Recenzja na życzenie
Ciężarna Beth wraz z mężem Francisem wybierają się na egzotyczną wyspę, która wydaje się być wymarła – oprócz kilku dzieciaków na pomoście nie dostrzegają żadnej żywej duszy. Tłumacząc sobie nieobecność dorosłych karnawałem, który zapewne ma miejsce niedaleko ich miejsca pobytu małżeństwo udaje się do hotelu, gdzie spotyka przerażonego mężczyznę oraz odkrywa, do czego zdolne są tutejsze dzieciaki…
Reżyser „Come Out and Play”, Makinov, bardzo by chciał, aby jego obraz traktowano w kategoriach readaptacji prozy Juana Jose Plansa, co szumnie obwieszcza w trakcie napisów początkowych. Problem w tym, że readaptacje charakteryzują się całkowicie odmiennym od adaptacji spojrzeniem na literacką problematykę. Pierwszym filmem na motywach twórczości Plansa było kultowe już dzieło Narciso Ibaneza Serradora z 1976 roku, pt. „Czy zabiłbyś dziecko?” – brutalny horror, który w swoich czasach szokował swoją bulwersującą tematyką. Obecnie po tych wszystkich częściach „Dzieci kukurydzy” i „Eden Lake” uczynienie z dzieci bezwzględnych morderców oraz roztrząsanie przez protagonistów problemu ich ewentualnej eliminacji, aby ocalić własne życie nie ma już takiej siły rażenia, jak w latach 70-tych, w czasie premiery produkcji Serradora. Makinov być może starał się oszukać widza, sugerując mu całkowite odcięcie od „Czy zabiłbyś dziecko?” i inspirację samą prozą Plansa, ale równocześnie najważniejsze dla przebiegu akcji sceny nakręcił identycznie, jak Serrador, łącznie z kątem nachylenia kamery i dialogami. W takim przypadku o jakiejkolwiek readaptacji nie może być mowy – „Come Out and Play” jest modelowym remake’iem i to dosyć wiernym.
Oglądając „Czy zabiłbyś dziecko?” byłam wręcz zachwycona osiągnięciem tak duszącego klimatu, osnutego mrożącą krew w żyłach ścieżką dźwiękową, nakładem tak groszowego budżetu. Po seansie pomyślałam, że gdyby obciąć nudnawą pierwszą połowę filmu (poza miażdżącym prologiem, obrazującym koszmary różnych wojen ludzkości) to miałabym do czynienia z arcydziełem horroru – zadowolenie, oczywiście, pozostało, ale przez wzgląd na nieudany wstęp nie mogłam przyznać mu najwyższej możliwej noty. Jak się okazuje Makinov również dostrzegł te nużące aspekty pierwszej połowy oryginału i choć bardzo żałuję, iż zdecydował się opuścić również prolog należy mu się pochwała z powodu niemalże natychmiastowego umieszczenia Beth i Francisa na „przeklętej wyspie”. „Czy zabiłbyś dziecko?” w podtekście sugerował nam prologiem pochodzenie tajemniczej zarazy, zamieniającej dzieci z wyspy w krwiożercze, spragnione okrutnych zabaw potwory. Można było domniemywać, że chorobę zesłała jakaś wyższa siła (Bóg? Natura?), aby wyrównać rachunki z dorosłymi wszczynającymi wojny, na których ginie mnóstwo niewinnych nieletnich. W „Come Out and Play” nie ma żadnego, nawet podtekstowego wyjaśnienia obecności tajemniczej zarazy – ona po prostu jest i rozprzestrzenia się za pomocą kontaktu wzrokowego chorego dziecka ze zdrowym (lub, jak w jednym przypadku za pomocą dotyku). Kiedy Beth, wykreowana przez przyzwoitą aktorsko Vinessę Shaw, znaną m.in. z remake’u „Wzgórza mają oczy” i Francis, średnio zaprezentowany przez Ebona Mossa-Bachracha docierają na niemalże wymarłą wyspę twórcom udaje się osiągnąć całkiem smaczny klimat całkowitego wyalienowania i zewsząd czającego się niebezpieczeństwa. Malownicze widoczki w pełnym słońcu