionego – żeby nie powiedzieć bezlitośnie potraktowanego przez ówczesnych krytyków filmowych – małomiasteczkowego terroru zainspirowanego wypadkiem w elektrowni jądrowej Three Mile Island z 28 marca 1979 roku (częściowe stopienie rdzenia w drugim reaktorze). Reżyseria domniemaną „kością niezgody” między długoletnimi przyjaciółmi, scenarzystami „The Children” aka „The Children of Ravensback”, Carltonem J. Albrightem (też czołowy producent filmu) i Edwardem Terrym (producent wspierający i odtwórca drugoplanowej roli Hanka). Panów miała poróżnić ostateczna decyzja dokonana przez Albrighta w sprawie krzesła reżyserskiego – podobno obiecane Terry'emu miejsce nieoczekiwanie powierzono właśnie Maxowi Kalmanowiczowi. Tak czy inaczej, to na pewno nie był koniec ich przyjaźni, bo dziewięć lat później zaprezentowali drugi i ostatni owoc swej filmowej współpracy, horror komediowy pt. „Luther the Geek”. Etap produkcji „The Children” zajął pięć tygodni – kręcono w miejscowości Great Barrington w Massachusetts – a premierowy pokaz zorganizowano w Tucson w stanie Arizona w pierwszym tygodniu czerwca 1980 roku. Parę dni później ruszyła ograniczona dystrybucja kinowa na terenie Stanów Zjednoczonych: inicjatywa firmy World-Northal, która ponoć przejęła „The Children” od sławniejszej koleżanki, New Line Cinema.

Fragment recenzji „The Chldren” Maxa Kalmanowicza z „Los Angeles Times”: „nikczemny film, cuchnący paskudną, źle zdefiniowaną niechęcią do rodzaju ludzkiego”. Gazeta „Orlando Sentinel” z kolei narzekała na „najbrzydszą grupę ludzi, jaką kiedykolwiek widzieliśmy na ekranie”, a w „Post-Gazette” można było poczytać o „spalonych ciałach wyglądających jak resztki pizzy pepperoni z czarnymi oliwkami i anchois”. Fani gatunku też nie szczędzili krytyki biednym „Dzieciom” Kalmanowicza, ulgowo traktując jedynie wkład Harry'ego Manfrediniego, jednego z najbardziej zasłużonych dla gatunku horroru kompozytorów muzycznych, który w tym samym roku pochwalił się działalnością na rzecz Camp Crystal Lake: ścieżką dźwiękową do „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama. Legendarne dokonanie maestro Manfrediniego, ponoć wykorzystane także w „The Children” Maxa Kalmanowicza – odbiór jakiejś części publiczności, którego ja nie podzieliłam. Mnie brzmiało niemal zupełnie jak arcydzieło Bernarda Herrmanna, bezcenny dodatek do „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Tak, doszły mnie słuchy, że muzyka do „Piątku trzynastego” powstawała pod wpływem mistrzowskich melodii Herrmanna ze świata Normana Batesa, ale według mnie ta inspiracja(?) dużo dobitniej ujawnia się w „The Children”. Podobieństwo jest tak uderzające, że nie wiem, czy to jeszcze inspiracja, czy już... Nie, poprzestańmy na tym, że brzmi znajomo. Wracając do przytoczonych opinii zawodowych recenzentów, szczególnie przypadły mi do gustu alarmistyczne doniesienia o mizantropii „The Children”. Żeby w horrorze tak nikczemnie obchodzono się z ludźmi? Niebywałe! Nieakceptowalne traktowanie mieszkańców uroczego miasteczka w Stanach Zjednoczonych. Film zły, bo bezkompromisowy? Zły, bo propagujący niewłaściwe wzorce, działający wbrew amerykańskim wartościom, skrajnie nieetyczny, bo wciągający w to bezbronne dzieci. Demonizujący i demoralizujący. Szatański produkt... Hmm, mam nadzieję, że przerażeni niszczycielskim potencjałem „The Children” Maxa Kalmanoiwicza krytycy z lat 80. XX wieku nie widzieli „Omenu” Richarda Donnera. A „Noc żywych trupów” George'a A. Romero? Powstała z martwych Karen Cooper, grana przez wówczas dziewięcioletnią Kyrę Schon? Tak czy inaczej, upiorne dzieciaki w kinie grozy pojawiały się już wcześniej, długo przed zmieszaną z błotem fikcyjną opowieścią o radioaktywnych zombie terroryzujących miasteczko Ravensback w Nowej Anglii. Właściwie nie jestem przekonana do obiegowej nazwy problematycznych dzieciaków z czarnymi paznokciami. Nie wiem, czy żywych trupów, ale z pewnością dzieciaków nagle sprawiających nadzwyczaj poważne problemy wychowawcze:) W prologu - nieuwzględnionym w scenariuszu; dodanym już po oficjalnym zamknięciu fazy produkcji - wchodzimy na teren elektrowni jądrowej, czy jak kto woli (zdania są podzielone) zakładu chemicznego, aby przyjrzeć się „małemu” wyciekowi. Możemy czuć się wyróżnieni, bo jesteśmy jedynymi świadkami tego incydentu. Z cieczy robi się brudnożółta chmura, którą wiatr pcha w kierunku głównej drogi w Ravensback, jak widzimy, właśnie pokonywanej przez autobus „pełen” rozśpiewanych milusińskich. Kanarkowożółty pojazd zwyczajowo prowadzony przez starszego mężczyznę mającego opinię lekko zdziecinniałego. W toksyczną mgłę wjeżdżający za samochodem osobowym, ale postój szeryfa Billy'ego Harta (przekonująca kreacja Gila Rogersa, który wystąpi też w „Luther the Geek” współscenarzysty „The Children”, Carltona J. Albrighta) zostanie wymuszony tylko przez autobus szkolny. Wygląda na to, że toksyny działają wyłącznie na osoby małoletnie, oczywiście pośrednio uderzając także w dorosłych mieszkańców pechowej mieściny.

Okładka DVD i Blu-ray. „The Children” 1980, Albright Films Inc.

