czwartek, 30 czerwca 2011

Subiektywnie najlepsze aktorki z horrorów

Postanowiłam zrobić małe zestawienie aktorek, które są nie tylko ozdobą wizualną współczesnych filmów grozy, ale również wykazują się niemałym talentem aktorskim. To zestawienie jest całkowicie subiektywne. Jeśli ktoś ma inne propozycje swoich ulubionych aktorek, grających w horrorach to proszę o podanie ich w komentarzach. Za jakiś czas umieszczę podobne zestawienie płci męskiej.

1. Sarah Michelle Gellar:
- "Krzyk 2" (1997)
- "Koszmar minionego lata" (1997) - nominacja do Złotego Popcornu w kategorii: Przełomowa rola.
- "The Grudge - Klątwa" (2004) - nominacja do nagrody Teen Choice w kategorii: Ulubiona aktorka; nominacja do Złotego Popcornu w kategorii: Najlepsza przerażająca kreacja.
- "The Grudge - Klątwa 2" (2006)
- "Powracający koszmar" (2006)

2. Emilie de Ravin:
- "Carrie" (2002)
- "Zły święty" (2005)
- "Wzgórza mają oczy" (2006)

3. Amber Heard:
- "Wszyscy kochają Mandy Lane" (2006)
- "Zombieland" (2009)
- "The Ward" (2010)

4. Jessica Biel:
- "Teksańska masakra piłą mechaniczną" (2003) - nominacja do Złotego Popcornu w kategorii: Przełomowa rola żeńska; nominacja do Saturna w kategorii: Najlepsza aktorka.
- "Blade: Mroczna Trójca" (2004)

5. Emmanuelle Vaugier:
- "Rozpruwacz: List z piekła" (2001)
- "Władca życzeń 3: Miecz sprawiedliwości" (2001)
- "Piła 2" (2005)
- "Dom śmierci 2" (2005)
- "Piła 4" (2007)
- "Unearthed" (2007)
- "Lustra 2" (2010)

6. Kate Beckinsale:
- "Nawiedzony" (1995)
- "Underworld" (2003) - nominacja do Saturna w kategorii: Najlepsza aktorka.
- "Van Helsing" (2004) - nominacja do nagrody Teen Choice w kategorii: Ulubiona aktorka.
- "Underworld 2: Ewolucja" (2006) - nominacja do Złotego Popcornu w kategorii: Najlepszy bohater.

7. Melissa George:
- "Amityville" (2005)
- "Turistas" (2006)
- "Reguła" (2007)
- "30 dni mroku" (2007)
- "Piąty wymiar" (2009)

8. Jennifer Love Hewitt:
- "Koszmar minionego lata" (1997)
- "Koszmar następnego lata" (1998) - nagroda Teen Choice w kategorii: Ulubiona aktorka filmowa oraz nominacja do tejże nagrody za udział w najbardziej odrażającej scenie filmowej (zamknięcie w solarium).

9. Eliza Dushku:
- "Poza świadomością" (2001)
- "Droga bez powrotu" (2003)
- "Uciec przeznaczeniu" (2009)

10. Michelle Pfeiffer:
- "Wilk" (1994) - nominacja do Saturna w kategorii: Najlepsza aktorka.
- "Co kryje prawda" (2000) - nominacja do Saturna w kategorii: Najlepsza aktorka.

środa, 29 czerwca 2011

"Husk" (2011)

Podczas podróży samochodem piątka przyjaciół ulega wypadkowi. Ich pojazd rozbija się na skraju pola kukurydzy. Młodzi ludzi dostrzegają nieopodal drewniany domek, więc postanawiają szukać pomocy u jego mieszkańców. Problem w tym, że w momencie, kiedy wchodzą w pole kukurydzy wydają na siebie wyrok śmierci, bowiem jest to teren krwiożerczych strachów na wróble...

Pełnometrażowy debiut reżyserski Bretta Simmonsa. Już na początku muszę stwierdzić, że jeśli o mnie chodzi w filmie liczy się przede wszystkim fabuła. Czy "Husk" zdaje egzamin pod tym kątem? Powiem tak: tło fabularne to zlepek znanych nam już produkcji grozy - "Dzieci kukurydzy", "Smakosza", "Posłańców" oraz remake'u "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", co akurat dla wielu widzów może nie być dostrzegalne, ale radzę zwrócić uwagę na sceny szycia strojów stracha na wróble - wypisz, wymaluj Leatherface przy swojej maszynie:) Jednakże w tym miejscu muszę nadmienić, iż twórcy tylko powierzchownie skopiowali inne horrory, bowiem główny motyw filmu, polegający na przemienianiu ludzi w strachy na wróble oraz okoliczności, które do tego doprowadziły na pewno posiadają w sobie pewną dozę oryginalności. Tymczasem sceneria nie jest niczym nowym, mimo jej niewątpliwego uroku (szczególnie za dnia) pole kukurydzy nie jest niczym odkrywczym w tym gatunku filmowym.

Film rozpoczyna się jak każdy znany nam slasher. Ot, mamy grupkę znajomych podróżujących samochodem, dochodzi do wypadku i w tym momencie zaczyna się koszmar. Jednakże reżyser odrobinę zaskakuje częściowym odejściem od głównej konwencji tego podgatunku horroru. Zacznijmy od postaci jedynej kobiety w tym towarzystwie - to, że ostrzega resztę przed zapuszczaniem się w pole kukurydzy nie jest niczym oryginalnym, w końcu w slasherach to właśnie płeć piękna odgrywa rolę jedynej myślącej osoby, kierującej się przede wszystkim intuicją. Ale jak to często w slasherach bywa, chłopcy w ogóle jej nie słuchają - w końcu nie ma powodu, żeby przejmowali się panikowaniem dziewczyny. W tym momencie byłam pewna, że reżyser pójdzie znanym mi, utartym już szlakiem fabularnym. Nawet ułożyłam sobie w głowie kolejność, w jakiej będą ginąć poszczególni bohaterowie - oczywiście byłam przekonana, że jedyna dziewczyna w tym towarzystwie to niekwestionowana final girl. Ale twórcy całkowicie zbili mnie z tropu, wszystkie moje podejrzenia wzięły w łeb, co pozwoliło mi sądzić, że "Husk" jest pewnego rodzaju odwróceniem konwencji slashera, co oczywiście zapisuję na plus filmu - w końcu pewna doza zaskoczenia w filmach zawsze jest mile widziana:)


