sobota, 30 października 2021

„Ty jesteś następna” (2021)

 

W Edelvine Academy, prestiżowej szkole dla dziewcząt, grupa zaprzyjaźnionych uczennic odprawia rytuał jakoby mający przywołać ducha, o którym mówi tutejsza legenda. To, co miało być niewinną zabawą, kończy się tragicznie, gdy jedna z nich, Kerrie, umiera. Niedługo potem do szkoły przybywa nowa uczennica, Camille Meadows, która zajmuje dawny pokój Kerrie. Nawiązuje nową przyjaźń i wdaje się w konflikt z dziewczynami, z którymi trzymała się poprzednia lokatorka jej pokoju. Dziewczynami, którym jak wszystko na to wskazuje, udało się przywołać Ducha Edelvine tej katastrofalnej w skutkach nocy. Istotę, która najprawdopodobniej nie spocznie, dopóki nie zabije ich wszystkich. Camille obawia się, że jej życie także jest zagrożone, a nawet jeśli nie, to zamierza zrobić wszystko co w jej mocy, by zahamować rozlew krwi w Edelvine Academy.

Ty jesteś następna” (oryg. „Seance”) to pełnometrażowy debiut reżyserski Simona Barretta, scenarzysty między innymi „Następny jesteś ty” (2011), „Gościa” (2014) i „Blair Witch” (2016). Niskobudżetowy amerykański obraz, łączący w sobie różne tradycje kina grozy. I zainspirowany między innymi takimi uwielbianymi przez Barretta klasycznymi produkcjami, jak „La residencia” Narciso Ibáñeza Serradora, „Co się stało z Solange?” Massimo Dallamano i „Aenigma” Lucio Fulciego. Główne zdjęcia ruszyły w listopadzie 2019 roku. Filmowcom nie udało się znaleźć funkcjonującej szkoły, którą pozwolono by im wykorzystać – władze wszystkich placówek, do których zwrócili się z taką prośbą, grzecznie odmówiły. Ostatecznie postawiono na osiem różnych lokalizacji – szkoła żeńska, w której troczy się akcja „Ty jesteś następna”, to w rzeczywistości zlepek różnych lokalizacji. Na przykład opuszczony budynek banku i prywatny dom mieszkalny. W lutym 2019 roku prawa do dystrybucji filmu na terenie Stanów Zjednoczonych nabyła firma RLJE Films. Światowa premiera odbyła się w maju 2021 roku, a we wrześniu tego samego roku produkcja trafiła do internetu (Shudder).

Simon Barrett nie jest miłośnikiem horrorów z podtekstami, drugim dnem, bo obcując z nimi zwykle nie może oprzeć się wrażeniu, że ich twórcy nie dowierzają w inteligencję odbiorców. Jakby wychodzili z założenia, że „widzowie są zbyt tępi, by to zrozumieć”. Reżyser i scenarzysta „Ty jesteś następna” twierdzi, że to nie jego styl, że w swojej pracy dąży do czegoś innego. Prostszego? Powiedzmy, że mniej zobowiązującego. Niemniej nie zaprzecza, że „Ty jesteś następna” pod przykrywką historii o duchach UWAGA SPOILER (w zasadzie przede wszystkim jest to teen slasher z elementami ghost story, a jakby tego było mało, to również mały hołd dla obrazów z włoskiego nurtu giallo) KONIEC SPOILERA przemyca opowieść o niemożności dogłębnego poznania drugiego człowieka, z czego ma płynąć jeszcze bardziej niepokojący wniosek, że w istocie nie znamy nawet samych siebie. Barrett chciał by na tym zasadzała się cała groza sytuacji, jaką wykreował w „Ty jesteś następna”. Reszta to tylko dodatki:) Pierwszy pełnometrażowy film Simona Barretta to „dzieło absolwenta starej szkoły straszenia”. Reżyserowi zależało na „staromodnym” opakowaniu, na przywołaniu klimatu strasznych opowieści z dawnych lat. To w końcu miał być hołd... W każdym razie ten cel, w moim poczuciu, został w dużym stopniu osiągnięty. Pachniało latami 70-tymi i 80-tymi XX wieku. Na tyle mocno, żeby ogarniała mnie lekka konsternacja, ilekroć w kadr wchodził smartfon czy komputer. Ten „klasyczny duch” nie był tak silny, by towarzyszyło mi złudzenie obcowania z horrorem z dawnych lat, ale ciągle zapominałam, że Berrett nie osadził fabuły w przeszłości. Zapominałam, że akcję „Ty jesteś następna” („Ty będziesz następna” Stewarta Hendlera, „Następny jesteś ty” Adama Wingarda, notabene na podstawie scenariusza Simona Barretta, a teraz taki „błysk kreatywności”... Nie lepiej byłoby postawić na dosłowne tłumaczenie, nie lepszy byłby po prostu „Seans”?) umieścił w czasach współczesnych. Za zdjęcia - wyblakłe, jakby przymglone, nawet trochę obskurne - odpowiada Karim Hussain (m.in. „Zaraźliwi” i „Possessor” Brandona Cronenberga, syna Davida, mistrza body horroru), ale przy całym moim zadowoleniu sferą wizualną, uważam, że największą różnicę robi ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Tobiasa Vethake'ego. Melancholijna muzyka instrumentalna, a od czasu do czasu i kobiece głosy: nucenie, zawodzenie, lament, skarga rzucana w próżnię. To nadaje tej historii ciekawy ton. Ciekawy, bo gdyby nie te dźwięki, to zapewne przez myśl by mi nie przeszło, by doszukiwać się w tej historii jakichś depresyjnych nutek. Gdyby nie ta muzyka, to pewnie przyjmowałabym to, jak, owszem całkiem klimatyczny (zdjęcia), ale jednak zwyczajny horror młodzieżowy. Wyznaczający sobie dokładnie takie cele – ni mniej, ni więcej – jak pierwszy z brzegu obraz o grupie nastolatków konsekwentnie uszczuplanej przez tajemniczego agresora, ewentualnie agresorkę. Już „pierwszy rozdział” tego dokonania Simona Barretta wskazuje na tę drugą możliwość. A im bardziej będziemy zagłębiać się w tę naprawdę niewyszukaną opowiastkę grozy, tym bardziej będzie wzrastało w nas przekonanie, że Simon Barrett chce byśmy źródła zagrożenia doszukiwali się w sferze nadprzyrodzonej. Konkretniej, antybohaterce legendy od lat krążącej w żeńskiej szkole z internatem, do której po zagadkowej śmierci jednej z uczennic, zostaje przyjęta Camille Meadows. Główna bohaterka filmu, którą w irytującym mnie stylu („wiecznie” skwaszona mina, flegmatyzm) wykreowała Suki Waterhouse, którą Barrett najpierw obsadził w roli Alice, ale po przesłuchaniu Inanny Sarkis, zmienił zdanie. Suki, można powiedzieć, awansowała, a Inanna, wykreowała już bardziej znośną dla mnie dziewczynę, która „trzęsie” Edelvine Academy. To znaczy stoi na czele – wyraźna liderka – grupki uczennic, którym lepiej ustępować. Schodzić im z drogi, nie podskakiwać, bo Alice i jej świta nie mają w zwyczaju odpuszczać niepokornym. Z całą pewnością mocno uprzykrzą życie każdej uczennicy, która odmówi wykonania ich rozkazu. Chyba że nagle poczują oddech Śmierci na swoich karkach...

Simon Barrett w realnym świecie właściwie nie miał styczności ze szkołami z internatem, ale mimo to już dawno temu wyrobił w sobie opinię, że to wprost wymarzona lokalizacja dla opowieści grozy. Do takiego przekonania doprowadziły go kontakty z gatunkowymi dokonaniami innych filmowców. Głównie te powstałe w XX wieku. A wśród nich zapewne były i „Odgłosy” Dario Argento. Z wypowiedzi Barretta dla mediów, wnioskuję, że był gotów bardziej upodobnić swój film do „Odgłosów”, ale przeszkodą nie do pokonania okazał się budżet. Ocenił, że pieniędzy nie wystarczy na postawienie godnego pomnika dla takiej legendy gatunku. Skojarzenia, mimo wszystko, mogą się pojawić. Bo na dobrą sprawę „Odgłosy” to czołowy reprezentant - a przynajmniej jeden z najważniejszych - „horrorów w internacie”. Cała akcja „Ty jesteś następna” rozgrywa się na terenie prestiżowej szkoły dla dziewcząt. Przestrzeń jest więc mocno ograniczona – tym bardziej że w pobliżu nie widać żadnego miasteczka akademickiego. Ot, wiekowy, dość przestronny budynek i średniej wielkości podwórze rozciągające się wokół niego, gdzie (legalnie) można dostać się tylko przez wielką bramę z przylutowanym napisem „Edelvine Academy”. Ziemię przykrywa cienka warstwa śniegu, a w powietrzu zdecydowanie wisi coś niedobrego. Atmosfera jest ciężkawa, duszna, lekko klaustrofobiczna. Czuć zgnilizną, która niewątpliwie rozprzestrzenia się w tych starych murach. Zimnych, pożądanie odpychających, zdecydowanie nieprzyjaznych. Dyrektorką tego przybytku jest starsza kobieta nazwiskiem Landry (przyzwoita kreacja Mariny Stephenson Kerr), która robi wszystko, by uczennice zanadto się nie rozbestwiły. Nie daje sobie wchodzić na głowę, aczkolwiek nie należy przez to rozumieć, że narzuca jakąś haniebną dyscyplinę nieszczęsnym nastolatką. Można jednak odnieść wrażenie – czy trafne, to się okaże – że Landry, czy to z premedytacją, czy nieświadomie, bagatelizuje wypadki, do jakich dochodzi w Edelvine Academy. Uparcie odrzuca możliwość – a przynajmniej w słowach, trudno wszak zgadnąć, co siedzi w głowie tej kobiety – że na terenie jej szkoły grasuje zabójca. Obstaje przy zwykłych wypadkach. Nieszczęśliwych, tragicznych, ale tylko wypadkach. Losowych zdarzeniach, za które nikt nie ponosi winy. Camille Meadows, jej nowa przyjaciółka Helina (taki sobie występ Elli-Rae Smith), a także Alice i jej świta, z czasem zaczynają jednak dopatrywać się w tym czegoś więcej. Dochodzą do wniosku, że ktoś na nie poluje. A ich głównym podejrzanym jest Duch Edelvine. Właściwie to podejrzaną, bo jak głosi miejscowa legenda, owym duchem jest dawna uczennica tej szkoły. Dziewczyna, która żyła i zmarła w XX wieku. Istnieje rytuał na przywołanie Ducha Edelvine, ale dotychczas chyba nikt nie próbował. Po co kusić los? Alice i jej przyjaciółki na początku filmu decydują się jednak na ten krok. Część z nich traktuje to jak zabawę, niektórych wyraźnie niepokoi ten pomysł ich liderki, jeszcze inne wychodzą z założenia, że to czysta głupota. Dziecinada, strata czasu, bo duchy nie istnieją. Ale gdy z wanny wypełnionej czerwoną cieczą nagle wynurzy się jakaś istota... Koniec zabawy. Do Edelvine Academy wkracza Śmierć, która z całą pewnością nie zadowoli się jedną ofiarą. Może nawet postara się zetrzeć z powierzchni ziemi wszystkie dziewczęta, które odprawiły nieszczęsny rytuał. Które śmiały zakłócić jej spokój? Spokój Ducha Edelvine? Czy to tylko koszmarne sny, czy dziewczyny zaczynają widywać najprawdziwszego ducha? W sumie nie jednego, bo najwyraźniej nie tylko zjawa z tutejszej legendy zagnieździła się w tym miejscu. Szczerze mówiąc, większych niespodzianek ten tekst mi nie dostarczył. Wszystko jest tak straszliwie czytelne, tak oczywiste... a przy tym tak odprężające. Jakkolwiek dziwnie to brzmi. Simon Barrett utrzymuje, że chciał straszyć klasycznie, że to miał być horror w starym stylu, ale podejrzewam, że gdyby miał do rozdysponowania większy budżet, to pokusiłby się o więcej „bajeranckich” dodatków. Zapewne nie byłoby tak skromnie – manifestacji potencjalnych istot, czy istoty z zaświatów byłoby więcej i pewnie w moich oczach nie wypadałoby to tak realistycznie (urocza minimalistyczna charakteryzacja, ale czy upiorna? Tylko odrobinkę). To samo można powiedzieć o zabójstwach, jakie dokonują się na ekranie. W decydujących momentach kamera często gdzieś nam ucieka, ale czasami błyśnie coś więcej niż tylko odrobina (albo kałuża) substancji udanie imitującej krew. Podcięcie gardła, czy dekapitacja – taka tam standardowa działalność w „porąbanym” świecie horroru. Nic kreatywnego, ani w scenach mordów, ani nigdzie indziej. Chociaż pomieszanie tradycji tego niezwykle pojemnego gatunku, miks motywów, które nieczęsto występują obok siebie, na upartego można uznać za przejaw jakiejś tam inwencji. Ostateczna konfrontacja to już czyste wygłupy. Miało być zabawnie. Simon Barrett chciał poprawić nam humor, zależało mu byśmy też trochę się na tym pośmiali i przyznaję, że raz nie wytrzymałam – chichrałam się, aż (nie)miło – ale czy to ładnie komponuje się z resztą? Według mnie zrobił się z tego taki trochę jazgot. Nieharmonijna kompozycja. Nieuporządkowane należycie zestawienie dwóch przeciwstawnych biegunów (horror i czarna komedia), które oczywiście w kinie wielokrotnie się już spotykały. Często z lepszym efektem.