Klimatyczna petarda niekoniecznie skazana na zapomnienie. Dzieło wyklęte, które w gruncie rzeczy z czasem zyskało pewną renomę w światku horroru. Małe uznanie wśród sympatyków gatunku. Nie tylko zombie movies, wszak „The Children” Maxa Kalmanowicza to dość uniwersalny grozowy twór. Opowieść nie tyle o żywych trupach, ile odmienionych dziewczynkach i chłopcach, piekielnie gorąco przytulających napotkane stworzenia. W hermetycznym (tymczasowo odciętym od reszty świata) nowoangielskim miasteczku – rustykalny urok w uzależniającej duchocie kina grozy z drugiej połowy XX wieku – porządnie nasyconym pierwiastkiem niesamowitości. W końcu jesteśmy w małej ojczyźnie Howarda Phillipsa Lovecrafta. W regionie nienazwanej grozy, a w każdym razie niedaleko Arkham, gdzie, jak powszechnie wiadomo, stoi oblegany przez adeptów wiedzy tajemnej Uniwersytet Miskatonic. Właściwa akcja „The Children” zawiązuje się już na samym początku – zachęta dla nieprzepadających za długimi wstępami – z bohaterami zapoznajemy się w trakcie poszukiwań pięciorga dzieci i jednej osoby dorosłej. Gwoli ścisłości, szeryfa Billy'ego Harta spotykamy chwilę przed niepokojącym znaleziskiem w pobliżu cmentarza. Swoją drogą, idealna miejscówka na upiorną zabawę w berka, makabryczne odkrycie i śmiertelne przytulaski z krnąbrnym malcem. Stróż prawa złapany w podniecającą sieć przez kelnerkę – umówiony na randkę z kobietą, która nie mogąc doczekać się zaproszenia od tego wyraźnie peszącego się w jej obecności kawalera ze złotą gwiazdą, przejęła inicjatywę – w bonusie dostający darmowy lunch i „w podskokach” opuszczający ulubiona jadłodajnię. Wskakuje do radiowozu, ogląda porzucony autobus, po czym składa niezapowiedzianą wizytę domową. Sprawdza, czy jeden z małych pasażerów wrócił ze szkoły. Na posesji strzeżonej przez strasznego psa - człowiek cierpiący na kynofobię lub zwykła obopólna niechęć dzielnego szeryfa i słodkiego pupila okazjonalnej towarzyszki Harta. Rozdzielają się przy tutejszej Mary Celeste, przy złowieszczym środku lokomocji, przynajmniej dla nich zagadkowo wyludnionym. Hart wszczyna alarm, co w istocie sprowadza się do zawiadomienia swego jedynego zastępcy o tajemniczym zdarzeniu. Młody policjanta musi przerwać rozkoszne spotkanie z dziewczyną i stanąć na barykadzie. Pilnować, by nikt do Ravensback nie wjeżdżał i nikt zeń nie wyjeżdżał. Razem z niekrzesanymi mężczyznami zwerbowanymi przez Harta w sklepie z artykułami różnymi, należącym do starszej kobiety pełniącej też obowiązki dyspozytorki tutejszego biura szeryfa. I to jest ten moment, w którym „na scenę” wkracza John Freemont (przyzwoity występ Martina Shakara), największe wsparcie Billy'ego Harta w zmaganiach z podstępnymi dzieciakami, faktycznie poruszającymi się jak żywe trupy z klasycznych horrorów. Nawet ucharakteryzowani jak agresorzy z najsłynniejszego zombie movie w historii kina, gatunkowego kamienia milowego, „Nocy żywych trupów” nieodżałowanego George'a A. Romero. Przypomniało mi się też „Miasteczko Salem” Stephena Kinga - nocny gość drapiący w okno. Hipnotyczna symfonia grozy we wcześniej tak przytulnym pokoiku. Mrożąca krew w żyłach scenkach z autentycznie mrocznego świata przedstawionego w „The Children”. Z klaustrofobicznej miejscowości szturmowanej przez wywołujące ciarki na (moich) plecach istotki ze śmiercionośnym dotykiem. Palenie ludzi i zwierząt przez małe potworki, czy raczej ofiary, które stały się oprawcami. Niewinność unicestwiona przez nieodpowiedzialnych dorosłych? Błąd człowieka lub zmęczenie materiału i niedopatrzenie załogi potencjalnej broni masowego rażenia, niedostateczna czujność, byle jakie zarządzanie obiektem wymagającym specjalnej troski. Protagoniści postawieni przed wyjątkowo przykrą koniecznością(?), zmuszeni do walki z niedawnymi członkami swojej małej społeczności. Z dziećmi przyjaciół, z ukochaną córką...

Czy zabiłbyś dziecko?” Maxa Kalmanowicza. Czy zmasakrowałbyś dziecko z przeklętymi paluszkami? Mięsiste efekty specjalne i mnogość „ludzkich kończyn” z lateksu nieunurzanych w czerwonej substancji. Bezkrwawa masakra - uwaga, bluźnierstwo - perfekcyjnie spuentowana. Niezmiernie ucieszona niezaskakującym obrotem spraw w straszliwie sponiewieranym miasteczku nawiedzonym przez brudną mgłę. Usatysfakcjonowana całym tym spektaklem bezrozumnej przemocy. Nihilistycznym obrazem świata, odrzuconym przez autorytety w dziedzinie sztuki filmowej. Wstręciuchem sprzedawanym pod nazwą „The Children”. Mocną opowieścią w soczystym klimacie; „radioaktywnym horrorem”, który z biegiem lat (lekko) zyskał na wartości. Sprawdźcie, dlaczego;)

poniedziałek, 27 maja 2024

Dwie nowości „Puchatek. Krew i miód 2” i „Strangers” na Maratonach Horrorów

 
Sprawdź, czy groza dotrze do Twojego miasta

W dniach 31 maja - 1 czerwca w 115. kinach: w sieciach Helios, Cinema City i Multikino oraz w wielu innych kinach w całej Polsce odbędą się Maratony Horrorów. Premierowo pokazany zostanie slasher „Puchatek. Krew i miód 2”, kontynuacja tytułu, który w ubiegłym roku podbił serca fanów kina grozy. Drugą nowością jest film „Strangers” z Madelaine Petsch, gwiazdą serialu „Riverdale”. To jedyna możliwość by zobaczyć ten obraz na dużym ekranie. Przegląd będzie też okazją do nadrobienia dwóch niedawnych premier: „Urojenia” i „Niepokalanej” ze zjawiskową Sydney Sweeney.

  

Plakat filmu. „Winnie-the-Pooh: Blood and Honey 2” 2024, ITN Distribution, Jagged Edge Productions, Premiere Entertainment Group

O czym opowiada „Puchatek. Krew i miód 2”
Pięć miesięcy po masakrze w Stumilowym Lesie, Krzyś próbuje wrócić do normalnego życia. Policja szuka domniemanych bestii w miejscu masowego mordu, ale większość okolicznych mieszkańców uważa Krzysia za prawdziwego sprawcę. Tymczasem chłopak podczas terapii wraca do dramatycznych wydarzeń z dzieciństwa, gdy podczas jego piątych urodzin, uprowadzona została grupa dzieci wraz jego bratem bliźniakiem.
Ukryty w głębi Stumilowego Lasu Puchatek wciąż pała rządzą zemsty. Wraz z nowymi, przerażającymi kompanami chce zgładzić nie tylko Krzysia, ale wszystkich pozostałych przy życiu uczestników urodzinowego przyjęcia sprzed lat. Dla niego krew jest słodka jak miód.

Zobacz zwiastun:  

Reżyseria: Rhys Frake-Waterfield („Puchatek: Krew i miód”)

Obsada: Scott Chambers („Uciszyć zło”, „Patryk”, „Niewinny”), Ryan Oliva („Świat w ogniu”, „Przebudzenie dusz”, „Duma i uprzedzenie, i zombie”), Simon Callow („Cztery wesela i pogrzeb”, „Wiedźmin” - serial, „Zakochany Szekspir”), Tallulah Evans („Whiet Lines” - serial, „Zło czai się w lesie”, „Syn Rambow”)
 

Plakat filmu.„The Strangers: Chapter 1” 2024, Fifth Element Productions, Frame Film

O czym opowiada „Strangers”
Zakochani Maya i Ryan w trakcie beztroskiej podróży przez Stany, trafiają do małej miejscowości ukrytej gdzieś w głębi lasu. Gdy wieczorem chcą ruszyć w dalszą drogę, okazuje się, że ich samochód uległ awarii. Czekając na naprawę muszą przenocować w domu położnym na odludziu. Pukanie do drzwi, które rozlegnie się późną nocą, będzie początkiem ich koszmaru. Terroryzowani przez trójkę zamaskowanych nieznajomych, Maya i Ryan muszą walczyć o życie nie mogąc liczyć na pomoc żadnego z mieszkańców. Dlaczego zostali zaatakowani? Jaką tajemnicę skrywa ta mroczna miejscowość? Żeby poznać odpowiedzi na te pytania, przede wszystkim muszą przeżyć do świtu.

