piątek, 31 grudnia 2010

"And Soon the Darkness" (2010)

Dwie przyjaciółki wybierają się na wycieczkę rowerową po Argentynie. W trakcie pobytu w jednym z miasteczek dochodzi między nimi do sprzeczki, która kończy się rozstaniem dwóch dziewczyn. W końcu jedna z nich postanawia odnaleźć przyjaciółkę, ale okazuje się, że dziewczyna zniknęła. Jej koleżanka postanawia jej szukać na własną rękę, gdyż nikt łącznie z policją nie chce jej pomóc.

Miałam ogromne oczekiwania odnośnie tego filmu. Czekałam na niego z utęsknieniem, gdyż fabuła wydawała mi się nader interesująca, a jeśli dodamy do tego odtwórczynię głównej roli to zapowiadał się całkiem przyjemny seans. Nie mogę powiedzieć, że całkowicie się zawiodłam, ale cóż... to nie było to, czego oczekiwałam. Po pierwsze przede wszystkim liczyłam na horror, a w zamian dostałam całkiem oklepany, schematyczny i niewyobrażalnie przewidywalny thriller. Poza tym myślałam, że będzie krwawo, ale akurat tego elementu było tutaj jak na lekarstwo. Poza tym temat przewodni filmu, który był już wałkowany niejednokrotnie w filmach grozy lekko mówiąc zdenerwował mnie. UWAGA SPOILER Handel żywym towarem to druga z możliwości o jakich pomyślałam, gdy tylko zaginęła jedna z dziewczyn - pierwszą był handel organami. No i oczywiście, w ogóle nie zostałam zaskoczona, bo dokładnie o to chodziło KONIEC SPOILERA.

Początkowo film jest odrobinę zbliżony do "Turistas" i "Ruin", ale tylko jeśli chodzi o scenografię, ponieważ tutaj napięcie było bardziej wyczuwalne. Właśnie to ratuje pierwszą połowę filmu - stopniowanie atmosfery, doskonała muzyka i elektryzujący klimat. Za to druga część oferuje nam już nieco więcej akcji, która chociaż przewidywalna i aż do bólu banalna w jakimś stopniu mnie zainteresowała, a nawet więcej - dopingowałam głównej bohaterce na głos oraz modliłam się, żeby jej głupota nie sprowadziła na nią śmierci:) Tak więc, choćby ze względu na te elementy to godna uwagi produkcja i nie uważam czasu, który na nią straciłam za całkowicie zmarnowany. A jeśli dodać do tego największą siłę tej produkcji to przyznam, że było nawet warto. Otóż, przede wszystkim film zyskuje w mych oczach przez wzgląd na główną bohaterkę graną przez Amber Heard, która do ról w produkcjach grozy jest wprost stworzona. Śmiem nawet twierdzić, że jest poważną konkurentką na tym polu dla Melissy George, o ile oczywiście swoją karierę poprowadzi w tym kierunku. Nie wiem, jak ona to robi, że tak mało interesującą postać, która odniosłam wrażenie, swoim bezsensownym zachowaniem robiła wszystko, aby zginąć ukazała w tak dobrym świetle, że aż trzymałam kciuki, żeby to wszystko dobrze się skończyło - a przypominam, że nienawidzę happy endów. Cóż, na pewno ma dziewczyna talent i to nie mały.

W ogólnym rozrachunku myślę, że seans tego filmu nie powinien być dla nikogo zbyt wielką męką. Ale mam taką małą radę - niech nikt nie oczekuje od niego czegoś niezwykłego, bo może się mocno przejechać...

"Open House" (2010)

Lila i David wprowadzają się do nowego domu. Mężczyzna zamyka w piwnicy starą właścicielkę, po czym oboje przystępują do mordowanie każdego, kto pojawi się w domu. Wkrótce Davida i więzioną kobietę zaczyna łączyć dziwna więź...

Thriller psychologiczny, który swoją fabułą ma wiele wspólnego ze sławnym "Funny Games", ale tylko powierzchownie. Gdyż tutaj zamysłem reżysera nie było wciąganie widza w okropieństwa rozgrywane na ekranie, iż tylko ukazanie prostej fabuły bez żadnego wydźwięku edukacyjnego. Tak więc mamy dwójkę antybohaterów, którzy z jakiegoś powodu zabijają ludzi. Co więcej z czasem zaczynamy nawet darzyć niejaką sympatią Davida, który daje nam jasno do zrozumienia, iż chce z tym skończyć, ale nie wie, jak wyrwać się spod złego wpływu Lili. Akurat ja bardzo polubiłam właśnie Lilę, ale myślę, że byłam jedyna, jeśli chodzi o ten aspekt, gdyż na ogół przepadam za kobiecymi negatywnymi postaciami w filmach:)

Akcja jest bardzo powolna, ale trupów na pewno tu nie zabraknie. Tyle, że odniosłam wrażenie, że nie morderstwa odgrywały tutaj największą rolę, ale postać Davida i jego rozterki moralne oraz uczucia, jakie żywił do więzionej w piwnicy kobiety. To może trochę nudzić, ale myślę, że widz zaznajomiony z thrillerami psychologicznymi powinien być usatysfakcjonowany. Natomiast ciekawym rozwiązaniem okazała się minimalizacja dźwiękowa - muzyka w tym obrazie jest bardzo oszczędna, a większość momentów oczekiwania i stopniowania atmosfery odgrywa się w całkowitej ciszy przeplatanej z zaczernianiem obrazu. Naprawdę piorunujący efekt, który zdecydowanie wyniósł klimat filmu na wyżyny.

Aktorstwo jest tutaj istnym mistrzostwem świata. I nie ma w tym twierdzeniu, ani odrobiny przesady. To, co pokazali aktorzy, którzy tak przekonująco kreowali swoje postacie to niewątpliwie kawał świetnej pracy lub znakomitego talentu. To właśnie dzięki nim można tak łatwo wczuć się w akcję i klimat filmu, a co za tym idzie uwierzyć, że wydarzenia ukazane na ekranie mogły przydarzyć się każdemu.

Najlepszym momentem filmu, moim skromnym zdaniem, jest chwila, w której więziona kobieta pyta Davida, dlaczego on i Lila mordują ludzi. Na co bohater nie ma żadnej odpowiedzi, gdyż zwyczajnie tego nie wie. To jest właśnie kwintesencją tej produkcji, w której reżyser daje nam jasno do zrozumienia, że nie zawsze istnieją jakieś motywy zbrodni, a jeśli nawet to nie są one żadnym usprawiedliwieniem takiego zachowania.

Oczywiście, jeśli ktoś jest sympatykiem krwawych scen mordów to tutaj także ich uświadczy, ale myślę, że ten obraz należy do bardziej ambitnych thrillerów, w którym przewodnią stroną jest raczej psychologia, więc tylko takim wytrwałym widzom, lubującym się w tego typu filmach grozy mogę polecić tę pozycję. Nie jest to czysta rozrywka, pomimo nieskomplikowanej fabuły - tutaj trzeba choćby na chwilę włączyć myślenie, zapomnieć o efektach specjalnych (nie uświadczymy ich w tym przypadku) i porywającej akcji. Wtedy dobra zabawa będzie gwarantowana.

czwartek, 30 grudnia 2010

"Co się zdarzyło Baby Jane?" (1962)

Baby Jane, niegdyś gwiazda dziecięca, teraz zapomniana przez wszystkich, musi zaopiekować się swoją kaleką siostrą, która przed tajemniczym wypadkiem była uwielbianą przez wszystkich aktorką. Baby Jane nienawidząc swojej siostry, będąc zmuszona do opieki nad nią zaczyna popadać w szaleństwo.

Ten film na stałe już wpisał się do kanonu kultowych produkcji grozy. W swoich czasach uważany był za jeden z najlepszych thrillerów, jakie kiedykolwiek nakręcono. I choć dziś już nie oddziałowuje tak na psychikę, jak niegdyś to myślę, że nadal jest obowiązkową pozycją dla fanów tego gatunku. Opowiada przede wszystkim o szaleństwie. Szaleństwie podsycanym głęboko zakorzenioną siostrzaną zazdrością. Zazdrością sukcesu, popularności i powszechnego uwielbienia. Powagę temu obrazowi dodaje fakt, że jest on czarno-biały, a muzyka niezwykle sugestywnie oddziałowuje na psychikę widza.

