sobota, 31 października 2020

Jeff Strand „Słabość serca”

 

Dwudziestoośmioletnia nauczycielka, Rebecca Harpster, samotnie spędza październikowy weekend w swoim otoczonym lasem domu w środkowej Alasce, ponieważ jej mąż Gary wybrał się z dwoma kolegami na biwak. Kobieta z natury jest bardzo strachliwa, dlatego nie czuje się komfortowo w pustym domu na odludziu. Nie bez swojego ukochanego. Który nie wraca o umówionej porze. Zamiast niego pojawia się nieznajomy mężczyzna, Alan, który porywa Rebeccę. W ustronnej chatce on i jego wspólnik Stephen zapraszają ją do gry. Jeśli kobieta chce ocalić męża, musi przeżyć dokładnie to samo, czego doświadczył jej ukochany tego feralnego weekendu. Włącznie z piekłem, zgotowanym Gary'emu przez nich samych.

Urodzony w Baltimore w stanie Maryland, a obecnie mieszkający w Atlancie w Georgii, absolwent Bowling Green State University w Ohio, Jeff Strand to pisarz specjalizujący się w horrorach komediowych – zyskał nawet przydomek Clown Prince of Horror – ale bynajmniej nie ogranicza się tylko do tego gatunku. Pisze także pełnokrwiste horrory i thrillery, a celuje zarówno w starszych, jak i nastoletnich odbiorców. Największy wpływ wywarli na niego tacy autorzy, jak Jack Ketchum, Douglas Adams, Dave Barry i Richard Laymon. Jeff Strand był czterokrotnie nominowany do Nagrody Brama Stokera, a opublikowane w jego wydanym w 2018 roku zbiorze „Everything Has Teeth” opowiadanie pt. „The Tipping Point” zostało uhonorowane Splatterpunk Award w kategorii Best Short Story.

Pierwsza wydana w Polsce powieść Jeffa Stranda, „Słabość serca” (oryg. „Faint of Heart”), wyszła w 2020 roku (osiem lat po premierze światowej) nakładem wydawnictwa Dom Horroru. A właściwie to minipowieść, bo utwór liczy sobie raptem niespełna sto pięćdziesiąt stron i jest to raczej opowieść jednowątkowa. Thriller z elementami horroru zbudowany na znanych motywach, ale wychodzący od niepospolitego pomysłu na okrutną grę zorganizowaną przez duet zabójców pewnej strachliwej kobiecie. Młodej nauczycielce szkoły podstawowej, Rebecce Harpster, która od pięciu lat pozostaje w związku małżeńskim z Garym. Mężczyzną, który bardzo się o nią troszczy i który bez wątpienia zrobiłby dla niej wszystko. Ona dla niego też, więc nie dzieli się z nim swoimi obawami przed samotnym weekendem, który tymczasem mężczyzna zamierza spędzić ze swoimi kolegami. Podczas gdy on będzie biwakował w lesie, ona najpewniej będzie umierać ze strachu w ich domu na Alasce. Domu stojącym w zacisznej okolicy, w domu otoczonym zwartą ścianą drzew, w pobliżu którego nie ma żadnych innych zabudowań. Gdyby Rebecca powiedziała mężowi o strachu, jaki ogarnia ją już na samą myśl o samotnym weekendzie, to Gary niewątpliwie porzuciłby swoje plany i bez większego żalu został z nią. Jego żona to wie, ale nie chce, by jej ukochany rezygnował dla niej ze wszelkich towarzyskich rozrywek. Pragnie żeby był szczęśliwy, ale i trochę wstydzi się swoich irracjonalnych lęków. Rebecca nie leczy się psychiatrycznie, nie zdiagnozowano u niej żadnej choroby psychicznej. Nic z tych rzeczy. Ona po prostu jest najzwyczajniejszym tchórzem. A przynajmniej takie zdanie na swój temat sama zdążyła sobie wyrobić. Teraz jednak nadchodzi chwila próby. Czas, kiedy Rebecca w praktyce będzie mogła sprawdzić, czy faktycznie jest takim tchórzem, za jakiego zawsze się uważała. Akcja „Słabości serca” rozpędza się z chwilą pojawienia się niejakiego Alana. Człowieka, który podaje się za policjanta przynoszącego Rebecce złe wieści o jej mężu. Mniej strachliwa osoba w takiej sytuacji pewnie bez zastanowienia, odruchowo otworzyłaby drzwi, ale tchórzliwa natura zwykle uczy ostrożności. Każe być bardziej podejrzliwym. Nie wierzyć na słowo nawet człowiekowi machającemu policyjną odznaką. Który nie zamierza się poddać. Ani myśli zostawić naszą bohaterkę w spokoju. Zanosi się więc na skręt w stronę home invasion – klasyczną opowieść o bezpardonowym zakłóceniu miru domowego. Intruz kontra zalękniona gospodyni. Jeff Strand szybko jednak oddala te podejrzenia. Gwałtownie zmienia założenia odbiorcy, wprowadzając kolejny nieświeży motyw, którym jest porwanie. Porwanie Rebekki i przetransportowanie jej (w bagażniku) do zacisznej chatki, w której czeka już na nich wspólnik Alana, mężczyzna o imieniu Stephen. A właściwie nie tyle wspólnik, ile nieformalny lider. Dominujący człon tego psychopatycznego duetu, o którym tak naprawdę niewiele się dowiemy. W przeciwieństwie do Rebekki, Strand nie zdecydował się na pogłębienie tych postaci. I wydaje mi się, że był to celowy, jak najbardziej przemyślany zabieg. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że czarne charaktery w jakimś stopniu oparto na modelu bodaj najczęściej wykorzystywanym z kinie slash: ot, garść szczątkowych informacji. To dodaje zabójcom złowieszczości. Tak jest bardziej tajemniczo. A więc nieobliczalnie? Pewnie nie. W każdym razie nie dla osób, które mają już za sobą trochę tego rodzaju opowieści. Opowieści survivalowych, bo ta niezbyt kręta droga od home invasion, przez wątek porwania człowieka (a być może dwóch osób), w końcu dość mocno osadza się w tych ramach. Później już Strand przez dłuższy czas (powiedzmy, bo jak już się rzekło „Słabość serca” to cieniutka książeczka) porusza się w konwencji survival thrillera. I tak aż do końcowych partii, które można określić jako muśnięcie torture porn.

Do „Słabości serca” Jeffa Stranda przyciągnął mnie pomysł na poprowadzenie koszmaru głównej bohaterki. Ściśle: gra zorganizowana przez duet morderców. Ludzi, którym niekłamaną przyjemność sprawia zadawanie niewyobrażalnego cierpienia innym. Rasowych psychopatów, którzy jednak znacznie się od siebie różnią. Alan łatwo ulega emocjom i musi wkładać sporo wysiłku w hamowanie swoich morderczych zapędów. Jest człowiekiem głęboko uzależnionym. Od torturowania i zabijania ludzi. Stephen natomiast zachowuje chłodny umysł. Nie pozwala, by jego chore apetyty wzięły nad nim górę. Najpierw myśli, potem działa. Można więc spokojnie założyć, że bez niego Alan długo nie pozostawałby na wolności. Może nawet już dawno pożegnałby się z życiem. Alan zdaje sobie z tego sprawę, ale to nie znaczy, że cieszy go przywództwo Stephena, że bez szemrania wypełnia wszystkie jego polecania. Właściwie to Alan ma już serdecznie dość jego rządzenia się. Tym bardziej teraz, kiedy Stephen nie pozwala mu zrobić tego, czego najbardziej pragnie. Czyli pozbyć się (po długich cielesnych męczarniach, rzecz jasna) kobiety, która już zdążyła mocno zaleźć mu za skórę. Rebecca bez wątpienia już cierpi, ale dla Alana to za mało. Gra wymyślona przez jego partnera przynajmniej na początku bardziej go irytuje i niecierpliwi, niż ekscytuje. Ale Stephen z uporem maniaka ciągnie tę „zabawę” kosztem młodej nauczycielki. Kobiety, która uporczywie trzyma się nadziei, że jej mąż wciąż żyje. Choć nie jest aż tak naiwna, żeby nie brać pod uwagę tej straszniejszej możliwości. Ale nadzieja to potężna siła napędowa. Nadzieja i miłość. Żeby zrozumieć postępowanie bohaterki, trzeba najpierw przyjąć do wiadomości te dwa proste fakty: że Rebecca kocha swojego męża tak bardzo, iż wolałaby umrzeć, niż żyć bez niego, i że nie opuszcza ją nadzieja, że (wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu?) Gary wciąż pozostaje wśród żywych. A jeśli tak, to tylko od niej zależy, czy mężczyzna przetrwa też najbliższe godziny. Wiele godzin, bo nieznajomi psychopaci obiecują, że zwrócą jej męża, jeśli „powtórzy jego ostatni weekend”. Niejako wcieli się w Gary'ego, przeżywając wszystko to, co on przeżył w ostatnich dniach. Ma trzymać się wytycznych Stephena i Alana. W przeciwnym razie jej mąż zginie w męczarniach. Jak już wspomniałam Rebeccę Harpster poznajemy całkiem dobrze. Gabaryty książki mogą być mylące. Mogą (ale nie muszą) kazać przygotować się na powierzchownie wykreśloną historyjkę z papierowymi postaciami. Jeff Strand istotnie nie szafuje długimi, szczegółowymi opisami. Szczędzi najdrobniejszych detali i wielokrotnie złożonych zdań, ale nie należy przez to rozumieć, że autor ten posiada rażąco ubogie słownictwo (tutaj ukłon pewnie należy się też tłumaczowi, Kornelowi Mikołajczykowi). „Słabość serca” dobitnie pokazuje, że Strand opanował, moim zdaniem bardzo trudną, sztukę przekazywania mnóstwa treści w nieobszernych fragmentach opisowych. Ale i w dialogach. Zaskakująco nielicznych. Spodziewałam się zdecydowanej przewagi tychże nad obszarami stricte opisowymi. A nie spodziewałam się takiego wniknięcia w umysł postaci. „Słabość serca” nie jest kolejną „bezrozumną sieczką”, krwawą historyjką, o której niewiele więcej można powiedzieć. Gdzie nie liczy się praktycznie nic poza taką fizyczną przemocą, do jakiej zdolni są tylko ludzie. Nie, tutaj istotniejsza jest przemoc psychiczna. To na niej Strand przede wszystkim się skupia. Na męce psychicznej, która, jeśli odpowiednio na to spojrzeć, służy głównej bohaterce. Niektórzy mogą w to nie wierzyć, ale krzywda naprawdę może wzmacniać. Czasami męczarnie mają zbawienny wpływ na jednostkę. Bardziej budują, niźli rujnują. I takim przypadkiem jest nasza Rabecca. Kobieta, jak właściwie od początku można się tego spodziewać, w tym bezdyskusyjnym piekle zgotowanym jej przez dwóch współpracujących ze sobą seryjnych morderców, znalazła w sobie siłę, jakiej nigdy wcześniej w sobie nie znajdowała. A nawet nie podejrzewała, że ją posiada. Bo ona tak naprawdę cały czas w niej tkwiła, tyle że pozostawała w uśpieniu. Podczas gdy Rebecca mierzyła się z irracjonalnymi lękami, gdzieś głęboko w niej odkładały się ogromne pokłady odwagi. Heroizm w najczystszej postaci. Heroizm, który przypadkiem został rozbudzony przez porywaczy jej męża. Ale nie od razu. Oczywiście potrzeba odwagi, by podjąć taką próbę ratowania drugiej osoby, jaką podejmuje Rebecca. Trzeba odwagi, żeby zamiast czym prędzej poszukać pomocy, udać się (co ważne samotnie, a więc kobieta, gdyby tylko zechciała, mogła z łatwością uciec swoim oprawcom) do leśnej głuszy - nad jezioro – i pokornie czekać na zapowiedziane tortury. Ale wtedy jeszcze naszą dynamiczną bohaterką bardziej kieruje potężne uczycie do męża, do człowieka, który tak naprawdę może już nie żyć. Bezgranicznie zakochana kobieta dochodzi do wniosku, że musi poczynić inne założenie. Że lepiej spróbować i umrzeć, niż ratować siebie, a potem żyć ze świadomością, że jej ukochany stracił szansę na życie przez jej słabość. O ile trochę by jeszcze pożyła, ponieważ Rebecca zakłada, że bez Gary'ego nie wytrzymałaby długo na tym świecie. Ale może się zdziwić, bo potworna gra, w której godzi się wziąć udział, pokaże jej, że nie jest taka niezaradna, tak zależna od męża, jak się jej wydawało. Możliwe, że nie przeżyje „atrakcji” przygotowanych przez dwóch zwyrodnialców, ale jedno jest pewne: przed śmiercią pozna nową Rebeccę Harpster. Chciałabym, żeby ta mroczna, trzymająca w napięciu, ale i niestety przewidywalna opowieść, trwała dłużej. Żeby Jeff Strand pokusił się o rozbudowanie tej, owszem, konwencjonalnej historii (może poza pomysłem na grę skręconą przez morderczy duet), ale mnie tam na oryginalności specjalnie nie zależy. Zwłaszcza gdy mam przed sobą rzecz zręcznie wykorzystującą znane rozwiązania fabularne. Całkiem zgrabnie poruszającą się po wydeptanych ścieżkach. Krótko: dość wciągająca, choć niepozbawiona wad, lektura, z przykuwającą uwagę bohaterką. I fatalnym zakończeniem.