Klimat stoi na dosyć przyzwoitym poziomie. Oczywiście reżyser straszy widzów przede wszystkim elementem zaskoczenia, tanimi chwytami, które zyskują jedynie krótkotrwałe przestraszenie widza. Jednakże należy oddać honor twórcom - w końcu gdyby nie umiejętne stopniowanie atmosfery, dodatkowo potęgowane nastrojową muzyką to nie mielibyśmy nawet tych kilku scen, na których podskakiwaliśmy w fotelach. Przy okazji nadmienię jeszcze, że postacie szyjących ubrania strachów na wróble również zaskoczyły mnie na plus - ich charakteryzacja odznaczała się przede wszystkim stonowaniem, bez zbytniej przesady w makijażu twórcom udało się oddać ich przerażający wygląd. Poza tym, skoro to slasher to możemy liczyć również na liczne krwawe sceny. Przy okazji radzę zwrócić uwagę na oryginalny motyw przebijania sobie palców gwoździami, który dzięki niezwykłej wręcz dozie realizmu sprawia, że aż ciarki przechodzą po ciele. Obsada jest stosunkowo nieznana. Aktorzy są dosyć przeciętni, aczkolwiek trafiło się dwóch przystojniaków, którzy choć na polu zawodowym nie wypadają najlepiej to przynajmniej można na nich oko zawiesić:) Zakończenie również nie należy do jakiś odkrywczych motywów - nie dość, że można go bez trudu przewidzieć to na dodatek nie wnosi absolutnie niczego nowego do gatunku.

"Husk" absolutnie nie jest filmem, który aspirowałby do jakiś nadzwyczajnych dzieł produkcji grozy. Ot, zwykła niewymagająca myślenia rozrywka, którą oglądało mi się całkiem przyjemnie, aczkolwiek podejrzewam, że szybko o niej zapomnę. To kolejny przeciętny horror, do którego należy podejść całkowicie na luzie, bez wygórowanych oczekiwań. Na pewno nikomu nie będę odradzać seansu, ponieważ osobiście odbieram tę produkcję na plus, aczkolwiek lojalnie ostrzegam, żeby nie wymagać od niej niczego ambitnego.

niedziela, 26 czerwca 2011

"Prowl" (2010)

Amber postanawia wyrwać się z małego miasteczka, w którym mieszka. Namawia swoich przyjaciół, aby towarzyszyli jej w drodze do Chicago. W trakcie jazdy ich samochód psuje się, więc zatrzymują kierowcę ciężarówki, prosząc go o podwózkę. Mężczyzna wpuszcza ich do przyczepy, gdzie młodzi ludzie odkrywają paczki wypełnione krwią. Kierowca tymczasem wiezie ich do miejsca, gdzie będą zmuszeni do walki o przeżycie.

"Prowl" jest niskobudżetowym horrorem w reżyserii Patrika Syversena, który w 2008 roku nakręcił również przyzwoity film "Manhunt - Polowanie. Co ciekawe Syversen zasmakował chyba w survivalach, gdyż "Prowl" również można śmiało przypisać do tego podgatunku. Ale na tym niestety porównania się kończą, gdyż "Manhunt - Polowanie" wydaje się przewyższać nowy obraz Syversena we wszystkich aspektach. Już pomijam niski budżet filmu "Prowl", gdyż na szczęście w trakcie seansu, poza beznadziejnym aktorstwem, nie jest on zbytnio widoczny. To prawda, że kamera czasem lata bezwładnie z kąta w kąt, ale odniosłam wrażenie, że taki zabieg znacznie pomógł tej produkcji, wywołując pewnego rodzaju dezorientację u widza, a także niejednokrotnie potęgując atmosferę.

No właśnie, skoro mowa o atmosferze to niestety jest ona odrobinę wyczuwalna mniej więcej do połowy filmu, potem wszystko, łącznie z napięciem zwyczajnie siada. Dopóki nasi bohaterowie siedzą w naczepie ciężarówki, nie wiedząc co właściwie się dzieje "Prowl" odrobinę trzyma widzów w napięciu. A kiedy młodzi ludzie odkrywają paczki z krwią atmosfera sięga zenitu i niestety nie wraca już do tego poziomu podczas drugiej połowy tego obrazu. Następnie na scenę wkraczają łowcy - dziwne potworki żywiące się krwią i zaczyna się najnudniejsza, ale zarazem najkrwawsza część filmu. Z jednej strony owe drastyczne sceny całkiem nieźle umilają seans, tym bardziej, że jak na produkcję niskobudżetową są aż nazbyt realistyczne. Jednakże te ciągłe ucieczki naszym bohaterów przed krwiożerczymi istotami są nieco męczące. W końcu, jak długo można oglądać sceny pościgów? W survivalach takie momenty są nieodzowne, aczkolwiek, gdyby reżyser obok scen mordów zadbał również o klimat grozy to na pewno byłoby nieco ciekawiej. Tymczasem druga połowa filmu staje się dla widza jedną wielką nudą i to nie zmienia się, aż do beznadziejnego zakończenia. UWAGA SPOILER Nie trudno się domyślić, że Amber jest jedną z tych przerażających istot, w końcu reżyser przez cały seans podrzuca nam drobne dowody na potwierdzenie tej tezy. Jednakże prawdopodobieństwo, że akurat natrafi na przewoźnika krwi, który dowiezie ją do magazynu zamieszkanego przez owe istoty (swoją rasę) było znikome. Z tego względu odniosłam wrażenie, że zakończenie jest naciągane do granic możliwości i zamiast zaskakiwać widza zwyczajnie wywołuje u niego śmiech KONIEC SPOILERA.

Nie mam zamiaru zbytnio się rozpisywać przy okazji tego filmu, gdyż szczerze mówiąc nie ma za bardzo o czym pisać. "Prowl" jest zwykłym, oklepanym do granic możliwości survivalem. Bohaterowie są do tego stopnia schematyczni, że nawet kolejność ich śmierci można bez trudu przewidzieć. Nie wiem, czy komukolwiek ten horror będzie w stanie przypaść do gustu - nawet wielbiciele survivali nie mają za bardzo tutaj czego szukać, ponieważ wszystko co prezentuje nam w tym obrazie Syversen już było. No może na uwagę zasługuje pierwsza połowa filmu oraz efektywne sceny mordów, ale poza tym "Prowl" pozostaje zwykłym przeciętniakiem, którego z czystym sumieniem można sobie odpuścić.

czwartek, 23 czerwca 2011

"Naznaczony" (2010)


Rodzina Lambertów przeprowadza się do nowego domu. Wkrótce potem ich syn, Dalton, zapada w śpiączkę. Poza tym jego matka zaczyna widywać w domu dziwne zjawy. Aby ją uspokoić jej mąż kupuje nowy dom, jednak po kolejnej przeprowadzce rzeczy paranormalne nadal mają miejsce. Lambertowie postanawiają zwrócić się do specjalistów...

Najnowszy ghost story Jamesa Wana nie spotkał się ze zbyt ciepłym przyjęciem ze strony polskich widzów, więc oczywiście znając mój gust, który diametralnie różni się od zdania ogółu musiałam, jak najszybciej zapoznać się z tą pozycją. Po skończonym seansie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że w tym przypadku krytyczna opinia widzów jest wzięta z księżyca. Zanim przejdę do właściwej recenzji zaznaczę tylko, że po pierwsze nie jestem jakąś wielką wielbicielką ghost story, a po drugiej film oglądałam w środku słonecznego dnia. Te tezy są bardzo ważne w świetle tego, co stwierdzę pod koniec recenzji.