Zobacz zwiastun: 

Reżyseria: Renny Harlin („Na krawędzi”, „Szklana pułapka 2”, „Wyspa piratów”, „Egzorcysta: Początek”)

Obsada: Madelaine Petsch („Riverdale” - serial, „Po omacku”, „Czy to przeznaczenie”), Froy Gutierrez („Hokus Pokus 2”, „Inicjacja”, „Teen Wolf: Nastoletni wilkołak” serial), Gabriel Basso („Nocny agent” – serial, „Super 8”, „Królowie lata”, „Elegia dla bidoków”, „Amerykański zapaśnik”)
 

Plakat filmu. „Immaculate” 2024, Black Bear, Fifty-Fifty Films, Middle Child Pictures

O czym opowiada „Niepokalana”
Młoda i pełna wiary zakonnica Cecilia, trafia do włoskiego klasztoru, położonego w malowniczej okolicy. Miejsce jest wręcz niepokojąco piękne, a księża i zakonnice nienaturalnie życzliwi. Cecilia od początku ma poczucie, że nie znalazła się tu przypadkiem, i że prawdziwa natura tego miejsca jest pilnie strzeżonym sekretem. Gdy odkrywa, że jest w ciąży, a lekarz potwierdza niepokalane poczęcie, w klasztorze zaczyna się mówić o cudzie. Cecilia ma wrażenie, że jej ciąża dla niektórych księży nie jest zaskoczeniem, a strach, który dostrzega w oczach innych zakonnic, każe jej sądzić, że z tym miejscem wiąże się jakaś przerażająca tajemnica. Dziwne obrzędy odprawiane w klasztorze, ciągła kontrola pod pozorem troski, tajemnicze zniknięcia młodych zakonnic i nieustające poczucie czyjejś obecności uświadamiają Cecilii, że została wybrana do wypełnienia misji, która może doprowadzić ją do zguby.

Zobacz zwiastun:  

Reżyseria: Michael Mohan („Kiedy nikt nie patrzy”, „Dobra partia”)

Obsada: Sydney Sweeney („Euforia” - serial, „Biały Lotos” - serial, „Tylko nie ty”, „Pewnego razu w Hollywood”, „Opowieści podręcznej” – serial, „Reality”, „Ostre przedmioty” - serial), Simona Tabasco („Biały Lotos” - serial, „Lunapark” - serial), Alvaro Morte („Dom z papieru” - serial, „Koło czasu” - serial, „Walizka”)
 

Plakat filmu. „Imaginary” 2024, Blumhouse Productions, Lionsgate Films, Tower of Babble Entertainment

O czym opowiada „Urojenie”
Chauncey to z pozoru zwykły pluszowy miś. Przed laty był ulubioną zabawką małej Jessiki. Czuł się kochany i potrzebny. Dziś, gdy dorosła Jessika powraca wraz z córeczką do swego rodzinnego domu, Chauncey czeka gdzieś w piwnicy wśród porzuconych rupieci. Odkryty przez małą Alice szybko staje się jej ulubionym przyjacielem. Tymczasem Jessicę coraz bardziej niepokoją dziwne zachowania córki. Alice twierdzi, że miś wyznacza jej zadania, które mają udowodnić siłę jej przyjaźni. Gdy wykonując jedno z nich dziewczynka boleśnie się kaleczy, Jessica postanawia interweniować. Ale porzucony przez nią przed laty Chauncey nie po to tyle lat czekał w ukryciu, by dziś zrezygnować z zemsty.

Zobacz zwiastun: 

Reżyseria: Jeff Wadlow („Kick-Ass 2”, “Czy boisz się ciemności?” - serial, „Prawda czy wyzwanie”)

Obsada: Betty Buckley („Split”, „Frantic”, „Zdarzenie”, „Carrie”, „Pacyfik” – serial), DeWanda Wise („Jurassic World Dominion”, „Hej, Skarbie”, „Ona się doigra”), Veronica Falcon („Wyprawa do dżungli”, „Ozark” – serial, „Daleko od domu”,„Noc oczyszczenia: Żegnaj Ameryko”)

Dystrybucja wszystkich filmów w Polsce: Monolith Films


Źródło: wszystkie materiały od Monolith Films

Robert Silverberg „Księga czaszek”

 
Studiujący w Nowej Anglii Eli w bibliotece uniwersyteckiej znajduje kataloński manuskrypt, jak wynika z tekstu, napisany przez mnichów, którzy znają sposób na osiągnięcie nieśmiertelności. Warunkiem koniecznym do uzyskania długowieczności jest przejście Próby przez czteroosobową grupę w siedzibie Bractwa Czaszek. Inne źródło naprowadza wielce zaintrygowanego chłopaka na tajemniczy klasztor na pustyni w stanie Arizona. Eli przekonuje trzech przyjaciół, z którymi dzieli pokój w akademiku, Neda, Olivera i Timothy'ego, do wzięcia udziału w tym niepewnym przedsięwzięciu. Do samochodowej wyprawy w przerwie wielkanocnej, która według starożytnego rękopisu, zaowocuje nieśmiertelnością dwóch z nich. Jeden będzie musiał się poświęcić, a drugi zostanie wyeliminowany przez kolegów. Wszyscy znają stawkę, ale nie wszyscy wierzą w obietnice zawarte w Księdze Czaszek. W istnienie kultu nieśmiertelnych.

Okładka książki. „Księga czaszek”, Vesper 2024

Powieść, która skonsternowała czytelników Roberta Silverberga, amerykańskiego redaktora i pisarza publikującego od lat 50. XX wieku (w 2015 roku ogłosił, że nie ma zamiaru pisać więcej fikcji) pod własnym nazwiskiem i pseudonimami: Calvin M. Knox, David Osborne, Ivar Jorgenson. Kilkukrotnego laureata Hugo Award, Locus Award i Nebula Award, zaszufladkowanego jako autor literatury science fiction. Dwudziestego pierwszego Wielkiego Mistrza SFWA (Science Fiction and Fantasy Writers Association) – The Damon Knight Memorial Grand Master Award, czyli dożywotnie wyróżnienie przyznawane żyjącym pisarzom i pisarkom specjalizującym się w fantasy i/lub science fiction. Pierwotnie wydana w 1972 roku niedługa powieść pod chwytliwym tytułem „The Book of Skulls” (pol. „Księga czaszek”) otrzymała nominacje do nagród Hugo, Locus i Nebula, a w 2003 roku kultowa firma Paramount Pictures nabyła prawa do jej sfilmowania. Obraz miał wyreżyserować (projekt upadł) twórca wybitnego „Egzorcysty” z 1973 roku, William Friedkin, na podstawie scenariusza Jeffa Davisa, obecnie najbardziej kojarzonego z serialem „Zabójcze umysły” emitowanym od 2005 roku. W 2024 roku wydawnictwo Vesper w swojej serii Wymiary, wypuściło trzecie polskie wydanie „Księgi czaszek” Roberta Silverberga - z posłowiem autora adresowanym do polskich czytelników i przedmową od zdolnego tłumacza Krzysztofa Sokołowskiego. Edycja w twardej oprawie przykuwającej uwagę dziełem sztuki Dawida Boldysa (wrażenie robią też czaszki na stronie wewnętrznej).