Myślę, że swój sukces film zawdzięcza przede wszystkim odtwórczyniom dwóch głównych ról - Bette Davis i Joan Crawford - które, jak na tamte czasy swoim talentem udowodniły nam, że dobre aktorstwo jest jednym z najważniejszych elementów filmu. Pani Crawford zagrała wielką gwiazdę filmową, która oprócz sukcesu zawodowego nie ma niczego. Ze względu na swoje kalectwo jest zdana wyłącznie na siebie i swoją siostrę, Baby Jane. Tymczasem pani Davis wykreowała nam postać, która stanowi zupełne przeciwieństwo swojej siostry. Doszczętnie zepsuta jędza, która nie jest w stanie pogodzić się z utraconą bezpowrotnie karierą, a swoje frustracje wyładowuje na niedołężnej, ale ciągle popularnej siostrze. Rodzinna miłość, nie ma co:) Jednakże, muszę zaznaczyć, że psychologia głównych bohaterek została tutaj nakreślona bardzo wyraźnie i śmiem twierdzić, że właśnie to jest największą siłą tego obrazu. Siłą tak potężną, że stała się przepustką tego filmu do plejady produkcji kultowych.

Na niekorzyść filmu, moim zdaniem, przemawiają jedynie niektóre mało interesujące sceny, które rozwleczone do granic możliwości mogą jedynie znużyć mniej wytrwałego widza. Ale myślę, że pod koniec seansu zostanie nam to zrekompensowane z nawiązką. Gdyż szaleństwo Baby Jane tak powoli kształtowane przez cały film w zakończeniu osiąga swój punkt krytyczny, którego ofiarą staje się nie kto inny, jak siostra naszej tytułowej bohaterki, Blanche Hudson. Ale równocześnie dowiemy się, że to nasze uosobienie łagodności także nie jest tak do końca niewinne...

Nie jest to z pewnością obraz przeznaczony dla zatwardziałego widza współczesnych produkcji, w których aż roi się od efektów specjalnych. Nie, takim osobom stanowczo odradzam sięgania po tę pozycję. "Co się zdarzyło Baby Jane?" jest filmem skierowanym wyłącznie do osób ceniących sobie nader wszystko inne dobrą fabułę, szczegółową charakterystykę postaci i najczystszą grozę, która objawia się głównie w zachowaniu głównej bohaterki, a nie w widowiskowych efektach.

niedziela, 26 grudnia 2010

"13Hrs" (2010)

Sarah odwiedza swój rodzinny dom w Anglii. Na miejscu spotyka swoich braci oraz przyjaciół, z którymi zerwała kontakt po przybyciu do Stanów Zjednoczonych. Dołącza do zorganizowanej przez nich imprezy w szopie obok domu, która ma niestety nie potrwać zbyt długo... Bowiem w domu jest coś jeszcze, co koniecznie pragnie świeżej krwi...

W przypadku tego filmu pierwsze, co rzuca się w oczy to niski budżet, który o dziwo działa na plus tej produkcji. Uwielbiam, kiedy twórcom brakuje pieniędzy na efekty specjalne, ponieważ w takim wypadku prawie zawsze stawiają na klimat, co jest odczuwalne, jeśli chodzi o "13Hrs". Atmosfera jest największym atutem tej pozycji - przekonała mnie, a co jest chyba najważniejsze przyciągnęła moją uwagę na czas trwania seansu. Film trzyma się sekwencji: klimat-akcja, klimat-akcja. I tak, aż do napisów końcowych. Na dodatek fabuła rozgrywa się w nocy, co dodaje dodatkowego smaczku atmosferze.

Na wstępie muszę koniecznie zaznaczyć, że nie jest to produkcja szczególnie skomplikowana fabularnie, nie wymaga myślenia, więc spokojnie może służyć czystej rozrywce - wystarczy tylko usiąść i patrzeć, reżyser niczego innego od nas nie wymaga. Zresztą dowodem na to są przede wszystkim młodzi bohaterowie z jakże głębokimi problemami, które to jak to często bywa w filmach tego typu znacznie komplikują ich kiepską sytuację. Nie należy również zapominać o okresowej głupocie naszych postaci, która objawia się na przykład w trakcie poszukiwania strzelby przez pewną parę. W obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa ze strony tajemniczej bestii oni... całują się. Dodam jeszcze, że chłopak ma ochotę na coś więcej:)

Reżyser od początku stara się zachować pewną dozę tajemniczości, nie pokazując nam wprost, co poluje na naszych bohaterów. Ale na tym polu chyba mu się nie powiodło, gdyż bardzo łatwo jest się tego domyślić. Za to niezmiernie interesujący jest sposób, w jaki ukazano wydarzenia z punktu widzenia bestii, a mianowicie przez pryzmat czerwieni, a muszę przyznać, że taka barwa dodała akcji nieco smaczku, a na pewno pozytywnie wpłynęła na klimat.

Cała fabuła budowana jest na schematyczności, która w paru przypadkach wyłamuje się z konwencji i potrafi nas miejscami zaskoczyć, ale ogólnie rzecz biorąc bazuje raczej na sprawdzonych metodach straszenia. Poza tym parę elementów, aż prosi się o to, aby o nich wspomnieć, gdyż widzieliśmy je w niezliczonej liczbie wcześniejszych horrorów tego typu i niestety nie działają na plus tej produkcji - przede wszystkim irytują i wybijają widza z tej niesamowitej atmosfery, sprawiając, że uśmiecha się tylko lekceważąco:) UWAGA SPOILER Za przykład może tu posłużyć policja, która przez pół filmu zmierza na miejsce akcji, a kiedy już tam dociera od razu zostaje wyeliminowana z gry. Poza tym typowy jest także brak zasięgu w telefonie komórkowym, co już chyba stało się nieodłącznym elementem horrorów KONIEC SPOILERA. Oczywiście, nie chcę sugerować, że film jest zły, gdyż osobiście bawiłam się na nim świetnie. Zasługą tego poza klimatem były rzecz jasna trupy, które słały się dość gęsto i naprawdę wyglądały niezmiernie przekonująco - rozszarpane ciała nastolatków, leżące w kałużach własnej krwi, a pokazywane nam w całkiem klimatycznych migawkach... Mmmm, czego chcieć więcej? No tak, zapomniałam o muzyce, która wespół ze scenerią tworzyła tę niesamowitą atmosferę zagrożenia - daję słowo, że harmonia muzyki z akcją była doskonale odczuwalna.

Obsadę dobrano w trochę nieprzemyślany sposób. Weźmy za przykład główną bohaterkę odgrywaną przez mało znaną Isabellę Calthorpe, której mimika twarzy ogranicza się do kamiennego oblicza - żadnych uczuć, żadnej dynamiki, po prostu nic. Niezmiernie mnie ona irytowała, dlatego tym bardziej zastanawiam się, co ona robiła w roli głównej. W filmie zagrał także między innymi Tom Felton, kojarzony głównie z serią Harry'ego Pottera. Ale niestety nie miał okazji wydostać się z szufladki, w której tkwi, jako sławny Draco Malfoy, z tego względu, że jego rola nie trwa tutaj zbyt długo. A szkoda, bo osobiście darzę go wielkim sentymentem i chciałabym go zobaczyć w filmie, w którym nie jest tlenionym czarodziejem.

UWAGA SPOILER Film w rzeczywistości jest kolejną opowieścią o wilkołakach, a ja osobiście bardzo cenię takie horrory. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj końcowa przemiana Sary, która nawiasem mówiąc należała do najlepszych, jakie widziałam w filmach o wilkołakach. Może z tego względu, że w tym przypadku twórcy doskonale wyczuli efekty specjalne (albo zmusił ich do tego niski budżet), przez co uniknęli przesady, a zyskali realistyczność. I pomijam już fakt, że wilkołaki tutaj są bezwłose (co stanowi pewną nowość), bo jak wiadomo jedni mogą to odebrać, jako plus filmu (oryginalność, powiew świeżości), a drudzy mogą się wkurzyć na takie rozwiązanie (w końcu wilkołaki tak nie wyglądają, itp. itd.) KONIEC SPOILERA.