Początkowo wydaje się, że "Naznaczony" będzie kolejnym filmem o nawiedzonym domu. Reżyser już od początku seansu daje nam subtelne znaki, że w nowym domu Lambertów coś jest - w końcu ktoś musi stać za nieustannym otwieraniem i zamykaniem drzwi oraz dziwnymi odgłosami. Jednak początkowo widz dostaje tylko owe delikatne oznaki paranormalnej obecności. Gdy Dalton zapada w śpiączkę Wan bardziej bezpośrednio przechodzi do rzeczy. Teraz pokazuje nam przede wszystkim przemykające zjawy, których obecność jest dodatkowo podkreślana niezwykle klimatyczną muzyką. To naprawdę piorunujący efekt, który w połączeniu z umiejętnym stopniowaniem atmosfery siłą rzeczy wywołuje gęsią skórkę u widza. Ale to jeszcze nie wszystko. Następnie przychodzi kolej na ciekawy zabieg filmowania. Otóż, twórcy straszą nas tym, co widać poza pierwszym planem - nie najeżdżają kamerą wprost w zjawę, ale ukazują nam ją przede wszystkim na drugim planie, co zmusza nas do uważnego obserwowania każdego kąta w domu. Tymczasem druga połowa filmu to gwałtowny zwrot o 180 stopni. Dopiero teraz dowiadujemy się, że nie mamy tutaj do czynienia z kolejną oklepaną historyjką o nawiedzonym domu, dopiero teraz twórcy stawiają na przerażającą dosłowność - duchy wychodzą z ukrycia, możemy zobaczyć ich w całej przerażającej okazałości i muszę przyznać, że nawet efekty specjalne zdają tutaj egzamin. Tymczasem zakończenie może do najbardziej zaskakujących nie należy, ale jestem pewna, że wielbiciele kina grozy będą jak najbardziej usatysfakcjonowani.

Moja konkluzja: równie przerażającego horroru w XXI wieku nie nakręcono - przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Przez cały seans siedziałam, jak na szpilkach. Reżyser nie pozwolił mi na chwilę wytchnienia, co chwilę serwowano mi jakąś dawkę strachu, początkowo subtelnie, ale z czasem owe akcenty były coraz bardziej przerażające. A zważywszy na fakt, że nie przepadam za horrorami nastrojowymi, oraz że "Naznaczonego" oglądałam w środku dnia to chyba wystarczająca rekomendacja dla tego obrazu. Nie wiem, co by było, gdybym jednak zdecydowała się obejrzeć ten film po zmroku... W każdym razie trochę tego żałuję, gdyż jestem pewna, że dostałabym podwójną porcję przerażania.

Jedynym mankamentem tego obrazu jest obsada, a konkretniej Patrick Wilson i Rose Byrne. W kreacjach ich ról, które skądinąd były najważniejsze nie dojrzałam ani krztyny profesjonalności. Szczerze mówiąc odnosiłam wrażenie, że granie w tym filmie sprawia im fizyczny ból, w ogóle mnie do siebie nie przekonali. A szkoda, bo gdyby Wan lepiej dobrał obsadę to "Naznaczony" mógłby stać się moim ulubionym horrorem nastrojowym.

Podsumowując, "Naznaczonego" z czystym sumieniem polecam każdemu wielbicielowi kina grozy. James Wan straszy nas tutaj w klasyczny sposób (za wyjątkiem ostatnich scen, gdzie dominują efekty specjalne) oraz udowadnia, że filmowy horror ma nam jeszcze sporo do zaoferowania. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że polscy widzowie są tym obrazem lekko mówiąc zawiedzeni, ale w tym przypadku jest to co najmniej niezrozumiałe, żeby nie rzec kompletnie niedorzeczne. "Naznaczony" to mocna, klimatyczna produkcja tylko dla osób potrafiących docenić strach w najczystszej postaci.

niedziela, 19 czerwca 2011

"The Loved Ones" (2009)


Brent wraz z ojcem ulegają wypadkowi samochodowemu, na skutek którego ojciec ginie. Sześć miesięcy później chłopak nadal zmaga się z wyrzutami sumienia, obwinia się za śmierć ojca, ma poważne problemy emocjonalne, co zauważa jego dziewczyna Holly. Tymczasem Lola, koleżanka Brenta ze szkoły zaprasza go na bal, które to zaproszenie chłopak odrzuca. Wkrótce zostaje porwany przez zbzikowaną parkę morderców, którzy szczególnie umiłowali sobie wymyślne tortury młodych chłopców.

"The Loved Ones" jest filmem praktycznie nieznanym w Polsce, nic więc dziwnego, że mnie również gdzieś ten tytuł umknął. Reżyser Sean Byrne postanowił stworzyć pewną hybrydę gatunkową. Tak więc odnajdziemy tutaj zarówno cechy teen-slashera, czarnej komedii, dramatu, jak i torture-porn. Przyznam szczerze, że to trochę dziwna mieszanka, ale o dziwo w tym przypadku zdaje egzamin. Początkowo rzuca się w oczy sama kolorystyka obrazu - rażące barwy, które nijak nie pasują do horroru, ale znakomicie wpasowują się w akcent humorystyczny. Tymczasem zarówno obsada, jak i realia licealnego życia młodzieży od razu nasuwa nam skojarzenia z teen-slasherem, tym bardziej w momencie pojawiania się tajemniczego mordercy, który regularnie porywa młodych chłopców. A jeszcze przedtem mamy przecież wypadek samochodowy, który zamienia życie głównego bohatera w piekło (podobnie jak to miało miejsce ze słynnym obrazem D.J. Caruso z 2007 roku pt. "Niepokój"), co z pewnością gatunkowo można zaliczyć do dramatu. Następnie mamy gwałtowny zwrot w kierunku kina torture-porn i dopiero w tym momencie zaczyna się prawdziwa jazda:)