Niepoddająca się kategorycznej klasyfikacji gatunkowej historia w dwóch aktach. Powieść egzystencjalna utrzymana w atmosferze niesamowitości, duchowa wędrówka czterech zaprzyjaźnionych studentów, powieść drogi i folk story oparta na jednym z klasycznych motywów szeroko pojętej fantastyki. Zagadnieniu nieśmiertelności. Kamień filozoficzny autora między innymi rewelacyjnego „Pana Ciemności”, zagadkowa Próba przeprowadzana przez Bractwo Czaszek bezwzględnie na czterech śmiałkach zwanych Naczyniem. Dziewiętnaście Misteriów Długowieczności. Sekret ujawniony w Księdze Czaszek, starym manuskrypcie przetłumaczonym przez dociekliwego studenta pochodzącego z Nowego Jorku. Zapomniany artefakt, przypadkiem odnaleziony w bibliotece uniwersyteckiej gdzieś w Nowej Anglii na początku lat 70. XX wieku i niestereotypowa paczka przyjaciół, niezrażona złowieszczym Dziewiątym Misterium. Odwieczne pragnienie oszukania Śmierci silniejsze od imperatywu przetrwania? Młodzi podróżnicy mają nadzieję, że problematyczny fragment Księgi Czaszek należy rozumieć metaforycznie, jednocześnie oswajając się z myślą o definitywnym odejściu dwóch z nich. Nikt nie podważa tłumaczenia Eliego, ponadprzeciętnie inteligentnego, oczytanego Żyda z klasy średniej, który bez stypendium z pewnością nie mógłby kształcić się na uczelni z elitarnej Ligi Bluszczowej (Ivy League). Co innego Timothy – jemu wszystko zawsze przychodziło łatwo, on nigdy nie musiał walczyć o swoje marzenia, zakładając, że takowe kiedykolwiek miał. Młody arystokrata, patrzący na innych z góry, ale uważający się za prawdziwego dżentelmena, pełnoprawnego członka amerykańskiej śmietanki towarzyskiej, dystyngowanego chłopaka z wpływowej rodziny od pokoleń „niebrudzącej sobie rąk pracą” i wspaniałomyślnie dzielący się bogactwem z ubogimi kolegami. Niewierny bynajmniej w duchu kpiący z naiwności Eliego. Myślenie życzeniowe, którym znalazca tytułowego rękopisu najwyraźniej zaraził Olivera, najlepszego kumpla Timothy'ego, ambitnego chłopaka z Kansas, przyzwyczajonego do pracy fizycznej. Oliver dorastał na farmie, w odróżnieniu od Timothy'ego nieraz boleśnie zderzając się ze Śmiercią (stracił rodziców, stracił dziadków) i wkładającego jeszcze większy wysiłek w budowanie wymarzonej przyszłości od mogącego liczyć na wsparcie krewnych, żarliwych wyznawców judaizmu, myśliciela Eliego, który może mu zazdrościć jedynie powodzenia u płci przeciwnej. Chciałby mieć tyle śmiałości w kontaktach z urodziwymi kobietami, co Oliver i Timothy, tak przebierać w „najpiękniejszych kwiatach”, zamiast ciągle zadowalać się partnerkami seksualnymi z przeciętną urodą. I nie pocieszają go szokujące matrymonialne wybory jego najlepszego przyjaciela, „zboczonego” poety Neda. Podrywającego brzydkie kobiety, ale najchętniej zniewieściałych mężczyzn. To oczywiście ocena jego heteroseksualnych przyjaciół, którą zapewne podzielają także przypadkowi obserwatorzy bezwstydnych flirtów Neda. Biseksualisty z przechyłem na homoseksualizm żyjącego w czasach jawnej nietolerancji „takich zachowań”. Sam Ned postrzega się jako zboczeńca, dumnego ze swojej odmienności, odważnie chodzącego własnymi drogami, kpiącego sobie z jedynego słusznego modelu Amerykanina. Prowokator zacietrzewionych niezboczonych. Zdeklarowany cynik z niekonwencjonalnym sposobem myślenia. Człowiek zasad wzajemnie się wykluczających. Popierający i zarazem negujący. Będący za, a nawet przeciw. Jak go podsumował sam autor „Księgi czaszek” (opinia jednego z kompanów Neda): człowiek, po którym trzeba się spodziewać gorliwego chwalenia Pana na porannej Mszy Świętej oraz równie gorliwego - i traktującego to jako coś całkowicie naturalnego - chwalenia Szatana na czarnej mszy zaczynającej się równo o północy.

Okładka książki. „The Book of Skulls”, Charles Scribner's Sons 1972

Im większy sukces odniosłeś, im więcej osiągnąłeś, tym bardziej gorzka jest perspektywa śmierci.”

Umowna relacja czterech studentów spędzających przerwę wielkanocną na poszukiwaniu nieśmiertelności. Narracja pierwszoosobowa dość egzotycznej paczki uformowanej na renomowanym uniwersytecie w Nowej Anglii. Żyd i kujon. Biseksualista i poeta. Apollo z elity bogaczy. Adonis z żyznej pustyni Kansas. Obsesjonat, kpiarz, bufon i milczek. Samochodowa wyprawa zorganizowana przez wymądrzającego się Eliego, którego wiara w nadzwyczajne możliwości Bractwa Czaszek wydaje się najsilniejsza, ale po piętach depcze mu Oliver, umiłowany kierowca, który w tej grupie wcześniej prawdopodobnie uchodził za ostoję zdrowego rozsądku. Pragmatyk, z którego wyjdzie istny furiat? Tak czy inaczej, sceptyk Timothy podejrzewa, że głęboko w duszy Olivera pochowały się jakieś demony, tylko czekające na okazję do przejęcia władzy nad ciałem jego ugodowego przyjaciela. Timothy traktuje tę niezwykłą podróż wyłącznie jako zabawę – niemiłosiernie znudzony swoim wygodnym życiem, wytrwale szukający nowych podniet, sposobów na odpędzenie depresyjnych myśli o długiej przyszłości. Oliver boi się śmierci, a Timothy życia. Bezsens rychłego nieistnienia i bezsens niekończącego się istnienia. Niewiara Timothy'ego tarczą przed koszmarną wizją wiecznych mąk ziemskich? A Nedowi jest wszystko jedno. Ułożył plan na wypadek ziszczenia się najczarniejszego proroctwa z Księgi Czaszek, dosłownego potraktowania Dziewiątego Misterium przez sektę z arizońskiej pustyni i przygotował na bezowocne poszukiwanie pogańskiego klasztoru mitycznych wiecznie żywych. Niewielkich Przedwiecznych;) Niebezinteresowne poświęcenie artystycznej duszy romantycznej. Niezupełnie szlachetne zamiary Neda, kandydata na samobójcę. Dar nieśmiertelności ponoć może otrzymać tylko połowa Naczynia – hipotetyczny rytuał wymaga także zabójstwa. Dobrowolnej ofiary śmiertelnej? W każdym razie Ned spodziewa się, że chcąc nie chcąc, w takim układzie życie postrada jeszcze Eli. Takie chucherko nie ma przecież szans z górami mięśni... Nie, dla przypadkowego adepta sztuki magicznej to nie jest takie oczywiste. Eli jako jedyny wybiega myślami daleko, bardzo daleko do przodu – układa w głowie scenariusz życia nieliczonego w śmiesznie skromnych dekadach – jakby za pewnik uznając pokonanie na oko silniejszej konkurencji. Zamordowanie Timothy'ego lub Olivera? A skąd przekonanie, że któryś z nich nie zechce się poświęcić? Jednemu życie już zdążyło zbrzydnąć - nieznośna monotonia codzienności bogacza - a drugiego, mocno poturbowanego przez sadystyczną Opatrzność, ogarniało już przemożne pragnienie przedwczesnego pożegnania z padołem łez i smutku. Tak czy owak, nad młodymi podróżnikami Roberta Silverberga wisi widmo śmierci, od którego na dobrą sprawę w każdej chwili mogą się uwolnić. Zawrócić... zanim zatrzasną się za nimi wrota odizolowanej świątyni czaszek? Droga do piekła na własne życzenie obrana? Niezupełnie, ale narratorzy tej magnetycznie specyficznej opowieści, liczą się z ryzykiem. Nie są aż tak naiwni (nie?), by nie rozpatrywać tego także w kategoriach „pchania się w paszczę lwa”, by twardo oszukiwać się bajeczkami(?) o dobrodusznych mnichach obdarowujących strudzonych podróżnych nieśmiertelnością. Nawet ten, który z pozoru bierze to lekko, który nawet nie próbuje ukryć rozbawienia deklarowaną wiarą dorosłych ludzi w obietnice jakiegoś fantasty sprzed wieków, zapewne dawno nieżyjącego autora Księgi Czaszek; nawet niemający szacunku dla wiary, niereformowalny ateista Timothy w rzeczywistości nie jest zupełnie wolny od obaw. Musi brać pod uwagę przynajmniej te przyziemne zagrożenia, jak najbardziej realne niebezpieczeństwa czyhające na pustyni. Szalona sekta czy błąkanie w morderczym upale... Złe przeczucia rosną z każdą pokonaną milą, ale determinacja uczestników tej ekspedycji nie słabnie. Pchani siłą rozpędu? Zobowiązaniami wobec kolegów? Albo tradycyjną przeklętą ciekawością, którą łatwo rozpalić, ale dużo trudniej zgasić. Wiara im nie wystarczy, łakną wiedzy. Niepodważalnego dowodu na wynalezienie „lekarstwa na śmierć”. Teoretyzowanie, gdybanie, deliberowanie. Autor nienarzucający się, czy jak kto woli niewyręczający wyobraźni czytelników. Zachęcający do pisania własnej „Księgi czaszek”, do wspólnego wznoszenia niebotycznej wieży z książek o kwartecie pretendującym do miana Naczynia. Wymagająca lektura w ciężkim klimacie beznadziei dość szczodrze doprawionym zwiewną niesamowitością. Nadnaturalność nieordynarnie zaznaczająca swą obecność, fantastyka polemiczna uznanego eksperta w dziedzinie science fiction. Z idealnym zakończeniem.