Pierwszy powieściowy (albo minipowieściowy) występ Jeffa Stranda w Polsce uważam za udany. Zachęcający do kolejnego spotkania, ale doprowadzić do niego będę mogła dopiero, kiedy (jeśli) polscy wydawcy znowu zainteresują się tym amerykańskim autorem. Chociaż istnieje jeszcze szansa, że natrafię, na któreś z jego opowiadań już wcześniej opublikowanych w Polsce. W każdym razie chciałabym się chociaż na trochę przy tym panu zatrzymać i nie mam wątpliwości, że nie jestem jedyna. Więc czekamy, polscy wydawcy, na kolejne (mini)powieści Jeffa Stranda. Człowieka, który stworzył tak zajmującą małą rzecz, jak „Słabość serca”. Thriller z elementami horroru, który powinien usatysfakcjonować każdego miłośnika prostych, niepokombinowanych, trochę krwawych, ale bardziej psychologicznych survivali. Bo przede wszystkim w takim klimacie utrzymano tę emocjonującą opowiastkę o nieskończonej sile miłości, która może uskrzydlać, ale równie dobrze może być wyrokiem śmierci. Istnym przekleństwem. Prawdziwą słabością serca.

czwartek, 29 października 2020

„Open 24 Hours” (2018)

 

Młoda kobieta imieniem Mary niedawno została wypuszczona z więzienia i przekazana pod dozór kuratorski. Skazana została po poparzeniu swojego chłopaka Jamesa, seryjnego mordercy kobiet, który wciąż przebywa za kratkami. Traumatyczne doświadczenia mocno odbiły się na psychice Mary – kobieta miewa halucynacje, które bezskutecznie stara się zwalczyć lekami. Rozpaczliwie stara się żyć normalnie. I los w końcu się do niej uśmiecha. Kobieta znajduje wreszcie pracę. Na odludnej stacji benzynowej, na nocnych zmianach. Ale wiele wskazuje na to, że też ktoś znalazł ją. Niebezpieczny człowiek ukrywający się w pobliżu miejsca pracy Mary już w trakcie jej pierwszej zmiany.

Podczas prac nad filmem grozy, „Rites of Spring”, który został wydany w 2011 roku, jego reżyser i scenarzysta, Padraig Reynolds, zwrócił uwagę na zaniedbaną stację benzynową, przycupniętą przy rzadko uczęszczanej, wiejskiej drodze, gdzieś w stanie Missisipi. Doszedł do wniosku, że to „postać sama w sobie, samodzielny horror”. A po powrocie do swojego pokoju hotelowego niezwłocznie przystąpił do pisania scenariusza osadzonego w tym miejscu. I właśnie tam zamierzał nakręcić ten film - horror „Open 24 Hours” - ale producenci woleli kręcić w Serbii. Gdzie specjalnie na potrzeby tej produkcji wzniesiono atrapę stacji z Missisipi, ale (na życzenie Padraiga Reynoldsa) z większą liczbą pomieszczeń. Jako główne filmowe źródła inspiracji reżyser i scenarzysta „Open 24 Hours” podaje „Blady strach” Alexandre'a Aja i „The Gas Station” Johna Carpentera, jeden z segmentów filmowej antologii pt. „Worek na zwłoki” (1993). Zdradził też, że wpływ na ową historię miała pewna niewinna rozmowa, jaką kiedyś przeprowadził ze swoją ówczesną dziewczyną. Zapytany, jak wyobraża sobie siebie w roli seryjnego mordercy, bez namysłu odrzekł, że zabijałby tylko podczas deszczu. Wtedy też wymyślił nazwę The Rain Ripper, którą wcielił w scenariusz „Open 24 Hours”. Natomiast ulubione narzędzie zbrodni hipotetycznego prześladowcy głównej bohaterki jego filmu zostało „zapożyczone” od Rozpruwacza z Yorkshire, który to w swojej zbrodniczej działalności chętnie korzystał z tępych przedmiotów. Premiera „Open 24 Hours” odbyła się w sierpniu 2018 roku na London FrightFest Film Festival. W tym samym roku obraz był pokazywany też na paru innych festiwalach filmowych, a szerszą dystrybucję rozpoczęto dopiero w drugiej połowie roku 2020 (internet, DVD, Blu-ray).

Open 24 Hours” w reżyserii i na podstawie scenariusza Padraiga Reynoldsa to slasher i horror psychologiczny w jednym. Utrzymany w dość specyficznym klimacie. Akcja rozgrywa się współcześnie, ale płaszczyzna audiowizualna „nie zawsze idzie z duchem czasu”. Jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że filmowcy nie tyle starają się dostosować do „starej szkoły horroru”, ile ją przejaskrawić. Ciepłe - pastelowe, ale i trochę żywsze – barwy, które zaskakująco efektownie kontrastują z umiarkowanie makabrycznymi wydarzeniami zachodzącymi w otoczeniu młodej kobiety po przejściach. W tej dość wymagającej, ale i niezbyt rozbudowanej roli, Vanessa Grasse, aktorka znana między innymi z „Leatherface'a” Alexandre'a Bustillo i Juliena Maury'ego oraz „Astrala” Chrisa Mula, która muszę przyznać, poradziła sobie z tym nie najłatwiejszym zadaniem. Charakter tej postaci (Mary) jest niewdzięczny z tego prostego powodu, że jest ona tą postacią, po stronie której widz ma się opowiadać, pomimo jej zagadkowej, mrocznej przeszłości i ewidentnych problemów psychicznych. Wiemy, ze główna bohaterka podpaliła swojego chłopaka, seryjnego mordercę dumnie noszącego przydomek The Rain Ripper. Wiemy, że niedawno wyszła z więzienia i od tego czasu pozostaje pod dozorem kuratora, Toma Doogana. Wiemy też, że długo pozostawała bierna w obliczu zbrodniczej działalności swojego chłopaka Jamesa. Patrzyła, jak bestialsko morduje młode kobiety, ale nie interweniowała. Długo nie robiła nic, by raz na zawsze przerwać ten spektakl przemocy. Nawet nie zawiadomiła policji. Trwała przy człowieku, który później już na jej oczach dokonywał potwornych zbrodni. Znamy jej wersję wydarzeń, jej wiarygodnie brzmiące tłumaczenia (dla mnie, ale podejrzewam, że nie we wszystkich uszach wybrzmią one tak przekonująco), ale nie możemy mieć pewności, że Mary trzyma się prawdy. Może z premedytacją kłamać na temat swojej roli w krwawej historii The Rain Rippera. Trzeba też wziąć pod uwagę możliwość, że jej umysł wypiera straszną prawdę o niej samej, że blokuje wszystkie jeszcze bardziej niewygodne wspomnienia. Czy Mary faktycznie była siłą i groźbą zmuszana do przyglądania się mordom dokonywanym przez jej chłopaka? Czy faktycznie nie wykazywała żadnych starań w kierunku przerwania tego koszmaru, ponieważ paraliżował ją strach przed zemstą Jamesa? A może te wszystkie okropne rzeczy, na które partner pozwał jej patrzeć sprawiały jej przyjemność? Może Mary to w istocie jedna z tych psychopatycznych jednostek, które wchodzą w związki z seryjnymi mordercami po to, by zaspokajać swoją chorą potrzebę biernego przyglądania się torturom i śmiercią zadawanym innym? To jedna kwestia, ale jest jeszcze choroba psychiczna, z którą już od dłuższego czasu zmaga się nasza bohaterka bądź antybohaterka. Halucynacje, urojenia. Niepokojące projekcje pokaleczonego umysłu, wśród których są i takie, które sugerują, że Mary posiadła moc zaglądania w przyszłość, że przynajmniej niektóre z jej wizji niebawem dokonają się w rzeczywistości. Chyba że tym razem znajdzie w sobie siłę niezbędną do pokrzyżowania szyków tajemniczemu mordercy. Ale czy naprawdę takiemu tajemniczemu? Okazuje się, że tak. Że wcale nie jest takimi oczywistym to, że to wrócił były chłopak Mary, który pragnie zemścić się za cierpienia, jakich mu przysporzyła. Psychiczne problemy nowej pracownicy odludnej stacji benzynowej, jej mroczna przeszłość, ale i jedno ze źródeł inspiracji Padraiga Reynoldsa, każą rozważyć jeszcze inną, na dobrą sprawę straszniejszą, możliwość. Możliwość, że to nikt inny, jak Mary dokonuje tych wszystkich zbrodni na zapuszczonej stacji benzynowej i w jej pobliżu. A jeśli już to najpewniej całkowicie nieświadomie. Szał zabijania w miejscu niby żywcem wyjętym z lat 70-tych XX wieku. Ten godny zapamiętania przybytek nasuwał mi na myśl głównie „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera. Ale docierał do mnie też lekki zapaszek „Bladego strachu”, a wierzcie lub nie, ale oglądając „Open 24 Hours” nie wiedziałam, że Padraig Reynolds świadomie czerpał z tej produkcji Alexandre'a Aja. Tego dowiedziałam się dopiero po seansie jego stylowego, acz moim zdaniem dalekiego od ideału horroru.