Zapewne nie będzie to spoiler (w końcu widać to już na plakatach filmu), kiedy napiszę, że główną morderczynią jest Lola, odrzucona przez Brenta dziewczyna, która poszukuje swojego "księcia" w dość nietypowy sposób. Nad tą postacią można by dość długo się rozwodzić. Pierwszą jej cechą, która natychmiast rzuca się w oczy widza jest niepokojąco ogromny narcyzm. Wydaje się, że dziewczyna żyje w swoim własnym świecie, w którym to odgrywa centralną postać, a wszyscy rzucają jej się do stóp. Na pewno jej ojciec jest skory do spełniania każdej jej zachcianki, a przy okazji czuje do niej coś więcej niż zwykłą rodzicielską miłość, a Lola z czasem zaczyna odwzajemniać to uczucie. Wiem, jak to brzmi - chory film, naciągany do granic możliwości, a przy okazji niezamierzenie zabawny. I może jest w tym odrobina prawdy. Na pewno "The Loved Ones" nie jest obrazem przeznaczonym dla każdego - stopień brutalności jest tutaj ogromny, a jeśli dodamy do tego domniemany związek kazirodczy oraz kanibalizm to nie zabrzmi to zachęcająco dla tych widzów, którzy nie gustują w rzezi na ekranie. Dlatego od razu zaznaczę, żeby takie osoby dla swojego własnego dobra odpuścili sobie seans, to nie jest obraz, który przypadnie im do gustu. Tymczasem jeśli chodzi o komizm sytuacyjny to zapewniam, że wszystko tutaj jest jak najbardziej celowe. Nie bez powodu nasza para morderców bardziej śmieszy niż przeraża, nie bez powodu ich zachowanie bardziej przypomina wyreżyserowany teatr aniżeli prawdziwe życie - reżyser wszystko to robi celowo, nic nie jest tutaj traktowane na poważnie, to nie jest obraz, który ma na celu tylko i wyłącznie epatować przemocą, "The Loved Ones" przede wszystkim ma bawić widza, ma uświadomić mu, że slasher jest podgatunkiem horroru, z którego można jeszcze sporo wycisnąć. Byrne pokazuje nam, że nie trzeba robić poważnego horroru, aby przyciągnąć uwagę wielbiciela tego gatunku - wystarczy sprawnie połączyć grozę z humorem, aby uzyskać pożądany efekt. Tak więc oglądając ten film nie tylko czujemy obrzydzenie i nieznośne wręcz napięcie, ale również rozbawienie - w końcu nasi mordercy to prymitywy, które życie ludzkie mierzą w kategoriach zabawy. Nie są to jacyś groźni degeneraci, ale zwykłe niezorganizowane świry, których zachowanie przede wszystkim śmieszy.

Jak na australijski film "The Loved Ones" jest całkiem dobrze zagrany. Szczególnie zachwyca Robin McLeavy w roli Loli oraz Xavier Samuel jako Brent. W tym obrazie młodzi ludzie zostali przedstawieni zupełnie nietypowo. Jak wiadomo w przypadku slasherów charakterystyka postaci jest niemalże taka sama w każdym kolejnym obrazie. Tutaj jest inaczej. Sean Byrne wyłamuje się z owej sztampowej konwencji pokazując nam nastolatków, których możemy spotkać na ulicy, którzy mogą być naszymi sąsiadami. Przyznam, że to kolejny ciekawy zabieg, który niezmiernie przypadł mi do gustu, a równocześnie stanowił pewnego rodzaju powiew świeżości w tym schematycznym podgatunku.

Jakby na to nie patrzeć najmocniejszym aspektem filmu są sceny torture-porn, podczas których szaleńcy posiłkują się młotkiem, gwoździami i wiertarką, że już nie wspomnę o wyrafinowanych torturach psychicznych. Ale prawdziwa kulminacja następuje w momencie otworzenia klapy w podłodze ich domu, to co zobaczymy po tym zapewni nam nie tylko sporą dawkę obrzydzenia, ale zmusi nas również do histerycznego śmiechu. Przy okazji, radzę również zwrócić uwagę na sugestywną ścieżkę dźwiękową, która zarówno tekstem, jak i brzmieniem idealnie współgra z wydarzeniami przedstawianymi na ekranie.

Jeśli istnieją widzowie, potrafiący podejść do filmowego horroru z pewnym dystansem, mają specyficzne poczucie humoru oraz gustują w krwawych scenach to ten obraz jest przeznaczony właśnie dla nich. Dla mnie seans tego filmu był niezapomnianą zabawą, cieszę się, że miałam okazję obejrzeć coś tak oryginalnego i mam nadzieję, że nie jestem odosobniona w swoich odczuciach.

Ps. Bardzo dziękuję Sennej Wiedźmie za polecenie mi tego filmu. W końcu gdyby nie Ty, nie wiem, czy kiedykolwiek bym się o nim dowiedziała:)

sobota, 18 czerwca 2011

"The Ward" (2010)

Kristen trafia do zakładu psychiatrycznego. Nie pamięta, dlaczego się tam dostała, jednakże cały czas utrzymuje, że jest całkowicie zdrowa. Dziewczyna coraz gorzej się czuje, w nocy widuje na korytarzach, jakąś dziwną zjawę oraz słyszy dziwne odgłosy. Jej podejrzenia względem szpitala dodatkowo wzrastają, kiedy inne pacjentki zaczynają ginąć w dziwnych okolicznościach. Kristen postanawia jak najszybciej się stamtąd wydostać.

Długo czekałam na ten film (a jeszcze dłużej na polskie napisy), gdyż zachęciło mnie nazwisko reżysera. Johna Carpentera zna chyba każdy wielbiciel horrorów - któż nie zakochał się w takich jego dziełach, jak "Halloween" (1978), "Mgła" (1980), czy "W paszczy szaleństwa" (1995)? Oczywiście krążą pogłoski, że pan Carpenter ostatnimi czasy znacznie zaniżył poziom swoich filmów - według fanów ten reżyser ma już swoje lata świetności zdecydowanie za sobą. A co z jego najnowszą produkcją "The Ward"? No cóż, film został wręcz zmiażdżony przez widzów, którzy w swoich krytycznych opiniach nie pozostawili na nim suchej nitki. Z tego względu wręcz musiałam go zobaczyć, gdyż na ogół podoba mi się to, co inni krytykują. I nie zawiodłam się:)

Dobrym pomysłem było obsadzenie w roli głównej młodej jeszcze gwiazdki Amber Heard, która na swoim koncie ma już parę ciekawych ról w filmach grozy. Talentu aktorskiego również nie można jej odmówić, w końcu i tutaj pokazała klasę na miarę sławetnej roli we "Wszyscy kochają Mandy Lane". Heard również w tym przypadku nie miała prostego zadania, w końcu rola zagubionej dziewczyny, która za wszelką cenę stara się udowodnić swoją poczytalność nie należy do najłatwiejszych. Dodajmy do tego również jej reakcje na widok odrażającej zjawy. A propo w przypadku kreacji duchów w horrorach ostatnimi czasy jest nieciekawie. Twórcy idąc na łatwiznę pokazują nam zjawy beznadziejnie tworzone komputerowo, co automatycznie odbiera im resztkę realizmu. Carpenter postawił na przerażającą charakteryzację naszego złośliwego ducha i przyznam, że udało mu się wywrzeć na mnie piorunujące wrażenie. "The Ward" jest horrorem nastrojowym, więc logiczny jest fakt, że najważniejszy w tym przypadku jest klimat, do tego stopnia wyczuwalny, a miejscami wręcz nieznośnie trzymający w napięciu, że nawet najwięksi antyfani tego obrazu nie mogą mu niczego zarzucić. Co się tyczy muzyki to w trakcie filmu gra rolę straszaka, szczególnie w momentach, gdy na scenie pojawia się zjawa - wtedy efekty dźwiękowe znacząco się pogłaśniają, co może i jest tanim chwytem, ale nie zmienia to faktu, ze przez zwykłe, ograne w tym gatunku zaskoczenie niejednokrotnie podrywa widza z fotela. Radzę też zwrócić uwagę na napisy końcowe, gdzie twórcy prezentują nam niezwykle nastrojową muzyczkę - do tego stopnia wpadła mi w ucho, że obejrzałam owe napisy do samego końca:)