Ty jesteś następna”, pełnometrażowy debiut reżyserski Simona Barretta, w mojej ocenie bardziej broni się klimatem, płaszczyzną techniczną, oprawą audiowizualną niż fabułą. W gruncie rzeczy nieskomplikowana i mocno przewidywalna historyjka złożona ze znanych motywów, niezbyt skoordynowany zlepek różnych tradycji z powierzchownie wykreślonymi, wręcz płaskimi postaciami (ode mnie plus tylko za Alice, ale za to wielgachny minus za główną bohaterkę Camille), na którym mimo wszystko czas szybko mi zleciał. Obserwowanie zmagań uczennic położonej na odludziu żeńskiej szkoły z internatem, przyglądanie się temu polowaniu na młode panny w potencjalnie nawiedzonym przez duchy naprawdę mrocznym budynku (i wokół niego, na zmrożonej, przykrytej cienką warstwą śniegu ziemi, otaczającej to „straszne zamczysko”), z ogromnym trudem mi nie przychodziło. Jakaś tam rozrywka była. Średnia, ale była.

czwartek, 28 października 2021

Anne Mette Hancock „Cięcie”

 

W Kopenhadze znika dziesięcioletni chłopiec Lukas Bjerre, którego ostatnio widziano na terenie szkoły, do której uczęszcza. Sprawę prowadzi starszy aspirant Erik Schäfer, a partneruje mu Lisa Augustin. Wszyscy, którzy znają Lukasa, twierdzą, że jest radosnym, uczynnym chłopcem i wzorowym uczniem, ale śledczy szybko odkrywają, że zaginiony, wbrew przekonaniu swoich rodziców, nie mówił im wszystkiego. W tajemnicy przed nimi założył profil na portalu społecznościowym, który poświęcił swojej pasji: pareidolii. Sprawę bada też przyjaciółka Erika Schäfera, dziennikarka śledcza Heloise Kaldan, która została zmuszona przez swoją przełożoną do odłożenia bardziej interesującego ją tematu, poświęconego zespołowi stresu pourazowego wśród duńskich żołnierzy.

Druga odsłona powieściowej trylogii(?) kryminalnej z dziennikarką Heloise Kaldan i detektywem z wydziału zabójstw Erikiem Schäferem, stworzonej przez duńską autorkę z wykształceniem historycznym i dziennikarskim, Anne Mette Hancock. Pierwsza część, „Ostrze” (oryg. Ligblomsten”), trafiła na szczyty list bestsellerów i została uhonorowana nagrodą Duńskiej Akademii Kryminalnej za najlepszy debiut. „Cięcie” (oryg. „Mercedes-snittet”) swoją światową premierę miało w 2018 roku i otrzymało nominację do Martha-prisen, nagrody przyznawanej przez sieć księgarni Bog & idé. Prawdopodobnie ostatnia odsłona tej poczytnej serii, „Pitbull”, która w Polsce ma ukazać się jeszcze w roku 2021, została natomiast nominowana do Nagrody Publiczności na Horsens Crime Fair. Prawa do sfilmowania całej trylogii zostały już sprzedane.

W 2017 roku Anne Mette Hancock przeczytała książkę napisaną przez prokuratora stanowego Hansa Pettera Hougena oraz byłego szefa wydziału zabójstw Benta Isagera-Nielsena, gdzie natknęła się na termin Mercedes-snit - nacięcie wykonywane przez patologa sądowego w celu sprawdzenia, czy denat ma blizny w sercu. Hancock doszła do wniosku, że tak naprawdę wszyscy mamy jakieś blizny w sercu, a najbrzydsze z nich zwykle są niewidoczne dla ludzkiego oka. W drugiej części mrocznych przygód dziennikarki śledczej Heloise Kaldan i starszego aspiranta Erika Schäfera, ta duńska powieściopisarka – przyjaciółka innej, chyba jeszcze bardziej znanej autorki, Katrine Engberg – która jakiś czas mieszkała we Francji i w Stanach Zjednoczonych (obecnie mieszka w Kopenhadze), pisze o takich właśnie bliznach. W różnych postaciach. Minął mniej więcej rok od wydarzeń przedstawionych w „Ostrzu”. Detektyw z kopenhaskiego wydziału zabójstw, Erik Schäfer właśnie wrócił z wakacji, które spędził w towarzystwie ukochanej żony, a dziennikarka śledcza pracująca dla gazety „Demokratisk Dagblad”, Heloise Kaldan, z którą połączyła go wyjątkowa więź, niedawno dowiedziała się, że jest w ciąży. Z nikim nie podzieliła się tą informacją. Nikim, z wyjątkiem lekarza Jensa Bjerrego. Dziwnym zbiegiem okoliczności główna bohaterka „Cięcia” przebywa w jego gabinecie, gdy mężczyzna odbiera telefon ze szkoły, do której uczęszcza jego dziesięcioletni syn Lukas. Tego dnia chłopiec powinien być na zajęciach, ale okazuje się, że w ogóle nie pojawił się w szkole. To tym większe zaskoczenie dla Jensa, że to on odprowadzał go do szkoły. I jak zawsze zaczekał, aż chłopiec wejdzie do budynku. Zespół śledczy, którym kieruje Erik Schäfer, musi więc wziąć pod uwagę dwie możliwości: że chłopiec uciekł albo został porwany, gdy przebywał na terenie szkoły bądź gdzieś w pobliżu. Przypomina się „W sieci pająka” Jamesa Pattersona, powieść przeniesiona na ekran przez Lee Tamahoriego w 2001 roku. Tam też istniało duże prawdopodobieństwo, że do porwania dziecka doszło w szkole, ale na tym w zasadzie kończą się podobieństwa pomiędzy tymi historiami. Anne Mette Hancock wyznacza zupełnie inne kierunki dla swojej opowieści. Sprawa zaginięcia dziesięciolatka z Kopenhagi trafia na pierwsze strony duńskich gazet. Gdy do przełożonej Heloise Kaldan dociera informacja, że śledztwo prowadzi przyjaciel tej drugiej, oczekuje, że Heloise odłoży temat, którym aktualnie się zajmuje i całą swoją uwagę poświęci tej głośnej sprawie. Wielu jej kolegów po fachu zapewne ucieszyłoby się z takiego zlecania, ale Heloise wolałaby dalej zbierać materiały do artykułu o zespole stresu pourazowego, z którym zmaga się wielu duńskich żołnierzy po powrocie z misji. Inna sprawa, że Kaldan akurat nie jest w najlepszej formie. Można dojść do wniosku, że po prostu nie czuje się na siłach, żeby zajmować się tak wymagającą, postępową sprawą jak tajemnicze zniknięcie osoby nieletniej. Bo bohaterka, która zdążyła już podbić serca wielu czytelników z różnych stron świata, jest jedną z postaci ze wspomnianymi bliznami w sercu. Informacje, jakie odkryła przed rokiem, odbiły się na jej charakterze. Kaldan stała się bardziej cyniczna, wręcz zimna. I nie powiem, żeby mi to przeszkadzało. Wręcz przeciwnie: w „Ostrzu” zawiązało się między nami coś w rodzaju przyjaźni, ale w „Cięciu” ta postać stała mi się jeszcze bliższa. Szczerze mówiąc, utożsamiałam się z nią. I to już od pierwszego naszego spotkania, w poczekalni prywatnej kliniki, gdzie miała umówioną wizytę z ginekologiem, który na jej prośbę miał przerwać jej ciążę. „Blichtr i gloryfikacja nastoletniej anoreksji w pastelowym opakowaniu” - tak w myśli Kaldan podsumowuje jeden z kolorowych magazynów, które mają umilać czas pacjentom. Albo to „mina do selfie [dzióbek]. Jeden z najbardziej niedorzecznych wynalazków ostatnich czasów”. Trzeba przyznać, że język trochę się tej naszej Hancock wyostrzył. A to tylko jeden z powodów, który sprawił, że „Cięcie” w moich oczach przeskoczyło poprzeczkę zawieszoną w poprzedniej odsłonie. „Ostrze” dobrze się czytało, ale od „Cięcia” wprost oderwać się nie mogłam. To już, według mnie, wyższa liga literackiego kryminału/thrillera, także psychologicznego.