Osobnik w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym, którego twarzy przez jakiś czas nie będziemy w stanie dojrzeć, i którego niewątpliwie ulubionymi narzędziami zbrodni są różnej wielkości młotki/młoty. Stareńka, brudna stacja benzynowa stojąca przy rzadko uczęszczanej drodze, która aż prosi się o remont. Deszczowa noc. Lepka ciemności, klaustrofobiczne pomieszczenia, złowróżbne szarości i szczypta zamierzonego kiczu. Tej magicznej jarmarczności, kojarzonej głównie z niskobudżetowymi horrorami z lat 80-tych XX wieku. To niezupełnie to samo, bo jednak w myślach nazywałam to „starym kiczem w unowocześnionym wydaniu”, ale (nigdy bym nie pomyślała, że kiedykolwiek to powiem) to nawet lepiej. Zawsze to jakaś świeżość. I to taka, do której nie musiałam długo się przekonywać. Szybko odnalazłam się w tej mroczno-jarmarcznej i co muszę podkreślić przybrudzonej (lekko, ale zawsze) atmosferze panującej w nowym miejscu pracy głównej bohaterki. W sumie to nie tylko tam, ale jako że przeważająca część akcji została zamknięta w tym „straszącym wyglądem” budyneczku, to nacieszyć się tym dość osobliwym klimatem będziemy mogli właśnie tutaj. Klimatem, w którym jak już zostało powiedziane czuć ducha starych, dobrych horrorowych rąbanek. Bardziej niż w tekście. Owszem, Padraig Reynolds niewątpliwe oparł swoją historię na slasherowej konwencji, skorzystał ze sprawdzonego schematu (myślałam głównie o „Bankomacie” Davida Brooksa), ale zmiksował to z horrorem psychologicznym. Niezbyt pogłębionym, na pewno nieoryginalnym, powiedziałabym nawet, że uproszczonym, ale potrafiącym zaciekawić. Nawet jeśli „Open 24 Hours” okaże się boleśnie przewidywalny, nawet jeśli od początku do końca będziemy niezachwianie trwać przy tym jedynym słusznym rozwiązaniu (co wydaje mi się mało prawdopodobne, bo... powiedzmy, że Reynolds przewidział jedną niespodziankę, która może zbić z tropu nawet co bardziej domyślnych widzów), to warstwę psychologiczną poprowadzono w sposób, który mimo wszystkich jej wad (o ile oczywiście uzna się to za wady), jeśli nawet nie gwarantuje, to na pewno nie utrudnia zbytnio wejścia w rozchwiany umysł Mary. W ogóle cała ta historia została opowiedziana w bardzo przystępny sposób. Obrana narracja sprzyja podtrzymywaniu zainteresowania nawet u tych, przed którymi koszmarne przejścia młodej kobiety, ani dziś, ani dawniej, nie będą skrywać żadnych większych rewelacji. Niektórych co prawda ta (tylko po części) przekoloryzowana aura, zbudowane na jaskrawych kontrastach sekwencje (obraz, czasami też dźwięk w zestawieniu z treścią), mogą razić, bo w końcu nie jest to najbardziej tradycyjny i pewnie nie najbardziej preferowany model przyjmowany w filmowych opowieściach grozy. To niektórych, ale inni tymczasem z całą pewnością będą z ochotą nurzać się w tym niecodziennym klimacie. Zastanawia mnie tylko, czy substancja służąca za krew miała być kolejnym przejaskrawieniem, czy pomyślano to jako dodatkowy element tej „magicznie tandetnej” strony świata przedstawionego w „Open 24 Hours”, czy raczej to, że była niemiłosiernie, tak niemal rażąco czerwona, to był raczej „wypadek przy pracy”? Efekt niezamierzony? Cokolwiek kierowało osobami odpowiedzialnymi za wybór tej nieprzekonującej (nie mnie) cieczy, w rezultacie nie przeżywałam tego krwawego spektaklu tak, jak nie mam wątpliwości, przeżywałabym, gdyby tylko postawiono na „lepszą farbę”. Bo pozostałe efekty specjalne (praktyczne) dość ochoczo wykorzystywane przy pracy nad „Open 24 Hours” to już solidna robota. Jakoś nadzwyczaj makabrycznie nie jest, ale też nie można powiedzieć, że to jedna z tych mocno ugrzecznionych współczesnych rąbanek, które często tak głęboko rozczarowują długoletnich wyjadaczy bezkompromisowego, mocnego, niepatyczkującego się z widzem kina. Nie jest to oczywiście aż tak brutalna rzecz, jakiej zapewne wielu z Was, wielkich miłośników gore, by sobie życzyło, ale w zestawieniu z bodaj większością znanych mi slasherów (starszymi i nowszymi), „Open 24 Hours”, bądź co bądź, wyróżnia się nagromadzeniem przemocy. Większej kreatywności w scenach mordów jednak nie dostrzegłam (miażdżenie głowy, duszenie plastikowa torbą i przenoszenie ciała, które wieloletnim miłośnikom gatunku może przypomnieć „Koszmar minionego lata” Jima Gillespiego). Większą pomysłowość widziałam w wizjach głównej bohaterki. Sedes rządzi! Zakończenie jednak przyniosło mi rozczarowanie. UWAGA SPOILER Najbardziej scena w salonie fryzjerskim, epilog, bo to chyba najbardziej oklepany styl zamykania filmowej opowieści grozy (ponoć istnieje też alternatywna wersja „Open 24 Hours” bez tego ostatniego prymitywnego podrygu). Ale szczerze mówiąc mój entuzjazm zaczął opadać od momentu pojawienia się prawdziwego, żywego Freddy'ego Kruegera... Nie, nie, poparzenia są, i wygląda to całkiem realistycznie, ale gdzie im tam do wielkiego Władcy Snów? Myślę, że lepszym rozwiązaniem byłoby pozostanie przy wcześniejszym wariancie (oszalałej kobiecie). Ale przynajmniej nie ziściły się moje obawy, co do wykorzystywanego już w horrorze motywu, czyli przypisania Mary zbrodni dokonanych na stacji przez jej byłego chłopaka. Albo co gorsza zrobienia jej faktyczną morderczynią. Taką, co to sama nie wiedziała, co czyni. Tak, tak, jak w jednym z materiałów źródłowych Padraiga Reynoldsa. Jakoś tym razem i to, i to wydawało mi się w najwyższym stopniu niewłaściwe. Takie na siłę. Dla tej historii wymarzyłam sobie coś „mniej wymyślnego”, zwyczajniejszego. Ale żeby aż tak... KONIEC SPOILERA.

Open 24 Hours”, mieszanka slashera i horroru psychologicznego, oddana w dość charakterystycznym, raczej niecodziennym klimacie, który z całego tego umiarkowanie krwawego i przez większość czasu trzymającego w nie najwyższym wprawdzie, ale w sumie zadowalającym napięciu, widowiska, w moim poczuciu zasłużył na największe uznanie. To rzecz, która bez wątpienia wyróżnia owo dokonanie Padraiga Reynoldsa, ale kokosów raczej z tego nie będzie. Ogromnego sukcesu film ten z pewnością nie odniesie, ale co z tego? Grunt, że dobrze się ogląda. Tę przyjemnie nieskomplikowaną, przystępnie opowiedzianą i całkiem klimatyczną opowieść o czy to prawdziwym, czy tylko wyimaginowanym seryjnym mordercy szturmującym pewnej deszczowej nocy zaniedbaną stację benzynową gdzieś „pośrodku niczego”. Z niesatysfakcjonującą (przynajmniej mnie) końcówką. Ale wiemy, że mogło być znacznie gorzej...

wtorek, 27 października 2020

„Books of Blood” (2020)

 

Po raz pierwszy wydane w latach 1984-1985 „Books of Blood” (pol. „Księgi krwi”) brytyjskiego pisarza i filmowca, Clive'a Barkera, czyli sześciotomowy zbiór opowiadań grozy, nie doczekał się jeszcze wprawdzie kompletnej adaptacji/ekranizacji, ale kilka tekstów przeniesiono na ekran. Najpopularniejszym filmem opartym na jednym z opowiadań z „Books of Blood” pozostaje „Candyman” Bernarda Rose'a, a poza tym dostaliśmy
„Króla Trupiogłowego” George'a Pavlou, „Władcę iluzji” w reżyserii samego Clive'a Barkera, „Nocny pociąg z mięsem” Ryûheia Kitamury,
filmową „Księgę krwi” (2009) Johna Harrisona oparto na opowiadaniu „The Book of Blood”, można powiedzieć głównym tekście jego kultowego sześciotomowego zbioru oraz „On Jerusalem Street (A Postscript)” oraz „Lęk” Anthony'ego DiBlasiego. Tyle jeśli chodzi o pełne metraże, ale niektóre historie z tego zbioru sfilmowano w krótszych formach: w filmowym zbiorku wyreżyserowanym przez Micka Garrisa, „Autostradzie strachu”, znalazł się „The Body Politic” z „Books of Blood”, a opowiadanie „The Yattering and Jack” zostało sfilmowane przez Davida Odella, na podstawie scenariusza samego Clive'a Barkera, na użytek serialu „Opowieści z ciemnej strony”. Następne podejście zrobił Brannon Braga, najbardziej kojarzony z franczyzą „Star Trek”, który w „Księgach krwi” Clive'a Barkera zakochał się już w latach 80-tych XX wieku. Później długo nosił się z pomysłem stworzenia serialu na wzór „Strefy mroku” - kolekcja krótszych, niepowiązanych tematycznie obrazów, z wyjątkiem faktu, że wszystkie pochodziłyby z legendarnego zbioru Barkera. Plan nie do końca się ziścił, a przynajmniej na razie nie, bo internetowa platforma Hulu, która objęła pieczę nad projektem Brannona Bragi, nie wyklucza zrealizowania także pomysłu wyjściowego, czyli stworzenia serialu „Books of Blood”, najlepiej pod artystycznym przywództwem Brannona Bragi. Taki ponoć być plan, ale na razie Hulu mogło sobie pozwolić jedynie na jeden pełnometrażowy obraz w formie antologii, tyle że popełnionej przez jednego reżysera. Scenariusz Braga napisał razem z Adamem Simonem, między innymi współscenarzystą produkcji „Bones” z 2001 roku i głośnych „Udręczonych” z roku 2009. W pracy nad „Books of Blood” Brannon Braga wykorzystał rady Clive'a Barkera, z którym regularnie spotykał się od kiedy postanowił nakręcić serial na kanwie jego „Ksiąg krwi” - osiem lat spotkań, z których, jak twierdzi Braga, narodziła się przyjaźń. A jej pierwszy owoc „Books of Blood” w reżyserii Bragi, ukazał się w pierwszej połowie października 2020 roku w telewizji internetowej Hulu.

Podobno tylko jedno z trzech opowiadań zamieszczonych w „Books of Blood” Brannona Bragi pochodzi z „Ksiąg krwi” Clive'a Barkera. Pozostałe historie ponoć zostały wymyślone przez scenarzystów tej produkcji. To informacje prasowe, za prawdziwość których nie mogę poręczyć z tego prostego powodu, że nie udało mi się jeszcze przeczytać wszystkich „Ksiąg krwi” Clive'a Barkera. Znam tylko cztery tomy, których na dodatek nie mam świeżo w pamięci – czytane dość dawno i jeszcze (wstyd) nieodświeżane. Film Brannona Bragi otwiera wstęp do, jak się okaże, jego trzeciego segmentu. Zgodnie z kolejnością serwowania owych dań publice, nie zaś pewną najbardziej nasuwającą się wytyczną. Zaczyna się więc od dwóch mężczyzn, którzy poszukują niesławnej „Księgi krwi”, jak głosi legenda, książki spisanej przez umarłych. Dalszy ciąg tej opowieści poznamy później, a na razie wchodzimy w rozdział zatytułowany „Jenna”. UWAGA SPOILER Wszystkie widniejące w „Books of Blood” historie są tytułowane imieniem jednej z jej postaci, zawsze ofiary, ale nie zawsze śmiertelnej KONIEC SPOILERA. Jenna to młoda kobieta (w którą w niezłym stylu wcieliła się, znana choćby z „Krzyku 4” Wesa Cravena i „Jack Goes Home” Thomasa Dekkera, Britt Robertson), której jakiś czas temu zdiagnozowano mizofonię. Niedawno nasza bohaterka wbrew zaleceniom lekarza, odstawiła leki, o czym dopiero teraz informuje swoją matkę, z którą mieszka w imponującej nadmorskiej „fortecy”. Kierowana troską o zdrowie córki i w tajemnicy przed nią, rodzicielka Jenny organizuje jej kolejny przymusowy pobyt w ośrodku psychiatrycznym. Jenna jednak przypadkiem odkrywa plan matki i decyduje się na ucieczkę. Zmierza do Los Angeles, ale robi sobie postój w jakimś dużo mniejszym i spokojniejszym mieście. Zatrzymuje się w pensjonacie prowadzonym przez starsze małżeństwo. Przemiłych ludzi, a więc... podejrzanych. Każdy długoletni fan horrorów doskonale wie, że jeśli na horyzoncie pojawiają się przesympatyczni ludzie, którzy wręcz narzucają się z pomocą, to najlepiej brać nogi za pas. W tym gatunku poczciwość aż za często bowiem okazuje się przykrywką dla jakichś niecnych zamiarów. „Jenna” może być jednak wyjątkiem od tej reguły, ponieważ mamy powody przypuszczać, że dziewczyna, która właśnie się u nich zadomawia, nie jest okazem zdrowia psychicznego. Nadwrażliwość na dźwięki może być jedynie wierzchołkiem góry lodowej, najmniejszym z problemów zdrowotnych Jenny. Zdaję sobie sprawę z tego, że już samo podpięcie omawianego obrazu pod „Księgi krwi” Clive'a Barkera, przez część jego fanów może zostać poczytane za coś w rodzaju świętokradztwa. Przy założeniu, że doniesienia prasowe nie kłamią i faktycznie tylko jedna z zamieszczonych w „Books of Blood” Brannona Bragi opowieści jest wzorowana na tekście Barkera. Ufam jednak, że przynajmniej niektórzy zapaleni czytelnicy tego mistrza makabry, docenią klimat niniejszego obrazu. W prologu nie był jeszcze tak bardzo odczuwalny, ale w opowieści o uciekinierce z domu, od razu dostrzegłam tę wspaniałą barkerowską stylowość. Brannon Braga zdradził, że wzorował się na starszych obrazach, że bardzo zależało mu na klasycznym kolorycie. Wyznał, że kręcił (gwoli ścisłości: za zdjęcia odpowiadał Michael Dallatore) swoje „Books of Blood” w swoim ulubionym stylu, który nazywa stylem Alfreda Hitchcocka i Romana Polańskiego. Nie chciał, by jego podejście do kina grozy cechowało się, jak on to nazwał, taką monochromatycznością, jak wiele współczesnych horrorów. Chciał przywołać ducha kina grozy z dawnych lat. Co prawda nie inspirował się wyłącznie perełkami grozy z lat 70-tych XX wieku, ale niektórzy odbiorcy jego „Books of Blood”, a wśród nich i ja, w wypracowanej przez niego i jego ekipę atmosferze widzieli ducha przede wszystkim tamtej dekady (swoją drogą akcja filmu została osadzona w latach 90-tych XX wieku, które też zaznaczają się w klimacie). Pod tym kątem moim zdaniem „Jenny” wypada najlepiej – duch kina grozy lat 70-tych w tym segmencie był przeze mnie odczuwany najsilniej. Lekko przybrudzone kadry, szczypta sepii (w każdym razie czegoś w ten deseń) i dość powolna, a nawet intymna praca kamer. Jedna krwawa scenka (przekonujące, praktyczne efekty specjalne) i trochę innego rodzaju okropieństw. Fabuła nie jest co prawda zbyt odkrywcza UWAGA SPOILER Skojarzenia z „W mroku pod schodami” Wesa Cravena murowane KONIEC SPOILERA, ale myślę, że broni się intrygującymi postaciami i wprawną narracją – wciąga pomimo braku większego elementu zaskoczenia. I mimo, albo właśnie dzięki, prostemu, nieprzekombinowanemu krojowi. Nie wspominając już o klimatycznych zdjęciach, w których naprawdę czułam mojego ukochanego Clive'a Barkera.