"The Ward" do pewnego stopnia utrzymuje aurę tajemnicy, intryga jest niezwykle sprawnie budowana. Co jakiś czas, żeby rozerwać trochę widza Carpenter serwuje nam efektowne wejścia zjawy, ale głównie bazuje na klimacie, który bez wątpienia jest najmocniejszą stroną tego obrazu. Starych wyjadaczy kina grozy może i ten film nie będzie w stanie przestraszyć, ale nie znaczy to, że nie może się podobać. Zwróćmy chociażby uwagę na ciekawą konstrukcję fabularną, nie ma tutaj ani chwili nudy - kiedy Carpenter zaczyna niebezpiecznie zbliżać się do nadmiaru dialogów, a minimum akcji następuje zwrot o 180 stopni i znowu jesteśmy świadkami jakiegoś koszmarku. To wszystko całkiem sprawnie się układa. Ale żeby nie było tak różowo muszę wspomnieć o jedynym mankamencie filmu, który niestety jest aż nazbyt istotny, żeby można było tak zwyczajnie przymknąć na niego oko. Otóż, zakończenie jest skopane na całej linii. Carpenter wpadł w pułapkę współczesnych twórców filmów grozy i zaserwował nam coś tak oklepanego, że aż żal na to patrzeć. Podczas, gdy cała fabuła filmu trzyma oryginalny poziom to zakończenie nie pokazuje nam absolutnie niczego nowatorskiego.
UWAGA SPOILER UWAGA SPOILER
Przez cały film reżyser sprawnie zwodzi widza, dając mu liczne dowody na to, że z personelem szpitala psychiatrycznego jest coś mocno nie tak. Niepokój wywołuje w nas w szczególności lekarz psychiatrii, który stosuje na pacjentach eksperymentalną, drastyczną metodę leczenia. Carpenter w mistrzowski sposób dezorientuje widza. Sprawia, iż jest on przekonany, że udało mu się rozwiązać tę zagadkę, a tymczasem wychodzi na kompletnego idiotę. Gwarantuję, że nikt nie domyśli się zakończenia i za to oczywiście twórcom należą się brawa. Jednakże powiedzmy sobie szczerze, że nie tylko mistrzowski sposób zwodzenia widzów przyczynił się do zaskakującego finału. Istotną rolę odegrał również fakt, że zwyczajnie nie można było spodziewać się po Carpenterze czegoś tak banalnego i oklepanego. W końcu problem osobowości wielorakiej był tak często wałkowany w horrorach, że zwyczajnie zrobił się nudny. I co z tego, że na początku jesteśmy zaskoczeni takim obrotem sprawy, skoro zaraz po tym dochodzimy do wniosku, że twórcy poszli na łatwiznę?
KONIEC SPOILERA KONIEC SPOILERA

"The Ward" jak na współczesne standardy kina grozy jest całkiem udanym nastrojowym horrorem, który wyróżnia się przede wszystkim interesującą fabułą (za wyjątkiem zakończenia), mrożącym krew w żyłach klimatem, paroma porywającymi scenami z dreszczykiem, znakomitą obsadą oraz chwytliwymi dialogami. Dla wielbicieli klimatycznych horrorów jest w sam raz. Mnie Carpenter nie zawiódł, aczkolwiek ostrzegam, że film posiada spore rzesze antyfanów, więc decyzję, czy warto zaryzykować pozostawiam wam.

wtorek, 14 czerwca 2011

"May" (2002)

May od dziecka jest samotna. Jej jedyną przyjaciółką jest lalka, którą dostała kiedyś od matki. Pewnego dnia May udaje się zaprzyjaźnić ze swoją koleżanką z pracy oraz umówić z chłopakiem. Kiedy dziewczyna myśli, że nareszcie znalazła swoje miejsce w świecie nagle wszyscy ją opuszczają i znów zostaje sama. Wtedy coś w niej pęka...

Film Lucky'ego McKee nieźle namieszał mi w głowie. Fabuła podzielona jest na dwie części, co od razu rzuca się w oczy. Na początku widz zostaje brutalnie wciągnięty w dołujący świat głównej bohaterki. Jej wyalienowanie, brak zrozumienia u innych ludzi oraz głęboki smutek, aż bolą. Ta część filmu ma na celu przedstawienie widzom postaci May, reżyser stara się wzbudzić w nas współczucie do jej osoby - współczucie dla jej jałowej egzystencji, której centralnym elementem jest straszliwa samotność. Ale równocześnie odczuwamy pewien niepokój obserwując niektóre dziwne wyskoki May, z minuty na minutę zdajemy sobie sprawę, że coś z nią jest mocno nie w porządku. Nie wiem, co na ten temat sądzą inni widzowie, ale moim zdaniem połączenie litości i niepokoju nie należy bynajmniej do najlepszej emocjonalnej mieszanki, a co za tym idzie po przebrnięciu przez pierwszą połowę filmu miałam uczucie, jakby właśnie poddano mnie praniu mózgu. Do połowy ta produkcja jest solidnym obrazem psychopatologicznym, a jak powszechnie wiadomo takie filmy nigdy nie należały do prostych w odbiorze. Tak też było i tutaj - żeby całkowicie zrozumieć, o czym mówię należy w ogromnym skupieniu prześledzić tę część obrazu, należy poddać się powolnej akcji, niepokojącemu klimatowi oraz oczywiście fenomenalnej ścieżce dźwiękowej. Jeśli już komuś się to uda to na pewno nie poczuje się zbyt komfortowo, jego umysł dostanie potężną dawkę wyłącznie negatywnych bodźców i z pewnością zbyt szybko nie dojdzie do siebie.