Utwór inny niż wszystkie. Opowieść w niebywale dużym stopniu zależna od czytelników. Edytowanie kształtów w programie Roberta Silverberga. Niebezpieczny eksperyment literacki, perfidne zagranie autora fantastyki naukowej. Bunt artysty z trwale przypiętą etykietką gatunkową? Prędzej próba – zresztą całkiem udana, o czym świadczą chociażby nominacje do prestiżowych nagród w dziedzinie fantastyki, abstrahując już od entuzjastycznych recenzji wielu zwolenników gatunku – zobrazowania pojemności science fiction. Pojemności nieograniczonej, nawet inwencją stwórcy danego świata przedstawionego. Kuriozum na skalę światową - „Księga czaszek” w pigułce. Potencjalna ambrozja miłośników epicko-poetycznych dziwolągów. Moja niedemoniczna uwodzicielka.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 24 maja 2024

„Gniazdo pająka” (2024)

 
Mieszkająca w starej kamienicy na Brooklynie należącej do jej rodziny, dwunastoletnia Charlotte, podczas jednej ze swoich zwyczajowych zuchwałych eskapad po budynku, znajduje małego pająka, którego postanawia zatrzymać. Wkłada znalezisko do słoika, nadaje mu imię Sting, karmi karaluchami i z zaciekawieniem obserwuje niewiarygodny proces wzrostu komunikującego się z nią pupila. Dziewczynka mieszka z matką, przyrodnim bratem i ojczymem Ethanem, z którym dzieli pasję do sztuki komiksu. Ich stosunki są poprawne, mężczyzna chciałby jednak, aby pasierbica poznała przykrą prawdę o swym niezmiennie faworyzowanym biologicznym ojcu. Ma dość bycia opiekunem zastępczym, zawsze w cieniu wiecznie nieobecnego rodziciela Charlotte i w tym względzie zupełnie nierozumiany przez partnerkę, przekonaną, że Ethan jest największym autorytetem dla jej córki, że zbuntowana nastolatka na swój sposób zabiega o kontakt z ojczymem. Kobieta nie ma wątpliwości, że w jego towarzystwie dziewczynka czuje się najlepiej, nie wie jednak o jej wybitnie żarłocznym zwierzątku. Nocami przemierzającym kanał wentylacyjny w poszukiwaniu coraz większych ofiar.

Plakat filmu. „Sting” 2024, Align, Pictures in Paradise, See Pictures

Lockdownowy pomysł Kiaha Roache-Turnera, australijskiego filmowca, twórcy między innymi takich pełnometrażowych obrazów jak „Wyrmwood: Droga do żywych trupów” (2014) i „Wyrmwood: Apocalypse” (2021). Koncepcja zrodzona w zamknięciu z rodziną - w tak zwanej izolacji społecznej tłumaczonej pandemią COVID-19 - która powiększyła się w środku „wirusowej zamieci”. Dziecko urodzone w szalonych czasach, w dramatycznych okolicznościach zewnętrznych. Scenariusz „Gniazda pająka” (oryg. „Sting”) Roache-Turner napisał w tamtym okresie, swoim zwyczajem, nawiązując do dokonań innych. Choćby ulubionej lektury z czasów młodości, bezpośredniego źródła inspiracji dla szukającej imienia dla nowego pupila dwunastoletniej bohaterki jego lekkiej opowieści o inwazyjnym gatunku faktycznie obcym – Żądło Bilbo Bagginsa z „Hobbit, czyli tam i z powrotem” J.R.R. Tolkiena. Grupa ludzi walcząca z potworem w jednej lokalizacji to pochodna „Obcego – 8. pasażera Nostromo” Ridleya Scotta, a gigantyczny pająk to nic innego jak spełnienie postanowienia miłośnika „To” Stephena Kinga, rozczarowanego finałem głośnej filmowej readaptacji w dwóch częściach wyreżyserowanej przez Andy'ego Muschiettiego. Film kręcono w Australii – zdjęcia główne zakończyły się w lutym 2023 roku – a w postprodukcji (na etapie montażu) wprowadzono przynajmniej jedną istotną zmianę; reżyser i scenarzysta „Gniazda pająka” wreszcie dopatrzył się w małoletniej znalazczyni nieziemskiego drapieżnika naturalnej liderki niewielkiej populacji tego świata przedstawionego. Pierwszy pokaz filmu odbył się w pierwszym tygodniu kwietnia 2024 roku na Miami Film Festival, a szeroka dystrybucja kinowa ruszyła już parę dni później. Na wielkie ekrany w Polsce „Gniazdo pająka” trafiło w maju 2024 w wyniku działalności Kino Świat.

Pajęczyna Charlotty” Kiaha Roache-Turnera. Australijsko-amerykański współczesny monster movie nawiązujący do ubiegłowiecznych horrorów klasy B, a ściślej zwariowanych opowieści o zmutowanych zwierzakach, organizmach pozaziemskich i innych agresywnych istotach. Lżejszych historii o niezwykłych przyjaźniach, często w sekrecie zawiązywanych przez małoletnich, ale i klimatów cięższych – fabularne tropy prawdopodobnie objęły też takie superprodukcje, jak „E.T.” Stevena Spielberga, „Predator” Johna McTiernana, „Arachnofobia” Franka Marshalla, „Obcy 3” Davida Finchera i już z całą pewnością początek zabójczych harców ksenomorfów („Obcy – 8. pasażer Nostromo” Ridleya Scotta). „Gniazdo pająka” Kiaha Roache-Turnera otwiera tragikomiczna scenka z babcią Helgą, dotkniętą chorobą Alzheimera (ewentualnie demencja starcza) przemiłą kobieciną poważnie zaniepokojoną hałasami w ścianach. W majątku rodzinnym: nowojorskiej kamienicy zarządzanej przez Cruellę De Mon:) Helga wzywa deratyzatora, zabawnego gościa imieniem Frank, który rozpoznaje podany przez nią adres. Czy to aby nie właścicielka tej szalonej papugi? Nie, musiał ją z kimś pomylić, bo Helga nie przypomina sobie żadnej papugi... Nieważne, niech fachowiec szybko przyjeżdża, bo coś zagłusza jej telewizor. Przybył tego samego dnia, ale dlaczego? Helga mogłaby przysiąc, że go nie zapraszała. Już miała przepędzić intruza, gdy w mieszkaniu zrobiło się głośno. Szczury w murach? Tak czy owak, te „lovecraftowskie dźwięki” jeżą włosy na głowie Helgi, która oczywiście jest przekonana, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszała. Szczęście, że ma pod ręką eksperta - cóż za fantastyczny zbieg okoliczności! - mógłby jednak zachowywać się trochę ciszej. Drze się jakby go ze skóry obdzierali. Zakrwawiony mężczyzna praktycznie na jej oczach wciągany do kanału wentylacyjnego. Prolog wieńczy ujęcie, które przypomni się w trakcie napisów końcowych – a cały ten wstęp zostanie ponownie wykorzystany w późniejszej partii; wmontowany w równolegle toczące się wydarzenia u sąsiadów (u tej dziwnej dziewczynki mającej problem z drzwiami, która w rzeczywistości jest wnuczką biednej Helgi) – natomiast właściwa akcja filmu rozpocznie się cztery dni przed fatalną wizytą deratyzatora u zagubionej posiadaczki rakotwórczych kulek na mole. A przynajmniej dwunastoletnia Charlotte (czysty talent: Alyla Browne; m.in. „Dzieci kukurydzy” Kurta Wimmera) nie zamierza ryzykować bliskiego kontaktu z odzieżą wyjętą z potencjalnie skażonych mebli poczciwej babuni. Nad wiek rozwinięta dziewczynka doprowadzająca do szału swoją surową i nadzwyczaj skąpą ciotkę, aktualną właścicielkę starej kamienicy na Brooklynie, wędrówkami w ścianach. Cruella ma ją za wścibskiego bachora, któremu przydałby się silny męski wzorzec. A nie ten ciapowaty Ethan (niezgorsza kreacja Ryana Corra, którego fani gatunku mogli widzieć chociażby w „Wolf Creek 2” Grega McLeana), biologiczny ojciec maleńkiego Liama, który wcześniej czy później zrobi to samo, co jego poprzednik. Ucieknie jak rodziciel Charlotte, rozpieszczonej dziewuchy, którą despotyczna ciotka najchętniej sama nauczyłaby moresu. Tymczasem w moich oczach nieletnia protagonistka „Gniazda pająka” Kiaha Roache-Turnera wypadła nad wyraz korzystnie. Charyzmatyczna osobowość w horrorze, po którym, prawdę mówiąc, niczego dobrego się nie spodziewałam. Przygotowałam się na coś w stylu „Rekinado” Anthony'ego C. Ferrante, „Trójgłowy rekin atakuje” Christophera Raya czy wreszcie „Pająków” Tibora Takácsa, a dostałam coś bliższego „Atakowi pająków” Ellory'ego Elkayema, dziełka, do którego zawsze miałam jakąś „dziwną” słabość.