(źródło: https://theplaylist.net/)
Druga opowieść nosi tytuł „Miles”. Rzecz oparto na opowiadaniu „The Book of Blood” z pierwszego tomu opus magnum Clive'a Barkera, czyli rzecz jasna „Ksiąg krwi”. Najpierw poznajemy Mary (przyzwoita kreacja Anny Friel), nauczycielkę akademicką, która specjalizuje się w demaskowaniu oszustów żerujących na krzywdzie ludzkiej, na przykład osobników rzekomo kontaktujących się z duchami. Jedyne dziecko Mary, siedmioletni syn Miles, przegrywa okrutnie nierówną walkę z białaczką, a ona znajduje pocieszenie u młodego mężczyzny imieniem Simon (straszliwie „drewniany” występ Rafiego Gavrona), któremu udaje się skruszyć jej sceptycyzm. Przekonuje ją, że ma moc porozumiewania się z duchami, że jest najprawdziwszym medium, a nie jednym z tych hochsztaplerów, które Mary z taką zaciekłością od lat demaskuje. Dzięki niemu Mary może nadal, acz w zdecydowanie bardziej ograniczonym zakresie, porozumiewać się ze swoim zmarłym synem. Twórcy obierają tutaj nieliniową narrację – fragmenty wydarzeń kilku przełomowych okresów z życia nauczycielki akademickiej, która zawiązuje współpracę biznesową z medium. Mary i Simon stają się partnerami także na gruncie prywatnym, ale najwyraźniej bardziej od miłości łączy ich zmarły synek kobiety. Ta, można powiedzieć, integralna opowieść „Ksiąg krwi” Clive'a Barkera, może i nie jest najciekawszym opowiadaniem z tego miejsca, ale na pewno nie można jej odmówić pomysłowości. Dość makabrycznej pomysłowości, która w rękach Brannona Bragi... Ujmę to tak: przez większość czasu bawiłam się raczej średnio. Całkiem klimatyczna, acz tematycznie niezbyt zajmująca opowiastka o duchach, które, widać, nawiązują kontakt z żyjącymi. W dość nietypowy sposób: krwawe napisy na ścianach małego pomieszczenia, w którym samotnie przebywa nagusieńki mężczyzna-przekaźnik. Zarazem jest to smutnawa przypowieść o niepowetowanej stracie, ale i wciąż żyjącej nadziei na odzyskanie choćby namiastki tego, co okrutny los zabrał. A potem przyszła mrożąca krew w żyłach scena... Tak, dobrze czytacie: nie wstydzę się przyznać, że porządnie się zlękłam. Te nakładające się na siebie szepty, te upiorne sylwetki, te „metafizycznie metaliczne” ciemności (komputer bez wątpienia w to ingerował, ale to jeden z tych rzadkich przypadków, który zamiast zwyczajowej irytacji wzbudził we mnie zachwyt, tj, bardziej strach, ale o to przecież chodzi, prawda?). Przy tym wszystkim to nawet krwawy tekst odchodzi na dalszy plan – ten najbardziej kreatywny przecież, w sumie to najważniejszy element „Books of Blood”.

Po „Milesie” przechodzimy do „Bennetta”, czyli dalszego ciągu historii dwóch mężczyzn - w tym tytułowego Bennetta, w którego wcielił się Yul Vazquez (nijaka kreacja, bo i nijaka rola) – którzy już w prologu „Books of Blood” Brannona Bragi wyruszyli na poszukiwania księgi jakoby spisanej przez umarłych. Istnieje tylko jeden egzemplarz i wydaje się, że nasi bardziej antybohaterowie niż bohaterowie wpadli na jej trop. Że są już bardzo bliscy odnalezienie tego legendarnego tomiszcza. Wymyślonego przez Clive'a Barkera na użytek jego kultowego zbioru opowiadań (a właściwie to zbiorów, bo „Księgi krwi” pierwotnie wydawano oddzielnie). Mroczne miejsce, do którego w końcu docierają nasi śmiałkowie przypomniało mi „Nocne plemię”, niezwykle klimatyczny (przynajmniej do połowy) film z 1990 roku w reżyserii i na podstawie scenariusza Clive'a Barkera, oparty na jego własnej, też przez jakiś czas miażdżąco nastrojowej powieści zatytułowanej „Cabal. Nocne plemię”. A poza tym raczej bez większych ekscesów. Może pomijając spinacze. Interesujące połączenia wszystkich historii, jakie znalazły się w tym filmowym zbiorku. W tego typu projektach nieczęsto stosuje się podobne zabiegi, a więc przynajmniej na deser można dostać kompletnie niespodziewane dania – zaskakujące momenty, które UWAGA SPOILER z filmu antologicznego przekuwają „Books of Blood” w tak naprawdę jedną, choć wielowątkową historię. W film pełnometrażowy, acz na pewno nie „czystej krwi”. Taki mugol z tego w ostatniej partii się wykluwa. W każdym razie dość fascynujący okaz KONIEC SPOILERA.

(źródło: https://www.flickeringmyth.com/)
Ważna rzecz, o której nie wspomniałam. Nie wiem, czy znakomita część głównej grupy docelowej „Books of Blood” Brannona Bragi (czyli fanów szeroko pojętego horroru) potraktuje to jako dodatkową zachętę, ale ja muszę powiedzieć, że gdybym zasiadając do tego widowiska miała wiedzę o tym, że grono producentów wykonawczych zasiliła taka osobistość jak Seth MacFarlane, główny pomysłodawca mojego ukochanego serialu animowanego, „Family Guy”, to czyniłabym to z większą chęcią. A jeszcze większą, gdybym wiedziała też o Clivie Barkerze uświetniającym to towarzystwo. Nie wspominając już o radach, jakimi w ostatnich latach, Barker chętnie dzielił się z Brannonem Bragą. Reżyserem tego, moim zdaniem, dość przyzwoitego przedsięwzięcia dla platformy internetowej Hulu. Przedsięwzięcia, które jednak, wydaje mi się, zostało pokrzywdzone podpięciem pod kultowe „Księgi krwi” Barkera. Przynajmniej po części to jest uzasadnione, ale myślę, że odbiór widzów byłby lepszy, gdyby postawić tylko na oryginalne opowieści. Gdyby zrobić odrębne dziełko, niepróbujące płynąć na fali popularności opowiadań mistrza Barkera z jego ponadczasowych „Ksiąg krwi”. Recenzje pewnie byłyby przychylniejsze, ale czy zysk ten sam? Śmiem w to wątpić. W każdym razem polecam. Również fanom prozy Clive'a Barkera, ale tylko jeśli nie oczekują wyłącznie adaptacji/ekranizacji. Jeśli potrafią zadowolić się także samym barkerowskim klimatem. Tym specyficznym piekiełkiem, którego co prawda idealnie odwzorować w „Books of Blood” z 2020 roku się nie udało (chyba mocniej pachnie latami 70-tymi XX wieku, 90-tymi w sumie też, niż uniwersum Barkera, ale czy to źle?), jednakże i za to twórcom tego, w gruncie rzeczy, ryzykownego dziełka, jestem wdzięczna.

niedziela, 25 października 2020

„Z” (2019)

 

Rodzice ośmioletniego Joshuy, Elizabeth i Kevin, zauważają, że chłopiec ma wymyślonego przyjaciela, którego nazywa Z. Z początku nie przywiązują do tego większej wagi, ale kiedy Beth dowiaduje się o nagannych zachowaniach syna w szkole, zaczyna się niepokoić. Co gorsza, zaczyna podejrzewać, że jedyny przyjaciel Josha wcale nie jest produktem jego dziecięcej wyobraźni. Ma powody przypuszczać, że Z naprawdę istnieje. Kevin niczego nie dostrzega, ale Beth widzi rzeczy, które mogą świadczyć o obecności Z w ich domu, ale też mogą być jedynie projekcją jej zestresowanego, może nawet chorego, umysłu.

W swoim drugim pełnometrażowym filmie, twórca „Poronionego”, horroru z 2017 roku, Brandon Christensen, znowu skupia się na trudnym rodzicielstwie. I znowu inspirację przyniosły mu jego osobiste doświadczenia. Z najstarszym synem: przedszkole, nowi znajomi i nowe myśli, nad którymi jego rodzice, jak przyznał Christensen, nie mieli żadnej kontroli. Reżyser i współscenarzysta kanadyjskiego horroru pod tytułem „Z” wyznał również, że chciałby, żeby jego twórczość pokazywała ludziom bezdzietnym, jak to jest być rodzicem. Chce im powiedzieć, że rodzicielstwo bywa trudne, męczące, stresogenne i zawsze wymaga ogromnych wyrzeczeń. A czasami przypomina najstraszliwszy koszmar, z którego nie można się wybudzić. Scenariusz „Z” Brandon Christensen stworzył we współpracy z Colinem Minihanem, tym samym, z którym pisał scenariusz swojego pełnometrażowego debiutu, „Poronionego” - połówką duetu funkcjonującego w branży pod nazwą „The Vicious Brothers” (jej drugi człon to Stuart Ortiz), twórcą/współtwórcą między innymi „Grave Encounters”, „Extraterrestrial” oraz „Zabij i żyj”.