"Jeśli nie możesz znaleźć przyjaciela... zrób go sobie"
Druga część filmu to podróż do samego jądra szaleństwa. Początkowo w May powoli kumulowały się wszystkie nieprzyjemne emocje. Cierpiała, ale choć czasem zachowywała się dosyć osobliwie, jakoś sobie z tym radziła. Tyle, że tama kiedyś musi pęknąć.
UWAGA SPOILERY UWAGA SPOILERY
May przeszła daleką drogę - od nieszkodliwej depresji do groźnej psychozy, która zrobiła z niej istną maszynę do zabijania. Tutaj nie ma już miejsca na litość. Skoro wszyscy ją opuścili dziewczyna postanawia sama stworzyć swojego przyjaciela, wykorzystując do tego poszczególne części ciał swoich znajomych. Na końcu reżyser daje nam nawet krótki wgląd w umysł naszej bohaterki - pokazuje nam jej sposób widzenia, jej sposób postrzegania świata i na pewno nie jest to dla nas przyjemnym przeżyciem.
KONIEC SPOILERÓW KONIEC SPOILERÓW
O ile pierwsza część filmu jest horrorem psychologicznym (tak, to z pewnością horror, choć wielu fanów upiera się przy klasyfikowaniu go jako thriller) to druga okazuje się mocną rzeźnią, obfitującą w całe mnóstwo obrzydliwych scen gore, które niestety tracą trochę na swojej wymowie, przez wzgląd na mało przekonującą barwę sztucznej krwi. Jednakże mimo tego obiecuję fanom rzezi na ekranie iście widowiskowe przeżycie, podczas wymyślnego eliminowania kolejnych ofiar.

Najmocniejszym akcentem filmu jest niewątpliwie Angela Bettis w roli głównej. Przypomnę, że podobną rolę miała do odegrania w remaku "Carrie" również z 2002 roku. Tutaj pokazała nam kwintesencję swoich możliwości aktorskich. W pewnym momencie przemknęło mi nawet przez myśl, że nikt inny nie zdołałby tchnąć w postać May tego, co ona. Angela Bettis wręcz ożywiła swoją bohaterkę i to przede wszystkim jej zawdzięczamy większość emocji, które targają nami podczas seansu. Podobała mi się również Anna Faris, którą do tej pory znałam wyłącznie z serii "Strasznych filmów". Ta pani jest chyba stworzona do kreowania lekko zakręconych postaci:)

"May" nie jest filmem lekkim. Cały obraz jest podróżą przez zwichrowany umysł samotnej dziewczyny. To nie jest pozycja, którą można obejrzeć w celach relaksacyjnych, podczas seansu nie możemy "wyłączyć myślenia" i zwyczajnie cieszyć się z oglądania. To produkcja, którą trzeba obejrzeć w głębokim skupieniu - tylko wtedy będziemy mieć szansę odczuć na własnej skórze, czym jest prawdziwe szaleństwo. Ja chyba nigdy nie zapomnę tego filmu, dziwię się tylko, jakim cudem wcześniej go przegapiłam... Już dawno żaden horror nie zaofiarował mi takiego przeżycia, więc tym bardziej polecam go osobom o mocnych nerwach.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

"Wake Wood" (2011)

Louise i Patrick, po tragicznej śmierci córki, przeprowadzają się do małego, spokojnego miasteczka. Jego mieszkańcy proponują im przywrócenie do życia ich córeczki, ale tylko na trzy dni - później dziewczynka będzie musiała wrócić do świata umarłych. Małżeństwo przystaje na taki układ, jednakże nie wszystko układa się tak, jak powinno...

Brytyjski horror wytwórni Hammer, który garściami czerpie ze skądinąd znanej ekranizacji powieści Stephena Kinga pt. "Smętarz dla zwierzaków". Praktycznie cały główny wątek filmu bez wątpienia zainspirowany był tamtym kultowym już obrazem - zobaczymy tutaj nawet wędrówkę rodziców na cmentarz, celem odkopania ich córki (z czymś wam się to kojarzy?). W filmach grozy rzadko kto ma odwagę łamać temat tabu, jakim jest obsadzenie dziecka w roli ofiary podczas krwawej jatki. Reżyser, David Keating, już na początku wbija widza w fotel niezwykle sugestywną sceną mordu, podczas której mała dziewczynka jest wręcz "rozszarpywana na strzępy" przez psa. Po tej bombie akcja diametralnie zwalnia. Obserwujemy rodziców małej, którzy usilnie starają się pogodzić z jej śmiercią, a pomóc ma im w tym przeprowadzka do cichego miasteczka. I w tym momencie wkraczają sąsiedzi, dając im możliwość trzydniowego obcowania z córeczką... I tutaj akcja znowu przyśpiesza.

Realizacja "Wake Wood" nie zachwyca. Wiadomo, film europejski, więc i praca kamery przypomina trochę produkcję niskobudżetową. Jednak w tym przypadku w odbiorze filmu dodatkowo przeszkadzała pewna niestabilność w kręceniu. Momentami kamera latała bezwładnie z miejsca na miejsce. Na szczęście takich wpadek nie było zbyt wiele, a z czasem widz przyzwyczaja się do tej wątpliwej jakości realizacji. Zdecydowanym plusem filmu jest główny motyw muzyczny. Może nie przyczynił się zanadto do potęgowania atmosfery, ale za to wpadał w ucho:) No właśnie, skoro jesteśmy przy klimacie to jak na dłoni było widać, że reżyser bardzo się stara wywołać u widza odrobinę dreszczyku, na pewno chciał tchnąć w swoją produkcję odrobinę grozy i tajemniczości. Tyle, że nie wyszło. Chciałabym, żeby było inaczej, tym bardziej, że podczas seansu zaobserwowałam parę momentów, gdzie tylko krok dzielił twórców od zaserwowania nam solidnej dawki strachu. W takich chwilach siedziałam "jak na szpilkach" czekając z utęsknieniem na to jedno posunięcie, które zapewniłoby mi prawdziwie klimatyczną bombę. Niestety reżyser nie skorzystał z okazji równocześnie odbierając swojemu obrazowi bardzo istotny element, obdzierając go z całej aury tajemniczości i zostawiając jedynie przyzwoitą produkcję. A szkoda, bo "Wake Wood" mimo wtórnej fabuły mógł okazać się prawdziwie przerażającym horrorem.

Końcówka filmu odrobinę zrekompensowała mi początkowe potknięcia. No cóż, skoro nie dostałam upragnionego klimatu to zostały chociaż sceny krwawej jatki. Skoro to produkcja europejska to na jakąś nad wyraz wiarygodną rzeźnię nie miałam co liczyć (już sama konsystencja i barwa sztucznej krwi pozostawiała wiele do życzenia), ale bynajmniej nie był to taki rażący mankament. Powiem więcej: właśnie owe sceny mordów najskuteczniej przyciągnęły moją uwagę w trakcie całego seansu.

O aktorstwie wolałabym nie wspominać. Nawet znana wielbicielom kina grozy Eva Birthistle ("The Children", "Pogłos") nie zdołała udźwignąć swojej roli. Wszyscy bohaterowie "Wake Wood" są tak beznadziejnie wykreowani, że momentami naprawdę ciężko jest na nich patrzeć. Myślę, że Wielką Brytanię stać na lepszą obsadę... Za to zakończenie pozytywnie mnie zaskoczyło. Nie chodzi mi wyłącznie o brak happy endu, ale przede wszystkim o ostatnią aluzję do widza, każącą mu samemu domyślić się, jaki będzie finał tej historii. I szczerze mówiąc nie trudno wyciągnąć z tego wnioski, które na pewno wbiją w fotel niejedną osobę...