Anne Mette Hancock w „Cięciu” bynajmniej nie odchodzi od formy, którą obrała w poprzednim tomie swojego hitowego cyklu, zaplanowanej trylogii, ale osobiście mocno trzymam kciuki za niepowodzenie tego planu. Zważywszy na dość dużą popularność tej serii jest szansa na to, że Hancock zorganizuje dla nas jeszcze parę spotkań z Heloise Kaldan i Erkiem Schäferem. W każdym razie w „Cięciu” nierównomiernie przeplatają się rozdziały reprezentowane (narracja trzecioosobowa) przez tę dwójkę bohaterów. To najczęściej, ale od czasu do czasu w centralnym punkcie autorka będzie stawiać inne osoby. Wątek przewodni to oczywiście śledztwo w sprawie zaginięcia dziesięcioletniego Lukasa Bjerrego, jedynego dziecka lekarza Jensa Bjerrego i jego nadużywającej alkoholu żony, Anne Sofie, ale nie mniej zajmowały mnie osobiste problemy, rozterki, zmagania dziennikarki śledczej Heloise Kaldan, która pozostaje w związku z Martinem Duvallem. Z nim też zaszła w ciążę, ale nie zamierza wydawać na świat tego dziecka. Nie ma też zamiaru zwierzać się komukolwiek ze swoich problemów. Nawet najlepszej przyjaciółce, psychotraumatolożce wojskowej Gerdzie Bendix, która pomaga jej w zbieraniu informacji o zespole stresu pourazowego (PTSD) w Duńskich Siłach Zbrojnych. I, tak się złożyło, jest świadkiem w śledztwie (czy aby nie za dużo tych zbiegów okoliczności? Ale małe są), którym obecnie zajmuje się przyjaciel jej przyjaciółki, Erik Schäfer. Właściwie Heloise traktuje go bardziej jak ojca... któremu nie mówi się wszystkiego. Tym razem zaangażowanie Kaldan w sprawę kryminalną rozpracowywaną przez policyjny zespół pod przewodnictwem Schäfera, jest mniejsze, żeby nie powiedzieć znikome. Jakąś rolę w poszukiwaniach Lukasa Heloise odegra, ale przeważnie będziemy się przyglądać jej życiu prywatnemu. Kaldan: warstwa obyczajowo-dramatyczna, Erik: warstwa kryminalna. Taki podział wyraźnie wykształca się w „Cięciu”. Opowieści o wojennych zbrodniach, o niedawno przeżytych traumach, które na nowo kształtują dorosłego już człowieka, o słabościach systemu prawnego, o tych ludzkich krzywdach, które zwykle się ignoruje dopóty, dopóki nie dojdzie do tragedii. Anne Mette Hancock ma trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość. Nie stara się lukrować współczesnego świata, nie włącza się w budowanie mitu o bezpiecznej krainie powszechnej szczęśliwości, jaką rzekomo jest Dania. Heloise Kaldan uważa, że wielu jej krajanów żyje w swoistej bańce, oszukując się, że problemy, z jakimi zmagają się inne państwa, ich nigdy nie będą dotyczyły. Na przykład wojna – kto w Danii bierze pod uwagę taką ewentualność? Podczas gdy inni się zbroją, Dania powoli zwija swoją armię. Takie przekonanie w każdym razie ma nasza niewątpliwie pogubiona dziennikarka śledcza. Wiedza, jaką zdobyła przed rokiem, ciężar, jaki nieoczekiwanie spadł na jej barki, straszliwa prawda na temat bardzo bliskiej jej osoby, to sprawiło, że zaczęła widzieć świat jedynie w czarnych barwach. Odebrało jej całą wiarę w ludzi. Z paroma wyjątkami - na szczycie zaufanych osób Heloise obecnie znajdują się psychotraumatolożka Gerda Bendix i jej rodzina i starszy aspirant Erik Schäfer, ale to wkrótce może się zmienić. Już na początku tej pasjonującej, nieodkładalnej, powieści, przekonujemy się, że Kaldan także ich nie dopuszcza zbyt blisko do siebie. Wszystko wskazuje na to, że Heloise rozpoczęła już budowę swoistego muru wokół siebie – zawsze miała problem z zaufaniem, ale teraz ten „syndrom” jeszcze się u niej rozwinął. Coraz częściej myśli o zaszyciu się w jakiejś samotni, odcięciu od dosłownie całego świata. I jest coraz bardziej świadoma tego, że jej związek z Martinem Duvallem nie ma przyszłości. Ze względu na rozbieżne pragnienia. Ona, w przeciwieństwie do niego, nie chce ani ślubu, ani dzieci. Za każdym razem, gdy mężczyzna zaczyna kierować ich rozmowę na te tematy, Kaldan wszelkimi sposobami (na przykład poprzez seks) stara się odciągnąć jego uwagę od tych kwestii. Bo Kaldan, w przeciwieństwie do jej partnera, ma już pewność, że jego marzenia są nieosiągalne, że jego plany względem niej nie mogą się ziścić. Bo ona nie jest w najmniejszym nawet stopniu zainteresowaną taką przyszłością, jaką rysuje przed nią Martin. Podczas gdy Kaldan coraz to bardziej zdecydowanie odpycha od siebie tego zakochanego w niej człowieka, podczas gdy jej relacje z najbliższymi przyjaciółmi, nie bez jej winy, zaczynają się komplikować - czyżby tylko kwestią czasu było, aż wszyscy się od niej odwrócą? - zespół śledczy, którym kieruje Erik Schäfer, wytrwale poszukuje zaginionego dziesięciolatka, który może już nie żyć. W sumie można odnieść wrażenie, że już tylko rodzina Lukasa Bjerrego wierzy, że chłopiec nie padł ofiarą zabójstwa. Dowody wskazują na co innego, ale jak to mówią, nadzieja umiera ostatnia... Pareidolia, czyli dopatrywanie się znanych kształtów w przypadkowych wzorach. Anne Mette Hancock włącza to zjawisko do toczącego się w jej całkiem mrocznym, ponurym, przygnębiającym świecie przedstawionym, śledztwa w sprawie porwania i/lub zabójstwa małoletniego Lukasa. Który jak się okazuje miał lekką obsesję na punkcie wyszukiwania ludzkich twarzy w przypadkowych rzeczach. Ta fascynacja może być kluczem do rozwiązania tej sprawy, która, tak jak życie Heloise Kaldan, będzie się komplikować. Mnożą się wątki i tropy, które nijak nie chcą się ze sobą połączyć. Napięcie nieustannie rośnie. Dochodzą coraz to inne emocje. A suspens... Cóż, według mnie niejeden dużo bardziej doświadczony od Hancock autor powieści kryminalnych może jej pozazdrościć wyczucia sytuacji. Tej imponującej cierpliwości, tego niemiłosiernego wstrzymywania akcji, bezlitosnego odwlekania w czasie... nieuniknionego? Tak czy inaczej, możecie się nastawiać na konfrontację z naprawdę ciężkimi tematami, które z całą pewnością zainspirowało życie.

Ostrze” Anne Mette Hancock to była tylko rozgrzewka. „Cięcie”, druga odsłona zaplanowanej trylogii z dziennikarką śledczą Heloise Kaldan i starszym aspirantem Erikiem Schäferem z Kopenhagi, to już w mojej ocenie wyższa jakość kryminału, czy jak kto woli thrillera. Z silnie rozwiniętą, a przynajmniej mnie całkowicie zadowalającą, warstwą psychologiczną. Solidnie rozpisana – szczegółów ani za dużo, ani tym bardziej za mało, w sam raz – frapująca zagadka kryminalna, emocjonujące śledztwo prowadzone przez zdeterminowanych policjantów i równie angażujące problemy osobiste młodej dziennikarki. Mocno wciągająca i jeszcze mocniej trzymająca w napięciu powieść poruszająca ważne tematy. Mówiąca o problemach społecznych, które niestety nie są czystą fikcją literacką. Mroczna wyprawa do nie takiej znowu bezpiecznej, jak niektórym się wydaje, Kopenhagi, zorganizowana przez wspaniale rokującą duńską autorkę. Warto przeczytać i na dodatek nie trzeba zachowywać kolejności – można spokojnie brać, nie mając rozeznania w „Ostrzu”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 26 października 2021

„Straszne historie” (2021)

 

Alex Mosher, chłopiec mieszkający wraz z rodzicami w bloku mieszkalnym w Nowym Jorku, pewnego wieczora rozzłoszczony ukradkiem wychodzi z mieszkania. Zamierza zniszczyć zeszyty ze strasznymi historiami jego autorstwa, ale jego uwagę przyciąga jedno z mieszkań, w którym na pierwszy rzut oka nikogo nie ma. Alex wchodzi do środka i po chwili jakimś sposobem przenosi się do staroświecko urządzonego domu należącego do wiedźmy imieniem Natacha. Słysząc o jego pasji, kobieta daruje mu życie, ale odtąd chłopiec każdego wieczora będzie musiał czytać jej jedną ze swoich historii. Dnie ma spędzać na pisaniu. W przeciwnym wypadku czeka go los gorszy od śmierci. Alex nie jest jedynym więźniem czarownicy. Jest też dziewczynka o imieniu Yasmin, która przebywa tutaj od kilku lat, a do jej głównych zadań należy przyrządzanie posiłków dla Natachy oraz dbanie o jej magiczny ogród. Poza tym wiedźma ma kotkę, Lenore, która dla niej szpieguje.

Horror dla dzieci, czy jak kto woli horror familijny od Davida Yarovesky'ego, twórcy „The Hive” (2014) i „Brightburn: Syna ciemności” (2019), który ukazał się na Netfliksie we wrześniu 2021 roku. Scenariusz napisał duet odpowiedzialny między innymi za scenariusz „Topieliska. Klątwy La Llorony” w reżyserii Michaela Chavesa, Mikki Daughtry i Tobias Iaconis, a opierali się na skierowanej przede wszystkim do młodszych czytelników, pierwotnie wydanej w 2018 roku, powieści amerykańskiego pisarza J.A. White'a, pod tym samym tytułem: „Nightbooks” (pol. „Straszne historie”). Książka nie była znana Davidowi Yarovesky'emu przed zaangażowaniem się w ten projekt, ale już na planie zawsze miał ją przy sobie – w czasie prac nad jej filmową wersją, była dla niego czymś w rodzaju biblii. Swoje „Straszne historie” Yarovesky nazwał listem miłosnym od starego dziwaka do następnego pokolenia dziwaków. Od długoletniego miłośnika horrorów dla osób, które dopiero odkrywają, albo mają to jeszcze przed sobą, swoją pasję do tego gatunku. Yarovesky ma nadzieję, że gdy już odnajdą w sobie tę miłość, to już nigdy nikomu nie pozwolą jej sobie odebrać. Dla niego to jedna z najsmutniejszych ewentualności: „ktoś ma w sobie całą tę pasję, ekscytację i magię, a świat to wytłumi”.

Tim Burton i Danny Elfman: według Davida Yarovesky'ego (i pewnie nie tylko jego) ci panowie wytyczyli jeden z najczęściej obieranych kierunków w kinie fantasy, czasami z domieszką horroru. Wykształcili chwytliwą formę, klimat, specyfikę. Ducha, który od wielu lat jest przywoływany przez innych filmowców. Reżyser „Strasznych historii” chciał stworzyć coś innego. Nie iść tym mocno wydeptanym szlakiem przetartym przez Burtona i Elfmana. Yarovesky nie ukrywa, że ich filmy były dla niego ważne w okresie dorastania, ale nie chce się na nich wzorować. Zależy mu na tym, by robić coś swojego, prawdziwego dla niego, odzwierciedlającego jego osobowość. Najwyraźniej marzy mu się również przejęcie pałeczki po R.L. Stine'u:) A właściwie kontynuowanie jego (i nie tylko jego) idei w branży filmowej. Horrorów tworzonych z myślą o najmłodszych, mam wrażenie, w dzisiejszych czasach powstaje mniej niż kiedyś. A jeśli chcemy, żeby ten gatunek przetrwał (a chcemy, prawda?), jeśli zależy nam na tym, by jego oglądalność przynajmniej utrzymywała się na dotychczasowym poziomie, to takie produkcje jak „Straszne historie” na pewno w tym pomogą. Małymi kroczkami... do nieba. Poprzednie pokolenia (pomijam takich szczęściarzy jak ja, którym jeśli chodzi o horror nie narzucano żadnych ograniczeń) miały takie seriale jak „Gęsia skórka” (1995-1998) i „Czy boisz się ciemności?” (1990-2000) oraz choćby takie filmy pełnometrażowe jak „Gremliny rozrabiają” (1984), „Critters” (1986) czy „Karzeł” (1993). Dzisiejsze dzieciaczki dostają natomiast coś takiego jak „Straszne historie”. Od człowieka, który w swoim życiu niejeden horror obejrzał, od wielkiego miłośnika gatunku, Davida Yarovesky'ego. A jednym z producentów Sam Raimi, który dawno, dawno temu obdarował nas genialnym „Martwym złem” (tak, dołożył też „Martwe zło 2” i „Armię ciemności”), i który możliwe, że doradził co nieco „kierownikowi tego zamieszania”. Na przykład białe oczy, którymi Raimi straszył (mnie na pewno) „w swojej” lichej leśnej chatce, gdzie mimowolnie przywołano jakieś zło. Martwe zło. Jak na film dozwolony od lat siedmiu – w Polsce – niektóre momenty są zaskakująco mocne. Może „mocne” to, hehe, za mocne słowo, ale i tak nastawiłam się na coś lżejszego. A tu wymioty, gadanie o jedzeniu dzieci, już nie wspominając o tych „przeklętych” białych oczach, które w kinie grozy zawsze na mnie działają. Się więc zlękłam na tym horrorze dla dzieci. Raz czy dwa. Przyjemnym zaskoczeniem były też dla mnie próby wykrzesania z tego większego napięcia. Chwile poprzedzające spodziewane ataki na „niesfornych” nieletnich bohaterów tej zwariowanej opowieści. Wolne wejścia, przypuszczalnie, odczuwalnie, w mordercze ramiona wiedźmy Natachy. Według mnie trochę przedobrzonej – coś jak przerysowana wersja czarownic z powszechnie znanych bajek. O których też będzie. Ze wskazaniem na jedną. Jedną z najmroczniejszych, najupiorniejszych, najbrutalniejszych. Przynajmniej okiem niektórych szkrabów. Nie sądzę, żeby ta niezbyt przekonująca mnie kreacja była jakimś wypadkiem przy pracy, żeby były to jakieś niedociągnięcia ze strony Krysten Ritter, której powierzono tę, uważam, nadmiernie „kolorową” postać. Obstawiam, że tak właśnie miało być, że owe przejaskrawienia były zamierzone. Taka po prostu była wizja reżysera. Właśnie o takie indywiduum zabiegał. Czarownica inna niż wszystkie. Bardziej, hmm, ekscentryczna od swoich koleżanek.