Keegan Connor Tracy, Sean Rogerson, mały Jett Klyne w drugim pełnometrażowym filmie Brandona Christensena tworzą kochającą się rodzinę (w jednej z pomniejszych ról zobaczymy kojarzoną chyba przez wielu kinomaniaków, Chandrę West), która potencjalnie stała się celem tytułowego Z. Nadnaturalnej istoty i towarzysza zabaw najmłodszego członka familii, ośmioletniego Joshuy, jedynego dziecka Elizabeth i Kevina. To jedna z teorii, druga natomiast zakłada nieistnienie Z, wymyślonego przyjaciela chłopca, a więc i problemy psychiczne jego matki, coraz bardziej przekonanej, że bezpieczeństwu jej rodziny zagraża najprawdziwszy potwór. Już sam ten opis pewnie niektórym nasunie na myśl pewien głośny horror psychologiczny z 2014 roku. Do „Z” właściwe zdążyła już przylgnąć etykietka swoistej kalki tamtego obrazu, którego tytułu z obawy przed spoilerem nie zdradzę. Większość, jeśli nie wszyscy, dotychczasowi odbiorcy obu tych obrazów zgadzają się, że „Z” nie dorasta do poziomu tamtego. I nie pozostaje mi nic innego, jak się z tym zgodzić. Pomiędzy tymi filmami, moim zdaniem, rozciąga się jakościowa przepaść, ale to nie znaczy, że źle zniosłam seans kolejnego horroru nastrojowego od Brandona Christensena. Jego poprzednie osiągnięcie, „Poroniony” z 2017 roku, w mojej ocenie trochę bardziej mu się udał, ale w historię chłopca, który wymyślił sobie przyjaciela, też bez trudu weszłam. Wydaje mi się jednak, że poszukiwacze oryginalnych rozwiązań w kinie grozy będą mieli trudniej. O ile w ogóle zdołają zainteresować się tak... znajomo brzmiącą historyjką. Niezbyt swobodny w roli ośmioletniego Josha, Jett Klyne (który jak na swój wiek ma na koncie imponującą ilość filmowych występów, fani kina grozy mogą jednak kojarzyć go przede wszystkim z „The Boy” Williama Brenta Bella, mimo że nie miał tam dużego pola do popisu), spotyka Złego. Pana Z. Niewidzialną dla innych istotę, która szybko staje się jego jedynym towarzyszem zabaw (nie licząc rodziców). Mama i tata, Beth i Kevin, na początku nie widzą w tym niczego dziwnego. Dzieci przecież często wymyślają sobie przyjaciół. I zwykle z tego wyrastają. Ale każdy, komu gatunek horroru nie jest zupełnie obcy, wie, że motyw wyimaginowanego przyjaciela w tym gatunku prawie nigdy nie wróży dobrze. Działa jak dzwonek alarmowy – uwaga, to najprawdopodobniej nie jest produkt wybujałej dziecięcej wyobraźni. Praktycznie od początku zakładamy, że Z istnieje, że jest najzupełniej realną postacią, tyle że najpewniej nie przypomina żadnego stworzenia żyjącego na Ziemi. Potwór, ale czy przerażający? Gdyby tak było, to raczej trudno byłoby mu zjednać sobie ośmioletnie dziecko. Z drugiej strony... Stephen King zapewne powiedziałby Wam, że dzieci są bardziej odporne, że ich umysły zwykle lepiej radzą sobie z koszmarnymi widokami, więc może i Josh poradził sobie z tym problemem. Przeszedł do porządku dziennego nad tym, że jego przyjaciel wygląda inaczej. Przestał zwracać na to uwagę. Zaakceptował potwora, którego widok pewnie niejednego dorosłego osobnika doprowadziłby do szaleństwa. Wraz z rozwojem tej historii wykluwa się druga teoria. Najpierw nieśmiało. Dostrzegalnie, ale początkowo może być trudno znaleźć dla niej miejsce w scenariuszu, a więc przez długi czas, mniej czy bardziej stanowczo, się ją odrzuca. A przynajmniej ja uznałam, że kierowanie podejrzeń na Beth jest próbą odwrócenia uwagi od... tego co oczywiste. Czyli tego, że wymyślony przyjaciel Josha to w rzeczywistości „wymyślony przyjaciel” Josha. Ale potem ta pewność zaczęła słabnąć. Twórcom „Z” w końcu udało się skłonić mnie do trochę innego myślenia. W końcu mój upór się skruszył i już „nowym okiem” spoglądałam na Beth. Kobietę, która nie potrafi sobie poradzić z tym, że jej jedyne dziecko się zmienia. Że Joshua nie jest uroczym, grzecznym, towarzyskim chłopcem, za jakiego dotychczas go miała tylko... psychopatą? Jak jego imiennik z dość znanego thrillera George'a Ratliffa wypuszczonego w roku 2007:)

Był sobie chłopiec, który bił kolegów, znęcał się nad zwierzętami i używał wulgarnego słownictwa nawet w obecności swojej szkolnej wychowawczyni, ale nigdy w obecności rodziców. A kiedy już wszystkie dzieci z klasy się od niego odwróciły – zaczęły go unikać, bo się go bały – po prostu wymyślił sobie towarzysza zabaw. Taki przyjaciel nigdy go nie opuści. Takiego kompana nie przerażą jego występki. Wręcz przeciwnie: chłopiec, jeśli tylko zechce, może uczynić go wspólnikiem swoich niecnych poczynań. Brandon Christensen z reakcji festiwalowej widowni (w 2019 roku „Z” był pokazywany wyłącznie na festiwalach filmowych, poczynając od Overlook Film Festival z czerwca - szerzej zakrojoną dystrybucję, również w internecie, rozpoczęto dopiero w drugim kwartale 2020 roku) wyczytał, że najbardziej efektywnym momentem „Z” jest akcja ze schodami. Więcej powiedzieć nie mogę, ażeby nikomu nie zepsuć wrażeń, ale mogę potwierdzić, że to najbardziej pamiętny moment „Z”. W każdym razie najskuteczniejsze zagranie z zastosowanych w omawianym filmie. Na moim przykładzie, bo nie wykluczam, że znajdą się tacy, którzy bardziej docenią którąś ze standardowych jump scenek. Domyślam się nawet którą. Czyżby wanna? Na mnie podziałało – hurra, hurra, podskoczyłam! – ale efekt, jak to w jump scenkach, był krótkotrwały. Moment ze schodami też co prawda można odczytywać jako zjawisko „buu!”, ale to nie jest takie zwykłe: „patrzcie upiór! O już go nie ma”. Nie pamiętam nawet, czy był u mnie jakiś podskok. To znaczy na pewno podskoczył mi puls. Odnotowałam szybsze bicie serca, ale czy wystrzeliłam w górę? Naprawdę nie pamiętam. Tak skupiłam się na uporządkowaniu tego, co właśnie się zadziało – przez sekundę nie wiedziałam nawet co czuć, zupełnie jak nokaut po jednym mocnym, błyskawicznym ciosie – że może nie tyle zapomniałam, ile chwilowo nie czułam własnego ciała. Nie licząc serca, które tłukło się, jakby chciało wydostać się na zewnątrz. A potem dosłownie przygniótł mnie straszliwy smutek. Co ciekawe, do wywołania tak silnych emocji Brandon Christensen wcale nie potrzebował efektów specjalnych. Ogromna tragedia, ale zero krwi. Bez makabrycznego makijażu, bez bawienia się komputerkiem, nawet bez wyrazistego obrazka („maźnięcie” na drugim planie), i proszę, jak ładnie działa. Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy efektach wizualnych. Christensen tworzył je sam - a trzeba dodać, że ma w tym już pewne doświadczenie - i nie ukrywa, że takich dodatków jest dużo więcej, niż może się wydawać. W sumie to większości chyba raczej gołym okiem dostrzec się nie da, bo Christensen wykorzystuje współczesną technologię do drobnych korekt – w tle coś wkleimy, to zmażemy, tutaj dodamy światło, a tam trochę odejmiemy. Mniej więcej takie bajery, których my, odbiorcy, mamy nie dostrzegać (Christensen jako doskonały przykład takiej ukrytej przed widzem cyfrowej obróbki zdjęć podaje „Zodiaka” Davida Finchera). Więc nie mogę być tak zupełnie pewna tego, że przy scence ze schodami nie majstrował komputer. Natomiast drugi wyróżnionych „upiorny momencik”, akcja w wannie, już niewątpliwie została obrobiona w ten sposób. To jedynie przebłysk, w dodatku podany w skutecznej (tzn. jeśli o mnie chodzi) jump scence, więc w sumie nie miałam okazji podryfować w oparach plastikowej, ciężkostrawnej tandety. Wtedy jeszcze nie, ale... Właściwie to nie. Nie mogę powiedzieć, że któraś z widomych ingerencji komputera jakoś mocno wytrąciła mnie z równowagi. Owszem UWAGA SPOILER ogień oraz najprawdziwszy potwór wyłaniający się ze ściennego malunku, jakie każde dziecko chciałoby mieć w swoim pokoju (no dobrze, dziecko może nie, ale ja na pewno tak) KONIEC SPOILERA można było sobie darować, ale żeby mnie to mocno ukuło, to nie, tak źle nie było. Za to fabuła... Przez dłuższy czas z zainteresowaniem śledziłam tę konwencjonalną opowieść z dreszczykiem. Filmowcy poprowadzili sprawdzone, wielokrotnie wykorzystywane w horrorze motywy, na tyle sprawnie, żebym nie musiała zmuszać się do trwania przed ekranem. W pewnym napięciu, ale i bez większej wiary na bardziej pomysłowy, miażdżący rozwój. Końcówka zawiera komentarz społeczny, nazwijmy to „pokoleniowe fatum”, ale w zasadzie ani sam finał, ani w ogóle cały ostatni „akt” filmu „Z” nie przyniósł mi emocji porównywalnych do tych wcześniejszych. Trochę naciągnięto - no ale zawsze można powiedzieć w scenie z pociągiem zastosowano licentia poetica (czas) – ale najistotniejsze, że w ostatnim rozdziale spadło ze mnie te i tak niezbyt wysokie napięcie, które towarzyszyło mi podczas przechodzenia przez coraz to koszmarniejsze chwile (nie)zwyczajnej trzyosobowej rodziny. Ze wskazaniem na Beth, ponieważ przynajmniej przez większość czasu jest ona jedyną osobą w tym gronie, która tak to odbiera (a my niejako przyjmujemy jej punkt widzenia, aż nie zaakceptujemy możliwości, że wszystkie niecodzienne zjawiska mogą rozgrywać się jedynie w jej głowie). Wprawdzie napięcie nie opadło całkowicie, ale później to już nie było to samo. Wolałam wolniejsze, bardziej skoncentrowane na klimacie (jest w miarę mrocznie, ale bez szaleństw), odrobinę zagadkowe (tylko odrobinę), scenki z nagle uciążliwego życia trzyosobowej rodzinki, do której być może wpisuje się młodociany psychopata i/lub dotknięta jakąś szybko postępującą chorobą psychiczną, dorosła kobieta. Albo wprosiło się w ich szeregi coś, co niszczy ją od środka, poprzez spychanie najmłodszego jej członka na drogę występku. Pan Z.

Niby nic nadzwyczajnego. Niby taki zwyklak, typowy współczesny straszak utrzymany w trochę wolniejszym rytmie, ale i niepozbawiony skocznych momentów i efektów komputerowych, przez które ciężko uznać mi „Z” Brandona Christensena za kolejnego członka tak zwanej nowej fali horroru. Mieszanka dwóch różnych stylów: tak bym to ujęła. I nawet zajmująca. Konwencjonalna, niewiele (jeśli już w ogóle coś, no może poza sceną ze schodami) wnosząca do gatunku, „bezpiecznie mroczna” opowieść o wymyślonym przyjacielu, który wcale nie musi być wymyślony. Zobaczyć, myślę, mimo wszystko warto. Tym bardziej, jeśli jest się sympatykiem klimatów paranormalnych ze szczyptą horroru psychologicznego, ale na niezapomnianą, nadzwyczaj ekscytującą przygodę radzę się nie nastawiać.

piątek, 23 października 2020

Zapowiedź: „Come Play”

 

A gdyby okazało się, że ekrany wszystkich otaczających nas urządzeń to wrota do innego, mrocznego świata?

(Nie)bój się, nie jesteś sam

Zdesperowana matka toczy walkę o życie i duszę swojego syna, po którego rękę wyciąga przerażająca istota z równoległej rzeczywistości.

Larry szuka przyjaciela, gdy Cię wybierze, już nigdy nie będziesz SAM.
 
COME PLAY już od 30 października w KINACH!

Mroczny jak „STRANGER THINGS” i przerażający jak „TO”!

 


Reżyseria: Jacob Chase
Obsada: Azhy Robertson („Historia małżeńska”, „Też go kocham”, „Spisek przeciwko Ameryce” - serial), Gillian Jacobs („The Box. Pułapka”, „Przyjaciel do końca świata”, „Mroczne wizje”, „Dzień z życia blondynki”), John Gallagher Jr. („Cloverfield Lane 10”, “Co nas kręci, co nas podnieca”, „Jonah Hex”, „Westworld” – serial) 
Gatunek: horror
Produkcja: USA 2020 
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films 
Polski zwiastun: 

Czasem przyjaciel jest gorszy niż wróg.