Meksyku w ogóle nie przeszkadzają (a chwilami nawet pomagają) wczuć się w tę osobliwą atmosferę grozy. Ścieżka dźwiękowa wypada o wiele gorzej niż w filmowym pierwowzorze, aczkolwiek jak na współczesne standardy całkiem przyzwoicie wywiązuje się ze swojej roli: potęgowania klimatu. I o ile wejście i pierwsze minuty pobytu małżeństwa na wyspie obiecują widzom rozrywkę na najwyższym nastrojowo-krwawym poziomie, o tyle wszystko zaczyna się sypać z chwilą rozmowy Beth z tajemniczą dziewczynką, dotykającą jej ciężarnego brzucha. Z jakiego powodu? Otóż, odbiorcy, którzy widzieli oryginał Serradora z miejsca wyczują, iż dokładnie wszystko potoczy się tak, jak uprzednio, żadna brutalna scena, łącznie z finałem nie dostarczy im ani odrobiny zaskoczenia, ponieważ wszystko to już widzieli w „Czy zabiłbyś dziecko?”. Dla przykładu weźmy moment zatłuczenia staruszka, kiedy to Makinov identycznie, jak Serrador nie pokazuje chwil zetknięcia laski z ciałem ofiary, skupiając się na widoku samego narzędzia zbrodni zza ściany i silnych zamachów dziewczynki, dzierżącej je w ręku. To samo tyczy się rozmowy z napotkanym, ocalałym dorosłym mieszkańcem wyspy, który w dialogu łudząco podobnym do tego z pierwowzoru zadaje kluczowe dla filmu pytanie, które równocześnie niejako (choć mało przekonująco) wyjaśnia wątpliwości odnośnie możliwości zabicia tak wielkiej rzeszy dorosłych przez małe dzieci. W końcu, kto mógłby zabić dziecko? Hmm, może osoba, w której instynkt przetrwania jest silniejszy od moralności? No, ale widocznie na tej konkretnej wyspie takich ludzi nie było.
Nie jestem pewna, jak ten obraz odbiorą osoby niezaznajomione z filmowym oryginałem, bo klimat, realizacja i krwawe sceny są całkiem przyzwoite, jak na standardy dzisiejszego kina grozy. Ja miałam ten problem, że widziałam „Czy zabiłbyś dziecko?”, w którym wszystkie brutalne sceny były niemalże identyczne, co sprawiło, iż bez zainteresowania oczekiwałam finału, bo już na początku projekcji wiedziałam, jak to wszystko się skończy dla Beth i Francisa. UWAGA SPOILER W finale zauważyłam kolejną wręcz żałosną rzecz. Otóż, po zastrzeleniu dziecka przez Francisa jego krew spływa po ścianie we wręcz takich samych strumykach, jak w oryginale – nawet ruchy kamery, skupiającej się na posoce są identyczne, jak u Serradora. Co się zaś tyczy zamordowania Beth przez jej nienarodzone jeszcze dziecko to powiem tak: to powinno zaszokować widzów nieznających pierwowzoru, bo przed laty Serrador postarał się o maksimum oryginalności w przypadku tej konkretnej sceny, a teraz Makinov tylko wszystko przekalkował, więc mnie po raz kolejny znudził, zamiast zaskakiwać KONIEC SPOILERA.
Nie lubię tzw. remake’ów całkowitych, które zamiast dodać coś od siebie bezlitośnie, scena w scenę kopiują swojego poprzednika, ponieważ taki zabieg zwyczajnie mnie nudzi – oglądanie tego samego tyle, że z inną obsadą i nowoczesną realizacją dla mnie jest zwykłym pójściem na łatwiznę, w dodatku posiadającym wszelkie właściwości tabletek nasennych. Oczywiście, Makinov zaproponował kilka nowych, nieistotnych dla przebiegu fabuły, krótkich ujęć oraz skrócił pierwszą połowę, ale faktem jest, że wszystkie integralne dla akcji filmu sceny bezlitośnie przekalkował, tym samym proponując średniej jakości horror jedynie osobom niezaznajomionym z dziełem Serradora i mając w głębokim poważaniu fanów „Czy zabiłbyś dziecko?”.