"Wake Wood" jest filmem przeciętnym - ani zbytnio nie nudzi, ani zanadto nie zachwyca. Ot, kolejna średnia produkcja grozy, o której stosunkowo szybko się zapomina. Można obejrzeć, ale nie należy nastawiać się na jakieś nadzwyczajne widowisko.

środa, 8 czerwca 2011

"Psychosis" (2010)

Autorka poczytnych kryminałów wprowadza się wraz z mężem do wielkiego domu na odludziu. Wkrótce kobieta zaczyna widzieć ludzi, których inni nie dostrzegają, jej wizje z dnia na dzień stają się coraz bardziej brutalne. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że pisarka przeżyła kiedyś załamanie nerwowe. Czy to co widzi dzieje się naprawdę, czy jest to jedynie wytwór jej chorego umysłu?

Tym razem dla urozmaicenia sięgnęłam po film z Wielkiej Brytanii. Oczywiście, niemal natychmiast rzuciła mi się w oczy wręcz amatorska realizacja. Nie ma w tym nic dziwnego, w końcu filmy europejskie rzadko prezentują nam wysoki poziom realizatorski, a najgorzej rzecz ma się z horrorami. Jednakże amatorskie zdjęcia nie są w stanie mnie zniechęcić - w końcu jestem również wielbicielką produkcji telewizyjnych. Rzecz jasna, skoro brakło funduszy na przyzwoitą realizację to mogłam liczyć na minimum efektów specjalnych, z czego oczywiście byłam niezmiernie zadowolona. Okazało się, że "Psychosis" nie ma absolutnie żadnych efektów komputerowych, twórcy na szczęście zrezygnowali z taniego efekciarstwa, które w ostatnich latach zdominowało amerykańskie kino grozy. Ale niestety na tym plusy tej produkcji niemalże się kończą...

Zacznijmy od samej intrygi, która odrobinę mnie zdezorientowała. Przyznam się szczerze, że chwilami gubiłam się w tym wszystkim - nie wiedziałam, czy jestem świadkiem prawdziwych wydarzeń, czy jedynie obserwuję wytwory wyobraźni naszej bohaterki. Tym samym zakończenie było dla mnie niejakim zaskoczeniem - mówię "niejakim", ponieważ szczerze mówiąc ten film mógł skończyć się tylko na jeden z dwóch sposobów, do czego dość szybko doszłam. Jednak błędem byłoby sądzić, że "Psychosis" należy do solidnych produkcji grozy. Nie ma tutaj absolutnie żadnego stopniowania atmosfery, cały klimat grozy gdzieś wyparowuje już po kilku minutach seansu, a nieliczne sceny mordów, aż rażą amatorką - są do tego stopnia sztuczne, że jedyne, co sobą zyskują to głęboką konsternację u widza. Nie miałam jakiś szczególnych wymagań względem tego filmu, ale prawdę powiedziawszy nie spodziewałam się, aż takich niedorzeczności, niedomówień i wątków naciąganych do tego stopnia, że wydawały mi się niewyobrażalnie wręcz nieprawdopodobne, naiwne, a chwilami nawet strasznie zabawne. Scenariusz był w porządku, pomysł na fabułę wręcz znakomity tylko niestety twórcom nie wyszła realizacja tego wszystkiego, nie udało im się osiągnąć odpowiedniej atmosfery, a co za tym idzie nie byli w stanie wystraszyć widza, ani przez chwilę.

Z obsady warto jedynie wspomnieć, że odtwórczynią głównej roli jest Charisma Carpenter, która jako jedyna pokazała nam choć odrobinę profesjonalizmu. O reszcie aktorów nie warto nawet wspominać, gdyż takiej amatorki już dawno w żadnym horrorze nie widziałam. Myślę, że w przypadku tego obrazu minusy zdecydowanie przyćmiewają plusy - jest ich więcej i powiem szczerze, że mają ogromny wpływ na odbiór całego obrazu. I co z tego, że zakończenie w pewnym stopniu zaskakuje, skoro każde wydarzenie je poprzedzające jest do tego stopnia naciągane, że nie wierzę, iż jakikolwiek widz choć przez chwilę da się wciągnąć w tę historię, choć na moment uwierzy, że to na co w danej chwili patrzy dzieje się naprawdę. I co z tego, że nie ma tutaj taniego efekciarstwa skoro wszechobecna amatorka wręcz razi po oczach? Myślę, że to nie jest film dla osób, które mają w planach zobaczyć, coś innego. Oczywiście, jeśli ktoś nie ma co zrobić ze swoim wolnym czasem (tak jak ja) to może zdecydować się na tę produkcję, ale solennie radzę wybrać jednak coś innego.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

"Noc żywych trupów" (1990)

Barbara wraz z bratem wybiera się na cmentarz na jakimś odludziu w celu odwiedzenia grobu ich matki. Na miejscu atakuje ich zombie, zabijając mężczyznę. Barbara uciekając przed żywymi trupami trafia do pewnego domu, gdzie zastaje również innych ludzi. Razem próbują przeżyć atak całej gromady odrażających zombie.

W 1968 roku George Romero (specjalista zombie movies) nakręcił film, który szybko zyskał rzesze fanów osiągając status kultowego. Nic dziwnego, że tak znany obraz doczekał się remake'u, tym bardziej, że w przeciwieństwie do oryginału twórcy mogli zaprezentować widzom całą tę historię w kolorze. Tym razem na stołku reżyserskim zasiadł Tom Savini, znany w światku horrorów głównie w roli aktora i chyba raczej tak już pozostanie, gdyż "Noc żywych trupów" jak dotąd był jedynym wyreżyserowanym przez niego filmem. Przyznam się szczerze, że z zasady nie przepadam za zombie movies. Jeśli o mnie chodzi to uważam, że każdy horror o żywych trupach oparty jest na tej samej konstrukcji fabularnej, w niczym nie zaskakuje i raczej nie należy do wymagającej myślenia rozrywki. Powiem więcej: jestem jedną z nielicznych osób, której nie podobał się pierwowzór "Nocy żywych trupów" - prawdę mówiąc nieźle się na nim wynudziłam... Z uwagi na to, że zombie movies nie jest preferowanym przeze mnie podgatunkiem horroru tak późno zdecydowałam się sięgnąć po tę pozycję. I trochę mi łyso, gdyż w moim mniemaniu oryginał nie dorasta remake'owi do pięt. Tak, kolor również odegrał tutaj niemałą rolę, ale zwróciłam też uwagę na wiele innych aspektów, które u Saviniego wypadły po prostu lepiej.

