sobota, 31 maja 2014

„Dark Circles” (2013)


Młoda para, Alex i Penny, wraz z nowonarodzonym synkiem wyprowadza się z miasta i osiada w nowym domu w małym miasteczku. Zaraz po przeprowadzce odkrywają, że nieopodal ich miejsca zamieszkania trwają całodzienne prace budowlane, w dodatku ich syn ciągłym płaczem nie daje im spać w nocy. Wkrótce zmęczenie, w mniemaniu Alexa i Penny, doprowadza ich na skraj paranoi. Dziwne przywidzenia, w centrum których tkwi ciemnowłosa kobieta nękają ich coraz częściej, przy okazji podkopując wzajemne zaufanie do siebie. Jednakże żadne z nich nawet nie myśli o ewentualnym nawiedzeniu, trwając w przekonaniu, że tajemnicza kobieta jest jedynie imaginacją ich pozbawionych snów umysłów.

Horror nastrojowy Paula Sotera, utrzymany w znanej konwencji ghost stories, opartej na przeprowadzce do nowego domu. Jako, że wprost przepadam za tym motywem, pomimo jego częstej eksploracji w kinie grozy, wprost nie mogłam doczekać się seansu już po przeczytaniu recenzji na portalu Horror Online zamieszczonej jakiś czas temu. Miałam przeczucie, że „Dark Circles” będzie miało w sobie to coś, co przykuje moją uwagę. I nie pomyliłam się.

Już pierwsze sceny filmu są sygnałem dla widzów, że oto mają do czynienia z pozbawioną efekciarstwa, minimalistyczną, powolną produkcją, skupiającą się przede wszystkim na fabule i delikatnym klimacie grozy. Taki zabieg zapewne odrzuci entuzjastów zawrotnych akcji i niezliczonych ilości jump scenek a la James Wan, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że skupi uwagę wielbicieli stateczniejszych straszaków. Choć zawiązanie fabuły (przeprowadzka do nowego domu) nie ma w sobie ani krztyny oryginalności to już wydarzenia mające miejsce jakiś czas później są dosyć pomysłowe. I nie mówię tutaj o momentach pojawiania się tajemniczej kobiety. Owszem, znacznie podnoszą poziom adrenaliny we krwi, a to za sprawą umiejętnej realizacji i wrodzonego wyczucia klimatu reżysera, ale nie zaskakują okolicznościami, które do nich prowadzą. Pomysłowość objawia się w zachowaniu głównych bohaterów, którzy po kilkudniowym pobycie w nowym lokum wyglądają jak całkowicie odczłowieczone postaci, wolno snujące się po domu. Swoje zmęczenie tłumaczą ciągłym płaczem dziecka w nocy i pracami budowlanymi nieopodal ich domu, aczkolwiek reżyser przesyła drobne sygnały widzom, każące im podejrzewać wpływ domu na samopoczucie bohaterów. Ta podskórna groza jest chyba jeszcze dobitniejsza niż sporadyczne wizualizacje antagonistki, szczególnie kiedy zacznie objawiać się nie tylko w wyglądzie Alexa i Penny (całkiem znośni warsztatowo Johnathon Schaech i Pell James), ale również ich zachowaniu. Z czasem postawa kobiety, wymuszona brakiem sny zacznie irytować. Ciągłe kazania, które prawi swojemu chłopakowi, zmuszanie go do pomocy w domu, którą Alex będzie jakoś musiał pogodzić z pracą – to wszystko w jej ustach brzmi tak, jakby tylko ona nie dosypiała, a obowiązkiem mężczyzny jest wyręczać ją we wszystkim. Z czasem role się odwrócą – pod koniec to Alex zaskarbi sobie we mnie bardziej antypatyczne odczucia. Taka kreacja protagonistów była dosyć ryzykowna – Soter był o krok od całkowitego zniechęcenia mnie do bohaterów, a co za tym idzie obniżenia efektu przerażenia na widok czyhającego na nich zagrożenia, uosabianego przez bosą kobietę. Nic w tym guście. Reżyserowi nie tylko udało się wykreować nieszablonowe postaci, których charakterologia skupia się bardziej na wadach, aniżeli zaletach, co pozwala uniknąć nudy podczas obcowania z ich rozkładem dnia, ale również pomimo irytacji gdzieś tam pozostawić nutkę sympatii, która zmusza do dopingowania im.

Choć fabuła najsilniej skupia się na interakcjach międzyludzkich, które zapewne zniechęcą sporą grupę odbiorców (mnie za to najmocniej wciągnęły) to pomimo minimalistycznej konstrukcji Soter pokusił się również o kilka bardziej dosłownych wizualizacji. One rzecz jasna nie mają w sobie większej oryginalności, ale dzięki umiejętnej realizacji mocno zagęszczają i tak już mroczną atmosferę.  Podczas ustawiania kamery w pokoju dziecka Penny widzi na ekranie sylwetkę długowłosej kobiety, a Alex dostrzega ją wieczorem za oknem oraz w łóżku na miejscu swojej dziewczyny. Z czasem robi się jeszcze ciekawiej – podczas gry na pianinie Alex zostaje skąpany we krwi, po czym jego oczom ukazuje się ciało kobiety. Gdy Penny przegląda się w lustrze widzi jakąś postać przemykającą za jej plecami, a kiedy jej chłopak próbuje domknąć garaż dostrzega nogi osoby stojącej wewnątrz. I wreszcie najlepsze – Penny siedzi z synkiem w pokoju spoglądając w okno, kiedy nagle mały znika i pojawia się na zewnątrz w towarzystwie jakiejś kobiety. Drugim takim mistrzostwem jest scena z opiekunką do dziecka. Kiedy dziewczyna otwiera kuchenną szafkę ze środka, powoli niczym w azjatyckich ghost stories, wypełza długowłosa kobieta. Trzeba naprawdę sporego talentu żeby tak umiejętnie jak Soter wycisnąć maksimum grozy z kilku dosyć oklepanych wizualizacji nieznanego. Ale chociaż cały seans niezmiernie mnie zaintrygował byłabym niesprawiedliwa pomijając milczeniem w moim mniemaniu największą wpadkę reżysera, czyli zakończenie. Zwrot akcji oczywiście jest mocno zaskakujący, ale twórcy którzy uważają za konieczne tego rodzaju eksperymentowanie muszą uważać, aby nie przekombinować, o czym Soter niestety zapomniał. I co z tego, że mnie zaskoczył, skoro finał jest zwyczajnie niespójny z resztą scenariusza? UWAGA SPOILER Kiedy już wychodzi na jaw, że nasi protagoniści nie borykali się z duchem tylko kobietą z krwi i kości, pomieszkującą w ich domu nasuwa się pytanie: jak do tego wszystkiego wpasowuje się pierwsza scena snu Penny? Ten szczegół najbardziej mi tutaj nie pasował, ale wielu widzów mogą również zainteresować przywidzenia głównych bohaterów (mówię tutaj o momentach, w których nie widzieli kobiety tylko jakieś irracjonalne imaginacje), ale przy dobrej woli można to zrzucić na zbiorowe halucynacje bądź, co bardziej prawdopodobne na oddziaływanie złych fluidów, które zagnieździły się w domu po niedawnej tragedii, aby uderzać w nowych lokatorów. Niemniej przy tej naciąganej interpretacji pierwsza scena filmu nadal pozostaje taką niedopracowaną zagadką. W dodatku przez tę końcówkę zrobiła się z tej produkcji taka kopia "Najścia" KONIEC SPOILERA. Tak więc zakończenie, choć zaskakujące w moim mniemaniu było mocno nieprzemyślane – myślę, że Soter o wiele lepiej wybrnąłby z tego impasu, gdyby nie upierałby się tak na zwrot akcji i zwyczajnie zaserwował nam jakiś tradycyjny finał (dlaczego twórcy sądzą, że im mocniejsze zakończenie tym lepszy odzew widzów? Jakby już nie można było stawiać na zwyczajność, ale za to spójną ze scenariuszem) bądź zainspirował się końcówką „Narodzin obłędu”, która notabene bardziej przystawałaby do scenariusza tego filmu. A tak na koniec wtrącę tylko, że plakat skopiowano z „Klucza do koszmaru” – naprawdę brakło inwencji na coś swojego?

Zapominając o moim zdaniem niedopracowanym zakończeniu (który innym może jednak przypaść do gustu) i oceniając jedynie wcześniejsze wydarzenia w filmie z czystym sumieniem stwierdzam, że to jeden z najlepszych horrorów nastrojowych, powstałych w 2013 roku. Jest mroczny klimat, ciekawi protagoniści i kilka niepokojących scen, a tyle mi w zupełności do szczęścia wystarczy.

piątek, 30 maja 2014

Sarah Lotz „Troje”


Tego samego dnia dochodzi do katastrof lotniczych w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Japonii i Afryce. Przeżyć udaje się jedynie trójce dzieci i ciężko rannej kobiecie, Pameli May Donald, która chwilę przed śmiercią nagrywa na telefonie tajemnicze ostrzeżenie. Po kilkudniowej obserwacji w szpitalach ocalałe dzieci, Bobby, Jess i Hiro, trafiają pod opiekę najbliższych rodzin. Tymczasem media uparcie karmią opinię publiczną pikantnymi szczegółami z ich życia prywatnego. Kiedy pastor z małego amerykańskiego miasteczka dopatruje się podobieństw pomiędzy niedawnymi katastrofami i tym co zapisano w „Apokalipsie św. Jana” i puszcza w eter informację, że Troje to w rzeczywistości Jeźdźcy Apokalipsy rozpętuje się prawdziwe piekło. Teorie spiskowe zaczynają mnożyć się w zastraszającym tempie, mamiąc obywateli zapowiedziami rychłego końca świata, a bezpieczeństwo rodzin ocalałych szybko zostaje zagrożone przez podatnych na manipulację, groźnych fundamentalistów.

Powieść „Troje” Sarah Lotz w ostatnich dniach zdominowała polski rynek wydawniczy, a to głównie za sprawą pomysłowej, zakrojonej na szeroką skalę kampanii reklamowej. Pierwszy rozdział książki rozsyłany przed premierą recenzentom w jakże zachęcających czarnych kopertach oraz strona internetowa poświęcona książce, na której pozostali czytelnicy mogą przeczytać owy fragment. Starania wydawców zostały nagrodzone głośnym odzewem na blogach, portalach społecznościowych i forach, co skutecznie zniechęciło mnie do powieści. Obcując z literaturą już zdążyłam zauważyć, że to, co cieszy się dużą promocją na ogół nie trafia w mój gust, ale dosłownie przypadek sprawił, że „Troje” jednak wpadło w moje ręce, z czego teraz jestem absolutnie zadowolona. Nieufność do reklam czasami się nie sprawdza;)

„Wydarzenie tej rangi musi przykuć uwagę świata. Czemu jednak ludzie mają skłonność do zakładania tego, co najgorsze, i do wierzenia w najbardziej fantastyczne, kompletnie nieprawdopodobne teorie? Istotnie, statystycznie rzecz biorąc, szanse na coś takiego są kosmicznie małe, ale bez przesady! Czy aż tak bardzo się nudzimy? A może w głębi duszy wszyscy jesteśmy internetowymi trollami?”

Konstrukcja książki bardzo mnie zachęciła. Sarah Lotz prezentuje nam pracę niejakiej Elspeth Martins, poświęconą czterem katastrofom lotniczym i fenomenowi trójki ocalałych. Na powieść składają się liczne wywiady przeprowadzone z ludźmi, którzy odegrali jakieś role w wydarzeniach, które rozegrały się po tragediach. Zapisy rozmów telefonicznych i dyskusji na Skype’ie, wyniki śledztw komisji ds. katastrof lotniczych, artykuły zamieszczone w prasie i Internecie oraz kopie konwersacji pomiędzy bohaterami na forach i komunikatorach internetowych. Lotz zaczyna od śmiałych opisów miejsc, w których rozbiły się cztery samoloty, nie zapominając o okaleczonych ciałach tłumnie zapełniających ziemie i… drzewa. Największe wrażenie robi katastrofa w Japonii, bowiem samolot rozbija się w osławionym Aokigahara, tzw. lesie samobójców. Pozostałe wypadki mają miejsce w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i Afryce, a cały ten feralny dzień zostaje nazwany przez media Czarnym Czwartkiem. Po szczegółach z miejsc katastrof przychodzi pora na krótkie wywiady ze śledczymi, które odrobinę mnie znużyły, bowiem przybliżały nam szczegóły tych nieszczęśliwych wypadków, podane w obowiązkowym specjalistycznym żargonie. Na szczęście przetrwałam ten zniechęcający zastój, dzięki czemu miałam przyjemność zapoznać się z właściwą akcją powieści, skupiającą się na trójce ocalałych i teoriach spiskowych, które cały świat postawiły w stan gotowości.

„Religia nie powinna mieć nic wspólnego ze strachem, nie powinna też mieć nic wspólnego z nienawiścią.”

Trójka szczęśliwców po katastrofach trafia do swoich najbliższych rodzin. Hiro zostaje oddany pod opiekę ojca, który z kolei przekazuje go jego kuzynce. Losy chłopca poznamy dzięki zapisom z rozmów w Sieci pomiędzy jego tymczasową opiekunką i jej wirtualnym kolegą. O Jess mieszkającą ze swoim wujkiem, aktorem w Wielkiej Brytanii dowiemy się za sprawą jego niedokończonej książki, ale największą sympatię wzbudziła we mnie babcia trzeciego ocalałego, Bobby, która borykała się nie tylko z niezdrowym zainteresowaniem mediów, ale również Alzheimerem swojego męża. Jej zdecydowanie było najtrudniej przetrwać ten koszmar, ale należy również nadmienić, że ze wszystkich tych cudownych dzieciaków Bobby również wzbudzał największą sympatię. Medialna szopka zaczyna się z chwilą podania do publicznej wiadomości ostrzeżenia nagranego na miejscu katastrofy przez Pamelę, która wedle jej pastora starała się ostrzec ludzkość przed uratowanymi dzieciakami. Duchowny – zagorzały chrześcijanin i prawicowiec – przedstawia opinii publicznej swoją fantastyczną teorię, że Troje jakoby są Jeźdźcami Apokalipsy, a ich cudowne ocalenie jest zapowiedzią rychłego Armagedonu. Jego charyzma wkrótce przekonuje rzeszę zagorzałych chrześcijan, którzy przystępują do poszukiwań w Afryce czwartego Jeźdźca oraz namawiania obywateli do przyjęcia w swoich sercach Chrystusa. Równolegle do tej teorii w Sieci ogromnym powodzeniem cieszą się wpisy głoszące, że Troje to przybysze z kosmosu, chronieni przez rząd Stanów Zjednoczonych. Jak się czyta te brednie to oczywiście nie sposób powstrzymać śmiechu, ale o fenomenie tej powieści świadczą znaczące zmiany w zachowaniu dzieci, które rozbudzają w czytelnikach niemiłe podejrzenia. Niemiłe, a bo zawsze niewygodnie jest choćby po części podzielać zdanie teoretyków spiskowych. Jess zaczyna insynuować swojemu wujkowi, że takich jak ona jest więcej, dziadek Bobby’ego nagle odzyskuje świadomość, a Hiro zaczyna porozumiewać się z bliskimi za pomocą skonstruowanego przez jego ojca androida, za pośrednictwem którego przekazuje kuzynce, że katastrofa w ogóle go nie obeszła. Zmiany w zachowaniach dzieci początkowo można przypisywać stresowi pourazowemu i muszę przyznać, że Lotz przez długi czas pozostawiała czytelnikom pole do wielorakiej interpretacji. Z jednej strony podejrzliwie śledziłam losy dzieci, a z drugiej czułam ogromną nienawiść do zagrażających ich bezpieczeństwu świrów, głoszących swoje fantastyczne teorie i rzecz jasna mediów, które tylko nakręcały całą tę spiralę nienawiści. Atmosfera zagęści się pod koniec, kiedy to stanie się jasne, że do tragedii, przez zwykłą głupotę ludzką bądź uzasadnioną wrogość po prostu musi dojść. Błąd Lotz zrobiła jedynie w finale, kiedy nieco przybliżyła nam naturę ocalałych – w moim mniemaniu pozostawienie pola do indywidualnej interpretacji byłoby o wiele ciekawsze.

Choć „Troje” to prawdziwie wciągająca, jakże oryginalna pozycja autorce bądź tłumaczowi nie udało się uniknąć kilku drobnych wpadek. Lotz niczym Stephen King często wyprzedzała fakty, sugerując nam kilka stron wcześniej, jaki zwrot akcji za chwilę nastąpi. Taka narracja oczywiście dodatkowo potęguje napięcie, ale autor musi równocześnie uważać na zewsząd czyhające wpadki. Taki poślizg ma miejsce na 363 stronie – nie chcę spoilerować, dlatego powiem jedynie, że Elspeth mówi wówczas coś, co dalej w ogóle nie będzie miało miejsca (a pamiętajmy, że wywiad przeprowadza na długo po zakończeniu wszystkich późniejszych wydarzeń). Poza tym nie dane mi było poznać płci śledczej/go Ace Kelso, bo tłumacz raz pisał o nim/niej w rodzaju męskim, a raz w żeńskim. Te drobne niedociągnięcia oczywiście nie obniżają wartości fabuły książki, która tak wciąga, że chyba nic nie byłoby w stanie tego zmienić. Niemniej mam nadzieję, że wydawcy poprawią to przy drugim wydaniu, jeśli takowe wypuszczą.

„Troje” to w moim mniemaniu prawdziwie elektryzujący thriller z elementami horroru, podchodzący do pewnej znanej tematyki od jakże nowatorskiej strony. Pełna zaskakujących zwrotów akcji fabuła powieści jest zarówno przestrogą przed fundamentalizmem, jak sugestią, że w teoriach spiskowych mogą tkwić ziarna prawdy. Właśnie owe moralizatorskie rozdwojenie przesądza o geniuszu tej pozycji, z którą w moim odczuciu absolutnie każdy czytelnik, bez względu na preferencje gatunkowe, powinien się zapoznać.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 29 maja 2014

„Wzgórza mają oczy 2” (2007)


Oddział żołnierzy Gwardii Narodowej przeprowadza ćwiczenia na pustyni w Nowym Meksyku. Kiedy przez krótkofalówkę dociera do nich wołanie o pomoc postanawiają bez porozumienia z bazą naprędce zorganizować akcję ratunkową. W tym celu wchodzą w głąb pustyni, pomiędzy otaczające cały teren skalne wzgórza, skąd w ich mniemaniu nadano wiadomość. Wkrótce odkryją, że nie są na pustyni sami, że każdy ich krok jest bacznie obserwowany przez grupę zdeformowanych kanibali.

Powstały w 2006 roku remake horroru Wesa Cravena z 1977 roku w reżyserii Alexandre Aja z całym szacunkiem dla niegdysiejszego mistrza kina grozy w moim mniemaniu w każdym aspekcie przebił oryginał. Nic więc dziwnego, że już rok później nowa wersja „Wzgórz mających oczy” doczekała się swojej kontynuacji. Tym razem Aja zrezygnował z krzesła reżyserskiego, przekazując pałeczkę twórcy „Kanibala z Rotenburga”, Martinowi Weiszowi. Scenariusz napisał sam Wes Craven we współpracy ze swoim synem, Jonathanem, ale film nie ma nic wspólnego z jego kontynuacją pierwowzoru z 1985 roku – to raczej taki alternatywny, niezainspirowany żadnym wcześniejszych filmem, sequel. Cravenowi zależało na udziale Emilie de Ravin w drugiej odsłonie „Wzgórz…”, ale aktorka była zmuszona odrzucić tę propozycję przez wzgląd na zobowiązania przy kręceniu serialu „Zagubieni”. A szkoda, bo w moim mniemaniu była najjaśniej błyszczącą gwiazdą remake’u. W każdym razie efekt współpracy Cravenów z Weiszem nie zdobył sympatii krytyków, a wśród wielbicieli kina grozy przeszedł, jako taka jednorazowa ciekawostka.

Gdybym miała najkrócej podsumować „Wzgórza mają oczy 2” to powiedziałabym, że pozostaje daleko w tyle za wersją z 1977 roku i jej remake’iem, ale równocześnie, jako taki samodzielny survival bez porównań z poprzednimi filmami z serii ogląda się go całkiem przyjemnie. Największe kłopoty Weisz miał ze stworzeniem duszącego klimatu całkowitego wyalienowania głównych bohaterów. Zauważalnie inspirował się Ają, szczególnie w trakcie pierwszej połowy seansu, kiedy to próbował wycisnąć maksimum grozy z kontrastu – stworzyć aurę zagrożenia na skąpanej w palącym słońcu, rozległej pustyni. Alexandre udało się tego dokonać bez większego problemu, natomiast Weisza pogrążył dobór bohaterów. W końcu o wiele silniej odczujemy zagrożenie życia bezbronnej rodziny, aniżeli elitarnej, przeszkolonej i uzbrojonej jednostki żołnierzy Gwardii Narodowej. Nie twierdzę, że ich rysy psychologiczne, choć nieprzystające do stereotypowych typów wojaków, mnie nie zadowoliły (wręcz przeciwnie), aczkolwiek nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że film sporo zyskałby na klimacie, gdybyśmy znowuż mieli do czynienia z jakąś kompletnie bezbronną, głupkowatą zbieraniną postaci, choćby tak popularną w horrorach grupką młodych ludzi. Jak już zaznaczyłam charakterologia niektórych postaci, choć często wykorzystywana przede wszystkim w slasherach, przyciągnęła moją uwagę. Szczególną sympatią zapałałam do czarnoskórego Delmara Reeda (przyzwoita kreacja Lee Thompsona Younga) oraz blondwłosej Amber Johnson (najlepsza warsztatowo Jessica Stroup). Ten pierwszy obejmuje dowodzenie po śmierci sierżanta – i słusznie, bo z całej tej plejady bohaterów wydaje się być najlepiej przeszkolony. Natomiast Amber posiada wszelkie cechy final girl, które szczególnie uzewnętrzniają się po porwaniu przez kanibali jej przyjaciółki, Missy Martinez (znana mi z „Drogi bez powrotu 2”, Daniella Alonso) – nie bacząc na własne bezpieczeństwo upiera się, aby odbić ją z rąk degeneratów. Czarnoskóry i blondynka na pierwszym planie… hmm, i kto powiedział, że takie postaci w horrorach giną na początku? ;)

Choć klimat mocno kuleje (co nie znaczy, że wcale go nie ma) o wiele bardziej przypadła mi do gustu pierwsza połowa seansu, kręcona w palących promieniach słońca. Po obowiązkowym w kinie grozy rozdzieleniu się bohaterów, kiedy dwoje z nich zostaje w obozie, próbując wywołać kogoś przez radio, a reszta wędruje po wzgórzach, przychodzi pora na dość szybką jak na survival właściwą akcję. Amber i Napoli odnajdują w toi toiu na wpół żywego, skąpanego w ekskrementach człowieka (jakże odstręczająca scena), który zaraz po wydostaniu się z wychodka umiera. Napoli podejrzewa, że ktoś wrzucił go w odchody celowo, aby bakterie zainfekowały jego rany, co naturalną koleją rzeczy skazało go na powolną śmierć (no, no nasi kanibale odznaczają się tutaj naprawdę bogatą wyobraźnią). Gdy ruszają ostrzec pozostałych po drodze napotykają jednego kolegę, który zaraz potem ginie przeciągnięty przez małą jamkę w skale przez ukrytego w środku osobnika. Chociaż scenariusz „Wzgórz mających oczy 2” postawił przede wszystkim na rozlew krwi, której jest zdecydowanie więcej, aniżeli w poprzednich filmach z serii to oprócz tych dwóch początkowych scen mordów w pamięć zapada jeszcze wyrwanie ręki zwisającemu ze skały mężczyźnie, końcowe ujęcia w składowisku mięsa naszych antagonistów i oczywiście scena gwałtu. Po seansie remake’u najwięcej osób wspominało szokujące zgwałcenie Emilie de Ravin przez odrażającego antropofaga, choć pozbawione szczegółów filmowanie pozostawiło pewne wątpliwości, czy aby dziewczyna istotnie została wykorzystana. Tutaj takich wątpliwości nie będzie, bowiem Weisz żerujący na popularności tej sceny u Aji, poświęcił kilka dobrych sekund na dokładne oddanie koszmaru Martinez. Kiedy nasi protagoniści dowiadują się od jednego ocalałego, że mężczyźni służą kanibalom jako pokarm, a kobiety są porywane w celach rozpłodowych, dla widzów staje się jasne, co też stanie się z Missy w kopalni, do której ją zaciągnięto. Podczas gdy ona przeżywa swój koszmar z obleśnym degeneratem, który najpierw zapamiętale liże ją swoim nienaturalnie długim jęzorem po twarzy, a następnie przechodzi do zapładniania, reszta bohaterów krąży po walącej się kopalni. I od tego momentu akcja zaczyna odrobinę przynudzać, szczególnie jeśli oglądało się „Zejście” (a bo Craven przy pisaniu scenariusza zauważalnie się nim inspirował) oraz remake „Wzgórz…” – tutaj mowa oczywiście o wybawicielu z klanu antropofagów, będącym takim męskim odpowiednikiem Ruby Alexandra Aja.

Choć sequel uwspółcześnionych „Wzgórz mających oczy” zdecydowanie mógłby być lepszy – szczególnie zabrakło pomysły na poprowadzenie drugiej części seansu oraz większej staranności przy tworzeniu klimatu całkowitego wyalienowania – to w ogólnym rozrachunku, jako taki niewymagający myślenia survival spisuje się całkiem przyzwoicie. Ciekawe rysy psychologiczne bohaterów (jak na taką typową rąbankę), należycie wykreowanych przez aktorów oraz kilka krwawych i odstręczających scen przemawiają na jego korzyść. Moim zdaniem warto dać mu szansę, bo choć zapewne nie znajdzie się widz, który po obejrzeniu remake’u nie będzie mógł wyjść z zachwytu to może przynajmniej znajdzie się jakiś entuzjasta filmowych rąbanek, który chociaż nie będzie się nudził – a to już coś, prawda?  

środa, 28 maja 2014

„Koszmar matki” (2012)


Szesnastoletni Chris Stewart wraca do szkoły po długiej nieobecności, w związku z depresją, na którą zapadł, gdy zerwała z nim dziewczyna. Kiedy w szkole pojawia się nowa uczennica, Vanesaa Redlynn Chris z miejsca zapomina o dawnej miłości. Każdą wolną chwilę spędza z nową dziewczyną – opuszcza się w nauce, zaniedbuje przyjaciół i treningi, co nie umyka uwadze jego matki, Maddie. Pełna podejrzeń względem Vanessy wraz z byłym mężem, ojcem Chrisa, Maddie sprawdza przeszłość wybranki syna, a kiedy odkrywa, że wszystko, co dziewczyna mu o sobie opowiedziała jest kłamstwem próbuje nakłonić go do zerwania z nią wszelkich kontaktów. Jednak chłopak ani myśli zrezygnować z miłości. Wkrótce związek z Vanessą narazi go na śmiertelne niebezpieczeństwo, któremu Maddie będzie się starała zapobiec.

Kanadyjsko-amerykański zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami thriller telewizyjny Vica Sarina, wpisujący się w znaną konwencję destrukcyjnej miłości. Jak na obraz zrealizowany niewielkim kosztem „Koszmar matki” zaskakuje całkiem przyzwoitą realizacją. Podobnie, jak inne kanadyjskie dreszczowce nade wszystko skupia się na przewidywalnej, acz chwilami umiarkowanie intrygującej fabule (o żadnych efektach komputerowych nie ma tutaj mowy), ale w przeciwieństwie do nich może pochwalić się należytą pracą kamery i wpadającą w ucho ścieżką dźwiękową, choć stopniowanie napięcia standardowo mocno kuleje.

„Koszmar matki” to taki teatr trzech aktorów – Granta Gustina, Jessici Lowndes i Annabeth Gish. Zdecydowanie najciekawsza rola przypadła w udziale Lowndes, choć w przeciwieństwie do innych aktorek, którym dane było kreować mój ulubiony typ żeńskiej postaci, femme fatale, nie udało jej się natchnąć swojej postaci jakąś zapadającą w pamięć, intrygującą nutą. Co nie znaczy, że pozostałej dwójce udało się ją przyćmić, bo choć Gish warsztatowo była o wiele lepsza to niestety nudnawa rólka nie pozostawiła jej wielkiego pola do popisu. Zdecydowanie najgorzej zaprezentował się „drewniany” Gustin, aczkolwiek chyba każdy, nawet najbardziej doświadczony aktor poległby na jego miejscu, bowiem irytujący rys psychologiczny jego bohatera już od pierwszych minut seansu mocno mnie odrzucił. Infantylna osobowość Chrisa sprawiła, że całą swoją sympatię skierowałam w stronę czarnego charakteru, Vanessy, a chyba nie o to chodziło twórcom filmu. 

Fabuła, wbrew tytułowi, nie skupia się najmocniej na Maddie tylko jej synu i jego nowej dziewczynie, która bez większego problemu „owija go sobie wokół palca”. Chłopak reprezentuje taki stereotypowy typ nabuzowanego hormonami nastolatka, myślącego penisem, zamiast mózgiem. Jest niezwykle podatny na stalking i manipulację chorej psychicznie Vanessy, grzecznie wypełniając wszystkie jej polecenia. Na jej prośbę opuszcza się w nauce, zaniedbuje treningi i sięga po alkohol, wbrew swoim przekonaniom, które wykształcił w nim ojciec borykający się z alkoholizmem. Ale dziewczyna na tym nie poprzestaje. Ku niezadowoleniu Maddie praktycznie wprowadza się do pokoju Chrisa, racząc go bajeczką o swojej trudnej sytuacji u rodziny zastępczej. Tymczasem Maddie z pomocą swojego byłego męża dociera do szokującej przeszłości dziewczyny, co oczywiście nie przekonuje tępawego Chrisa. Chciałabym powiedzieć, że „Koszmar matki” mocno mnie wciągnął, ale choć udało mi się uniknąć nudy, choć chwilami byłam umiarkowanie zaintrygowane wszystko to widziałam już w innych tego typu filmach. Najbardziej rozczarował mnie zwrot akcji, który z miejsca nasunął mi skojarzenia z innym kanadyjskim telewizyjnym thrillerem, pt. „Musisz być mój”, ale co ważniejsze całkowicie pogrążył w moich oczach postać Chrisa, którego nie zraziło nawet oskarżenie o gwałt i plotki rozpuszczane wśród jego kolegów. Chłopak niczym wierny piesek nie tylko wybaczył jej wszystkie grzeszki, ale co więcej uwierzył w swoją winę, która notabene nie podkopała jego poczucia humoru. Uwierzył, że jest gwałcicielem, a mimo to nadal cieszył się jak dziecko z towarzystwa nowej dziewczyny. Nastolatek, nastolatkiem, ale jakoś nie byłam w stanie uwierzyć, że nawet tak młoda, niedoświadczona w poważnych związkach osoba w rzeczywistości zachowywałaby się aż tak infantylnie. Krótko mówiąc: w moich oczach postać Chrisa pogrążyła ten film. Sarin mógł stworzyć naprawdę intrygujący thriller, gdyby tylko natchnął głównego bohatera choć minimalną dozą rozumu.

Wielbiciele telewizyjnych thrillerów pewnie będą zachwyceni profesjonalną, acz wyjałowioną z jakiegokolwiek napięcia, realizacją „Koszmaru matki”, ale równocześnie istnieje spore niebezpieczeństwo, że rozczaruje ich schematyczna fabuła i nieprzekonujący główny bohater. Ja właśnie tak odebrałam seans tego filmu – nie nudziłam się, ale tylko przez wzgląd na moją wysoką tolerancję powtarzalności motywów w kinematografii, bo szczerze mówiąc Sarin nie pokazał mi niczego, czego nie widziałabym już wcześniej.