(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=IemClkFnzxU)

Głównym bohaterem „Strasznych historii” jest Alex Mosher, w którego w przyzwoitym, dostatecznie wiarygodnym stylu, wcielił się Winslow Fegley, którego fani kina grozy mogą kojarzyć z „Come Play” Jacoba Chase'a. A partneruje mu Lidya Jewett, jako Yasmin. Alex kocha straszne historie, ale nie zamierza dłużej podtrzymywać w sobie tej pasji. Świat mu na to nie pozwala. Świat chce, żeby przestał cudaczyć. Był taki, jak jego rówieśnicy. Oddawał się „normalnym” rozrywkom, zamiast wciąż zaszywać się w swoim oblepionym plakatami filmowymi (m.in. „Straceni chłopcy” Joela Schumachera, „Coś” Johna Carpentera, „Koszmar z ulicy Wiązów” i „W mroku pod schodami” Wesa Cravena, „Candyman” Bernarda Rose'a – no, no, prawdziwy koneser gatunku) pokoju i pisać własne opowiadania z dreszczykiem. Może i wyrósłby na dobrego pisarza, może nawet na miarę samego Stephena Kinga - czemu nie? - ale początek „Strasznych historii” Davida Yarovesky'ego ujawnia, że nasz młody bohater wywiesił już białą flagę. Ludzie chcą, by się do nich dopasował, to tak zrobi. Nigdy więcej nie zwrócą się do niego per creepshow(!). Alex ma dość. Ma dość bycia „innym”. Nie chce się dłużej wyróżniać. Nie chce być szkolnym odludkiem. Bezlitośnie wyśmiewanym tylko dlatego, że ma lekką obsesją na punkcie horrorów. Za moich czasów tak nie było. Serio tak się pozmieniało? W każdym razie Alex uznał, że ta pasja nie jest warta takiego poświęcenia. Dla niego cena okazała się po prostu za wysoka. Mógłby wprawdzie zrobić z tego swoją słodko-gorzką tajemnicę, ukrywać to zainteresowanie przed rówieśnikami (z rodzicami, którzy najwidoczniej też woleliby, żeby rozwinął w sobie inne, „normalne”, zainteresowania, byłoby nieporównywalnie trudniej, ale gdyby się mocno postarał to pewnie i im udałoby się wmówić, że skończył z tymi „durnotami”), ale wygląda na to, że Alex nie chce żyć w kłamstwie. Tak to sobie można tłumaczyć. To pożegnanie ze strasznymi opowieściami. Tylko jeszcze rzut oka na „Straconych chłopców” Joela Schumachera. Błąd! Wpadłeś nieboraku w pułapkę zastawioną przez złą kobietę. Jędzę. Czarownicę, która niejedno dziecko już porwała. Jeśli dostrzeże w tobie coś, cokolwiek, co może jej się przydać, to okaże ci litość. O ile można to tak nazwać, bo odtąd będziesz mieszkał pod jednym dachem z wiedźmą. Będziesz jej służącym i lepiej żebyś był posłuszny, bo jak nie... Alex unika losu gorszego od śmierci, bo gdy Natacha pyta go, czy jest w nim coś wyjątkowego, szczerze odpowiada, że lubi pisać straszne historie. Bo niewątpliwie nadal to lubi, choć może jemu wydaje się, że okłamuje wiedźmę, bo ta sympatia, właściwie to miłość, zdążyła już przerodzić się w nienawiść. Problem w tym, że w domu Natachy, co zrozumiałe, trudno się skupić. Blokada twórcza. Brak weny. Nic nie poradzisz. Na szczęścia ma przy sobie zeszyty z opowiadaniami, które napisał wcześniej. Ale skoro wiedźma chce by każdego wieczora czytał jej inną historię własną, to prędzej czy później chłopiec zostanie z niczym. A wtedy, biada mu, oj biada. Część czytanek dla czarownicy twórcy obrazują w formie dość specyficznej kreskówki. Utrzymane w głębokiej czerwieni (tło) filmiki animowane – opowieść o nawiedzonym placu zabaw (te białe oczy...) czy złym czarowniku próbującym zgładzić gargantuicznego, oślizgłego potwora. Przeważnie jednak przyglądamy się życiu Alexa i Yasmin w zamknięciu. W magicznym domu, z którego naturalnie spróbują się wydostać. Ale to potem. Najpierw muszą się dotrzeć. Alex, w przeciwieństwie do niej, od początku stara się zaprzyjaźnić z dziewczynką, która jak się okazuje, długo już tkwi w tym niezwyczajnym domu. Archaiczny wystrój wnętrz ciekawie kontrastuje z kiczowatymi kolorkami, co i rusz mocno rzucającymi się w oczy. Gdyby zmieszać sepię z tym co ja nazywam plastikiem, to mogłoby wyjść właśnie coś takiego. W domu Natachy tak jakby nowe (jaskrawe barwy, efekty komputerowe) wdziera się w stare. Pachnie wesołym miasteczkiem. Jest w tym coś jarmarcznego, przaśnego. Magiczny kicz na miarę XXI wieku, ale od czasu do czasu może też zapachnieć szalonymi latami 80-tymi. Nie żeby radował mnie widok tych wszystkich wygenerowanych komputerowo elementów świata przedstawionego - trochę tego jest, ale szczerze mówiąc podchodziłam do tego obrazu w przekonaniu, obawiałam się, że będzie tego więcej – niemniej jakoś tak zadziwiająco łatwo to znosiłam. Przelatywało nie polepszając mi nastroju, ale też go nie psując. Fabuła co prawda niezbyt wyszukana, żeby nie rzec banalna, ale ta lekkości, ta prostota, ci przesympatyczni bohaterowie, z kotką bez sierści (czyżby sfinks kanadyjski?) włącznie. I wreszcie ta niespotykana w wielu współczesnych horrorach z wyższą kategorią wiekową, dbałość o napięcie – fragmenty obliczone na powolne „dokręcanie tej śrubki” przypominały mi „Upiorne opowieści po zmroku” André Øvredala: podobna atmosfera. Do tego nawiązania do innych dokonań na grozowym poletku (kinematografia, literatura, nawet magazyny), zawsze mile przeze mnie widziane, ale byłoby milej, gdyby choćby jeden z tych ukłonów odgrywał większą rolę w tej konkretnej historii. Plecionka na miarę tej ujawnionej w dalszej partii filmu. Tak ciasna, tak kreatywna... no, bez przesady, ale jakaś inwencja na pewno w tym jest: pożyczanie z głową

Odprężająca rozrywka te „Straszne historie” Davida Yarovesky'ego. Horror dla (prawie) całej rodziny oparty na powieści J.A. White'a. W zasadzie pół horror, pół fantasy, który bawi i uczy. Bądź sobą, nawet, gdy innym to przeszkadza (o ile nie łamiesz prawa, rzecz jasna). Nie porzucaj swojej pasji. Nie pozwól ludziom odebrać sobie tego, co kochasz. Jeśli nazywają cię „innym”, jeśli mają cię za cudaka, dziwoląga, to bądź z tego dumny. I tyczy się to nawet czegoś tak „nienormalnego” jak zamiłowanie do strasznych historii. Pielęgnuj je w sobie, pozwól by przekształciło się w niegroźną obsesję. Gdy podrośniesz pewnie nie raz nazwą cię psychopatą czy sadystą – tylko dlatego, że kochasz horrory – ale nie przejmuj się tym. Trzymaj się tego, a ludzie niech mówią, co chcą. „Straszne historie” to faktycznie list miłosny starego horrorowego wyjadacza do „aspirujących” fanów gatunku. Prosta, zwiewna historia dla młodszych, ale jak widać na moim przykładzie, też i starszych osób, którzy po prostu kochają ten gatunek. I tych, którzy jeszcze nie wiedzą, że ta miłość jest w nich. Chcesz się przekonać? Zacznij może od „Strasznych historii”. Jak się nie ułoży, to spróbuj czegoś innego. Nie kończ na tym, daj sobie jeszcze szansę. Obudź w sobie pasję do horroru, bądź „nienormalny”. Bo w tym gronie jest naprawdę fajnie.

niedziela, 24 października 2021

Anna Krystaszek „W cieniu terapeutki”

 

Rok 2018. Psycholożka Magdalena Różycka przed sześcioma laty straciła w wypadku samochodowym męża i jedyne dziecko. Niedługo później na służbie została zamordowana policjantka, która zajmowała się tą sprawą, Kamila Grzesiak. Jedyna osoba uważająca, że śmierć bliskich Różyckiej była wynikiem czyjegoś celowego działania. Teraz Magda dostaje anonimową wiadomość, wskazującą na to, że Grzesiak miała rację. W sprawę angażują się przyjaciel Kamili, komisarz Paweł Wilk i jego partnerka podkomisarz Iga Banasz. Po przeprowadzeniu wstępnych czynności, ich przełożonych podejmuje decyzję o ponownym otwarciu śledztwa. Wszystko wskazuje na to, że zabójca Różyckich i policjantki wznowił swoją zbrodniczą działalność, a w centrum jego zainteresowania jest Magda. Wśród podejrzanych jest jeden z jej pacjentów, młody mężczyzna zmagający się z nerwicą lękową, Adam Nawrocki. Ale śledczy nie wykluczają też sprawstwa samej Magdaleny Różyckiej.

W cieniu terapeutki” to powieściowy debiut Anna Krystaszek, z wykształcenia pedagog i socjoterapeutki, która po kilkunastu latach pracy w zawodzie (terapeutka), postanowiła w całości poświęcić się swojej drugiej pasji: pisaniu. Krystaszek już wcześniej słała do różnych wydawnictw swoje dzieła, niezmiennie poczynając od wydawnictwa Muza. Można więc wyobrazić sobie jej radość, gdy jej ulubione wydawnictwo zdecydowało się na publikację jej dzieła. Thrillera psychologicznego „W cieniu terapeutki”. Pracując nad tą powieścią Krystaszek korzystała ze swojego doświadczenia zawodowego i na tyle przywiązała się do niektórych postaci, że – choć tego nie planowała – uznała, iż nie warto się jeszcze z nimi rozstawać. Na pewno z prokuratorem Janem Hejdą. Krystaszek zamierza zrobić z tego powieściową serię. Każdy tom ma przedstawiać inną historię, inną sprawę kryminalną.

W swojej twórczości Anna Krystaszek - jak na terapeutkę przystało:) - przede wszystkich chce skupiać się na portretach psychologicznych swoich postaci. Zagłębiać się w ich psychikę. Tworzyć barwne osobowości, które czytelnik będzie mógł poznać od podszewki. Autorce „W cieniu terapeutki” zależy na tym, by odbiorcy jej twórczości w pełni rozumieli motywacje jej postaci, które przeważnie wynikają ze wcześniejszych doświadczeń życiowych. Tę zależność najdobitniej obrazuje na przykładzie Magdaleny Różyckiej i Adama Nawrockiego. Głównej bohaterki swojej pierwszej opublikowanej książki i jednego z jej pacjentów, który zmaga się z doskonale znaną mi chorobą. Łatwo więc było mi się utożsamić z tym młodym mężczyzną. Człowiekiem, przy którym Magda nie czuje się bezpiecznie. Ten fakt zostaje ujawniony bardzo szybo, bo zaraz po prologu - zabójstwo policjantki sprzed sześciu lat – podczas rozmowy ewidentnie mocno zdenerwowanej, wręcz spanikowanej Magdaleny Różyckiej z jej superwizorką. Ze słów tej pierwszej wyłania się obraz uporczywego prześladowcy, stalkera, pogubionego mężczyzny z mroczną obsesją na punkcie swojej psychoterapeutki. Magda od trzech lat nieprzerwanie prowadzi jego terapię i jak myśli jest jedyną stałą osobą w jego życiu. Jedyną osobą, z którą utrzymuje kontakt, której zaufał, ale nie na tyle, żeby opowiedzieć jej o swojej przeszłości. Na ich spotkaniach Adam uparcie skupia się na swoich koszmarnych snach. Ostatni, jakim się z nią podzielił, przeraził Magdę, ale zapewne nie tak, jak niby przypadkowe spotkania z Adamem poza jej gabinetem. Nawrocki powiedział jej, że prawie nie wychodzi z domu, ale Magda nie ma już powodów mu wierzyć. Czuje się osaczona przez tego możliwe, że niebezpiecznego człowieka. Kobieta od sześciu lat mieszka sama w domu na wsi, pod lasem, gdzie niedługo po spotkaniu ze swoją superwizorką, zostaje podrzucona zaadresowana do niej krótka, niepodpisana wiadomość, która brzmi jak groźba. Na dodatek wynika z niej, że wypadek samochodowy, w którym zginęli bliscy Magdy tak naprawdę był wynikiem celowego działania. Po stracie męża Huberta i syna Maksa, kobieta pogrążyła się w rozpaczy. Jej kontakt z bliskimi z czasem się urwał – wszystkimi poza jej najlepszą przyjaciółką Olgą i Jakubem Grzesiakiem, synem policjantki, która zajmowała się sprawą śmierci Huberta i Maksa – zgasła w niej też wola życia, co wedle jej słów, trwa do dziś. Główna bohaterka „W cieniu terapeutki” nie boi się śmierci. Właściwie to od sześciu lat tak jakby z wytęsknieniem na nią czekała. Czemu trudno się dziwić, zastanawiać mogą natomiast jej reakcje na zagrożenia. A przynajmniej jedno, jeśli założyć, że jej problem z Adamem Nawrockim nie ma nic wspólnego z najnowszymi zawirowaniami w jej życiu. Reakcja Magdy na podejrzane zachowanie jej pacjenta, raczej nie jest reakcją, jakiej można się spodziewać po osobie, która nie może się doczekać zejścia z tego padołu łez. Wręcz przeciwnie: dla czytelnika to może być wyraźny sygnał, że wbrew jej własnemu przekonaniu, tli się w niej jeszcze wola życia, że mimo wszystko nie chce jeszcze żegnać się z tym światem. Magda jeszcze sobie tego nie uświadamia, ale najwyraźniej ten etap ma już za sobą. Gdzieś w głębi duszy odżyła już w niej chęć do życia. Na potwierdzenie tej hipotezy nie będzie trzeba długo czekać. Krystaszek szybko rozwieje wszelkie wątpliwość, wleje w nas absolutną pewność, że Magda jest już gotowa na nowo ułożyć sobie życie. Pozbywa się twardego pancerza, którym otoczyła się po śmierci męża i jedynego dziecka, szerzej otwiera się na ludzi, nie jest już tak zdystansowana jak przez ostatnie lata. Powoli żegna się z samotnością i jednocześnie coraz bardziej utwierdza w przekonaniu, że jej rodzina padła ofiarą tajemniczego zabójcy, który teraz dybie na jej życie. Konstrukcja, jaką Krystaszek nadała tej opowieści – kilku narratorów, a wśród nich oczywiście Magdalena Różycka – daje nam, być może fałszywe, poczucie, że właściwie wszyscy, a już na pewno policjanci zajmujący się tą sprawą, mają mniejszą wiedzę od nas. W przeciwieństwie do nich możemy być pewni, że Magda jest ofiarą, a nie sprawczynią, ale... Cóż, nie takie zmyłki w tego typu powieściach już stosowano.