Podsumowując film "13Hrs" jest solidną produkcją, którą ogląda się naprawdę szybko i przyjemnie. I nie rażą nawet liczne braki logiczności oraz mało przekonujące zakończenie. Chciałam czegoś lekkiego, niewymagającego myślenia i dostałam to. Jeśli ktoś oczekuje tego samego od filmu grozy wraz z klimatyczną atmosferą to ta pozycja jest idealna dla niego. Wielbicielom tzw. "ambitnych horrorów" stanowczo radzę trzymać się od tego filmu z daleka.

czwartek, 23 grudnia 2010

Świąteczne slashery

Z uwagi na zbliżające się święta (niestety) przygotowałam cztery przyjemne slashery, które z pewnością umilą wam czas wyczekiwania na wigilijną kolację. Recenzja będzie dosyć długa, a przedstawię w niej cztery filmu - oryginał i remake jednej historii oraz pierwowzór i sequel innej historii. No to zaczynamy!

W żeńskim akademiku trwają przygotowania do świąt. Jednak jest ktoś kto źle życzy dziewczynom, i który za nic ma wigilię Bożego Narodzenia. Tajemniczy morderca wdziera się na strych domu, w którym przebywają nasze bohaterki i co jakiś czas systematycznie morduje jedną z nich, a resztę denerwuje złowróżbnymi telefonami. Kiedy dziewczyny w końcu orientują się, że coś im grozi zaczyna się śledztwo, którego trop prowadzi do najmniej podejrzanej osoby. W akademiku żańskim zaczynają ginąć dziewczyny. Wszystkie podejrzenia padają na Billy'ego, który niedawno uciekł z zakładu psychiatrycznego, do którego trafił po zabiciu swojej rodziny. W dodatku akademik jest w rzeczywistości jego dawnym domem, w którym to właśnie popełnił on swój makabryczny czyn. Pozostałe przy życiu dziewczyny będą musiały zmierzyć się z oprawcą, ale czy uda im się pozostać przy życiu?Mały chłopiec jest świadkiem morderstwa swoich rodziców dokonanego przez mężczyznę z przebraniu Świętego Mikołaja. Jako sierota trafia do domu dziecka, gdzie wychowuje go twardą ręką siostra zakonna. Kiedy dorasta dostaje pracę w sklepie, w którym pewnego dnia szef zmusza go do włożenia stroju Świętego Mikołaja. Chłopak, który przez wzgląd na swoją przeszłość odczuwa głęboką awersję do tej postaci załamuje się i zaczyna swoją krwawą odyseję.Brat morderczego Mikołaja znanego widzom z pierwszej części filmu, kontynuuje jego dzieło. W noc wigilijną rozpoczyna polowanie na swojego największego wroga z czasów dzieciństwa - siostrę przełożoną z sierocińca.

Konwencja świątecznych slasherów była szczególnie znana w latach 70-80-tych. To właśnie wtedy powstawało multum filmów o seryjnych mordercach, którzy niezmordowanie polowali na swoje ofiary. Twórcy chwytali się wszystkiego, nie szczędząc nawet tak mało związanego z horrorem święta, jak Boże Narodzenie. Ale muszę przyznać, że w wielu przypadkach ten nowatorski pomysł zdał egzamin. Na pewno nieźle na tym wyszedł Bob Clark, który w 1974 roku pokazał światu swoją wersję "szczęśliwych świąt" filmem "Czarne Święta":) Już sam fakt, że o tej produkcji nadal sporo się mówi (pomimo upływu tylu lat) przemawia na jej korzyść. Sama muszę przyznać, że jak na tamte czasy jest to całkiem przyzwoita pozycja, która sporo wnosi do podgatunku, jakim jest slasher, posiada sporo cech godnych uwagi, ale równocześnie odrobinę rozczarowuje. No właśnie, zawiodło mnie przede wszystkim ubogość akcji przez większą część filmu, która przerywana jest jedynie co jakiś czas jednym trupem. Ale nawet te małe bonusy w postaci paru bezkrwawych morderstw nie rekompensują nam nudnawej fabuły, która bez duszącego klimatu byłaby jedynie kolejną horrorową sieczką. No właśnie, nieuchronnie przechodzimy do klimatu, który towarzyszy nam przez cały seans, a w połączeniu z dziwnymi telefonami (które jak miałam wrażenie, stanowiły chyba centralną oś filmu) wywołuje naprawdę piorunujący efekt. Poza tym reżyser chyba oczekiwał interakcji widza z bohaterami, na co ewidentnie wskazuje jego upór w dokładnym przedstawieniu postaci. Przyszłe ofiary poznajemy bardzo dobrze - znamy zarówno ich wady, jak i zalety. Ale czy można to zaliczyć do plusów tej produkcji? Z jednej strony takie rozwiązanie może być nudne. W końcu to slasher, a więc spodziewamy się po nim rozlewu krwi poprzez ukazanie ciekawych scen mordów. Ale jeśli spojrzeć na to z drugiej strony to mamy całkiem nowatorski żeby nie rzec oryginalny pomysł na film. Współczuć ofiarom na pewno nie będziemy (to nie ten typ horroru), ale miejscami może nam się zrobić trochę żal, że jakaś tam postać nie będzie nas już bawić w dalszej części filmu. Moim zdaniem najlepszą, a zarazem najzabawniejszą bohaterką była Barb, która zginęła zdecydowanie za szybko, ale przez ten czas, kiedy jeszcze mogłam ją oglądać zapewniła mi nie lada frajdę. Górnolotnie dodam, że za wyjątkiem klimatu tylko ona skutecznie umilała mi pierwszą połowę seansu (główna bohaterka nie dorastała jej do pięt). Aktorstwa nie będę komentować, gdyż wiadomo, że w tamtych czasach raczej nie ono było najważniejsze:) A czy film posiada klimat świąteczny? Absolutnie tak, począwszy od pierwszego ujęcia, kiedy to słyszymy kolędę "Cicha noc" przez cały czas twórcy oferują nam jakieś świąteczne nutki. Wystrój akademika także daje nam jasno do zrozumienia, jaki okres roku panuje podczas akcji filmu:) UWAGA SPOILER Należy tu jeszcze wspomnieć o tym, że w tym przypadku nie w ogóle nie poznamy tożsamości mordercy, co zapisuję na plus tej produkcji. Takie niedopowiedzenia fabularne zawsze idealnie trafiały w mój gust i myślę, że reszta widzów także powinna być z tego niezmiernie zadowolona) KONIEC SPOILERA.

Nic dziwnego, że tak głośny slasher, jakim są "Czarne Święta" doczekał się remaku. W 2006 roku Glen Morgan zaprezentował nam film, którego polski tytuł brzmi "Krwawe Święta" i niestety nie powtórzył sukcesu swojego poprzednika. A naprawdę szkoda, gdyż moim skromnym zdaniem, jako slasher spełnia swoje zadanie całkowicie. Pozbawiony nastroju pierwowzoru przebił go, jeśli chodzi o ilość oraz spektakularność krwawych scen. To prawda, że klimat też jest ważny w tego typu horrorach, ale przegrywa w starciu z scenami zabójstw. Dlatego właśnie między innymi wolę remake (za co pewnie zostanę zlinczowana). Poza tym do gustu przypadła mi także obsada. Grupka znanych hollywoodzkich dziewczyn, które wydają się wprost stworzone do ról w slasherach. Dodajmy do tego jeszcze profil mordercy, jego trudne dzieciństwo i swoistą obsesję na punkcie wyrywania ludziom oczu:) Zakończenie także można określić, jako w miarę zaskakujące, jednakże dla uważnego widza raczej nie powinno być niespodzianką. Klimat świąt jest tutaj doskonale wyczuwalny - muzyczka świąteczna, wszystkie te ozdóbki, choinka, prezenty. Myślę, że remake w tym przypadku był potrzebny i przynajmniej jeśli o mnie chodzi nie psuje swoją obecnością pierwowzoru. Ba, nawet go odrobinę przebija, ale tą ocenę pozostawiam już każdemu wedle jego gustu.