Ogólnie, jeśli chodzi o fabułę to obie wersje prawie niczym się nie różnią. Już od początku seansu widz zostaje rzucony w sam środek akcji - bez przydługich wstępów, bez przynudzania. Szczerze mówiąc akurat akcji temu filmowi nie można odmówić, gdyż nieustannie coś się dzieje, z każdego kąta nieustannie wyskakują jakieś żywe trupy, których charakteryzacja, aż jeży włosy na głowie. To chyba podobało mi się najbardziej - ta jakże przekonująca charakteryzacja, która zarówno przerażała, jak i obrzydzała. Ale nie należy zapominać również o klimacie. Savini zadbał o znakomitą ścieżkę dźwiękową oraz sugestywne stopniowanie atmosfery. Widz chwilami może nawet podświadomie przygotowywać się na jakąś spontaniczną akcję z udziałem zombie, gdyż jest tutaj dość sporo momentów, kiedy nagle wyskakujący żywy trup przyprawia o mocniejsze bicie serca. Scen gore również uświadczymy tutaj o wiele więcej niż w oryginale i na pewno wypadają one o wiele bardziej przekonująco - szczególnie scena pożywiania się spalonym człowiekiem przez grupkę zombie zasługuje na większą uwagę:)

Gra aktorska niestety nie wypada już tak różowo. Na uwagę zasługuje jedynie odtwórczyni roli Barbary - Patricia Tallman, która męskiej części widowni może wydać się niezwykle seksowna w tej krótkiej rudowłosej fryzurze ze spluwą w ręku:) Ale nie należy zapominać o jej talencie aktorskim, ponieważ takowy na pewno posiada wnosząc po tym, jak przekonująco udało jej się odegrać tę rolę. No i nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o znanym w tym gatunku filmowym Tonym Toddzie. O jego umiejętnościach aktorskich chyba nie muszę wspominać, gdyż każdy wie, że to istny fenomen, a smaczku podczas seansu dodawał mi fakt, że mimo pozytywnej postaci, którą odgrywał nadal się go bałam (taki efekt uboczny po "Candymanie").

Dodam jeszcze, że Savini w swojej wersji tego filmu zmienił trochę zakończenie pokazane nam w oryginale przez Romero. Nie wiem, czy na lepsze, gdyż w obu odsłonach tej produkcji jakoś takie rozwiązanie akcji nie przypadło mi za bardzo do gustu. Ale za to podobało mi się przesłanie, które na koniec usłyszymy z ust Barbary - daje do myślenia, a przy okazji jest niezwykle trafne i spostrzegawcze. Na koniec powiem tylko, że to najlepszy zombie movies, jaki widziałam. Może to nie jest zbyt duża zachęta, zważywszy na fakt, że strasznie mało ich jak do tej pory obejrzałam, ale myślę, że nie trzeba już nic dodawać - kto nie widział niech szybko to naprawi:)

środa, 1 czerwca 2011

"Uważaj na wilkołaka" (2008)

Młoda dziewczyna zauważa, że do sąsiedniego domu wprowadza się nowy lokator. Jej młodszy brat szybko się z nim zaprzyjaźnia, jednak nasza bohaterka nie jest przekonana, co do swojego sąsiada. Zaczyna go szpiegować i odkrywa, że jest on wilkołakiem.

Hehe - tak mogłabym streścić ten film:) Już na początku zaznaczę, że obraz "Uważaj na wilkołaka" jest skierowany tylko i wyłącznie do młodszej części widowni oraz do osób, którzy od czasu do czasu lubią obejrzeć sobie taki lekki, miejscami śmieszny teen-horror, którego w żadnym razie nie należy brać na poważnie. Jeśli chodzi o mnie to w przypadku tego filmu oczekiwałam tylko mało wymagającego myślenia obrazu z akcentem komediowym - i nie zawiodłam się. Tutaj nie ma nic z horroru, za wyjątkiem oczywiście tytułowego wilkołaka, który i tak bardziej bawi niż straszy. Nie ma tutaj ani klimatu grozy, ani krwawych scen. A mimo to produkcja ta bardzo przypadła mi do gustu - zresztą podobnie rzecz miała się ze sławetną "Piranią 3D" (która choć nie straszna przynajmniej była krwawa). Czasami po prostu lubię obejrzeć sobie coś tak infantylnego i bezgranicznie głupiego, że wielu widzów nie wytrzymuje nawet połowy seansu - natomiast ja świetnie się bawię. Więc ostrzegam, że ten film jest właśnie tego typu tanią rozrywką, która nie może się podobać osobom oczekującym od horroru jedynie powagi i klimatu. Żeby dolać oliwy do ognia dodam jeszcze, że mój dziewięcioletni brat stwierdził, że nie jest to żaden horror, a jedynie komedia i szczerze mówiąc miał absolutną rację:)

Lubię horrory utrzymane w młodzieżowym klimacie, jak to miało miejsce tutaj. "Uważaj na wilkołaka" w oczywisty sposób nawiązuje do takich klasyków jak "Okno na podwórze" oraz "Postrach nocy" - tyle, że nasza bohaterka nie obserwuje wampira, a wilkołaka. Przez cały seans widz będzie raczony sporą dawką zabawnych anegdot, niewyobrażalną wręcz głupotą bohaterów oraz brakiem jakiegokolwiek klimatu. Brzmi jak antyreklama? Pewnie tak, ale nie zmienia to faktu, że akurat dzisiaj potrzebowałam takiej taniej rozrywki i jestem całkowicie usatysfakcjonowana. Sporym uatrakcyjnieniem tego obrazu jest na pewno odtwórczyni roli głównej, Nina Dobrev, którą młodzież zna przede wszystkim z popularnego serialu pt. "Pamiętniki wampirów". Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że ta młoda, wschodząca gwiazdka tak przypadnie mi do gustu, ale faktem pozostaje, że jeśli chodzi o aktorstwo w tym filmie poradziła sobie najlepiej, przebijając nawet skądinąd znanego Kevina Sorbo.

Tutaj wszystko przedstawione jest w iście dowcipny sposób - łącznie z przemianą człowieka w wilkołaka oraz momentów, gdy wybiera się on na żer. A prawdziwie kiczowatą sceną jest dziwna metamorfoza psa, który zamienia się w pokracznego stwora - tutaj efekty specjalne były tak kiepskie, że aż śmieszne. I myślę, że dokładnie o to przede wszystkim chodziło reżyserowi. Po prostu zrobił horror, do którego trzeba podejść z ogromnym dystansem, a na poważnie mogą wziąć go jedynie współczesne, mało rozgarnięte nastolatki, które w życiu nie widziały prawdziwego filmu grozy, a preferowaną przez nich literaturą jest "Zmierzch". Dla mnie ten film był wspaniałą odskocznią od poważnych horrorów, ale absolutnie nie polecam go wielbicielom kina grozy, szukającym przerażającego, czy też krwawego filmu, bo to nie jest kino tego rodzaju.