(źródło: https://www.facebook.com/pages/category/Writer/Anna-Krystaszek-108336234646028/)

Wielowątkowa, dość skomplikowana intryga przedstawiona na kartach „W cieniu terapeutki”, ten szkielet fabularny, ramy, jakie Anna Krystaszek wytyczyła dla swojego pierwszego opublikowanego utworu, może i nie są wyrazem jakiejś wielkiej kreatywności, ale potrafią zaciekawić. Większym problemem – największym – był dla mnie styl autorki. Konstrukcja zdań, a już przede wszystkim dialogów: wypowiedzi poszczególnych postaci często nie brzmiały dla mnie naturalnie (mniej zaimka „ja”, poza tym już w całym tekście mnie wulgaryzmów i mowy potocznej i byłoby mi o niebo wygodniej w tym świecie przedstawionym), ale i zbyt mała jak dla mnie plastyczność we fragmentach opisowych. Za szybko, zbyt pobieżnie. Nierzadkie „cofanie zegara”, a czasem kart kalendarza, o dzień-dwa, też odrobinę wytrącały mnie z rytmu. Część z tych nieodległych retrospekcji w ogólnym zarysie była mi już znana (autorka najpierw dane wydarzenie streszcza, a zaraz potem wraca do tego momentu: przeprowadza nas przez niego, można powiedzieć, w czasie rzeczywistym), a zatem moje zainteresowanie w takich razach spadało niemal do zera. Spodobała mi się natomiast główna bohaterka Plusik ode mnie także za Adama, co chyba już dałam do zrozumienia oraz żonę prokuratora Jana Hejdy, Katarzynę, której przydałoby się dać większy udział w tej sprawie, rozwinąć tę niewątpliwie charyzmatyczną, inteligentną, obdarzoną imponującą intuicją, osobowość. Wracając do Magdaleny Różyckiej, kobiety do bólu szczerej, z dosyć konfrontacyjnych nastawieniem, także, a wręcz przede wszystkim do policjantów zajmujących się sprawą domniemanego seryjnego mordercy, który prawdopodobnie (ale nie na pewno) ma na celowniku naszą psychoterapeutkę po strasznych przejściach. Okaleczoną, poturbowaną, okrutnie doświadczoną kobietę, która w wyniku działalności jakiegoś niezidentyfikowanego osobnika, nabiera przekonania, że śmierć jej bliskich nie była zwykłym wypadkiem. Wreszcie bierze na poważnie wersję, którą bezskutecznie starała się przeforsować policjantka Kamila Grzesiak, matka Jakuba Grzesiaka, który po jej zabójstwie, zgłosił się na terapię właśnie do Magdy Różyckiej. Gdy ich poznajemy, Kuba wciąż jest jej pacjentem, choć jak sam zauważa, ich relacja wykroczyła poza te ramy. To już bardziej przyjaźń, a może i coś więcej... Tożsamość sprawcy, jego motywacja, ewentualne powiązania ze straumatyzowaną terapeutką, to nie jedyne zagadki, jaki roztacza przed nami Anna Krystaszek. Jest jeszcze, ponad wszelką wątpliwość, potworna przeszłość Adama Nawrockiego i jego rola w sprawie, w którą w jakiś sposób jest zamieszana jego terapeutka. Ofiara albo, co mniej prawdopodobne, ale możliwe, zabójczyni. Stosunkowo szybko dowiadujemy się, że Nawrocki dawniej był uzależniony od narkotyków i że stracił przynajmniej jedną bliską osobę. Jeszcze wcześniej autorka ujawnia, że chłopak jest samotnikiem, że tak naprawdę jedyną osobą w jego życiu jest Magda. A może nie? Może Adam okłamuje swoją psychoterapeutkę? Autorka szybko (w sumie wszystko dzieje się tu szybko) daje nam dowód na to, że Nawrocki ma kogoś jeszcze, że ma jakieś życie towarzyskie. Niekoniecznie satysfakcjonujące. Niekoniecznie zdrowe... Przy takiej ilości wątków – wydarzenia z umownej teraźniejszości, na które w pewnym sensie nakładają się zdarzenia z przeszłości; historie sprzed lat przypuszczalnie doprowadziły do tragedii obecnie zachodzących w otoczeniu Magdy) – według mnie przydałoby się zwiększyć objętość tej publikacji. Przedstawić to bardziej szczegółowo. Zwolnić, także po to, by jeszcze niżej pochylić się nad bohaterami, a przynajmniej bardziej zainteresować się klimatem. Zintensyfikować wrażenie zaszczucia, które naturalnie dopada główną bohaterkę, ale niekoniecznie będzie się udzielało odbiorcy książki, w każdym razie u mnie kiepsko z tym było. Lepiej wykorzystać miejsce zamieszkania głównej bohaterki – spokojna wieś w bliskim sąsiedztwie lasu. Alienacja, klaustrofobia: jakoś tego nie czułam, a założyłam, że danie Magdzie takiego domu było spowodowane między innymi chęcią wzbogacenia „W cieniu terapeutki” tymi pierwiastkami. Zapewnienia czytelnikom również takich mocno niewygodnych, ale od tego gatunku, myślę, jak najbardziej pożądanych, wrażeń. Za mało suspensu. Napięcie mniejsze od tego, do którego zdążyłam przywyknąć obcując ze współczesnymi literackimi dreszczowcami. Ale przynajmniej nie udało mi się przedwcześnie rozpracować tej intrygi. Tożsamość sprawcy na pewno była dla mnie zaskoczeniem. Nic wstrząsającego (gorzej, że nie obyło się bez jednego dużego zbiegu okoliczności), ale zdecydowanie nie byłam przygotowana na taki obrót spraw. Właściwie podwójne uderzenie: kto przeczyta, ten zrozumie, o co chodzi.

W cieniu terapeutki” Anny Krystaszek wydaje się być dobrą propozycją przede wszystkim dla tych sympatyków powieściowych thrillerów psychologiczny, ale i kryminałów, którzy lubią szybciej postępujące opowieści. Bez wdawania się w długie opisy, w których aż roi się od detali. Historie w prostych słowach spisane. Krótko, ale z jakąś tam dbałością o postacie. Na pewno większą niż o klimat. Powieść nie do końca w moim guście – bawiłam się raczej średnio – ale wydaje mi się, takie mam dziwne przeczucie, że na tym nie skończy się pisarska kariera pani Krystaszek, że będzie o niej głośno przynajmniej w tym naszym polskim piekiełku. Takie powieści zwykle dobrze się sprzedają. Podatny grunt na takie historie na pewno jest. I to niemały, więc spodziewam się dynamicznego rozwoju jej kariery pisarskiej. Której ja raczej nie będą bacznie obserwować, ale nie mam wątpliwości, że grono osób, które wprost nie będą mogli się doczekać kolejnego spotkania z prozą Anny Krystaszek, po przeczytaniu jej debiutanckiej powieści, będzie się szybko rozrastać. Już jest spore, a będzie jeszcze większe. Taką mam wizję:)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


piątek, 22 października 2021

Joanna Dulewicz „Sukcesja”

 

W Węglanowie, małym miasteczku w województwie świętokrzyskim, dziedziczka fortuny, Sara Blosh, urządza przyjęcie dla rodziny i sąsiadów w swoim imponującym pałacyku. W pewnym momencie w jednym z pomieszczeń zostają odnalezione zwłoki jednego z gości: lokalnego przedsiębiorcy Tomasza Wileckiego. Przybyli na miejsce śledczy, po przeprowadzeniu wstępnych czynności, zatrzymują dwie najbardziej podejrzane osoby, ale szybko okazuje się, że zamordowany mężczyzna miał więcej wrogów. Wszystko wskazuje na to, że winnego należy szukać wśród ludzi goszczących u Blosh tego feralnego wieczora. Z takiego założenia wychodzi prowadzący śledztwo komisarz Borys Bulsa, ale nie tylko jego zespół stara się rozwikłać zagadkę śmierci nielubianego w tych stronach właściciela prosperującego tartaku.

Ukończyła filologię angielską i zarządzanie, obecnie pracująca nad doktoratem na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach, gdzie prowadzi zajęcia z literatury. Tłumaczka, lektorka, autorka prac naukowych i popularnonaukowych, a od 2020 roku również powieściopisarka. Joanna Dulewicz na rynku literackim debiutowała powieścią kryminalną pt. „Zakłamani”, która otwiera planowaną serię z Eryką Olbracht i Patrykiem Wrońskim – druga część, „Zastraszeni”, wyszła parę miesięcy po premierze „Zakłamanych”, a ze słów samej autorki wynika, że na tym nie koniec. Tymczasem swoich sił spróbowana w innym gatunku – nie do końca, bo jej wydana w 2021 roku, niepowiązana ze wcześniejszymi dokonaniami, powieść „Sukcesja” (znakomita okładka zaprojektowana przez Magdalenę Palej: wydawnictwo Czwarta Strona), to hybryda gatunkowa: smaczna mieszanka kryminału i thrillera psychologicznego, która, co Dulewicz zdradza w posłowiu, miała opowiadać o różnych, głównie ciemnych, obliczach miłości. Akcję umieściła w fikcyjnym miasteczku, „położonym” nieopodal jej rodzinnego miasta, a inspirację, jak zwykle, czerpała z życia. Z zasłyszanych autentycznych historii, w które oczywiście zmodyfikowała, dostosowała do swojej koncepcji.