Mały Oliver czuje się inny i samotny. Od urodzenia nie mówi i porozumiewa się ze światem za pomocą smartfona i tabletu. Pewnego dnia za pośrednictwem tajemniczej aplikacji kontaktuje się z nim ktoś z innego świata oferując przyjaźń. Chłopiec jest szczęśliwy, że znalazł prawdziwego przyjaciela, nie podejrzewając, że właśnie wpuścił do naszego świata istotę o mrocznej duszy. Gdy rodzice Olivera zorientują się co się dzieje, wrota do innego świata będą już otwarte, a ich zamknięcie wymagać będzie potwornej ofiary.

Źródło: wszystkie materiały od Rabbit Action Sp. z o.o. i Monolith Films

C.J. Tudor „Inni ludzie”

 

Rok 2016. Gabriel Forman utyka w korku w drodze do domu, do żony Jennifer i pięcioletniej córeczki Isabelli. Za tylną szybą stojącego przed nim samochodu nagle wyrasta twarz jego córki. Mężczyzna bierze wprawdzie pod uwagę, że mógł się pomylić, ale na wszelki wypadek rusza za nieznanym kierowcą. Pościg nie trwa długo, nieznajomemu udaje się uciec, a Gabe dzwoni do domu. I odbiera wiadomość o śmierci swojej żony i córeczki.
 
Rok 2019. Gabe przez cały czas niestrudzenie szuka swojego jedynego dziecka, bo nigdy nie wierzył w oficjalną wersję wydarzeń przedstawioną przez policję. Mężczyzna jest przekonany, że wszyscy zostali okrutnie oszukani. Wszyscy poza nim, jak się wydaje jedynym człowiekiem przekonanym, że Izzy nie zginęła wraz z matką z rąk wciąż niezidentyfikowanego włamywacza. Tymczasem kobieta imieniem Fran i niespełna ośmioletnia dziewczynka Alice znowu muszą uciekać, ponieważ ludziom, którzy chcą je zabić znowu udało się wpaść na ich trop. Gdziekolwiek Fran i Alice się zatrzymają, ich prześladowcy prędzej, czy później ich odnajdą. Tak jest zawsze, ale Fran nie zamierza się poddać. A napędza ją głównie pragnienie ocalenia swojej małej podopiecznej. Bojącej się luster i cierpiącej na narkolepsję, małomównej dziewczynki, która nigdy nie rozstaje się ze swoim wypchanym kamieniami plecakiem.

Inni ludzie” (oryg. „The Other People”), trzecia powieść brytyjskiej pisarki C.J. Tudor, autorki „Kredziarza” i „Zniknięcia Annie Thorne”, która swoją światową (polską też) premierę miała w 2020 roku, została zainspirowana pewnym dość prozaicznym wydarzeniem. Powrót do domu po zapchanej autostradzie i stary samochód z wyblakłymi naklejkami wokół tylnej szyby przez wiele kilometrów jadący tuż przed samochodem Tudor, której wyobraźnia w pewnym momencie zaczęła działać. Pisarka zadała sobie w duchu pytanie, co by było, gdyby w tylnej szybie tego zdezelowanego pojazdu nagle pojawiła się twarz? Co gdyby był to ktoś, kto właśnie został porwany? A gdyby znała tego kogoś? A gdyby... było to jej własne dziecko? Tak narodził się pomysł koszmaru na jawie Gabe'a Formana, mężczyzny, który pewnego dnia w dość tajemniczych okolicznościach traci żonę i córkę. Tytułowi inni ludzie wzięli się natomiast z lektury artykułu o tragicznej śmierci dziecka. Co ty byś zrobił, gdyby ktoś brutalnie odebrał ci bliską osobę i na dodatek nie został za to przykładnie ukarany? Z tej myśli wyszli Inni, integralny składnik jej trzeciej powieści. Thrillera z elementami horroru, w którym poza wszystkim innym C.J. Tudor pochyla się nad od zawsze fascynującym ją tematem dwoistości ludzkiej natury.

Sprawiedliwość. Czym jest? Jak działa? I czy powinna być przynależna każdemu? Poczucie sprawiedliwości to tak naprawdę rzecz względna. Każda zbrodnia powinna zostać ukarana, ale nie zawsze tak się dzieje. Nie brakuje też przypadków, wedle niektórych, zbyt łagodnego systemowego obejścia się z przestępcą. I zabójstwa nie są tutaj wyjątkiem. C.J. Tudor w swoich „Innych ludziach” skupia się między innymi na wspomnianych „niektórych”. O osobach, którzy mają poczucie, że odmówiono im sprawiedliwości. I osobach, którym nieoczekiwanie dano szansę jej zasmakować? Gabriel Forman, główny bohater książki, gdyby nie przypadkowa scena na autostradzie, której był świadkiem, pewnie też poszedłby tą drogą. Bo zabójcy jego bliskich policji nie udało się odnaleźć. Tożsamość włamywacza, który zamordował pięcioletnią Isabellę i jej matkę Jennifer, trzy lata później pozostaje nieznana. Ale Gabe nie wierzy, że ciało, które znaleziono przy zwłokach jego żony, było ciałem jego córki. Dopuszcza wprawdzie możliwość, że Izzy już nie żyje, ale, co zrozumiałe, bardziej trzyma się nadziei, że jego córeczka wciąż pozostaje wśród żywych. Przebywa w miejscu, którego on nie zna. Ale robi wszystko, co w jego mocy, by ją odnaleźć. I tak od trzech lat. Trzech lat tułaczki. Ciągle w drodze. Głównie jeżdżenia wte i wewte po autostradzie, na której, jak mu się wydaje, mężczyzna po raz ostatni widział swoje jedyne dziecko. Psychiczna męka bohatera jest wręcz namacalna. Tudor w krótkich, prostych zdaniach oddaje straszliwy ból tego człowieka. Przenosi go na czytelnika, zaraża nim właściwie już na pierwszych stronach swojej trzeciej powieści. To udaje jej się doskonale, ale okazuje się, że to za mało. Za mało, żeby stworzyć mocną więź pomiędzy mną i tą postacią. Był między nami jakiś dystans. Pomimo najszczerszych chęci nie udało mi się zbytnio zbliżyć do Gabe'a. Autorka mi to uniemożliwiała. A ściślej, dość pobieżny styl, jaki obrała w „Innych ludziach”. Wiem, że stać ją na więcej. Więcej pokazała mi już w swoim debiutanckim „Kredziarzu”, a na jeszcze wyższy poziom, moim zdaniem, wzniosła się w „Zniknięciu Annie Thorne”. „Inni ludzie” przy jej poprzednich książkach wypadają zaskakująco niestarannie. Zupełnie, jakby Tudor gdzieś było śpieszno. Jakby gonił ją sam Diabeł... albo kończył się termin zdania powieści. Na końcu utworu, w podziękowaniach, autorka daje jasno do zrozumienia, że proces tworzenia „Innych ludzi” wcale nie przebiegał gładko. Że nie pisało się jej tego łatwo i przyjemnie. I to niestety daje się odczuć z lektury. Dla niektórych pewnie najbardziej problematyczna będzie trochę ponaciągana i/lub niezbyt wyszukana fabuła, ale mnie zawiodła nie tyle sama opowieść, ile tempo, jakie jej nadano. Dynamiczny rozwój – szybki bieg, który jak to zwykle w takich przypadkach bywa, działa ze szkodą dla klimatu. A przecież Tudor stworzyła sobie okazję do przedstawienia naprawdę mrocznej, zagadkowej i nadnaturalnej opowieści, niejako z pogranicza jawy i snu. Dreszczowca o groźnych ludziach, ale i solidnego horroru o małej dziewczynce „zaglądającej do krainy po drugiej stronie lustra”. Czyżby inspiracja drugą odsłoną przygód Alicji z Krainy Czarów stworzonej przez popularnego pisarza Lewisa Carrolla? Bez względu na to skąd wziął się pomysł na niezwykłe przeżycia Alice (!), siedmioletniej dziewczynki, która już od jakiegoś czasu ucieka, Tudor w mojej opinii nie wykorzystała potencjału w nim drzemiącego. A właściwie to ucieka jej opiekunka, kobieta imieniem Fran, która jest przekonana, że tylko tak może zapewnić dziewczynce choćby tylko szczątkowe bezpieczeństwo. Ona sama najwyraźniej też jest celem, ale Fran najbardziej zależy na tym, by ocalić małą. A Alice jej ufa. Ale czasami też się jej boi. Nie tak bardzo jednak, jak luster. Tych okien do innej, być może jeszcze bardziej przerażającej, rzeczywistości. Prawdziwej czy wyimaginowanej.