Plakat filmu. „Sting” 2024, Align, Pictures in Paradise, See Pictures

Połączenie „arachnofobii” i „klaustrofobii” w śmiertelnie niepoważnym (poza dramatem rodzinnym) scenariuszu Kiaha Roache-Turnera. Cyfrowa karykatura pająka żerująca w nadszarpniętej zębem czasu kamienicy w zasypanym śniegiem Nowym Jorku. Niemrocznej, nieobskurnej, nieciasnej. Komiksowy horror niby z nurtu animal attack. Niby, bo czy morderczy klaun z kosmosu (nie patrz: filmografia Stephena Chiodo, patrz: bibliografia Stephena Kinga) może idealnie wpasować się w ziemską faunę? Pewnie nie, ale w filmach spod znaku animal attack zachodzą też niezwykłe mutacje, istnieje więc wysokie prawdopodobieństwo, że gigantyczny Sting zadomowi się na tej podgatunkowej gałęzi. Ja jednak pozostanę przy monster movie. Pochodzenie tytułowego antybohatera twórcy ujawniają przed prologiem z Helgą i deratyzatorem Frankiem („słowo wstępne”, kiczowate spadanie w przestrzeni kosmicznej), a „wiekopomne” odkrycie dwunastoletniej Charlotte dokonuje się już w pierwszych minutach właściwej akcji. Cztery dni przed niespodziewaną wizytą rozgadanego szczurołapa. Mała włamywaczka jeszcze nie ma powodu, by sądzić, że w jej zwinne rączki wpadł unikalny okaz istoty drapieżnej. Ot, zwyczajny pajączek. Bez trudu zmieścił się w pudełku z zapałkami, ale już parę minut później zyskał przestronniejszy domek. Po powrocie Charlotte (tą samą drogą, z której poza robactwem i może kotem nieznośnej ciotki oraz kochanej babuni, korzysta tylko ona) do jej „pilnie strzeżonego” pokoju, schwytany urwis wyląduje w szklanym naczyniu, zyska imię i nauczy się upominać o jedzenie. Kod głosowy opracowany przez rezolutną dziewczynkę, uważającą się za przyjaciółkę pająka. Jedna z drugoplanowych postaci „Gniazda pająka” Kiaha Roache-Turnera wkrótce spróbuje jej uświadomić, że te stworzenia nie potrafią kochać, a już na pewno nie człowieka, że powinna poszukać sobie pupila, który odwzajemni jej uczucia: psa (miłość bezwarunkowa/całkowita) albo kota (miłość warunkowa/niepełna), czy jakiegoś innego futrzaka niemyślącego wyłącznie o zabijaniu i konsumowaniu. Charlotte wie lepiej – raz że nie ma w zwyczaju słuchać rad dorosłych (niezupełnie typ „na złość mamie odmrożę sobie uszy”, ale dość przekorna to osóbka; młodzieńczy bunt lub mocniej ugruntowana osobowość nonkonformistyczna), ale przede wszystkim czuje, że między nią i Stingiem narodziła się silna więź. Wyczytała to z jego zachowania – przy niej jest spokojny – i przekazów werbalnych. Trele pająka. Charlotte karmi go karaluchami (szykuje się powtórka z „The Pit” Lewa Lehmana?), problem w tym, że sekretny przyjaciel szybko rośnie. Owady już nie wystarczą, a skoro właścicielka słoika nie pali się do ugaszenia głodu jego lokatora, to pozostaje wziąć sprawy w swoje odnóża. Zapolować na zwierzątka z sąsiedztwa. (Nie)zawodny system wczesnego ostrzegania – tutaj na wyróżnienie zasługuje piesio samotnie gospodarującej kobiety z przeogromnym bagażem doświadczeń – towarzystwo spisujące się na medal (no może poza kotem), ciężko jednak wymusić stosowną reakcję na dwunożnych. Jednych nic nie dobudzi, innych nocne szczekanie tylko zirytuje, a i trafi się, bądź co bądź, nierzadki w dzisiejszych czasach, przypadek odgrodzenia od smutnej rzeczywistości hipnotyzującym ekranem i rozkrzyczanymi słuchawkami. Ucieczka w świat wirtualny. A apetyt Obcego cały czas rośnie. Niekontrolowany przyrost masy niewłochatego ciała. Nie zdąży powtórzyć makabrycznej sztuczki z mieszkania wynajmowanego przez kobietę pogrążoną w depresji. Paskudnie pokąsana, nierealistycznie (barwa) krwawiąca „połykaczka pająka” z brzuchem rozpłatanym od wewnątrz. Weszło jak nóż w masło. Obok przygód Stinga w tym zamkniętym świecie przedstawionym toczy się niewesoła historia rodzinna. Czujący się jak bohater drugiego planu, świeżo upieczony ojciec, przygnieciony obowiązkami narzucanymi przez stereotypową wyzyskiwaczkę i przede wszystkim odpowiedzialnością za rodzinę. Rysownik komiksowy, który zaraził swoją pasją pasierbicę. Twórcza współpraca Ethana i Charlotte, najwyraźniej niesatysfakcjonująca dla obu stron. Konwencjonalna saga rodzinna, niebeznamiętnie poprowadzona. Straceńcza misja zbuntowanego anioła, spuentowana wyświechtanym zagraniem, które zapewne miało być kolejnym ukłonem dla epoki kina niesłusznie minionej.

Campowy horror krotochwilny. Tandetny pająk w nowojorskiej kamienicy i sprytna dziewczynka z pistoletem na wodę. Organizm pozaziemski i łobuziara ze słoikiem. Ciepła opowieść zimowa dla fanów „straszaków gorszego sortu”. Koszmarek prawdopodobnie stworzony z rozmysłem, gwoli przypomnienia magii dawnego kina o potworach. Oldschoolowa fabuła w nowoczesnej oprawie. Sympatyczne „Gniazdo pająka” Kiaha Roache-Turnera, którego lepiej nie odwiedzać na trzeźwo. Nie, jeśli ma się niską tolerancję dla „landszaftowych horrorów dla dzieci”. Ja mam całkiem wysoką, więc wpakowałam się w to gniazdo bez znieczulenia. I wyszłam bez szwanku.