Wśród największych zainteresowań Joanny Dulewicz są relacje międzyludzkie. Pisarka zdradziła, że już w dzieciństwie zdarzało jej się rozmyślać na przykład nad tym, dlaczego niektórzy źle traktują bliźnich, co sprawia, że zachowują się tak, a nie inaczej. Z czasem doszła do przekonania, że problem zwykle jest złożony, że zdrożne zachowania przeważnie są determinowane przez najróżniejsze czynniki. I że ludzie nie są jednowymiarowi, że przy bliższym poznaniu nawet najbardziej niesympatyczny osobnik może zasłużyć sobie na nasze współczucie i przeciwnie: ktoś, komu dobrze z oczu patrzy może mieć jakieś brudne sekrety. Dulewicz stara się - moim zdaniem z powodzeniem - tworzyć złożone osobowości, postaci, które trudno zaszufladkować. W portretach psychologicznych wypracowanych przez Dulewicz w „Sukcesji” jest mnóstwo odcieni szarości. Tutaj ofiara może być jednocześnie złoczyńcą. A pyszny, patrzący na innych z góry, tyranizujący maluczkich mężczyzna może tkwić w ciasnej klatce wzniesionej przez nadmiernie, wręcz chorobliwie opiekuńczą jednostkę. „Sukcesja” otwiera się jak klasyczny kryminał – w stylu Agathy Christie czy Arthura Conana Doyle'a. Przyjęcie w okazałej posiadłości, będącej częścią schedy, która trafiła się „królowej śniegu”, wyniosłej, enigmatycznej członkini rodu Aleksandrowiczów, która spory kawałek swojego życia spędziła za granicą. Mowa o Sarze Blosh, w moim odczuciu najbardziej frapującej, przyciągającej (działa niczym magnes) postaci w tym doprawdy barwnym, gronie „powołanym do życia” przez operującą dojrzałym, niepowierzchownych, poruszającym wyobraźnię, wspaniale grającym na emocjach warsztatem (jedyne do czego mogę się przyczepić to nadużywanie słowa „grzęzawisko”, ale z drugiej strony, czyż to nie szukanie dziury w całym?). Zagadka (nie)zamkniętego pokoju w robiącej wrażenie rezydencji w niewielkim miasteczku w województwie świętokrzyskim. W jednej z tych miejscowości, gdzie wszyscy się znają. A przynajmniej wszystkim wydaje się, że wiedzą wszystko o wszystkich. Dulewicz stawia na gęsto rozgałęzioną narrację – punkt widzenia (w trzeciej osobie) kilkorga postaci, sygnalizowany, poprzedzany ich nazwiskami oraz dwa okresy. Śledzimy wydarzenia z roku 2021 oraz z pierwszych lat XXI wieku (później już mniej odległej przeszłości). W prologu Dulewicz przedstawia nam natomiast częściowo autentyczną historię, która ponad wszelką wątpliwość ma jakiś związek – trudno zgadnąć jaki – z zabójstwem aroganckiego właściciela dochodowego tartaku w Węglanowie. Ze zbrodnią, do jakiej doszło na przyjęciu zorganizowanym przez zagadkową Sarę Blosh. Kuzynkę denata, która zauważalnie dystansuje się od reszty rodziny. Urządziła co prawda to małe rodzinne spotkanko, ale najwyraźniej nie po to, by odnowić od lat zaniedbywane, właściwie to zerwane więzi z tymi ludźmi. Nowa właścicielka bodaj najpiękniejszej nieruchomości w Węglanowie przez większość tego tragicznego w skutkach wieczora obserwuje wszystko z boku. Nie daje się wciągnąć w dłuższe rozmowy – ilekroć się na to zapowiada, taktownie, pod jakimś pretekstem, się oddala. Pytanie: po co Blosh zgromadziła pod swoim dachem ludzi, z którymi najwyraźniej nie chce budować bliższych relacji? Których widocznie nie zamierza dopuszczać do swojego życia, którzy w najlepszym razie są jej zupełnie obojętni, a w najgorszym... Czy przyjęcie miało być przemyślaną – na zasadzie „najciemniej jest pod latarnią” - przykrywką, zasłoną dymną, która poza oddaleniem podejrzeń od Sary, wedle jej przewidywań, przysporzy problemów wszystkim jej gościom? Ludziom, którzy w jakiś sposób się jej narazili? Ale to tylko jedna z możliwości. W zasadzie każdy mógł zabić czterdziestoletniego Tomasza Wileckiego, niekochającego męża i niezbyt troskliwego ojca dwóch chłopców, który bynajmniej nie jest lubiany w tych stronach. Wyjątek stanowi jego już mocno posunięta w latach matka, wdowa Valeria Wilecka, która dosłownie bez namysłu skoczyłaby za nim w ogień. Nie ma takiej rzeczy, której nie zrobiłaby dla swojego synka, łatwo więc wyobrazić sobie, jak bardzo przeżywa jego utratę. Przedwczesną śmierć ukochanego dziecka. Najważniejszej osoby w jej życiu. I jak myślała, jak sobie wmawiała, najważniejszej osoby w życiu jej synowej, Ingi Wileckiej, za panny Kotowskiej. Kobiety, której prawdziwe oblicze ujawni się dopiero po śmierci Tomasza. Zresztą to samo można powiedzieć też o innych osobach raczej chłodno ugoszczonych przez wielce podejrzaną, ale „dziwnie” charyzmatyczną spadkobierczynię pokaźnego majątku członkini rodu Aleksandrowiczów. Dumnego rodu, który ma swoje tajemnice. Trupy w szafach.

Ludzie najczęściej doskonale rozumieją to, co koresponduje z ich własnym charakterem, osobowością czy poglądami. Zwykle też postrzegają jako złe wszystko, czego nie potrafią zrozumieć. Otwartość na to, co inne, wciąż jest w naszym społeczeństwie jedynie pustym frazesem.”

Joanna Dulewicz w „Sukcesji” nie tylko przeprowadza nas przez śledztwo w sprawie zabójstwa przedsiębiorcy z fikcyjnej miejscowości. Wokół tego tematu krążą inne, bardzo życiowe historie, jeszcze bardziej elektryzujące od tradycyjnej pogodni za zbrodniarzem. Najbardziej poruszyły mnie – przyznaję, że parę łez poleciało – dzieje Mogilskich. Jedno wielkie pasmo nieszczęść, z pokolenia na pokolenie, przedstawione przez uważną i niewątpliwie niepozbawioną empatii obserwatorkę rzeczywistości [Dulewicz], której wielu woli nie dostrzegać. Twardych, brzydkich, potwornych realiów. Bohaterowie dnia codziennego. Cisi, prawie niewidzialni, przezroczyści ludzie, którym zawsze wiatr w oczy. Ubodzy, zepchnięty na margines społeczny, każdego dnia toczący zaciekłą i możliwe że skazaną na niepowodzenie walkę ze Śmiercią już zaglądającą w oczy im i/lub ich najbliższym. Joanna Dulewicz pokaże nam starszą, przykutą do łóżka osobę i małego chłopca, jeszcze maleństwo, który bez pomocy innych nie przeżyje. Jego mama i starsza siostra wzorem wielu innych ludzi znajdujących się w podobnym położeniu, uruchomiły internetową zbiórkę, ale choć nie brakuje ludzi dobrej woli wspierających takie szczytne cele, to nie udało im się zebrać nawet połowy wymaganej sumy. A zegar tyka. Wreszcie ktoś, kto porusza to z jednej strony budujące, a z drugiej przerażające zjawisko, jakim są zbiórki pieniędzy dla ciężko chorych ludzi. Dlaczego najbardziej poszkodowane przez los, rozpaczliwie potrzebujące wsparcia Państwa Polskiego, osoby, są skazane na łaskę i niełaskę „innych Kowalskich”? Zmuszeni do żebrania, bo wielu z nich i ich bliskich właśnie tak się czuje. Mówią o tym, a pani Dulewicz widać jest jedną z tych nielicznych osób, do których dociera desperacki krzyk tych nieszczęsnych ludzi. Jestem jej głęboko wdzięczna, że o nich pisze. O prawdziwych wojownikach, którzy codzienne zbierają cięgi od życia i „miłościwych” bliźnich, ale się nie poddają. Walczą, nawet jeśli nie mają większej nadziei na wygraną. Kurczowo trzymają się tej ostatniej iskierki, tego wątłego płomyka, umierającego marzenia o chociaż odrobinę lepszej egzystencji. Problemy Mogilskich w Węglanowie są znane. Wszyscy wiedzą, z czym muszą mierzyć się zaledwie dziewiętnastoletnia Paula i jej matka Karolina. Większość nie zaprząta sobie nimi głowy, ale są też tacy jak Marek Stroiński, którzy chyba znajdują jakąś perwersyjną przyjemność w kopaniu leżących. Może to jeden z jego sposobów na dowartościowanie się. Choć przez chwilę poczuć się jak „młody bóg”. Choć na moment stać się takim Tomkiem Wileckim, człowiekiem, którego Marek ma powody szczerze nienawidzić. Dotychczas Stroiński starał się być dobrym chrześcijaninem. Żyć zgodnie z naukami Kościoła katolickiego. Ale ten okres ma już za sobą. Ma już serdecznie dość roli „chłopca do bicia”. Podczas gdy on powoli schodzi ze ścieżki wytyczonej przez swojego Boga, jego starsza przyjaciółka coraz częściej zapowiada ognie piekielne dla wszystkich grzeszników. Jej wnuk Jakub Gorzewski już jakiś czas temu doszedł do wniosku, że kobieta stała się fanatyczką, która niewykluczone, że wymaga wsparcia psychologicznego. Tak czy inaczej, on woli się w to nie mieszać. Zamiast tego skupia się na najnowszym śledztwie prowadzonym przez jego starszego przyjaciela, komisarza Borysa Bulsę. Opryskliwego, naginającego przepisy i zauważalnie faworyzującego, wręcz roztaczającego parasol ochronny nad Sarą Blosh. „Sukcesja” to opowieść o rodzinnych tajemnicach – starego, bogatego rodu – o toksycznych odmianach miłości i mniej czy bardziej pospolitych ludzkich niedolach. Tragediach, jakie spotykają bogatych i ubogich, młodych i starszych. Ludzkich dramatach. I reperkusjach. Owocach, którymi obrosły dawno zasadzone drzewa. Krokach poczynionych przed laty, decyzjach dokonanych w przeszłości, które dopiero teraz zostaną w pewnym sensie rozliczone. Przeszłość w każdym razie upomni się o swoje. To, co ukryte w końcu się ujawni. Opadną maski, paru mieszkańców Węglanowa pokaże wreszcie swoje prawdziwe oblicza. Ale trudno powiedzieć, czy sprawiedliwości stanie się zadość. Zależy, czyj punkt widzenia przyjmiecie. No raczej niewinnych, prawda? A co jeśli w świecie przedstawionym przez Joannę Dulewicz nie ma ludzi bez winy? Jeśli oprawcy są zarazem ofiarami? Jest nad czym myśleć, ale jedno mogę powiedzieć na pewno: chciałabym jeszcze kiedyś spotkać się z Sarą Blosh. Ależ fascynująca postać!

Porywający thriller psychologiczny i kryminał w starym stylu w jednym. Niebanalna, nieprzekombinowana, niewydumana, przesycona autentyzmem, szczegółowo rozpisana opowieść o zbrodniach, niezdrowych odcieniach miłości, o biedzie, chorobie i rozpaczliwych próbach poprawienia jakości swojego życia. Wyrwania się z matni albo znalezienia sobie przynajmniej jakiejś mniej czy bardziej ryzykownej odskoczni, sposobu na odreagowanie, zapomnienie. Uwolnienie się choć na moment od toksycznej atmosfery, od ciężkiego powietrza wdmuchiwanego przez przynajmniej teoretycznie bliskie osoby. „Sukcesja” Joanny Dulewicz to wielowątkowa, do głębi poruszająca, trzymająca w napięciu i wybornie tajemnicza opowieści o rodzinie i sąsiadach, z którymi dobrze wychodzi się na zdjęciu. To na pewno.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 20 października 2021

„Halloween zabija” (2021)

 

Po konfrontacji z seryjnym mordercą Michaelem Myersem, Laurie Strode trafia do szpitala z poważnymi obrażeniami. Kobieta jest przekonana, że jej wróg nie żyje, ale halloweenowa rzeź w miasteczku Haddonfield w stanie Illinois nadal trwa. Wieść o tym, że Myers przeżył dociera do bliskich Laurie czuwających przy niej w szpitalu, córki Karen i wnuczki Allyson. Tymczasem mieszkańcy Haddonfield z inspiracji człowieka, który w dzieciństwie przeżył atak Michaela Myersa, rozpoczynają polowanie na zamaskowanego zabójcę, który sterroryzował ich miasteczko.

Halloween zabija” (oryg. „Halloween Kills”) to zrealizowana za dwadzieścia milinów dolarów bezpośrednia kontynuacja „Halloween” z 2018 roku, alternatywnego sequela kultowego slashera z 1978 roku w reżyserii Johna Carpentera. Na krześle reżyserskim ponownie zasiadł David Gordon Green, który też ponownie opracował scenariusz, znowu we współpracy z Dannym McBride'em, ale już bez pomocy Jeffa Fradleya – w jego miejsce wszedł Scott Teems. Green i McBride początkowo planowali wypuścić oba te filmy jeden po drugim, ale po namyśle doszli do wniosku, że bezpieczniej będzie poczekać na reakcję publiczności - wstrzymać się z kręceniem kolejnej części tej głośnej franczyzy, aż upewnią się, że ich propozycja znajduje podatny grunt. W przeciwnym wypadku, rzecz jasna, zamierzali porzucić projekt. Pomysł chwycił, więc już w 2019 roku, pod opiekuńczymi skrzydłami Blumhouse Productions, rozpoczęto pracę nad „Halloween zabija” oraz kolejną odsłoną, która ma nosić tytuł „Halloween Ends”, a jej światową premierę zaplanowano na rok 2022. Główne zdjęcia ruszyły we wrześniu 2019 roku w Wilmington w Karolinie Północnej. „Halloween Kills” miał trafić do kin w październiku 2020 roku, ale pandemia COVID-19 zmusiła filmowców do zmiany planów. Pierwszy pokaz odbył się dopiero we wrześniu 2021 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Szerszą kinową dystrybucję rozpoczęto w październiku tego samego roku – w Stanach Zjednoczonych film równocześnie wpuszczono do internetu.