Inni ludzie” pokrótce - zawsze pokrótce - przeprowadzają nas przez ciężką i dość depresyjną historię mężczyzny, który stracił wszystko, na czym mu zależało. Wszystko poza nadzieją, która jednakowoż, jak moim zdaniem słusznie zauważa C.J. Tudor, może działać na człowieka równie wyniszczająco, jak nienawiść i gorycz. Tudor porównuje nadzieję do pasożyta wyżerającego serce, mówi, że przez nadzieję można się czuć jak przynęta czekająca na rekina. Mówi też, że nadzieja nie zabija. Ale marne to pocieszenie, gdy w perspektywie mamy długie lata z tak działającym „pasożytem”. Z drugiej strony, gdyby nie żyjąca w nim nadzieja Gabriel Forman prawdopodobnie już dawno by to zakończył. W taki czy inny sposób, prędzej czy później, porzuciłby poszukiwania swojego dziecka. Albo jego widma. A wtedy mógłby nigdy nie natrafić na Innych lub, co gorsza, mógłby stać się jednym z nich. W sumie jeszcze może. Wciąż istnieje przerażająca możliwość, że i Gabe'owi zostanie przedstawiona oferta „nie do odrzucenia”. Zaoferuje się mu tego, czego system nie zdołał mu zapewnić. Gabe nie dostał nawet namiastki sprawiedliwości, ale ciągle, już od trzech lat, bardziej zaprząta go myśl o odnalezieniu córki. Żywej lub martwej, bo czasami (zawsze?) nawet najgorsza prawda jest lepsza od niewiedzy. Wątek poświęcony Gabe'owi przeplata się z też niełatwymi, niebezpiecznymi przeżyciami Fran i Alice oraz monotonnym życiem kelnerki z ulubionej kawiarni Gabe'a, samotnie wychowującej dwójkę małych dzieci, Katie. Życiem, które jak można się tego spodziewać, później stanie się już mniej monotonne. Spodziewamy się też, że wszystkie te wątki w końcu się połączą, że każdy z nich tak naprawdę stanowi fragment w jakimś, jeszcze nieznanym nam momencie, oderwany od całości. Ale czy na pewno nieznanym? Nie wszystko oczywiście da się z łatwością przewidzieć, ale jeden styk praktycznie od początku wydawał mi się aż nazbyt oczywisty. A reszta... Cóż, nie powiedziałabym, że Tudor wypuszcza jakieś potężne uderzenia, że znalazłam tutaj choćby tylko jedną niespodziankę takiego formatu, żebym mogła to wspominać. Nie mam wątpliwości, że żadnego z zastosowanych w „Innych ludziach” zwrotów akcji nie będę długo pamiętać, pomimo tego, że większości z nich raczej się nie spodziewałam. Coś tam może przeczuwałam, ale jeśli już, to były przeczucia bardzo niejasne. Tudor stopniowo rozplątuje wszystkie supełki zawiązane przeważnie duże wcześniej. Niektóre pomniejsze zagadki rodzą się później i zazwyczaj wynikają z tych większych, zaakcentowanych już w pierwszej fazie owej jedynie z pozoru pokomplikowanej historii. Kiedy autorka już odkryje przed nami wszystkie tajemnice, gdy już padną wszystkie odpowiedzi (jeśli o mnie chodzi nie zawsze w pełni przekonujące), prawdopodobnie dojdzie się do wniosku, że to dość prosta historyjka oparta na wykorzystywanych już motywach, ale gwoli sprawiedliwości dająca też coś od siebie. Coś może i nieodznaczającego się dużą kreatywnością, niebędącego wyrazem niezwykle bogatej, „niedostępnej zwykłym śmiertelnikom” pisarskiej wyobraźni, ale jakaś świeżość niewątpliwie w tym jest. Trochę inne spojrzenie na sprawdzony motyw zemsty. Wielokrotnie już poruszaną w beletrystyce, i chyba jeszcze częściej w filmie, problematykę, którą w „Innych ludziach” reprezentują... no, inni ludzie. Delikatne napięcie w tej całej pogoni w sumie mi towarzyszyło, ale też nie odstępowała mnie świadomość, że można to było zrobić lepiej. Zagęścić atmosferę nieustającego zagrożenia ze strony Innych i widmowej dziewczynki z drugiej strony lustra, którą widzi jedynie Alice, co myślę dawało Tudor dodatkowe pole do popisu. Albo dwa. Aż się prosiło mocniej pchnąć to w stronę dark fantasy, skąpanej w sugestywniejszych oparach oniryzmu. Ale i w bardziej przyziemnym, psychologicznym kierunku: wyraźne, w każdym razie wyrazistsze od tej drobnicy, na którą Tudor postawiła, sugestie, że stres, w jakim to biedne dziecko już od dłuższego czasu żyje, że styl życia, do jakiego Alice została zmuszona i najwyraźniej niezbyt odpowiednie towarzystwo, jedyne, jakie od dawna ma, że to wszystko sprawiło, iż jej psychika najzwyczajniej w świecie nie wytrzymała. Że ten, młodziutki przecież, umysł nie był w stanie w zdrowy sposób poradzić sobie z tym wszystkim, co los (inni ludzie?) jej zgotował. Nie udźwignął ciężaru, złamał się pod naporem tych wszystkich traum i zaczął szukać ucieczki w świecie wyobraźni. I znalazł, a teraz być może się powoli się w nim zadomawia. I ulega strasznym podszeptom swojego drugiego ja? Ależ można było się tym pobawić – nie tylko powrzucać, ale też porozwijać najróżniejsze warianty nieprzyjemnych przeżyć Alice z lustrami, pokombinować z tajemniczą dziewczynką, której, jak wszystko na to wskazuje, nikt poza Alice nie jest w stanie dostrzec, z narkolepsją, plażą i kamykami. Po prostu myślę, że „Inni ludzie” wymagały dłuższej pracy. Taki materiał zasługiwał na potężniejsze gabaryty. Wolniejsze tempo. Więcej słów. Dokładniejsze, szersze opisy, także w budowie przynajmniej ważniejszych postaci (poza Samarytaninem, on według mnie jest stosownie tajemniczy i jeszcze ta bijąca z tego dobrodzieja? jakaś nieokreślona groźba). I klimat, przede wszystkim większa dbałość o klimat. Szkoda, że autorka, która poprzednio dała mi tak satysfakcjonującą powieść („Zniknięcie Annie Thorne”), a jeszcze wcześniej całkiem niezłego „Kredziarza”, tym razem postawiła na półśrodki. Widać bardziej nastawiła się na niezobowiązującą, szybką i w ogólnych rozrachunku dość banalną rozrywkę - z mnóstwem sentencji, z którymi nie mogę się nie zgodzić (niektórzy jednak mogą uznać je za nieco cyniczne i/lub za przesadnie pesymistyczne), ale z czasem zaczęłam mieć wrażenie przesytu (ależ je poupychano) - zamiast na naprawdę mroczną przejażdżkę w (nie)znane u boku pełnokrwistych bohaterów, do czego Tudor, bądź co bądź, zdążyła już mnie przyzwyczaić. Czyta się szybko i bez większych cierpień. Ale w moim przypadku niestety też bez silniejszych emocji.

Na 2021 rok szykuje się czwarta powieść brytyjskiej pisarki C.J. Tudor (jej roboczy tytuł to „The Burning Girls), która zasłynęła, i to od razu na arenie międzynarodowej, już swoją pierwszą książką, „The Chalk Man” (pol. „Kredziarz”), która swoją światową premierę miała w roku 2018, a sukces przypieczętowała już w kolejnym roku, według mnie jeszcze lepszą, powieścią „The Hiding Place” (pol. „Zniknięcie Annie Thorne”). A teraz przyszła pora na... spadek formy. Utwór, w którym co prawda odzywają się echa starej, dobrej Tudor – tej Tudor, która dość umiejętnie łączy stylistykę thrillera i horroru, która tworzy chwytliwy, mroczny i odrobinę specyficzny klimat dla swoich wciągających opowieści o w gruncie rzeczy dobrych ludziach, którzy przeżywają trudne, a przy tym dość zagadkowe chwile – ale nie tak donośnie, jakbym chciała. Nie ukrywam, że zawiodłam się na „Innych ludziach”. I to dość mocno. Ale jako taka prosta, „samoczytająca się" rozrywka może być. Chciałabym więcej, inaczej, ale i tę nutkę depresyjnego nastroju, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, potrafię docenić. Tak samo jak i to, bądź co bądź słabsze, napięcie. Da się toto zjeść.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 21 października 2020

„The Mortuary Collection” (2019)

 

The Mortuary Collection” to pierwsze pełnometrażowe dzieło amerykańskiego twórcy Ryana Spindella, który dotychczas zajmował się głównie kręceniem shortów. W zasadzie „The Mortuary Collection” to zbiór czterech krótkich historii połączonych osadzoną w latach 80-tych XX wieku opowieścią o właścicielu zakładu pogrzebowego, Montgomerym Darku. Reżyser i scenarzysta wszystkich historii grozy składających się na to stylowe widowisko, Ryan Spindell, zdradził, że dość późno zaczął swoją przygodę z horrorem, bo nie licząc serialu „Strefa mroku” oglądanego w dzieciństwie razem z ojcem, dopiero w szkole średniej. Zaczął od „Martwego zła 2” Sama Raimiego i „Martwicy mózgu” Petera Jacksona, i z miejsca się zakochał. „The Mortuary Collection” zainspirował przede wszystkim filmowy zbiorek pt. „Creepshow” w reżyserii George'a A. Romero i na podstawie scenariusza Stephena Kinga, ale niemałą rolę odegrały też kultowe „Opowieści z krypty”, serial z lat 1989-1996 (w postaci Montgomery'ego Darka można odnaleźć podobieństwa do legendarnego Strażnika Krypty). Ryan Spindell miał duże trudności z pozyskaniem funduszy na „The Mortuary Collection” - ludziom wprawdzie podobała się ta koncepcja, ale doświadczenie z filmowymi zbiorkami krótkich historyjek mówiło im, że nie warto w to inwestować. Aż w końcu Spindell natrafił na Allison Friedman, która zgodziła się podjąć to ryzyko. Zebrała „na boku” trochę pieniędzy, które pozwoliły wreszcie ruszyć z tym niezależnym projektem. Pierwsze pokazy „The Mortuary Collection” odbywały się wyłącznie na festiwalach, poczynając od Fantastic Fest we wrześniu 2019 roku, a w październiku 2020 roku rozpoczęto dystrybucję na internetowej platformie Shudder. Ryan Spindell ma nadzieję, że „The Mortuary Collection” dołączy do panteonu obrazów najchętniej oglądanych w Halloween.

Znany między innymi ze „Smętarza dla zwierzaków II” Mary Lambert, Clancy Brown w „The Mortuary Collection” wciela się w postać Montgomery'ego Darka, mocno posuniętego w latach właściciela wybudowanego w XIX-wieku przepastnego zakładu pogrzebowego, który, podobnie zresztą jak cały wystrój jego lokum, przywodzi na myśl twórczość Tima Burtona. Ryan Spindell zresztą nie ukrywa „swoich związków” z Burtonem. I Stevenem Spielbergiem, skoro już o tym mowa. To znaczy, jego artystyczne serce bije w podobnym rytmie. Montgomery Dark to tajemniczy jegomość rozmiłowany w opowieściach z dreszczykiem. A jako że mieszka sam w ponurym domostwie (horror gotycki w baśniowym wydaniu) nie ma wielu okazji do dzielenia się z kimś swoją pasją. To się zmienia, gdy w jego zakładzie i zarazem miejscu zamieszkania pojawia się młoda kobieta imieniem Sam, którą zwabiło ogłoszenie Darka o poszukiwaniu pracownika. Wygadana, charakterna, niesiląca się na uprzejmości (zawsze mówiąca to, co myśli, nawet jeśli miałoby to kogoś urazić), postać właściwe nie mniej barwna od jej nowo upieczonego pracodawcy, w którą w niesamowicie charyzmatycznym stylu wcieliła się Caitlin Custer. Tak mniej więcej przedstawia się klamra: osadzony w latach 80-tych XX wieku spinacz opowieści wchodzących w skład tego wspaniałego spektaklu, ukierunkowanego zarówno na osoby dopiero zaczynające swoją przygodę z horrorem (może z wyjątkiem najmłodszych, bo momentami robi się naprawdę krwawo, choć sam reżyser i scenarzysta „The Mortuary Collection” zdaje się być zgoła odmiennego zdania), jak doświadczonych pożeraczy gatunku.

Pierwszą historią, którą Montgomery Dark dzieli się ze swoją nową pracownicą jest osadzona w latach 50-tych XX wieku rzecz o złodziejce, która zamyka się w niewielkiej łazience podczas w domyśle bardzo wystawnego przyjęcia. Urządzonego przez najprawdopodobniej majętnego człowieka w jego własnym domu. Historia, jak trafnie podsumowuje Sam, nie jest rozbudowana. W sumie to prostsza już chyba być nie mogła. Ot, złodziejka na własne skórze przekonuje się, że ciekawość to istotnie pierwszy stopień do piekła. Okazuje się jednak, że wystarczy zamknąć jedną postać w sprawiającym dość klaustrofobiczne wrażenie pomieszczeniu, żeby z całą mocą przykuć moją uwagę. Najbardziej jednak zaskoczyła mnie moja reakcja na dodatek, który chyba nie może nie kojarzyć się z H.P. Lovecraftem. Mimo wszystko. Mimo tego, że zamiast odrażającej oślizgłości, zamiast gumowego, acz sprawiającego realistyczne wrażenie pulsującego cielska, dostajemy uładzone, „błyszczące” obrazki wygenerowane komputerowo. Dziwne, że z taką niekłamaną przyjemnością ten, bądź co bądź, trochę plastikowy finał przyjęłam. Widać Ryan Spindell zdążył mnie urobić skutecznym podsycaniem napięcia w pozornie coraz ciaśniejszej łazience, w której niewątpliwie coś złego (i ogromnego!) się przyczaiło. Albo po prostu to jeden z tych przypadków, do których takie efekty idealnie pasują. Bo pamiętajmy, że „The Mortuary Collection” to horror w nieco baśniowym wydaniu.

Po wysłuchaniu krytyki zawsze szczerej Sam, Montgomery Dark sięga po grubsze działo. Rozpoczyna, moim zdaniem, najlepszą opowieść w „The Mortuary Collection”, która rozgrywa się w latach 60-tych XX wieku na pewnej amerykańskiej uczelni. Poznajemy studenta ze starszego rocznika o imieniu Jake. Członka bractwa studenckiego, który słynie z seksualnych podbojów. Zmienia dziewczyny jak rękawiczki - właściwie to z każdą wybraną studentką spędza tylko jedną noc. Aż natrafia na Sandrę, młodszą studentkę, która podziela jego swobodne podejście do seksu. Całonocne igraszki (przezabawny montaż pozycji seksualnych – migawkowa scenka na turbodoładowaniu) kończą się jednak tragicznie, bo Jake nie przychylił się do prośby swojej przygodnej partnerki i ukradkiem pozbył się prezerwatywy. I zaczyna się... body horror. W każdym razie filmik, w którym odzywają się echa tego podgatunku. Działająca na wyobraźnię, nietypowa opowieść o konsekwencjach seksu bez zabezpieczenia. I o upadku patriarchatu. Całkowitym upadku, a więc... Powiem tak: czegoś takiego to jeszcze nie widziałam. Bywa naprawdę wstrętnie, a przy tym dość komicznie (wybuch białej mazi), jest krwisto, ale najważniejsze, że nie brakuje w tym kreatywności. I, co tu dużo mówić, wreszcie jakaś sprawiedliwość na tym (hmm, tamtym) świecie. Feministki i feminiści chyba przyznają mi rację. No powiedzcie sami, czyż to nie pociągająca wizja? Dający do myślenia, choć dość cudaczny komentarz społeczny? Ciekawy głos w debacie na temat nowej (dosłownie „nowej”) pozycji kobiet i mężczyzn w tak zwanym cywilizowanym świecie? Zmyślna bestia z tego Ryana Spindella!