Charles Sellier Jr. zrobił horror, który doczekał się, aż pięciu kontynuacji, z których jedną przytoczę w dalszej części recenzji. "Cicha noc, śmierci noc" niewątpliwie posiada już status filmu kultowego. Zrealizowany z 1984 roku slasher cieszy się tak ogromnym powodzeniem zapewne z dwóch powodów: jednym jest zachowanie stylu tamtych lat objawiającego się poprzez ukazanie oryginalnych scen morderstw okraszonych małą dawką komizmu fabularnego. Poza tym film niezaprzeczalnie zachowuje swoisty klimacik duszącego wręcz niebezpieczeństwa ozdobionego piorunującą muzyką. Ale tak słodko na pewno nie będzie:) Bowiem w tym przypadku irytować może brak logiczności w zachowaniu niektórych bohaterów oraz stały tekst mordercy, który nieustannie wykrzykuje: KARA! Poza tym, wiem, że w tym podgatunku to jest raczej konieczne, ale mnie zawsze denerwowały sceny z tzw. golizną. Z tego co zauważyłam to prawie każda ofiara płci żeńskiej ginie tutaj z piersiami na wierzchu... Jednakże muszę przyznać, że sposób przedstawienia postaci mordercy jest niezwykle intrygujące, jak na slasher. Mamy tutaj dokładnie przedstawione dzieciństwo naszego bohatera, mamy dokładny wgląd w jego psychikę, w której szczególnie uwypukla się awersja do Świętego Mikołaja (ze zrozumiałych powodów) oraz niechęć do siostry przełożonej w sierocińcu (tutaj także powody są doskonale znane) - zawsze uważałam zakonnice za największe jędze tego świata:) Dokładnie wiemy, dlaczego Billy zaczął zabijać i jaki koszmar przeżył w przeszłości. Szczerze, to nawet trochę możemy go zrozumieć. Ale takie przedstawienie postaci zadziałało także w drugą stronę, odbierając nam frajdę w dociekaniu tożsamości mordercy, co zawsze bardzo podobało mi się w slasherach. Klimat świąt nie jest już tutaj tak bardzo wyczuwalny, jak w "Czarnych świętach", ale wszelakie ozdoby świąteczne pozostają widoczne, a i świątecznej muzyczki także możemy tutaj posłuchać.

Sequele, sequele - moda na nie chyba nigdy się nie skończy. A szkoda, bo gdyby tylko twórcy zauważyli wreszcie z łaski swojej, że z zasady ich powstawanie nie ma większego sensu to może zaoszczędziliby fanom gatunku sporo irytacji. Właśnie w taki sposób zareagowałam na produkcję Lee Harry'ego pt. "Cicha noc, śmierci noc 2" z 1987 roku. kiedy oglądałam pierwsze 40 minut filmu. Szczerze, to nie wiem dlaczego nie przewinęłam, gdyż akurat w tym czasie raczono mnie retrospekcją z części pierwszej. Tak, tak nie żartuję - tak więc jeśli ktoś nie widział jedynki to może śmiało sięgnąć od razu po kontynuację, gdyż przedstawia ona najważniejsze wydarzenia z pierwowzoru. Druga połowa filmu prezentuje się już znacznie lepiej. Może profil mordercy nie jest tak szczegółowy, jak to miało miejsce w jedynce, ale zabójstwa są już o wiele bardziej interesujące. Więcej krwi, mniej psychologii - tak mogłabym w skrócie streścić fabułę tego slashera. Aha, jeśli chodzi o klimat świąteczny to tutaj wyczujemy go jedynie pod koniec, ale nie odgrywa on większej roli, więc w tym okresie przedświątecznym raczej nie jest obowiązkową pozycją.

Na koniec chciałabym życzyć wszystkim Wesołych Świąt:)

sobota, 18 grudnia 2010

"Nowa córka" (2009)

Samotny ojciec wraz z dwójką dzieci przeprowadza się do nowego domu na odludziu. Wkrótce potem jego nastoletnia córka zaczyna dziwnie się zachowywać. Jej ojciec podejrzewa, że na dziewczynę ma wpływ dziwny kopiec, który znaleźli niedaleko domu.

Nie wiem, jak mam ocenić ten film. Pierwsza połowa jest typowym obrazem rozterek samotnego ojca związanych z problemami dorastającej córki. Za to druga połowa jest już bezsprzecznie horrorem, ale niestety nie w najlepszym wydaniu. I o dziwo o wiele bardziej podobała mi się pierwsza część filmu. Czemu? Pewnie dlatego, że nie była aż tak bardzo naciągana. UWAGA SPOILER Z całym szacunkiem, ale potworki mieszkające w kopcu, a do tego słuchające swojej królowej, którą okazuje się córka głównego bohatera jakoś do mnie nie przemawiają. Że już nie wspomnę o ich sztucznym wyglądzie. Spece od efektów specjalnych jak zwykle popisali się swoim brakiem wyczucia w tym gatunku filmowym. Jedyne co im wyszło to dźwięki, jakie z siebie wydawały owe potwory. Chwilami naprawdę potrafiły wywołać ciarki na plecach KONIEC SPOILERA.

Skoro więc fabuła nie jest jakimś mistrzostwem świata to przyjrzyjmy się obsadzie. W roli głównej nie kto inny, jak Kevin Costner, którego osobiście nie trawię, ale talentu aktorskiego nie można mu odmówić. Obok niego zobaczymy Samanthę Mathis oraz Ivanę Baquero sławną Ofelię z "Labiryntu Fauna".

Narracja filmu nie należy oczywiście do najszybszych. Można nawet śmiało powiedzieć, że wlecze się niemiłosiernie - chwilami miałam nawet wrażenie, że nie doczekam się żadnej akcji. No, ale jak już się jej doczekałam to żałowałam, że nie cieszyłam się tym rozwinięciem obyczajowym stanowiącym pierwszą połowę filmu. O wiele bardziej podobał mi się ten ślamazarny początek, kiedy to można było odczuć jakąś atmosferę oczekiwania i intrygującej tajemnicy. A kiedy już ta tajemnica została rozwiązana film stracił cały klimat, a w zamian zyskał irytujące efekty specjalne i naciągane elementy fabularne. Jednakże pozostaje jeszcze zakończenie, które szczerze mówiąc odrobinę mnie zaskoczyło - otóż, spodziewałam się kolejnego łzawego happy endu, ale ku mojej ogromnej radości dostałam ciekawe niedopowiedzenie, które pozostawiam każdemu do indywidualnego przemyślenia. Chociaż to widzowie mogą sobie przemyśleć po skończonym seansie, bo za dużo takich smaczków tutaj nie znajdziecie.

Cóż mogę dodać? "Nowa córka" jest filmem średnim przeznaczonym wyłącznie dla niewymagających widzów. Z nudów można go zobaczyć, ale radzę nie mieć względem niego zbyt wygórowanych oczekiwań.

niedziela, 12 grudnia 2010

"The Final" (2010)

Grupka uczniów, nieustannie gnębiona przez swoich popularnych szkolnych kolegów postanawia położyć wreszcie kres terrorowi. Niepopularna młodzież opracowuje plan odwatu, którego ich bezwzględni koledzy nie zapomną nigdy.

Ile już było filmów o podobnej tematyce? Ile razy zarówno w kinie, jak i w rzeczywistości byliśmy świadkami terroru rozgrywanego za murami szkolnymi? Pewnie każdy z nas w swoim życiu spotkał się z taką tematyką (najczęściej w realnym życiu). Film "The Final" jest drugą pozycją spod tego znaku, który poruszył mnie swym przesłaniem - ostatnio mnie tak zamurowało na "Pif-Paf! Jesteś trup!". Historia, jak już wspomniałam nie jest wcale oryginalna. Bohaterowie także. Jeśli chodzi o postacie to są one tutaj niemal stereotypowe. Grupka wyrzutków szkolnych, która nie jest w stanie dopasować się do reszty. Parę mięśniaków, których życie zaczyna się i kończy na piwie, trawce, seksie i sporcie. No i rzecz jasna plastikowe laski, które afiszują się tym, że są próżne i wredne i puste. Słowem: stereotypowy obraz amerykańskiego liceum. Ale pod powierzchnią tej znajomej, niemal sielskiej wizji kryje się makabra. Pewnie każdy spotkał się kiedyś w swojej szkole z podobnym zjawiskiem. Ludzie dobrze zbudowani, odnoszący sukcesy w sporcie, piękniejsi górują nad tymi, którzy nie potrafią dopasować się w życie towarzyskie. I co z tego, że często są inteligentniejsi skoro grzeszą brzydotą? I właśnie o tym głównie mówi ten film. Szczerze, to oglądając go miałam ciągle przed oczami swoją szkołę średnią. Przypomniało mi się, co działo się za jej murami, a czego często sama byłam sprawczynią. Czy było mi wstyd? Ooo tak. I powiem więcej, dopingowałam frajerom, chciałam, żeby zemścili się za swoje krzywdy. Paradoks, prawda? Zważywszy na fakt, że sama kiedyś wyżywałam się nad słabszymi ode mnie.