Jamie Lee Curtis ponownie wciela się w postać Laurie Strode, a Judy Greer i Andi Matichak powracają jako odpowiednio jej córka Karen i wnuczka Allyson. Wracają też inni (poza Laurie) bohaterowie oryginalnej serii „Halloween”. Kyle Richards ponownie wciela się w postać Lindsey Wallace, Charles Cyphers powraca jako Leigh Brackett, a Nancy Stephens znowu jest Marion Chambers. Wraca też Nick Castle. W znaną fanom serii postać Tommy'ego Doyle'a tym razem wciela się Anthony Michael Hall (w pierwszej części, z 1978 roku, kreował go Brian Andrews, a w szóstej, z 1995, Paul Rudd). Największą ciekawostką jest jednak doktor Samuel Loomis – jak żywy, choć aktor grający go w oryginalnej serii, Donald Pleasence, zmarł w 1995 roku. Efekty specjalne? Nie, to łudząco podobny do Pleasence'a Tom Jones Jr. (debiut aktorski) z głosem Colina Mahana. Właściwa akcja „Halloween zabija” toczy się tej samej nocy, w której skończyła się poprzednia część. Lepiej więc nie decydować się na seans niniejszego obrazu bez znajomości „Halloween” z 2018 roku. Z drugiej strony... Fabuła „Halloween zabija” jest znikoma. Chodzi sobie Michael Myers (dobrze, że chodzi, a nie biega – przynajmniej tyle) po swoim rodzinnym miasteczku i zabija prawie każdego, kto się napatoczy. Laurie Strode w tym czasie przebywa w szpitalu, a mężczyzna, który najpewniej zawdzięcza jej życie, Tommy Doyle, inicjuje małe powstanie w Haddonfield. Dzięki niemu, albo przez niego, rozpoczyna się polowanie na zabójcę w charakterystycznej białej masce. Wątek Doyle'a miał być ukłonem dla „Halloween 6: Przekleństwa Michaela Myersa” Joego Chappelle'a. Nawiązań do poprzednich odsłon (oryginalna seria) jest więcej - całe mnóstwo – przewijają się też, z rzadka, kadry z Halloween” Johna Carpentera i „Halloween 2” Ricka Rosenthala oraz odpowiednio, naprawdę przekonująco, wystylizowane sekwencje retrospektywne. Umownie główny tor fabularny biegnie w 2018 roku – rzecz rozgrywa się jednej nocy, oczywiście w Halloween – ale twórcy przeniosą nas też do roku 1978, kiedy to, jak wiemy, rozpoczęła się gehenna Laurie Strode. Ale nie jej będziemy towarzyszyć w tych, moim zdaniem, najbardziej klimatycznych momentach „Halloween zabija”. Szkoda, że tak krótko. Szkoda, że całość nie została utrzymana w tym duchu. Duchu pierwszych cegiełek tej uparcie przedłużanej – kujemy to żelazo w nieskończonej – franczyzy. Zdumiewające podobieństwo. Prawie identyczna kolorystyka, zdjęcia niby żywcem wyjęte z „Halloween” 1978. Efekt analogowego ziarna osiągnięto dzięki filtrom. Sentymentalne chwile, niski ukłon w stronę zwolenników oryginalnego cyklu. W zupełnie innej oprawie (silny i dla mnie nader nieprzyjemny kontrast), którą ja zwykłam nazywać plastikową, jest utrzymana prawie cała reszta (nie licząc bonusowych kadrów wyrwanych z pierwszych „Halloweenów”). Ciąg dalszy najnowszych zmagań mieszkańców miasteczka Haddonfield w Illinois przynajmniej na pozór z niezniszczalnym seryjnym zabójcą, który wrócił do domu . Nieubłaganą maszyną do zabijania, która prawdopodobnie znowu zapoluje na Laurie Strode, która na początku „Halloween zabija” zostaje przewieziona do miejscowego szpitala. Towarzyszą jej córka Karen i nastoletnia wnuczka Allyson, która w przeciwieństwie do swojej matki, zapragnie dołączyć do grupy ludzi natchnionych przez Tommy'ego Doyle'a, w którego jak już wspomniałam wcielił się Anthony Michael Hall, ale w tej roli moim zdaniem odnalazłby się też Jason Statham czy Steven Seagal. Twardy chłop z kijem baseballowym, który przed czterdziestoma laty, dzięki determinacji swojej nastoletniej niani Laurie Strode, przetrwał halloweenową rzeź urządzoną w Haddonfield przez Michaela Myersa. Teraz zamierza odwdzięczyć się Laurie. Chronić ją, tak jak ona w 1978 roku chroniła jego. I raz na zawsze pozbyć się czystego zła panoszącego się w jego ukochanych miasteczku. Choćby miał w pojedynkę stanąć przeciwko Myersowi, Tommy się nie zatrzyma. Nie musi jednak polegać tylko na swoich mięśniach, bo dołączają do niego inni. Cała masa mężczyzn i kobiet z Haddonfield, którzy, tak jak on, mają już serdecznie dość terroru Myersa. Tommy rozpoczyna coś w rodzaju pospolitego ruszenia. I tak zaczyna się dyskusja pod tyłem „lepiej zdać się na system, czy wziąć sprawy we własne ręce?”. Karen stanowczo opowiada się przeciwko linczowi, ale jest w zdecydowanej mniejszości. Organy ścigania miały swoją szansę i zawiodły. Zawiódł system. Cierpliwość mieszkańców Haddonfield już się wyczerpała. Rozpoczęło się polowanie... na czarownice?

Szczegółowe portrety psychologiczne postaci, szerokie, dogłębne rysy charakterologiczne nie są domeną nurtu slash, ale z ręką na sercu nie przypominam sobie, abym w swojej przygodzie z tym podgatunkiem horroru kiedykolwiek natknęła się na aż tak płaskie, jednowymiarowe, tak niemiłosiernie papierowe sylwetki, z jakimi miałam nieprzyjemność w „Halloween zabija” Davida Gordona Greena. Im dalej w ten plastikowy las, tym trudniej było mi oprzeć się wrażeniu, że nadrzędnym celem filmowców było położenie trupem jak największej liczby postaci. Fani kina gore będą więc usatysfakcjonowani? Jeśli wystarczy im substancja robiącą za krew – w dużych ilościach – to tak, pewnie docenią starania filmowców. Gdzieniegdzie mignie jakaś poszarpana rana, ale generalnie brutalność „Halloween zabija” zasadza się na nieoszczędnym rozlewaniu szkarłatnej cieczy. Siknie tu, chluśnie tam i znowu, i znowu. Monotematyczna rzecz. Prawie nieustająca akcja – szybko, szybko, jeszcze szybciej – z której wąskim strumyczkiem płynie w żadnym razie nieodkrywczy morał. Przypomina się Friedrich Nietzsche i jego słynne „Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy, by sam przytem nie stał się potworem”. Wstyd się przyznać, ale był taki moment, w którym spojrzałam na Michaela Myersa współczujących okiem. I sądzę, że ta reakcja była zamierzona, że twórcom zależało byśmy choć przez chwilę odbierali go bardziej jak ofiarę niż oprawcę. Czy mnie to ucieszyło? Nie bardzo. Czy zaskoczyło? O, na pewno nie. Takie czasy – nawet seryjni mordercy zasługują na ocieplanie wizerunku. Nawet takie czyste zło, jak Michael Myers (mówię o dorosłym Mike'u, bo gdy był dzieckiem, to różnie można było go odbierać: w remake'u „Halloweeen” w reżyserii Roba Zombie, bo w pierwowzorze zaledwie prześliźnięto się przez ten okres z życia owego przeklętego chłopaka), taka przynajmniej pozornie niezniszczalna, nieśmiertelna postać, która w każde Halloween przelewa krew niewinnych, winnych zresztą też, ma prawo na odrobinę litości. Bądźmy ludźmi! Jako że „Halloween zabija” zaczyna się w tym miejscu, w którym skończył się poprzedni wkład Davida Gordona Greena w tę franczyzę i jako że Michaela Myers jeszcze nie skończył tegorocznych obchodów jego ulubionego święta (jego tradycja, a przynajmniej tak się wydaje: odwiedzić rodzinne miasteczko i przelać trochę – trochę?! - ludzkiej krwi), od razu przechodzimy do rozwinięcia akcji. Zawiązania szukajcie w „Halloween” 2018, tu już nie ma czasu na gadanie. Tu jest wojna! No nie, przesadzam. Na rozmowy też będzie czas. Także słowa rzucane w próżnię, kierowane bardziej do siebie (żeby dodać sobie odwagi, tak dla animuszu) niż do drugiego człowieka. Są i natchnione, patetyczne przemowy kierowane czy to do pojedynczych osób, czy żądnego krwi Michaela Myersa, rozwścieczonego tłumu. Bezrozumnej, nieprzebranej rzeszy ludzi, która przywiodła mi na myśl filmy nieodżałowanego George'a A. Romero. Chyba nie muszę wymieniać tytułów? Dowcip, zamierzony czy przypadkowy (delikatnie skłaniam się ku tej pierwszej z wymienionych ewentualności), też się w tę rozpędzoną do granic możliwości opowieść, wkrada. Przykład: co robisz, gdy stajesz oko w oko z lokalnym straszydłem, zaraz po tym, gdy ów zabrał ci ukochaną osobę? W takiej sytuacji aż ciśnie się na usta coś w rodzaju... „chłopie, wróciłeś do domu”. Śmieszne? Dla mnie nie. Inne poczucie humoru – rozminęliśmy się i tyle – ale nie mam wątpliwości, że te i inne śmiesznotki jakiejś części odbiorców umilą seans tego relatywnie drogiego przedsięwzięcia. Skaczemy od postaci do postaci, w tym prawie nieustającym biegu, w którym nie ma miejsca na długie budowanie napięcia (chyba że w pierwszej retrospekcji, kawałku stylizowanym na powstały w latach 70-tych XX wieku). Zagęszczający się mrok, narastający niepokój, nieśpiesznie, acz konsekwentnie rozsiewane poczucie niebezpieczeństwa. Atakowanie widza także samym sygnalizowaniem obecności upiora. Śmiertelnym zagrożeniem, które znowu przybyło do Haddonfield. Skradającego się, przemykającego, a właściwie to wolnym krokiem, spokojnie, bez stresu, przechadzającego się po ciemnych, cichych uliczkach małej amerykańskiej mieściny zamaskowanego zabójcy, który prawdopodobnie nie okaże litości żadnej żywej duszy, jaką napotka na swojej drodze. Nie, Michael już przestał bawić się w takie podchody. A mieszkańcy Haddonfield mają już dość życia w strachu. Już się nie boją. Bo w kupie siła.

Halloween zabija” Davida Gordona Greena to, myślę, doskonała propozycja dla fanów kina akcji - takich z dużą ilością „czerwonej farby” - bo czego jak czego, ale akcji to na pewno tutaj nie brakuje. Nie wiem, jak będzie z osobami, które dobrze przyjęły poprzednie osiągniecie Greena „na tym bezkresnym(?) halloweenowym polu” (NeverEnding Story). Według mnie poziomu nie utrzymano. Żeby było zabawniej, ja z tych, których „Halloween” 2018 rozczarował.

poniedziałek, 18 października 2021

„The Manor” (2021)

 

Po łagodnym udarze mózgu siedemdziesięcioletnia Judith Albright podejmuje decyzję o przeprowadzce do domu spokojnej starości. Najbardziej niezadowolony z tego postanowienia jest jej siedemnastoletni wnuk Josh, któremu babcia zawsze była bardzo bliska, ale kobieta jest nieugięta. Wprowadza się do Golden Sun Manor, starego budynku położonego w zacisznej okolicy, niechętnie dostosowuje do wyśrubowanych zasad panujących w tym ośrodku i nawiązuje nowe przyjaźnie. Jednak sytuacja szybko zaczyna się psuć. Nocami Judith widuje w swoim pokoju tajemniczą postać, ale jej opiekunowie nie traktują poważnie jej opowieści. Tłumaczą, że to jedynie wytwory jej wyobraźni, koszmarne sny, halucynacje wywołane chorobą.