środa, 22 maja 2024

George A. Romero, Daniel Kraus „Żywe trupy”

 
Zastępca głównego koronera San Diego Luis Acocella i etatowa pracownica kostnicy Charlene Rutkowski po godzinach przeprowadzają sekcję niezidentyfikowanego mężczyzny, który nagle wstaje i rzuca się na zaszokowanych medyków.
Nastoletnia Greer Morgan zasypia na boleśnie znanym Parkingu Przyczep Mieszkalnych Sunnybrook w Bulk w stanie Missouri, a budzi się w przerażająco obcej rzeczywistości. W trakcie krwawych walk z odmienionymi mieszkańcami: nienaturalnie powolnymi ludźmi z upiornymi białymi oczami.
W siedzibie telewizji informacyjnej WWN następuje przewrót zainicjowany przez Nathana Basemana, skompromitowanego dziennikarza, producenta programu prowadzonego przez bezlitośnie wyśmiewanego Chucka 'Buźkę' Corso, chorobliwie niepewnego siebie reportera po licznych operacjach plastycznych. Koniec z kłamstwami, koniec z lukrowaniem rzeczywistości, mówieniem ludziom tego, co chcą usłyszeć. Naga, brutalna, przerażająca prawda o końcu świata. Apokalipsa bez cenzury.
Stacjonujący na lotniskowcu USS Olympia oficer Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, Amerykanin japońskiego pochodzenia Karl Nishimura na bezprecedensowym polu bitwy napotyka przeciwnika nieporównywalnie gorszego, potworniejszego od chodzących trupów z niepohamowanym apetytem na ludzkie mięso.
A w rządowej agencji będącej wydziałem Departamentu Spisu Ludności, Amerykańskim Modelu Rodowodów i Czynników (AMLD) w Waszyngtonie, aspołeczna statystyczka Etta Hoffmann wytrwale zbiera dane z całego świata. W błogiej samotności tworzy dla niepewnych przyszłych pokoleń kronikę upadku zgniłego świata, która może być kluczem do przetrwania ludzkości.

Okładka książki. „Żywe trupy”, Zysk i S-ka 2024

Długo wyczekiwany dodatek do legendarnej filmowej serii o żywych trupach stworzonej przez zmarłego w 2017 roku amerykańsko-kanadyjskiego mistrza makabry, nazywanego też ojcem zombie movies George'a Andrew Romero Jr. Serii zapoczątkowanej w 1968 roku jednym z największych dokonań w gatunku horroru, wiecznie popularną „Nocą żywych trupów”. Zapowiadana już na początku lat 80. XX wieku epopeja o apokalipsie zombie po śmierci inicjatora projektu, George'a Romero, dokończona przez fana jego twórczości Daniela Krausa, amerykańskiego pisarza najbardziej znanego ze współpracy z Guillermo del Toro (literackie wersje „Kształtu wody” i „Trollhunters. Łowców trolli”), który raz miał przyjemność spotkać się ze sławnym reżyserem. O zaangażowaniu Krausa w pisarską działalność Romero, właściwie dziedzictwo beletrystyczne, opinia publiczna dowiedziała się niecały rok po śmierci tego ostatniego, w lutym 2018 roku, a światowa premiera „The Living Dead” (pol. „Żywe trupy”) miała miejsce w sierpniu 2020 roku, promocja powieści apokaliptycznej przypadła więc na okres pandemii COVID-19. Nieprzewidziana przeszkoda, która mocno ograniczyła kampanię reklamową, jednak wbrew obawom, sprzedaż była więcej niż zadowalająca. Zdaniem Daniela Krausa pandemia COVID-19 ciekawie zazębiła się z pechowymi wydaniami filmowymi Wielkiego George'a (najbardziej znany przykład to oczywiście utrata praw autorskich do jego najpopularniejszego dzieła, czyli rzecz jasna „Nocy żywych trupów”), a i można to też traktować jako kolejny dowód na prorocze zdolności ojca współczesnych opowieści o zombie, człowieka wyprzedzającego swoją epokę. Monumentalna budowla literacka Daniela Krausa – który bazował gównie na notatkach George'a A. Romero oraz jego starym opowiadaniu, obszernym teście wplecionym w to powiązane tematycznie, ambitniejsze przedsięwzięcie artystyczne ikony kina grozy; i oczywiście filmowym cyklu niekonwencjonalnego współautora powieści – zachwyciła choćby takie osobistości, jak Clive Barker, Grady Hendrix, Joe Hill, Paul Tremblay i Guillermo del Toro, a w Polsce objawiła się w roku 2024.

Wydawnictwo Zysk i S-ka prezentuje jedyną w swoim rodzaju kronikę końca świata. Pokaźny „manuskrypt” twardo oprawiony i gustownie wykończony (wewnętrzna część okładki i strony tytułowe) – projekt Pawła Uniejewskiego, który chyba bardziej inspirował się głośnym serialem Franka Darabonta pt. „The Walking Dead” (2010-2022) niż zombiastycznym dorobkiem George'a Romero; subiektywny odbiór frontowej części tego literackiego budynku – przygotowany pod redakcją Roberta Cichowlasa. Globalna katastrofa w trzech aktach na język polski przełożona przez Mariusza Wardę i Roberta P. Lipskiego. Apokalipsa, przejście i postapokalipsa: długie (około pięćset pięćdziesiąt stron) „Narodziny śmierci”, krótkie (niecałe pięćdziesiąt stron) „Życie śmierci” i powolna (w sumie tylko niespełna dwieście pięćdziesiąt stron) „Śmierć śmierci”. Zaczynamy od hołdu dla „Opowieści Hoffmanna” (oryg. „The Tales of Hoffmann”) obiektu niegroźnej obsesji George'a A. Romero, opery filmowej Michaela Powella i Emerica Pressburgera, wydanej w 1951 roku adaptacji opéra fantastique Jacquesa Offenbacha premierowo wystawionej w roku 1881 i opartej na trzech opowiadaniach (uwaga) E.T.A. Hoffmanna (Ernst Theodor Amadeus Hoffmann), niemieckiego prawnika, kompozytora i krytyka muzycznego, pisarza specjalizującego się w literaturze romantycznej oraz horrorze gotyckim żyjącego w latach 1776-1822. Zatem na wstępie „Żywych trupów” Daniela Krausa i George'a Romero przenosimy się do waszyngtońskiej siedziby gałęzi Departamentu Spisu Ludności nazwanej Amerykańskim Modelem Rodowodów i Czynników, w skrócie AMLD i poznajemy jedną z najbardziej wyeksponowanych postaci eposu o chodzącej śmierci - skrajnie nietowarzyską Ettę Hoffmann, bezwzględnie oddaną pracy statystyczkę żartobliwie zwaną Poetką, która w przeciwieństwie do pozostałych członków zespołu, wygląda na kompletnie nieporuszoną apokaliptycznymi doniesieniami z kraju i ze świata. Co zresztą nikogo nie dziwi – mówi się, że Etta jest tak zwanym człowiekiem bez emocji – ale niektórzy mogą być zaskoczeni jej poświeceniem dla sprawy. Nareszcie sama na posterunku! Raduje się serce osoby aspołecznej, którą „utrata zwierząt zaboli bardziej niż utrata ludzi, bo jedynym co jest pewne w sprawie plagi zombie, to to, że nie można winić za nią zwierząt”. Idąc dalej w tych niepopularnych rozważaniach, Hoffmann w duchu przyzna, że „jest w tym pewna elegancja: żywi zamknięci w ponurych rezerwatach, radzący sobie w warunkach niewiele lepszych od tych, które kiedyś zapewniali zwierzętom gospodarskim”. W Hoffmannowskim Archiwum Opowieści z Nowego Świata, opus magnum skromnej pracownicy państwowej, początek apokalipsy zombie datowany jest na 23 października, nie wiadomo którego roku. Pacjentem zero przypuszczalnie był mężczyzna o nieustalonej tożsamości, a więc John Doe, sekcję którego miał przeprowadzić zastępca głównego koronera San Diego, uzależniony od smartfona malkontent Luis Acocella, pochodzący z Meksyku obiekt westchnień niedającej sobie w kaszę dmuchać „dienerki” Charlene Rutkowski. Nocna zmiana z zagadkowym przypadkiem rzekomo zastrzelonego obywatela – „randka w nieromantycznej scenerii”, upiorna opowieść z kostnicy, początek morderczej przeprawy Charlie i Luisa. Jedna z wielu historii roztoczonych na kartach intertekstualnej powieści niespodziewanego spadkobiercy George'a Romero (ułamkowy udział przekazany przez faktyczną sukcesorkę - małżonkę - oraz wspólnego znajomego, ostatniego agenta wirtuoza makabry). Nieco chaotycznie poprowadzonych Opowieści z Nowego Świata, stosownie opatrzonych niepochwalnymi komentarzami społeczno-obyczajowymi. Krytyczna analiza ludzkości, romerowskie studium szaleństwa nazywanego postępem. „Muzea, fabryki, elektrownie, jeziora, rzeki, autostrady i domy. […] Może te rzeczy trzeba było zabrać. Rząd, wojsko, media też – wszystko to już było zgniłe”. A zombie snuły się po ulicach na długo przed historycznym dniem 10/23. Wgapieni w błyszczące ekraniki, świata poza nimi niewidzący. „Wystarczająco często przesuwałeś palcami okropne treści, że przestawałeś je widzieć czy odczuwać, a to […] było zarazem momentem, gdy zacząłeś umierać”. A najgorsze były media społecznościowe – w każdym razie nie jest żadną tajemnicą, że George Romero przynajmniej przez jakiś czas tutaj upatrywał największego zagrożenia dla gatunku ludzkiego, a może nawet całej planety Ziemia. Promowanie „ja” w świecie rozpaczliwie potrzebującym „my”. Co w „Żywych trupach” Daniel Kraus sprowadził do stwierdzenia (piękne, a przy tym przykre przesłanie), że jedyne co ludzie muszą zrobić, aby się rozwijać, to być miłosiernym wobec siebie. Marne szanse.