Tym razem Montgomery Dark idealnie wstrzelił się w gust swojej dopiero co zatrudnionej pracownicy. Sam, tak jak i ja, autentycznie zachwyciła się makabryczną historyjką o aroganckim chłoptasiu bez skrupułów wykorzystującym zauroczone nim młode kobiety. Dark zdecydował się więc kuć żelazo, póki gorące i opowiedzieć kolejną historię... hmm... miłosną. Również dlatego, że opowieść o Wendellu i jego żonie Carol, według niego, pasuje do sytuacji, z jaką poniekąd on i Sam właśnie się spotkali. Poniekąd. Przenosimy się do następnej dekady – lat 70-tych XX wieku – do starej kamienicy, w której mieszka pewne nieszczęśliwe małżeństwo. Oczywiście nie zawsze tak było. Wszystko zepsuła poważna choroba, która dopadła Carol. Kobieta już od jakiegoś czasu „przebywa we własnym świecie”. Mąż praktycznie nie ma z nią żadnego kontaktu, a całodobowa opieka nad nią zaczyna już go przerastać. Jak myślicie, na jaki krok się więc decyduje? Łatwo się domyślić, prawda? W każdym razie mnie rozwój tej opowieści od początku wydawał aż nazbyt oczywisty. Wchodząc w tę depresyjną opowiastkę nie mogłam odsunąć od siebie myśli o UWAGA SPOILER „Mrocznym instynkcie” Joego D'Amato. Nasuwały mi się też, ale już mniej zdecydowanie, „Nekromantik” Jörga Buttgereita i „Der Fan” Eckharta Schmidta. I utwór polskiego rapa o ksywie Słoń pt. „Love Forever” oraz kawałek zatytułowany „Akt łaski” zespołu Nagły Atak Spawacza, żeby być całkowicie szczerą KONIEC SPOILERA. Myślę, że trudniejsze od odgadnięcia w jakim kierunku podąży ta historia (twórcy raczej tego nie ukrywają, trzeba jednak zaznaczyć, że nie rozciąga się to na wszystkie szczegóły), jest wydanie werdyktu w tej konkretnej sprawie. Kategoryczna, jednostronna ocena działań wszczętych później na ekranie. Gore, podobnie jak w poprzedniej opowiastce, wypada bardzo wiarygodnie, a więc jest szansa, że, przynajmniej tych co mniej obytych z krwawych kinem grozy widzów, ogarnie czysty wstręt. Może nawet będą zaszokowani tym makabrycznym pokazem... miłości? Po części zapewne faktycznie jest to podyktowane tym potężnym uczuciem, ale też nie można zaprzeczyć, że czołowa postać tej historii działa także z egoistycznych pobudek. I na pewno więcej w tym działania, niż myślenia. W sumie to dość komiczna przeprawa, ale jeśli spojrzeć od drugiej, tej bardziej uwypuklonej strony, to może zrobić się naprawdę ciężko na sercu. Strasznie to smutne. Trochę też efekciarskie, efekciarstwem komputerowym, ale już chyba sobie wyjaśniliśmy, że w „The Mortuary Collection” jakoś mi to nie wadziło. A ta ścieżka dźwiękowa... W sumie to nie jedyny segment, który zwrócił moją uwagę również pod tym względem. Dobór muzycznych kawałków (oczywiście starej daty), ale i kompozycje stworzone specjalnie do tego filmu, a już zwłaszcza przygnębiający kawałek, który wybrzmiał w windzie pod koniec trzeciej opowieści Montgomery'ego Darka, niesamowicie na mnie działały. Prawdziwa uczta dla uszu! I żeby nie było nieporozumień: dla oczu i wyobraźni również.

Po tych wszystkich opowieściach z dreszczykiem niektórzy pewnie przyznają rację Sam, że brakuje im elementu zaskoczenia, że mogłoby być trochę mniej przewidywalne. Brakuje niespodzianek? Tak? No to oddajmy głos Sam. Wysłuchajmy jej propozycji, która tak naprawdę jest jednym z oddzielnych krótkometrażowych obrazów Ryana Spindella – włączył w tę produkcję swój short z 2015 roku. Opowieść jest rzecz jasna osadzona w tej samej dekadzie, w której rozgrywa się klamrowy składnik „The Mortuary Collection”, a więc dla przypomnienia: w latach 80-tych XX wieku. Jest wieczór. Sam siedzi sama przed telewizorem i z zainteresowaniem wpatruje się w pierwsze scenki slashera pod tytułem „The Babysitter Murders”, który potem w przemyślny sposób zostanie włączony we właściwy świat przedstawiony. W opowieści Sam skorelowano umowną rzeczywistość ze światem fikcyjnym. Na ekranie „przedpotopowego” telewizora (tak, tak, pasuje do epoki, jak zresztą cały wystrój domu, w którym wieczór spędza nasza charyzmatyczna bohaterka) czasami widzimy ujęcia prawie bliźniacze z tymi, które w tym samym czasie dzieją się we właściwym filmiku. Czyli opowieści o opiekunce do dziecka, która, nie tak znowu nieoczekiwanie, musi zmierzyć się z groźnym intruzem. Przypomina się jedna z najbardziej znanych urban legend, prawda? Przypomina się „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona i jego remake w reżyserii Simona Westa. Przypomina się „Halloween” Johna Carpentera. Home invasion spotyka się ze slasherem, przy czym im dalej w ten „mroczny las”, tym większa przewaga tego drugiego. Zastanawialiście się kiedyś, co by się stało, gdyby włożyć dłoń do maszynki do mielenia mięsa (takiej na korbkę) i parę razy zakręcić? Nie? Mnie już zdarzało się o tym myśleć, ale jakoś nie chciało mi się tego sprawdzać:) Na szczęście, bo Ryan Spindell zaspokoił moją niezdrową ciekawość. Zobaczyłam, jak kończą się takie eksperymenty, a potem... No potem, nastąpiło regularne mordobicie. Dobra, powiem to: zakochałam się w Sam! No oczu nie mogłam od niej oderwać! UWAGA SPOILER I nie, nie poczułam się oszukana. Owszem, świat mi się przekrzywił na końcu jej opowieści. Tak, dałam się zaskoczyć, i to mocno. Tak, to był cios, ale taki który... to zabrzmi strasznie, ale tylko zwiększył mój zachwyt tą postacią. Tą antybohaterką. Co poradzę, że od kiedy tylko sięgam pamięcią z reguły tak fascynują mnie fikcyjne czarne charaktery płci żeńskiej KONIEC SPOILERA.

Po zakończeniu najbardziej zaskakującej składowej „The Mortuary Collection” płynnie, z piorunującą gracją przechodzimy do może trochę nazbyt efekciarskiego, ale na pewno intrygującego domknięcia opowieści-spinacza. Myślę, że nieprzypadkowo Ryan Spindell pozostawił sobie furtkę na dalszy ciąg. Na „The Mortuary Collection 2”. Z jego wypowiedzi prasowych wnoszę, że możliwość przedłużenia tego projektu, nawet zrobienia z tego wieloczęściowej serii, byłoby spełnieniem jego marzeń. I moich, jeśli tylko zbytnio nie zaniżyłby poziomu. Bo jakiś spadek formy z całą pewnością bez trudu bym zniosła. W końcu jest z czego schodzić. „The Mortuary Collection” to jedno z moich największych odkryć ostatnich lat. Fascynująca podróż przez cztery dekady XX wieku, choć klimat absolutnie nie ten sam. W każdym razie nie do końca – archaiczne wystroje wnętrz są. Nawet bardzo leciwe w przypadku siedziby naszego głównego narratora, „dżentelmena z kwi i kości”, dystyngowanego i celowo, z wyczuciem odrobinę (?) przerysowanego przedsiębiorcy pogrzebowego Montgomery'ego Darka. Moim zdaniem godnego następcy Strażnika Krypty. Bo jego dom i zarazem miejsce pracy, to już wiek XIX. W baśniowo-gotyckim wydaniu, co najbardziej rzuca się w oczy w ujęciach zewnętrza – wygląda trochę jakby wklejono go w krajobraz, nie mam jednak pojęcia, czy rzeczywiście tak to się odbywało, czy to jedynie takie moje złudzenie. Tak czy inaczej poza meblami, artykułami gospodarstwa domowego, strojami aktorów oraz doborem muzycznego repertuaru, twórcy „The Mortuary Collection” nie poczynili jakichś zdecydowanych starań w kierunku wytworzenia w odbiorcach złudnego poczucia obcowania z historiami nakręconymi w dawnych czasach (z wyjątkiem filmu w filmie w historii Sam). Ale ta jakość, ten niezwykły miks stylów, też ma w sobie niezaprzeczalny urok. Jakiś zwierzęcy magnetyzm. W „The Mortuary Collection” nazwijmy to szaleństwo barw Tima Burtona, spotyka się z mglistością i złowieszczością Johna Carpentera, swobodą i swoistą dziecięcą radością tworzenia, oszałamiającą swobodą Tobe'a Hoopera i Wesa Cravena, makabrą w stylu Joego D'Amato, a nawet samego Davida Cronenberga oraz „kosmiczną nadnaturalnością” H.P. Lovecrafta. Do tego trochę na wskroś nowoczesnego kolorytu i szczypta komizmu, zamierzonej groteski à la „Creepshow” i „Opowieści z krypty” i ciągłe poczucie, że teleportowano nas do jakiejś innej strefy... „Strefy mroku”! Aha i jeszcze coś – niektórym członkom obsady powierzono więcej niż jedną rolę. Niektóre twarze przewijają się przez niejedno opowiadanko, co mogło być spowodowane brakami finansowymi (aż trudno uwierzyć, że film, jak utrzymuje jego reżyser, nie miał wielkiego budżetu), ale nie sądzę. Obstawiam, że to zamierzony zabieg – kolejna cegiełka do całego tego szaleństwa. I dodatkowy wzmacniacz poczucia egzystowania w jakiejś równoległej rzeczywistości. Upiornej, ale i na swój sposób dość zabawnej. Bo tak kuriozalnej!

Kocham ten film! Powtórzę: KOCHAM TEN FILM! I mogłabym tak wykrzykiwać, aż bym ochrypła. Jeśli tylko istniałby choć cień szansy, że to powiększy grono odbiorców „The Mortuary Collection” o chociaż jedną osobę. Ale zamiast wrzeszczeć, zawsze lepiej poprosić. Więc proszę uniżenie o obejrzenie pierwszego pełnometrażowego obrazu Ryana Spindella. A w zasadzie zbioru pięciu krótszych opowieści z dreszczykiem, gdzie jedna, można powiedzieć, prowadzi pozostałe. „The Mortuary Collection” to dar. Prezent tak dla długoletnich miłośników horroru, jak ludzi dopiero odkrywających swoją miłość do gatunku. Nieśmiało wkraczających w świat, w którym nie ma rzeczy niemożliwych. Świat, którym niepodzielnie rządzi mrok. Świat, w którym to potwory są u siebie, a my jesteśmy intruzami. Tak naprawdę mile widzianymi podglądaczami. Bo jak się zagapimy... Tak, Ryan Spindell Was capnie, przeżuje i połknie. A potem – haha – zwymiotuje białą, lepką mazią. Na wszystkich wokół. Bo on się, ja proszę Ciebie, nie patyczkuje. Chcecie krwi? Macie! Chcecie fantastycznych stworzeń? A proszę bardzo! A co powiecie na nieziemsko bolesny poród? Albo miłosne spotkanie z upiorzycą? Nie? To może smaczny obiadek od psychopatycznej jednostki? Proszę, częstujcie się. Starczy dla wszystkich.