Welcome to the Blumhouse” to wspólne przedsięwzięcie Blumhouse Productions/Blumhouse Television i Amazon Studios dla Amazon Prime Video. Seria bardzo luźno powiązanych pełnometrażowych filmów grozy. Pierwsze cztery („Kłamstwo” Veeny Sud, „Black Box” Emmanuela Osei-Kuffoura, „Ukryte zło” Elana i Rajeeva Dassanich i „Nokturn” Zu Quirke) łączył motyw rodziny, jako siły budującej lub destrukcyjnej. Kolejną czwórkę wydaną pod szyldem „Welcome to the Blumhouse” („Piekielne bingo” Gigi Saul Guerrero, „Black as Night” Maritte Lee Go, „Madres” Ryana Zaragozy i „The Manor” Axelle Carolyn) łączy temat różnych podejrzanych instytucji i/lub osobistych fobii bohaterów. A przynajmniej tak to zapowiadano. „The Manor” to amerykański horror nastrojowy oparty na scenariuszu Axelle Carolyn (m.in. „Bratnia dusza” z 2013 roku), która zasiadła również na krześle reżyserskim. Carolyn zdradziła, że to bardzo osobisty film, powstały w wyniku bolesnych obserwacji swojego dotkniętego demencją ojca, przebywającego w domu opieki. Praca nad scenariuszem „The Manor” była dla Carolyn jakąś formą terapii, sposobem na poradzenie sobie z prywatną tragedią. Dla niej to najlepsza metoda na uporanie się z jakimś problemem – pisanie o nim, przetworzenie, przekucie go na opowieść grozy.

Rolę główną w „The Manor” powierzono wielkiej aktorce, Barbarze Hershey, która i tym razem nie zawiodła, choć według mnie scenariusz nie był dla niej zbyt łaskawy. Tylko aktorka takiego formatu mogła tchnąć trochę życia w tak rozpisaną postać. Nieprzekonującą, głównie za sprawą nienaturalnych kwestii, jakie uparcie wciskano jej w usta. Zresztą nie tylko jej – dialogi (nie wszystkie) w moim uznaniu najbardziej ciągną tę produkcję w dół. Toporne rozmówki, które tylko dzięki dobremu aktorstwu (za Hershey, uważam, najbardziej wyróżniają się Bruce Davison i Nicholas Alexander) jakoś znosiłam. Realizacja bardzo skromna - w standardzie telewizyjnym momentami trącąca kiczem, ale klimat zdecydowanie bliższy mojemu sercu od plastikowych „oprawek” tak często spotykanych we współczesnym kinie grozy. Kolory stonowane, wyciszone, sprane. Do tego zamknięcie akcji w starym, ponurym dworku w cichej krainie, z dala od zgiełku cywilizacyjnego, w przytłaczającym budynku, z którego nieczęsto będziemy wychodzić. A zatem można liczyć na delikatne poczucie klaustrofobii. Osamotnienie, wyobcowanie. Zagubienie, rozpacz, desperacja, paranoja... Nowa pensjonariuszka Golden Sun Manor, domu spokojnej starości, stopniowo nabiera przekonania, że w tym miejscu dzieje się coś bardzo złego. Coś jest nie tak. Coś złego się tu zakrada. Pod osłoną nocy. Imaginacja czy rzeczywistość? Nie wiadomo? Szczerze mówiąc wątpliwości mną nie targały. W sumie nie jestem pewna, czy Axelle Carolyn w ogóle zależało na tym, by widz zastanawiał się na tą kwestią. To wszystko takie czytelne, takie oczywiste. Tak może się wydawać. Że wszystko wiesz, że „The Manor” żadnych tajemnic nie chowa. Ot, kolejna opowiastka o nawiedzonym budynku. Instytucji, którą nocami nachodzi jakaś nieludzka postać. Coś nie z tego świata. Z czasem Judith zaczyna skłaniać się w tę stronę, ale początkowo chwyta się jedynego racjonalnego wytłumaczenia tych nocnych nieproszonych wizyt, jakie przychodzi jej do głowy. Podejrzewa jednego ze swoich opiekunów. Zakrada się ten chory człowiek do pokojów starszych ludzi. Czerpie z taką jakaś perwersyjną przyjemność. Mniej więcej z takiego założenia wychodzi główna bohaterka „The Manor”, ale rozwój sytuacji zmusza ją do zmiany stanowiska. Akceptacja nadprzyrodzonego nie jest dla niej jakimś ogromnym wyzwaniem. Przychodzi jej to łatwiej niż innym. Taka już jej natura. Kobieta z szeroko otwartym umysłem, gotowa przyjąć nawet najbardziej fantastycznie brzmiące wyjaśnienie, jeśli wszystkie inne zawiodą. Kobieta wietrząca spisek (delikatne skojarzenie z Rosemary Woodhouse), który wiąże z zagadkowym intruzem pojawiającym się w jej pokoju praktycznie każdej nocy. UWAGA SPOILER W dalszych partiach „The Manor” na myśl nasunęły mi się „Mroki lasu” Lucky'ego McKee i „Kick the Can” Stevena Spielberga, segment kinowej odsłony „Strefy mroku”, rok 1983 KONIEC SPOILERA. Jest jeszcze „Doktor Sen” Stephena Kinga, a także film Mike'a Flanagana oparty na tej powieści. Związek pośredni, o którym można już poczytać w Sieci. W Steere House Nursing and Rehabilitation Centre w Providence mieszka sławny kot terapeutyczny o imieniu Oscar, który jakoby przewiduje kogo w najbliższej przyszłości zabierze Śmierć. Stephen King nie ukrywa, że to właśnie na nim się wzorował tworząc czworonożnego bohatera dla „Doktora Sen”. Możliwe, a nawet wielce prawdopodobne, że Axelle Carolyn czerpała z tego samego źródła, co King. Albo z „Doktora Sen”.

Axelle Carolyn od dziecka darzy kino grozy niesłabnącą miłością. Wieloletnia fanka opowieści z dreszczykiem, która miała podobną relację ze swoją babcią, co siedemnastoletni bohater „The Manor”. Reżyserka i scenarzystka omawianej produkcji podzieliła się z opinią publiczną informacją, że jej babcia, która nie przepadała za horrorami, w tajemnicy przed mamą Carolyn nagrywała dla wnuczki między innymi filmy grozy puszczane w telewizji.. Pewności nie mam – to jedna z tych rzeczy, które Carolyn pozostawia w sferze domysłów, takie małe niedomówienie – ale zgaduję, że Judith Albright podziela zainteresowanie swojego wnuka filmowymi potworami. Josh stracił ojca we wczesnym dzieciństwie, a wychowywała go przede wszystkim babcia. Jej córka, a jego matka też była obecna w jego życiu, też przypuszczalnie (znowu: w domyśle) się nim opiekowała, ale wygląda na to, że to Judith poświęcała chłopcu więcej uwagi, czasu, energii. Nic więc dziwnego, że to właśnie Joshowi najtrudniej pogodzić się z decyzją babci o zamieszkaniu w domu spokojnej starości. Jak zapatruje się na to jego matka? Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy bardziej ją to cieszy, czy smuci. Nie wiem, czy wolałaby, aby jej rodzicielka została z nimi, czy wolałabym sama się nią opiekować, czy raczej tak jak zarzuca jej Josh, ulżyło jej na wieść, że nie będzie musiała zajmować się starszą osobą. Była okazja do zagłębienia się w kwestię opieki nad osobami starszymi. Jak na przykład w „Relikcie” w reżyserii debiutującej w pełnym metrażu Natalie Eriki James. Różne punkty widzenia, jakaś godna zauważania, odnotowania, uczciwa analiza tego w wielu krajach (w Polsce na pewno) coraz powszechniejszego problemu. Uważam, że ta historia zyskałaby na wartości, gdyby zamiast „kneblować” matkę Josha, przedstawić ją jako kochającą córkę, która w przeciwieństwie do swojego syna pochwala decyzję Judith o zamieszkaniu w domu spokojnej starości. Później Carolyn nieśmiało skłania się w tę stronę. Sugeruje, że córka Judith ma na względzie przede wszystkim jej, a nie własne dobro. Ale, ku mojemu rozczarowaniu, nie rozwija tego wątku. Jakby się bała, że zostanie posądzona o stawanie w obronie tej, która w przestrzeni medialnej zapewne byłaby przedstawiona jako ta zła, godna najwyższego potępiania. Egoistka i materialistka. Tak czy inaczej, nic nie wskazuje na to, by córka w jakikolwiek sposób wymusiła na swojej matce przeprowadzkę do Golden Sun Manor. To była suwerenna decyzja Judith. Josh uważa, że jego matka jest jedyną osobą, która mogłaby zawrócić Judith z tej drogi, na co jego rodzicielka odpowiada stwierdzeniem, że podejmowanie takich prób nie ma sensu, bo gdy Judith już coś sobie postanowi, to nikt nie jest w stanie nakłonić jej do zmiany decyzji. Chyba że mroczna istota nawiedzająca placówkę, gdzie ta, w sumie dość przebojowa, starsza pani, uparła się zamieszkać po lekkim udarze mózgu, który potraktowała jak zapowiedź rychłych problemów dla swoich bliskich. Uznała, że już niedługo może potrzebować zdecydowanie większej pomocy niż dotychczas. Przeprowadzka do domu spokojnej starości miała odciążyć ludzi, na których najbardziej jej zależy. Judith nie chciała być dla nich ciężarem. Nie chciała, żeby patrzyli na przykutą do łóżka, bezradną, całkowicie zdaną na innych staruszkę, gdyby taki właśnie los był jej pisany. Ze wszystkich związków międzyludzkich przedstawionych w tym kameralnym horrorze, najwięcej uwagi poświęcono relacji Judith i Josha. Pięknej relacji, która niebawem... zacznie się psuć? Powiedzmy, że sytuacja między babcią i jej ukochanym wnuczkiem nieco się skomplikuje. Więź zacznie słabnąć. Judith w Golden Sun Manor zazna samotności, jaka najpewniej nigdy wcześniej jej nie dotknęła. Coraz słabsza na ciele i duchu. Zrezygnowana, kompletnie zagubiona, opuszczona, być może schorowana kobieta, która może już tylko czekać na straszną panią z kosą. Czy pojawi się nowa nadzieja, czy Judith przetrwa tę próbę i na czym tak naprawdę ona polega? Czego chce od niej może niezbyt upiorna, ale nie najgorzej zrobiona istota, ewentualnie istoty „zakradające się” do jej pokoju bodaj każdej nocy? Podejrzenia widza twórcy koncentrują też na ludziach otaczających zastraszoną, spanikowana, zdesperowaną bohaterkę. I przepięknym zakątku znajdującym się na terenie ośrodka. „The Manor” może zaskoczyć i nie mówię tutaj o zabawie w buu!, która w moim odczuciu bardziej zasadzała się na dźwiękach - co nie znaczy, że chociaż raz podziałało - niż obrazach, choć nie można powiedzieć, że nic w kadr nie wskakuje. Niektórzy mogą nawet uznać tę koncepcję za całkiem oryginalną – ja poprzestanę na stwierdzeniu, że nie są to najchętniej, najczęściej wykorzystywane składniki przez twórców kina grozy, bo jednak coś tam mi się przypominało – ale czy „The Manor” ma szansę zostać zapamiętany? Przeze mnie z całą pewnością nie, bo już sporo z głowy wywietrzało. Niezbyt płynnie, ale jakoś leci. Horror nadprzyrodzony/psychologiczny, który nie wydaje się pretendować do czegoś większego. Raczej niewymagające widowisko, w którym co prawda zarysowuje się obiecujący wątek społeczno-obyczajowy, ale ledwo, zbyt „jasną kredką”. Nieśmiało.

Skromne „straszydełko” niekoniecznie o blaskach, ale na pewno cieniach jesieni życia. I upiorach czyhających w pewnym domu spokojnej starości. Bądź upiorach zrodzonych w schorowanym umyśle człowieka, który czuje już na karku zimny oddech Śmierci. Średnio zajmująca historyjka z dreszczykiem od Axelle Carolyn, wchodząca w skład dość specyficznej filmowej antologii/serii funkcjonującej pod nazwą „Welcome to the Blumhouse”. Zjadalna, choć w moim poczuciu niemająca wyrazistego smaku, taka trochę mdła, potrawka, na którą był jakiś tam pomysł. Jest też jakaś dbałość o klimat. I oczywiście Barbara Hershey. Ale trzeba by jeszcze doprawić. Emocjami.