"Wiesz dlaczego ci to robię? Dlatego, że nie jesteś w stanie mnie powstrzymać". Tak definiują swoje postępowanie tzw. "silniejsi uczniowie". Mogę jeszcze do tego dodać, że przemoc w szkole można usprawiedliwiać na wiele sposobów: bo to takie fajne, bo innych to śmieszy, bo nam się nudzi... Powodów jest wiele, ale w tym wszystkim nasuwa się jedno jedyne pytanie: Gdzie w takich chwilach znajdują się nauczyciele? Z tym pytaniem was zostawię.

Film jest klasycznym przykładem odwrócenia ról. Tutaj oprawcy stają się ofiarami, a ofiary oprawcami. Do pewnego momentu nawet dopingujemy psychopatom. Jesteśmy w stanie ich zrozumieć i chyba przede wszystkim ten fakt sprawia, że film tak ciężko wytrzymać psychicznie. Jeśli dodamy do tego słowa jednego z frajerów kierowane do popularnych uczniów: "Jestem potworem stworzonym przez was" to aż strach wysyłać swoje dzieci do szkół:) Nasi skrzywdzeni ucziowie porywają swoich oprawców i skutecznie ich niszczą - zarówno w sferze psychologicznej, jak i fizycznej. Wystarczy tutaj choćby wspomnieć pamiętną scenę z obcinaniem palców - odetnij mu palce to zachowasz swoje.

Jeśli miałabym pisać o akcji w tym obrazie to musiałabym nadmienić, że nie o to tutaj chodzi. Ale, oczywiście, niech nikt nie myśli, że skoro jej nie ma to będzie nudno. Reżyser na pewno nie pozwoli nam na znużenie - nie, jego zadaniem jest wstrząsnąć nami, dać nam trochę do myślenia, a przy okazji pokazać odrobinę krwi. No właśnie, tylko odrobinę. Przyznam się szczerze, że trochę mnie to zawiodło, gdyż jeśli spojrzeć na ten aspekt obiektywnie to należy zauważyć, iż twórcy mieli spore pole do popisu, jeśli chodzi o poziom okrucieństwa w tym obrazie. Mogli pokazać nam ciekawsze sceny gnębienia słabszych ucziów oraz krwawsze torturowanie tych silniejszych. No, ale skoro reżyser postawił na wydźwięk psychologiczny to w porządku.

Gra aktorska może nie jest, jakaś fenomenalna, ale w wystarczającym stopniu mnie przekonała. Na tym polu najlepiej sprawdzili się Marc Donato oraz Lindsay Seidel, której mimika twarz "skrzywdzonego dziecka" bardzo przypadła mi do gustu. Poza tym warto jeszcze wspomnieć o muzyce, którą było słychać podczas niektórych tortur. Mówię tutaj o doprowadzających do szału gwizdach, które niechybnie wywołały u mnie straszny ból głowy:)

"The Final" nie jest horrorem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Jeśli miałabym go sklasyfikować do jakiegoś gatunku filmowego to pewnie orzekłabym, że to thriller. Ale jeśli spojrzymy na przesłanie filmu, na zamęt, jaki wywołuje w głowie widza to będziemy musieli przyznać, że nie powstydziłby się tego nawet najbardziej przerażający horror. Cóż mogę dodać? Jeśli ktoś ma ochotę na ciekawy film grozy, z mocnym przesłaniem, ale równocześnie mało oryginalną fabułą to zapraszam na seans. Myślę, że mało kto pożałuje czasu przeznaczonego na tę pozycję. Polecam przede wszystkim nauczycielom:)

piątek, 10 grudnia 2010

"Wioska przeklętych" (1995)

Pewnego dnia mieszkańcy sennego miasteczka Midwich zasypiają w niewyjaśnionych okolicznościach. Po przebudzeniu wszystko jest pozornie normalne, ale wkrótce okazuje się, że kilka kobiet zostało zapłodnionych. Wszystkie decydują się urodzić, co jak można łatwo się domyślić nie okaże się mądrym posunięciem. Kilka lat później tajemnicze dzieci zaczynają eliminować kłopotliwych mieszkańców miasteczka, wykorzystując swoje nadprzyrodzone zdolności.
 
Od dawna chciałam napisać recenzję tego filmu, ale nie miałam możliwości "odświeżenia go sobie". Na szczęście wczoraj, dzięki uprzejmości TVN 7 ponownie (po paru latach) mogłam obejrzeć tę pozycję. Jest to readaptacja książki Johna Wyndhama. Oryginalnego filmu z 1960 roku nie widziałam, więc porównań nie będzie. Za to moja recenzja przedstawi film w samych superlatywach z dwóch powodów. Po pierwsze mam do niego spory sentyment, w końcu jest to produkcja mojego dzieciństwa. A poza tym "Wioska przeklętych" reprezentuje sobą jeden z najlepszych horrorów s-f, jaki miałam okazję kiedykolwiek zobaczyć.

Fabule chyba nikt nie może zarzucić braku oryginalności. Sam motyw z zaśnięciem wszystkich mieszkańców miasteczka już jest szalenie ciekawy, a jeśli dodać do tego fakt, że w trakcie właśnie tego snu kilka kobiet zostało zapłodnionych przez nieznaną nikomu siłę (prawdopodobnie kosmitów) to mamy scenariusz naprawdę godny uwagi i ciekawych rozwiązań fabularnych. Atmosfera stopniowana jest powoli. Mimo tego, że widz od początku zdaje sobie sprawę, że brzemienne kobiety powinny, jak najszybciej pozbyć się płodów (czego oczywiście nie robi żadna z nich) równocześnie doskonale pojmuje, że nic takiego się nie stanie, że będzie świadkiem porodów, a następnie najprawdopodobniej jakiejś tragedii. Reżyser (wielki John Carpenter) wcale nie kryje faktu, że coś z tymi dzieciakami jest nie tak - domyślamy się tego jeszcze przed ich przyjściem na świat. Nie próbuje nas zaskoczyć, jeśli chodzi o ich prawdziwe pochodzenie oraz cel, jaki sobie obrały. Ale mnie zaskoczył zupełnie czym innym. Otóż, spodziewałam się, że "kosmiczne dzieci" w ogóle z wyglądu nie będą przypominały ludzi, a za to w całej rozciągłości ich wygląd wywoła u mnie odruch wymiotny. Co tu dużo gadać? Byłam pewna, że kobiety urodzą zwyczajnych kosmitów lub wstrętne potworki. Ale zamiast tego pokazano mi słodziutkie siwowłose dzieciaczki, których w żaden sposób nie mogłam znienawidzić - nawet bądąc świadkiem morderstw, których były bezpośrednimi sprawcami. Jednak tylko jedno z tch dzieci byłam w stanie zaaprobować całkowicie, współczuć mu i dopingować, aby w końcu wyrwało się spod morderczego wpływu swojego "rodzeństwa". Zresztą pewnie nie tylko ja miałam takie odczucia względem Davida, gdyż David był inny, zdolny do empatii, bardziej ludzki. I na pewno najsłodszy z całej tej gromadki:)
"Wioska przeklętych", mimo pokaźnej ilości scen mordów, nie jest filmem krwawym. Nie poraża też, jakąś elektryzującą atmosferą grozy, ale nic nie jest w stanie przebić jej fabuły. Jedna tragedia prowadzi tutaj do następnej, aż w końcu widz zaczyna podejrzewać, że cokolwiek nie zrobiliby pozytywni bohaterowie nie skończy się to dla nich dobrze. I fajnie, bo właśnie o to chodzi w tego typu filmach - o nieustające uczucie bezsensu, które prowadzi tylko i wyłącznie do apokaliptycznych rozwiązań. Już od pierwszych scen wiemy, że happy end nie ma prawa zaistnieć w tej produkcji, nie ma nawet na niego najmniejszej szansy. UWAGA SPOILER Ale Carpenter nie zostawi nas przecież bez maleńkiego zaskoczenia. Sugerując przez cały seans nieszczęśliwy finał, na końcu wprowadza heroiczną wręcz postać Alana Chaffee, który wykazuje się niebywałą siłą wewnętrzną. Blokuje swój umysł przed wścibskimi umysłami dzieci, budując mur. Dzięki wielkiej wyobraźni udaje mu się oszukać małe potworki i zginąć w słusznej sprawie. A przy okazji uratować Davida i jego ludzką matkę. Czyn iście bohaterski, może trochę naciągany, ale co tam? Ważne, że postaci Alana zawdzięczamy wspaniałe finalne widowisko oraz w miarę szczęśliwe zakończenie. A wierzcie mi, w tym przypadku na pewno będziecie się cieszyć z takiego rozwiązania fabularnego - brak happy endu na pewno niejednego widza strasznie by rozczarował KONIEC SPOILERA.
"Wioska przeklętych" to produkcja z lat 90-tych i możecie być pewni, że w całości oddaje ducha tamtych czasów, jeśli chodzi o filmy grozy. Poza tym już samo nazwisko reżysera powinno skusić niejdną osobę, która jakimś cudem przegapiła tę pozycję, do nadrobienia zaległości. Niech nikt nie liczy na zdumiewające efekty specjalne, czy zwykłą rąbankę, bo chyba już napisałam dość, aby dać jasno do zrozumienia, że w tym przypadku nie o to chodzi. Chcecie klimatyczny horror s-f z oryginlaną, żeby nie rzec mistrzowską fabułą? W takim razie ten film jest przeznaczony właśnie dla was.

niedziela, 5 grudnia 2010

"Istota" (2009)

Dwoje naukowców zajmuje się badaniami genetycznymi. Kiedy wpadają na pomysł, aby połączyć gatunki różnych stworzeń w tym człowieka, szefostwo nie wyraża na to zgody, z uwagi na problem natury etycznej. Jednak naukowcy nie rezygnują. Tłumacząc sobie ten czyn wynalezieniem leku na choroby genetyczne, nielegalnie stwarzają istotę, która niedługo potem staje się dla nich bardzo bliska. Jednak przywiązując się do dziwnego stworzenia, zapominają, że nie jest ono tak do końca człowiekiem...

Film gorąco polecany przez mistrza gatunku Stephena Kinga. Szczerze mówiąc, nawet ten fakt nie przekonał mnie, aby szybko sięgnąć po tę pozycję. Powodem tego było niwątpliwie połączenie horroru z fantastyką naukową, a jak nie bardzo skłaniam się ku takiej mieszance. I chyba znów trafiłam kulą w płot, ponieważ "Istota" jest całkiem przyzwoitą produkcją, której największą siłą jest niewątpliwie fabuła. No właśnie, tutaj nadmienię, że współczesne kino grozy na ogół oferuje nam "odgrzewane kotlety", nie dając niczego oryginalnego, interesującego, czy chociażby odrobinę godnego uwagi. A tutaj małe zaskoczenie. Ten film pokazuje nam coś zupełnie nowego. Fabuła wciąga, nie nudzi i na pewno oferuje wiele niespodzianek. Jedynym jej felerem jest to, że więcej w niej fantastyki, niż horroru. I uwaga - ten film miejscami autentycznie mnie wzruszył... A chyba nie bardzo o to chodzi w horrorze, więc ten fakt oceniam zdecydowanie na minus. Akcja toczy się bardzo powoli, ale to wcale nie oznacza, że jest nużąca. Jednak muszę nadmienić, że nie wyczułam tutaj atmosfery grozy - a szkoda, bo można było, choć na chwilę wprowadzić ten element i od razu zrobiłoby się bardziej horrorowo:)

Wygląd tytułowej istoty najbardziej podobał mi się w najwcześniejszej fazie rozwoju, kiedy jeszcze była malutkim szkrabem bez rąk - naprawdę pocieszne stworzonko:) Później było już tylko gorzej. Nie wiem, co spece od efektów specjalnyh chcieli osiągnąć, ale moim skromnym zdaniem dorosła Dren nie budziła we mnie żadnych emocji - ani współczucia, ani obrzydzenia, ani tym bardziej przerażenia.

W roli głównej zobaczymy taką gwiazdę, jak Adrien Brody, a partneruje mu Sarah Polley. Tutaj nie mogę się do niczego przyczepić, gdyż oboje spisali się na medal. Rzuciło mi się w oczy przede wszystkim to, że aktorzy zauważalnie wczuli się w odgrywane przez siebie postaci, dzięki czemu wypadli naprawdę przekonująco.

Nadmienię jeszcze, że film porusza istotny problem natury etycznej, jakim są badania z ludzkim DNA. Poza tym później reżyser pokaże nam coś, co wielu widzów może uznać za sporą przesadę - sama miałam dziwne, niezbyt przyjemne odczucia oglądając ową scenę. Nie chcę pisać, że była chora, ale do najzdrowszy także nie należała:) Nie będę zdradzać, o co mi chodzi, ponieważ mam nadzieję, że każdy wielbiciel gatunku zapozna się z tą pozycją i oceni ją sam. Dodam tylko, że zakończenie jest nad wyraz udane, co także pozytywnie mnie zaskoczyło, gdyż nie owijając w bawełnę można tutaj było zepsuć wiele rzeczy, a finał przede wszystkim.

"Istota" nie jest horrorem, jakichś wysokich lotów, nie poraża niczym szczególnym, ale na pewno stanowi nielada rozywkę dla wszystkich wielbicieli science fiction. Osobiście nie żałuję czasu poświęconego na tę pozycję, a nawet powiem więcej - cieszę się, że miałam okazję się z nią zapoznać.

niedziela, 28 listopada 2010

Stephen King "Cmętarz zwieżąt"

Luis Creed wraz z żoną i dwójką małych dzieci przeprowadza się do miłego domku w Ludlow. Od razu zaprzyjaźnia się ze swoim nowym sąsiadem Judem Crandallem, który to wiele przeżył i wiele może mu opowiedzieć. Między innymi to, że za domem Luisa znajduje się uroczy Cmętarz zwieżąt, a jeszcze dalej przerażające, kryjące wielką tajemnicę stare cmentarzysko Micmaców. Wrótce Luis wpadnie w sam środek tej tajemnicy i na własnej skórze przekona się, że nie należy ona do przyjemnych.

"Cmętarz zmieżąt" był pierwszą powieścią Stephena Kinga, jaką przeczytałam i cieszę się, że akurat tak się złożyło - każda inna książka tego pisarza mogła mnie odrobinę zniechęcić do jego twórczości. W każdym razie ta powieść zawsze była i będzie moją ulubioną i wątpię, żeby znalazło się jeszcze coś, co mogłoby ją przebić. Do tego czasu przeczytałam ją już kilkanaście razy, więc myślę, iż znam ją na tyle, aby spłodzić, jakąś interesującą recenzję. Zaczynamy!

Pomysł

Sporo wydarzeń opisanych w książce zdarzyło się naprawdę. Stephen King przyznaje, że mieszkał kiedyś z rodziną przy ruchliwej ulicy, przez którą bez przerwy przejeżdżały ciężarówki. A za domem znajdował się uroczy Cmętarz Zwierząt. Pewnego dnia jego mały wówczas synek, Owen, puścił się biegiem w stronę drogi wprost w kierunku nadleżdżającej ciężarówki. King, na szczęście, w porę złapał syna, ale przeszło mu przez myśl pytanie: Co by było gdybym nie zdążył? Oczywiście, to zapoczątkowało powstanie powieści, która po ukończeniu wydała się pisarzowi do tego stopnia ohydna, że postanowił jej nie wydawać. Ale tak się złożyło, że King musiał sprzedać wydawnictwu, jakąś książkę, a jedyną powieścią, którą ukończył był właśnie "Cmętarz zwieżąt". Chcąc nie chcąc wydał ją i czekał z przerażeniem na reakcję czytelników. Jak wiadomo opinia publiczna była zachwycona tą powieścią i słusznie. Kiedy pierwszy raz czytałam tę książkę pomyślałam, że taki pomysł mógł zrodzić się tylko w umyśle szaleńca lub człowieka o niezmierzonych pokładach wyobraźni. Teraz już wiem, że jeśli chodzi o Kinga to bardziej pasuje do niego to drugie określenie.

Styl

"Cmętarz zwieżąt" opisany jest bardzo prostym, nieskomplikowanym językiem. Szczerze mówiąc nie znajdziecie drugiej książki tego pisarza, która prezentowałaby sobą tak banalny styl. Ale ta banalność w tym przypadku jest akurat zamierzona i myślę, że całkowicie zdaje egzamin. Słowa z niebywałą siłą trafiają do wyobraźni czytalnika, wzruszając go, bawiąc, a najczęściej po prostu raniąc. Pierwsza połowa powieści ma przede wszystkim na celu zapoznać czytelnika z bohaterami. Przy okazji King podrzuca nam też małe strzępki informacji, które mogą wzbudzić jedynie złe przeczucia. Od początku podejrzewamy, że obeność Cmętarza zwieżąt i tego, co znajduje się za nim, za wiatrołomem nie wróży dobrze rodzinie Creedów. Za to druga połowa książki to już kompletna jazda bez trzymanki. Tutaj przeplatają się rzeczy nizmniernie smutne, przerażające, a przede wszystkim odrażające. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek przeczytał te fragmenty książki beznamiętnie, a potem szybko o nich zapomniał. Tego po prostu nie da się szybko zapomnieć i chyba właśnie ten fakt jest najbardziej przerażający, ale równocześnie to największy atut tej powieści.

Bohaterowie

Luis Creed, główny bohater powieści, już od pierwszych stron książki nie wywołuje w czytelniku pozytywnych emocji. Pozornie kochający ojciec, który z myślą o rodzinie (i swojej pracy) kupuje piękny dom w uroczej mieścinie. Ale po głowie Luisa chodzą także mniej pozytywne myśli. Bowiem mężczyznie w pewnym momencie przemyka przez myśl, aby zostawić rodzinę na środku drogi i po prostu odjechać. Jest to pierwszy sygnał dla czytelnika, aby baczniej przyglądał się tej postaci. UWAGA SPOILER No i w końcu to właśnie Luis jest sprawcą wszystkich nieszczęść. Opętany przez cmentarzysko Micmaców wykopuje z grobu swojego małego synka Gage'a, przenosi go za wiatrołom i zakopuje w kamienistej ziemi. Malec powraca, aby zabić jego sąsiada i swoją matkę. W efekcie Luis go zabija, a na cmentarzysko zanosi z kolei swoją żonę. Jego zachowanie można interpretować w dwojaki sposób - z jednaj strony Creed może być opętany, ale pozostaje też druga możliwość, która mówi, że Lusi po prostu oszalał po stracie ukochanego synka KONIEC SPOILERA. Rachel Creed wzbudza w czytelniku mieszane odczucia. Z jednej strony współczujemy jej przez wzgląd na tragedię, jaka spotkała ją w dzieciństwie, ale z drugiej nienawidzimy jej fobii na punkcie śmierci i wszystkiego, co się z nią wiąże. Jud i Norma Crandall to całkowicie pozytywne postacie. Już od pierwszych stron darzymy ich sympatią i nawet jesteśmy w stanie wybaczyć Judowi poważny błąd, który skończył się tragicznie dla Creedów. W końcu starzec był opętany przez cmentarzysko, prawda? Ellie Creed normalna dziewczynka, która później zostaje obdarzona wizjami. Szczerze mówiąc przez większą część książki nie odgrywa zbyt znaczącej roli, ale na pewno jest postacią całkowicie pozytywną. Podobnie jak jej brat Gage, który wywoła w czytelniku najwięcej emocji - przede wszystkim tych dołujących. To właśnie dzięki tej postaci King tak zręcznie może bawić się naszymi uczuciami, które głównie doprowadzą nas do płaczu i ogólnej rozpaczy.

Przesłanie

Głównym przesłaniem książki jest to, że istnieją rzeczy gorsze od śmierci. W ogóle cała powieść przewija się w temacie śmierci i jej następstw. Myślę, że King bardzo zręcznie zaznajamia nas tutaj z tym zjawiskiem i łagodnie tłumaczy nam, że w ogólnym rozrachunku śmierc nie jest aż taka zła. Powiem tak, gdy pierwszy raz przeczytałam tę powieść przesłanie dotarło do mnie natychmiast, gdyż jest ono tak wymowne, iż nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł je przegapić. Ale równocześnie zastanawiałam się, co ja zrobiłabym na miejscu Luisa i powiem szczerze, że dla osoby, którą kochałabym tak mocno, jak on zrobiłabym dokładnie to samo. Znając przesłanie powieści i tak wybrałabym drogę, którą podążał Luis, choć przez cały czas miałam go za głupca, że porywa się na coś takiego. Fajny paradoks, prawda?

Podsumowując mogę tylko szczerze polecić tę powieść każdemu, absolutnie każdemu miłośnikowi literatury. Mogę szczerze obiecać, że na pewno nikt nie pożałuje tego wyboru, a przy okazji na pewno przeżyje elektryzującą przygodę z dreszczykiem. Polecam także ekranizację, której recenzja znajduje się tutaj.

niedziela, 14 listopada 2010

"Dzieci kukurydzy 2: Ostateczne poświęcenie" (1993)

Kiedy masakra w Gatlin wychodzi na jaw w miasteczku robi sie tłoczno od władz i dziennikarzy, którzy odkrywają, że grupka dzieci obecnych podczas niedawnych tajemniczych mordów dorosłych, nadal żyje. Mieszkańcy pobliskiego miasteczka zgadzają się przyjąć apatycznych dzieciaków pod swój dach. Na miejsce przybywa także dziennikarz wraz z nastoletnim synem w nadziejią na zrobienie świetnego materiału o niedawnej tragedii. Wkrótce w miasteczku zaczynają ginąć ludzie.

Postanowiłam trochę nadrobić swoje zaległości i zapoznać się z całą serią spod znaku "Dzieci kukurydzy". Jak dotąd widziałam tylko pierwszą część oraz remake i czwóreczkę (aż mi wstyd o tym pisać), więc wypada uzupełnić swoje braki:) Zabierając się za oglądanie dwójki starałam się nie zapominać, że to sequel i na pewno będzie gorszy od pierwowzoru. I rzecz jasna tak było, ale w swojej recenzji postaram się oszczędzić wam porównań.

Film Davida Price'a posiada wszystko, co dobry horror powinien mieć. Na początku mamy umiejętnie stopniowaną atmosferę z dodatkiem paru ciał, później akcja powoli nabiera tempa, żeby na końcu ruszyć z kopyta wprost do finalnej kulminacji. Bardzo przypadły mi do gustu kolory - szczególnie za dnia. Było malowniczo, słonecznie i przyjemnie sielsko. Właśnie dlatego uwielbiam horrory, których akcja skupia sią na małych sennych miasteczkach - w takiej scenerii o wiele łatwiej jest ukazać klimat grozy i wszechobecnego niebezpieczeństwa. Ta złowróżbność bierze się głównie z obecności rozległych obszarów pól kukurydzy - twórcy nieustannie dają nam do zrozumienia, że to one są wszystkiemu winne i ani przez chwilę nie spuszczają oka z naszych bohaterów.

Jak to często ma miejsce w sequelach tak i tutaj będzie więcej trupów i krwi. Szczególnie spodobała mi się scena z krwawiącym mężczyzną w kościele, mimo tego, że akurat krew pozostawiała wiele do życzenia - mało przekonująca, na pierwszy rzut oka widać, że nie jest prawdziwa. Zaskoczyło mnie również aktorstwo, ponieważ jak na tak starą produkcję zawierało bardzo mało błędów. Obsada została całkiem trafnie wybrana, co znacznie podwyższyło morale filmu, pozwalając mu zachować pewną dozę realizmu. Najlepszy był na pewno odtwórca roli Micaha, Ryan Bollman - lider dzieci kukurydzy, który niezwykle przekonująco i przerażająco przemawiał do "swoich ludzi".

Fabuła wspomina także o indiańskich rytuałach, które niestety nie wniosły niczego godnego uwagi do całości obrazu. Za to mamy całkiem ciekawe pomysły z wykorzystaniem magii voodoo - ten motyw na pewno niejednemu widzowi przypadnie do gustu. Efekty specjalne jak to miało miejsce w oryginale są wprost przesiąknięte kiczem, ale rzecz jasna tym pozytywnym. Bo jak wiadomo kiczowatość w starych produkcjach na ogół dodaje im interesującego smaczku i przykuwa naszą uwagę.

Muzyka... ehh, wciąż nie mogę się nadziwić jak za pomoca samej muzyki można łatwo uzyskać atmosferę wszechobecnego zagrożenia. Tutaj, szczególnie podczas mordów, muzyka przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Niesamowita synchronizacja dźwięku z obrazem - aż dreszcz przechodzi po plecach:)

Moim zdaniem "Dzieci kukurydzy 2:Ostateczne poświęcenie" to kawał solidnego kina, a co jest chyba najważniejsze - godna kontynuacja klasycznego już dzieła na podstawie noweli Stephena Kinga. Po takim sequelu, aż palę się do obejrzenia kolejnej części, którą oczywiście także zrecenzuję. Kto nie widział jeszcze tego obrazu powinien jak najszybciej nadrobić zaległości, bo na pewno nie pożałuje.

sobota, 13 listopada 2010

"Siła strachu" (2005)

Kiedy matka małej dziewczynki popełnia samobójstwo ojciec postanawia zabrać ją na wieś. Niestety, pomysł, który w planach miał pomóc małej Emily tylko pogarsza jej stan. Wkrótce dziewczynka wymyśla sobie przyjaciela, który bynajmniej nie jest pokojowo nastawiony...

Uwielbiam ten film. Szczerze mówiąc jest to jeden z najlepszych thrillerów psychologicznych, z jakim miałam dotychczas okazję się zapoznać. Naprawdę solidnie zrealizowane kino z gwiazdorską obsadą i niebanalną fabułą. No właśnie, jeśli chodzi o akcję to posuwa się ona do przodu w iście żółwim tempie, ale jak na ironię przykuwa uwagę. Pewnie dlatego, że fabuła skrywa gdzieś pod powierzchnią (pod przykrywką prostej, oczywistej historyjki) straszną tajemnicę, wyczuwalną dla widza już od pierwszych minut seansu. Jak okazuje się później, centralnym punktem tej tajemnicy jest mała dziewczynka, która nie ma najmniejszego zamiaru szybko jej wyjawić. Reżyser wplata też w tę monotonność małe smaczki, które nie pozwolą nam się nudzić. Za przykłąd może tu posłużyć pamiętna scena z wanną, kiedy to ojciec odsuwa kotarę i odkrywa napis "Pozwoliłeś jej umrzeć", który bezpośrednio odnosi się do jego żony. Mężczyzna od razu dochodzi do wniosku, że winną tego niewybrednego żartu jest jego córka i zaczyna uważniej obserwować jej zachowanie.

Nastrój... hmm, jeśli powiem, że stopniowanie atmosfery to istne mistrzostwo świata to pewnie znacznie zaniżę swoją ocenę. Nie znam po prostu słów, które będą adekwatne do tego, co robi z widzem reżyser za pomocą samego nastroju. Przez pół filmu nie pokazuje się nam nic godnego uwagi, ale jesteśmy do tego stopnia zelektryzowani samą atmosferą, że nie potrafimy oderwać wzroku od ekranu. Inaczej nie da się tego opisać, trzeba to poczuć i tyle:)

No i jest jeszcze Charlie - tajemniczy przyjaciel naszej małej bohaterki. W rzeczywistości to właśnie wokół niego obraca się cała akcja filmu. To on przeraża Emily, a przy okazji i nas. Boimy się go, ponieważ go nie widzimy i w gruncie rzeczy nawet nie wiemy, czy w ogóle istnieje. Szczerze mówiąc to mało wiemy, aż do zakończenia. Wiemy tylko, że z Emily i z jej wymyślonym przyjacielem jest coś nie tak, ale w żadnym razie nie możemy dojść, co to takiego. Reżyser wyjaśnia wszystko dobitnie dopiero w finale, a po drodze rzuca nam tylko nędzne skrawki, które naprawdę ciężko jest ułożyć w jedną spójną całość. Przejdźmy może do drugiej części recenzji fabularnej, ponieważ wydaje mi się nieco ciekawsza:)

UWAGA SPOILER UWAGA SPOILER

Teraz będę tak spoilerować, że osobom, które nie widziały filmu radzę opuścić tą część recenzji, bo w przeciwnym razie zepsują sobie całą przyjemność z oglądania. Zakończenie nie jest w żadnym wypadku oryginalne - zaskakujące na pewno, ale równocześnie nie pokazuje nam nic, czego byśmy już wcześniej nie znali. "Siła strachu" okazuje się być kolejnym filmem traktującym o rozdwojeniu osobowości. W kinie grozy ten motyw był już wielokrotnie wałkowany, poczynając od "Psychozy" przez "Blady strach" i "Sekretne okno" na wielu innych kończąc. I o ile w trakcie filmu może przemknąć nam przez głowę pomysł z takim rozwiązaniem akcji to na pewno będziemy podejrzewać Emily, gdy w rzeczywistości chory okazuje się jej ojciec. Reżyser przez cały seans nas zwodzi, na wszystkie sposoby próbuje nam wmówić, że to z dziewczynką jest coś nie tak i... udaje mu się to. Jak to się mówi w slangu młodzieżowym: robi nas w konia po całości. Steruje nami jak chce, aby na koniec dać nam coś tak banalnego, często spotykanego, ale równocześnie zwalającego z nóg. Nie wiem, jak mam ocenić takie bezczelne oszustwo, ale jedno jest pewne - okazałam się być ofiarą manipulacji, a co ciekawe przez cały seans nawet nie próbowałam myśleć nad zakończeniem. Tańczyłam tak, jak zagrał mi reżyser i nie jestem z tego powodu, ani trochę wkurzona. Od dawna nic mnie w takim stopniu nie zaskoczyło w kinie grozy, więc mogę chyba wybaczyć twórcom tę małą manipulację:) Wielka tajemnica towarzysząca widzowi przez cały seans zostaje w końcu wyjaśniona w jakże prosty, żeby nie rzec naiwny sposób, a mimo to nie czuje się zawodu, ponieważ i tak nie sposób było tego przewidzieć. Oczywiście, nie twierdzę, że każdy da się tak podpuścić jak ja, ale osobiście uważam, że jest bardzo mała szansa na to, aby ktoś doszedł do sedna tajemnicy przed końowymi scenami filmu. Podoba mi się też finalne "mrugnięcie do widza" przedstawiające rysunek Emily, na którym widnieje ona sama z dwoma głowami. Daje do myślenia i pozostawia nas z pewnym intrygującym niedopowiedzeniem.

KONIEC SPOILERA KONIEC SPOILER

Muzyka mnie urzekła - szczególnie ta hipnotyzująca melodia na początku filmu, kiedy to główni bohaterowie jadą samochodem do nowego domu na wsi, no i oczywiście na napisach końcowych. Poza tym, jak już wspomniałam mamy tu do czynienia z gwiazdorską obsadą. W rolach głównych Robert De Niro, Dakota Fanning i Famke Janssen. Oczywiście nie mam nic do zarzucenia aktorstwu, ponieważ swoją robotę wykonali profesjonalnie i przede wszystkim przekonująco. Osobiście nie lubię młodej Fanning, ale za to wysoko cenię panią Janssen, więc wszystko się zrównoważyło:)

Chyba nikt nie potrzebuje większej zachęty, aby sięgnąć po tę pozycję. Dodam jeszcze tylko, że o ile pierwsza połowa filmu bazuje głównie na nastroju grozy to w drugiej akcja rusza z kopyta w zastraszającym tempie, a w zakończeniu osiąga wyżyny kulminacji. Naprawdę warto poświęcić ułamek życia dla tak dobrego thrillera psychologicznego, jakim jest "Siła strachu".