Okładka książki. „The Living Dead”, Tor Nightfire 2021

Świadomość zbiorowa kontra ego(centryzm). Wyścig szczurów i spacer ślimaków. Wolniakowo alternatywą dla straceńczo goniących za mamoną. Przedmioty warte więcej od bliźnich, tym bardziej przedstawicieli innych gatunków. Bezwstydne deptanie istot żywych w nieustającej walce o przedmioty martwe. Krwiożerczy konsumpcjonizm (kłania się „Świt żywych trupów” 1978) zagrożony przez kolektyw zombie. Kultura kłamstwa niszczona przez białookich „kanibali”. Przemoc odpowiedzią na... jeszcze większą przemoc? Greer Morgan, srogo płacąca za grzechy matki ciemnoskóra uczennica szkoły średniej z premedytacją robiąca dokładanie to, czego się po niej spodziewano - demoralizacja instytucjonalna, wkładanie nieletnim do głowy, że nic z nich nie będzie, zabijanie potencjału młodzieży w szkołach publicznych, gnębienie niektórych gorzej sytuowanych dzieciaków przez „autorytety” – pustoszone Stany Zjednoczone będzie przemierzać w niesłabnącym (jeśli już to rosnącym) przekonaniu, że „zainfekowani z białymi oczami nie wykazują tak wielkiego upodobania do przemocy” jak rzekomo niezainfekowani, żywi ludzie (obserwacja poczyniona niedługo po wydostaniu się z Parku Przyczep Mieszkalnych, gdzie rozegrała się jedna z moich ulubionych, najbardziej emocjonujących bitew tego armagedonu). Zdetronizowani samozwańczy władcy Ziemi. A niejaki Chuck Corso podzieli się z nami jakże trafnymi wnioskami popartymi latami doświadczeń w zawodzie dziennikarza. Brutalnie szczery wykład o nie-etyce dziennikarskiej. Środowisko „przede wszystkim winne lojalność swoim obywatelom”, „zobligowane do przedstawiania prawdy” woli cały miesiącami wałkować jeden mniej czy bardziej istotny temat (zaginięcie białej kobiety albo afera z udziałem jakiegoś celebryty, albo pozornie bezsensowne wojenki polityków – sens jest taki, by odwrócić uwagę społeczeństwa od palących problemów, którym zająć wybrańcom narodów się nie chce, tzw. tematy zastępcze – albo covid...) niż zajrzeć do blokowisk, domów opieki, szpitali, domów dziecka. „Lojalni wobec obywateli? Nie. Jesteśmy lojalni względem pieniądza” - rachunek sumienia „wiernego żołnierza” wywodzącego się ze starej dziennikarskiej szkoły Nathana Basemana, inicjatora puczu w tubie propagandowej WWN. Rehabilitacja czwartej władzy u schyłku świata. Z najmniejszym zainteresowaniem śledziłam wydarzenia na lotniskowcu USS Olympia, jednostce będącej na uposażeniu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonej, która w pewnym sensie utknęła „pośrodku” oceanu. Kult jednostki w „twierdzy” niemal zdobytej przez tytułowych wątpliwych antybohaterów. Katolicki kapelan, komandor porucznik William Koppenborg, Moja Słodka i oficer z opóźnieniem, homoseksualista z japońskimi korzeniami Karl Nishimura. Drastyczne przebudzenie seksualnych żądz, religijne zaślepienie, destrukcyjny fanatyzm, który to należał do ulubionych tematów George'a Romero. Akt drugi „Żywych trupów” należy natomiast do Etty Hoffmann i tajemniczej Węszycielki. Jedenaście lat po szokującym incydencie w Zakładzie Medycyny Sądowej w San Diego ponownie spotykamy intrygującą pustelnicę, która imponująco produktywnie wykorzystała czas w twardym lockdownie. Znaczne zwolnienie tempa, wskoczenie na wygodniejsze dla mnie tory, z których wypadłam dopiero pod koniec aktu trzeciego, mimo okazjonalnych powrotów do przeszłości; wybór opowieści z Hoffmannowskiego Archiwum, czyli dopięcie tułaczek z księgi pierwszej plus niezupełnie nowy czarny charakter w „konfesjonale” Bibliotekarki. Publikację zwieńczono arcyciekawym drobiazgowym sprawozdaniem Daniela Krausa: geneza „Żywych trupów” i zarazem wzruszająca historia miłosna (fascynacja twórczością George'a Romero).

Kiedy zabraknie miejsca w piekle, zmarli wyjdą na ziemię”. Albo kiedy żywi dojdą do ściany. Opus vitae George'a A. Romero, utwór, któremu najprawdopodobniej poświęcił najwięcej czasu. Pośmiertne dzieło dopełniające największą markę zombiastyczną. Dopełnienie filmowej kroniki najbardziej zasłużonego badacza żywych trupów, przygotowane z niemałą pomocą Daniela Krausa. Duchowa współpraca? Na pewno bezcenne dziedzictwo literackie, najwyższy zaszczyt dla zdeklarowanego miłośnika pesymistycznych czy realistycznych opowieści pomysłodawcy „Żywych trupów”. Potężnej powieści o bezrozumnej agresji. Marmurowy pomnik w odcieniu zgnilizny:) dla bogatego dorobku artystycznego czempiona filmowej makabry. Niebezsensowna jatka, której nie boję się polecić także niesympatyzującym z horrorami o martwych mięsożercach. Apokalipsa Z w stylu neoklasycznym nie tylko dla wielbicieli twórczości nieśmiertelnego George'a.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu