piątek, 29 kwietnia 2016

Melanie Raabe „Pułapka”


Powieściopisarka, Linda Michaelis, tworząca pod fikcyjnym nazwiskiem Conrads, od przeszło dekady nie wychodzi z domu. Dwanaście lat temu jej młodsza siostra, Anna, została zamordowana. Sprawcy nigdy nie schwytano, chociaż Lindzie udało się dostrzec jego twarz. Niedługo po tym traumatycznym wydarzeniu Linda wycofała się z życia towarzyskiego, bojąc się swoich panicznych reakcji na zwyczajne zdarzenia, mogące przywołać wspomnienia zabójstwa siostry i poddając się depresji. Z czasem nauczyła się żyć jedynie we wnętrzu własnego domu, nie będąc w stanie nawet przekroczyć jego progu. Dwanaście lat po zabójstwie siostry Linda widzi w telewizji twarz jej oprawcy, dziennikarza Victora Lenzena. Pragnąc poznać jego motywację i dopilnować wymierzenia sprawiedliwości postanawia użyć podstępu, mającego zwabić go do jej domu. Pisze zbeletryzowaną wersję losu, jaki spotkał Annę i jej własnych dziejów tuż po stracie siostry i umawia się na wywiad z Lenzenem. Wie, że mężczyzna dostrzeże podobieństwa pomiędzy zbrodnią opisaną w książce i jego własnym czynem, dlatego robi wszystko, żeby jak najlepiej przygotować się do konfrontacji.

Niemiecka blogerka, Melanie Raabe, w 2011 roku wygrała Deutscher Kurzkrimi-Preis opowiadaniem „Die Zahnfee”, ale dopiero cztery lata później zadebiutowała powieścią, thrillerem psychologicznym zatytułowanym „Pułapka”. Jeszcze przed wydaniem książki prawa do jej publikacji sprzedano kilku krajom europejskim, sprzedano również prawa do sfilmowania powieści, a szeroka kampania reklamowa (jak na standardy powieściowych debiutantów) umożliwiła trafienie do dużej grupy czytelników, którzy jak się okazało w przeważającej części bardzo przychylnie przyjęli pierwszy dłuższy utwór Raabe. Autorka podpisała już umowę na drugą powieść i wydaje się, że komercyjny sukces „Pułapki” ugruntował w niej postanowienie realizowania się w pisarstwie.

Fabuła „Pułapki” koncentruje się na Lindzie Conrads, a właściwie Michaelis, której przypadek przywodzi na myśl agorafobię, choć autorka unika jednoznacznego klasyfikowania jej przypadłości. W każdym razie, kobieta od przeszło dekady nie wychodzi z domu, co w połączeniu z konfrontacją z rzekomym mordercą może kojarzyć się z motywem poruszonym chociażby w „Psychopacie” Jona Amiela. W pewnym sensie, bo Linda Conrads nie jest profilerką tylko pisarką, która decyduje się zwabić rzekomego zabójcę swojej młodszej siostry, Anny, do własnego domu położonego w ustronnym zakątku, z dala od wścibskich sąsiadów. W tym celu zamierza wykorzystać profesję, w której od jakiegoś czasu odnosi sukcesy i tajemniczość, którą przez lata budowała wokół swojej osoby. Opinia publiczna nie wie niemalże nic o znakomitej pisarce ukrywającej się pod pseudonimem, jest właściwie niedostępna dla mediów i tym bardziej czytelników, nie z pragnienia podsycania ciekawości społeczeństwa, co mogłoby przekładać się na wpływy z jej publikacji, ale z konieczności wywołanej przez jej chorobę. Oprócz paru zaufanych osób, wydawcy Norberta, asystentki Charlotty, ogrodnika i oczywiście psa Bukowskiego, Linda nie dopuszcza do siebie ludzi, stroni od nich, ale podświadomie jest spragniona kontaktów z drugą osobą. Kobieta przekształciła swój dom w swoistą bezpieczną przystań, wolną od zagrożeń płynących z zewnątrz i zgubnych emocji, mogących unicestwić jej już i tak nadwątloną psychikę. Melanie Raabe postawiła na bardzo ciekawy, rzadko spotykany w kinematografii i literaturze, typ głównej bohaterki sporą część czasu spędzającą w swojej wyobraźni, odciętą od świata i jego codziennych kłopotów. Problem jedynie w tym, że choć zarys Lindy, osobowość, jaką Raabe zdecydowała się sportretować, znacząco wyróżnia się na tle współczesnych powieściowych thrillerów to warsztat debiutantki odrobinę umniejsza przyjemność z obcowania z jej bohaterką. Na początku z mojego punktu widzenia negatywne cechy stylu Raabe nie uwidaczniają się zanadto, bo choć autorka trochę miejsca poświęca na (w pojęciu niejednego czytelnika mogące wpadać w denerwującą monotonię) opisy przyziemnych czynności dnia codziennego Lindy Conrads, w moim osobistym odczuciu głównie dzięki nim udaje jej się w miarę zgrabnie przedstawić samotniczy tryb życia głównej bohaterki, przeplatając je z relacjonowaniem zamiłowania Lindy do czasowego egzystowania w wyimaginowanym uniwersum i oczywiście traumatycznymi wspomnieniami losu, jaki przed dwunastu laty spotkał jej siostrę, który notabene rzutował na jej własne życie. Prosty styl Raabe nie przeszkadzał w kompleksowym wyłuszczaniu niecodziennej sytuacji protagonistki, nawet nie uniemożliwiał mi całkowitego wczucia się w jej położenie, niedostatki warsztatowe zaczęły objawiać się nieco później. Pierwszym elementem nieprzyjemnie wybijającym z narzuconego tonu powieści jest proces mający na celu przygotować Lindę do spotkania z rzekomym mordercą jej siostry. Autorka podchodzi do tych wątków niejako w trybie przewijania, zamykając je na kilku stronach i właściwie nie dając czytelnikowi odczuć ogromu pracy, jaką Linda zapewne włożyła w realizację swojego planu. Drugi mankament uwidacznia się podczas, na szczęście, rzadkich ustępów mających obrazować burzę emocji targających czy to główną bohaterką, czy jej alter ego z najnowszej powieści, wywołaną jakąś dramatyczną sytuacją, mającą dynamizować akcję. Raabe przebiegła przez te wątki w sposób znany mi już z literatury, ale niezmiennie wytrącający mnie z równowagi – minimalizując liczbę kropek i bez zachowania odpowiedniej składni przeskakując z opisów sytuacyjnych w procesy myślowe ofiary. Taki sznyt w moim pojęciu zawsze odziera dany ustęp z wszelkiego napięcia, zamierzony chaos zamiast unaoczniać dramatyczne położenie bohatera tylko przeszkadza w należytym skupieniu.
  
Trochę ponarzekałam na, z subiektywnego punktu widzenia, niedostatki w warsztacie Melanie Raabe, więc pora przejść do liczniejszych superlatywów. Poza wspomnianym początkowym zarysem głównej bohaterki (z czasem tylko miejscami nierównym) na pochwałę zasługuje zmyślna konstrukcja „Pułapki”, w której autorka przeplata wątek przewodni z poszczególnymi rozdziałami z najnowszej książki Lindy Conrads, niezbędnymi dla całościowego oglądu problematyki, bo będącymi zbeletryzowaną wersją przeszłości głównej bohaterki. Wstawki z jej powieści można więc rozpatrywać w kategoriach wątków retrospektywnych, z drobnymi modyfikacjami niektórych faktów i oczywiście pod fikcyjnymi personaliami. Pomysłowa okazała się również sama intryga, którą na dodatek Raabe wyłuszczyła z dbałością o równomierne rozłożenie środków ciężkości. Pierwszym punktem kulminacyjnym jest spotkanie z rzekomym mordercą siostry Lindy, dziennikarzem Victorem Lenzenem, nie tyle, przez nieustannie akcentowany zwiastun niebezpieczeństwa płynącego z tej sytuacji, ile przez intrygujący, pełen dwuznaczności i ukrytych motywów przebieg ich długiej rozmowy. I jej zaskakujący finał, zmuszający czytelników do obrania całkowicie innej perspektywy, negującej wszystko, czego dowiedzieliśmy się wcześniej. Wyłączając rzadkie nazbyt chaotyczne wstawki i chwilową niemożność należytego wczucia się w położenie głównej bohaterki,  wydarzenia, w jakie obfituje druga połowa powieści praktycznie nie pozwalają na moment nieuwagi, gdyż szybko okazuje się, że absolutnie każdy szczegół może mieć inne znaczenie, niż sądziliśmy. Że dosłownie w każdej chwili Raabe może pokusić się o kolejny zwrot akcji, znowuż odkształcający wszystko, co do tej pory napisała. Finalizując pierwsze spotkanie z Victorem Lenzenem autorka przeskakuje w taką skrajność, acz z zachowaniem wszelkiej logiki, że samodzielne starania mające na celu przedwcześnie naprowadzić nas na to, co tak naprawdę wydarzyło się przed dwunastoma laty tracą sens. Bowiem pierwszy zwrot akcji ugruntowuje już w czytelniku przekonanie, że cokolwiek byśmy sobie nie umyślili Raabe w każdej chwili może przechylić się w inną skrajność, zupełnie odbiegającą od naszych przypuszczeń. I wydaje mi się, że głównie przez tę zmyślną grę z czytelnikiem, umiejętnie bazującą na suspensie „Pułapka” zyskała sobie taką przychylność czytelników. Autorka ma jeszcze czas, żeby nieco podreperować warsztat – ważne, że posiada nie taki znowu powszechny dar pogrywania na oczekiwaniach odbiorców i umiejętność dawkowania napięcia z wykorzystaniem zaskakujących zwrotów akcji, znajdujących logiczne uzasadnienie w fabule. Co unaoczniła w swojej debiutanckiej powieści.

W wielkim skrócie „Pułapka” jest całkiem mocno trzymającym w napięciu thrillerem psychologicznym, obfitującym w zmyślne zwroty akcji, którego jedynym mankamentem są drobne niedoróbki warsztatowe, ale być może tylko z mojego subiektywnego punktu widzenia. Być może dla lwiej części osób, które zdecydują się skonfrontować z pomysłowym debiutem Melanie Raabe miejscami chaotyczny styl autorki i chwilami nazbyt pośpieszne dynamizowanie fabuły nie będą miały większego znaczenia, być może nawet odbiorą to na plus, w kategoriach pożądanego dopełnienia całości. Natomiast sama problematyka powinna znaleźć poklask u każdego czytelnika spragnionego zaskakujących, zmyślnie skonstruowanych intryg o podłożu kryminalnym i psychologicznym, a przynajmniej ja nie mogłam narzekać na niedobór zadowolenia płynącego z obcowania z tą konkretną historią.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 28 kwietnia 2016

„Dzień tryfidów” (1963)


Zjawisko towarzyszące deszczowi meteorytów oślepia niemalże całą ludzkość, a wraz z nim na Ziemi pojawiają się niezwykłe rośliny, tryfidy, które atakują ludzi. Oficer marynarki, Bill Masen, jest jednym z nielicznych, którego ominęła osobliwa epidemia ślepoty, podobnie osierocona dziewczynka, Susan, którą spotyka próbując wydostać się z Londynu. Od tego momentu razem przemieszczają się z miasta do miasta w poszukiwaniu pomocy. Tymczasem w latarni morskiej naukowiec, Tom Goodwin, wraz ze swoją żoną, Karen, stara się wynaleźć środek chwastobójczy, zdolny unicestwić tryfidy, które wydają się nie mieć żadnych słabych punktów. Tom wie, że w obliczu rozprzestrzeniającej się liczby morderczych roślin i ślepoty niemalże całej ludzkości musi się śpieszyć, bo tryfidy wkrótce mogą stać się dominującym gatunkiem na Ziemi.

„Dzień tryfidów” to jeden z ważniejszych tytułów reprezentujących horrory science fiction, głównie za sprawą po raz pierwszy wydanej w 1951 roku kultowej już powieści Johna Wyndhama, autora między innymi poczytnych „Kukułczych jaj z Midwich” nie licząc jednego sequela dwukrotnie przenoszonych na ekran (pomijając mało znaną wersję z Tajlandii opartą na innej książce, która jednak ma wiele zbieżności z utworem Wyndhama) pod tytułem „Wioska przeklętych". Brytyjski film Steve’a Sekely’ego i Freddiego Francisa z 1963 roku jest pierwszą, acz nie ostatnią adaptacją „Dnia tryfidów”, w ogólnym rozrachunku dobrze przyjętą przez widzów, ale nie bez utyskiwań na liczne rozbieżności z literackim pierwowzorem, które według odbiorców książki (ja nie miałam jeszcze przyjemności jej przeczytać) złagodziły wydźwięk fabuły. Scenarzyści, Bernard Gordon i Philip Yordan, jakoby opuścili wiele ciekawych wątków, modyfikując również finał, ale nawet biorąc pod uwagę owe zmiany film i tak się obronił, głównie dzięki realizacji i Wyndhamowi, którego historia nawet w wersji mocno okrojonej i tak dostarcza multum emocji, co zauważyli również krytycy, kierujący wiele ciepłych słów pod adresem przedsięwzięcia Sekely’ego i Francisa.

„Dzień tryfidów” z punktu widzenia współczesnego widza rozpoczyna mocno kiczowata sekwencja deszczu meteorytów spadających na Ziemię w wielobarwnych rozbłyskach, które to wizualnie ocierają się o animację, podobnie jak kilkukrotne wstawki budynku spowitego pastelowymi kolorami. Efekt zdecydowanie nie przetrwał próby czasu – może byłoby inaczej, gdyby zdecydowano się zrealizować film w czerni i bieli, ale na szczęście w dalszych partiach twórcy nie uderzają już w tego rodzaju formę przekazu. Następna sekwencja jest jednym z najbardziej klimatycznych ustępów „Dnia tryfidów”, niosąc w sobie taki ładunek złowrogości i wręcz klaustrofobicznego wyobcowania, że aż nie sposób nie odczuć dyskomfortu, nadającego ton całej historii. Widzimy oficera marynarki, Billa Masena, który budzi się w szpitalu z zabandażowanymi oczami i próbuje przywołać kogoś z personelu. Kiedy nikt nie przychodzi mężczyzna zdejmuje opatrunek i po upewnieniu się, że nie stracił wzroku rusza na obchód placówki. W trakcie swojej powolnej wędrówki przez korytarze pełne zniszczonych przedmiotów coraz bardziej upewnia się w przekonaniu, że szpital z jakiegoś powodu opustoszał. Twórcy dosłownie przeładowali tę sekwencję atmosferą wyobcowania, do pewnego momentu sygnalizując widzom, że Masen jest ostatnim człowiekiem na Ziemi. Do czasu napotkania lekarza, który jak się okazuje w nocy podobnie jak większość przedstawicieli rasy ludzkiej stracił wzrok. Najbardziej prawdopodobnym winowajcą takiego stanu rzeczy było niezwykłe zjawisko towarzyszące deszczowi meteorytów, wielobarwne, rażące rozbłyski, których Bill ze względu na swój stan nie mógł obserwować. Z czasem staje się jasne, że epidemia ślepoty to nie jedyna tragedia, jaka spotkała ludzkość, że zagrożenie istnieje nadal, tyle, że płynie z zupełnie innej strony. Otóż, deszcz meteorytów poza pozbawieniem ludzi zmysłu wzroku sprowadził na nich niebezpieczeństwo w postaci tryfidów: morderczych, przemieszczających się roślin, błyskawicznie rozrastających się do monstrualnych rozmiarów. Twórcy efektów specjalnych „spłodzili” naprawdę przekonujące maszkary – pełne wijących się grubych pnączy i rozwartych paszczy roślinne monstra w realistyczny sposób wprawiane w ruch, ale największe wrażenie robiące podczas pełnych napięcia skrytych, powolnych zbliżeń do upatrzonej ofiary. Same momenty ataków najczęściej portretowano w formie szybkich migawek, bez bazowania na nadmiernym rozlewie krwi, choć w kilku kadrach można dostrzec oszczędne rany wykwitające na ciałach ofiar. Ale to wcale nie pomniejszało dramatyzmu i podskórnej zgrozy na myśl o potędze wrogo nastawionych do ludzkości, zdawać by się mogło wszędobylskich roślin. Tryfidy budzą lęk w bohaterach filmu nie tylko przez wzgląd na swoje rozmiary i zdolność poruszania się, ale również przez regenerację – ożywianie odciętych pędów, co znacząco redukuje sposoby walki z nimi (ja od razu pomyślałam o ogniu). Tak więc niebezpieczeństwo potęguje, jednocześnie wywołując w widzach wrażenie beznadziejności wszelkiego oporu, nie tylko ostanie się jedynie nielicznych widzących, władnych stawić czoła tryfidom, ale również ich odporność, stawiająca ludzkość ze względu na ich ułomną anatomię na straconej pozycji.

Poszczególne starcia z tryfidami rozgrywają się w postapokaliptycznej scenerii, bo choć ludzkość nie wyginęła w trakcie pamiętnego deszczu meteorytów ulice wielkich miast są niemalże całkowicie wyludnione i zanieczyszczone. Jedynie nieliczni po omacku snują się po ulicach szukając bezpiecznej przystani, a wszędzie jak okiem sięgnąć zalegają porozbijane pojazdy. Dzięki długim ujęciom owej nieprzyjaznej scenerii, wyglądającej niczym obraz jakiegoś kataklizmu naturalnego, operatorzy natchnęli wątek przewodni niezapomnianą aurą zagubienia i rychłego upadku ludzkości. W tych trudnych czasach pojedyncze jednostki, które zachowały zmysł wzroku stają się jedyną nadzieją dla swojej rasy, na co wskazuje już sekwencja mająca miejsce podczas pierwszej wędrówki Billa Masena po Londynie, kiedy to z pociągu nagle wylegają masy ociemniałych ludzi. Jeden z pasażerów na wieść o obecności widomej dziewczynki, Susan, wbrew jej woli zaczyna ciągnąć ją ze sobą. Na ratunek przychodzi Masen i od tego momentu wątek koncentrujący się na tej dwójce będzie osadzony w tradycji filmów drogi, poza licznymi atakami tryfidów, kładąc szczególny nacisk na przygnębiającą konieczność skazywania niewidomych na pewną śmierć, poświęcania jednostek w imię wyższej konieczności ocalenia ogółu. Równolegle z tymi wydarzeniami śledzimy równie elektryzujące, klimatyczne i diablo trzymające w napięciu losy małżeństwa Goodwinów, które zostało zmuszone do zabarykadowania się w latarni morskiej i odpierania coraz częstszych ataków tryfidów. Smaczku całej sytuacji przydają liczne wybuchy mężczyzny i uległa postawa jego żony, wskazująca, że w tym związku to Tom pełni dominującą rolę, że Karen całkowicie podporządkowuje się jego decyzjom. Odtwórcy ich ról Janette Scott i Kieron Moore, zadowolili mnie jeszcze bardziej, aniżeli aktor wcielający się w główną postać, Howard Keel (aczkolwiek i tak najlepiej wypadła młoda Susan, Janina Faye), chociaż nieco denerwujące było ciągłe podkreślanie nieprzydatności kobiety w sytuacjach skrajnych, na które reagowała jedynie przeszywającym wrzaskiem, jak zawsze zdając się na męża. Niemniej relacje pomiędzy tą dwójką, wespół z potęgującym atmosferę osobliwym wyścigiem z czasem, próbami wynalezienia środka chwastobójczego, zdolnego unicestwić tryfidy zanim wkroczą do środka angażowały w równie dużym stopniu, co bardziej urozmaicone przestrzennie oraz treściwie dramatyczne dzieje Masena i Susan.

„Dzień tryfidów” Steve’a Sekely’ego i Freddiego Francisa to zdecydowanie jeden z ciekawszych horrorów science fiction, jaki dotychczas obejrzałam. Na fabularny kształt filmu oczywiście najbardziej wpłynął literacki pierwowzór autorstwa Johna Wyndhama, ale znakomitą formę (wyłączając kiczowaty prolog) zawdzięczamy uzdolnionym twórcom, którzy nawet jeśli nieco zmodyfikowali pomysły pisarza to bez wątpienia zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby cała historia wypadła na ekranie nader interesująco i klimatycznie, jeśli nie dla absolutnie wszystkich widzów to przynajmniej sympatyków horrorów science fiction. I to głównie im gorąco polecam tę znakomitą pozycję.

środa, 27 kwietnia 2016

Słuchowisko: „Lśnienie” Stephena Kinga

Na portalu Audioteka.pl można kupić przeszło dwudziestogodzinne słuchowisko „Lśnienia” Stephena Kinga, przy czym pierwsze dwie godziny można pobrać za darmo.

Scenariusz i reżyseria: Janusz Kukuła, Polskie Radio S.A.
W rolach głównych:
Jack Torrance – Adam Woronowicz
Wendy Torrance – Agata Kulesza
Danny Torrance – Bernard Lewandowski
Dick Hallorann – Mariusz Bonaszewski
Stuart Ullman – Marian Opania
Narrator – Krzysztof Gosztyła

Źródło i zarazem miejsce, w którym można kupić słuchowisko: http://audioteka.com/pl/audiobook/lsnienie

wtorek, 26 kwietnia 2016

William Gibson „Peryferal”


Były żołnierz ze Stanów Zjednoczonych, Burton Fisher, zostaje zaangażowany przez tajemniczą firmę, Milagros Coldiron, do udziału w dobrze płatnej grze, polegającej na wirtualnej ochronie londyńskiego apartamentowca przed nacierającymi robalami. Z braku większej ilości wolnego czasu namawia siostrę, Flynne, aby przez jakiś czas zastępowała go w grze i właśnie podczas jednej z tych sesji dziewczyna staje się świadkiem morderstwa jednej z lokatorek ochranianego budynku, celebrytki Aelity West. To wydarzenie wymusza na ludziach ukrywających się pod nazwą Milagros Coldiron wyjawienie Fisherom prawdy o sprawie, w którą zostali zaangażowani. Okazuje się, że Londyn, w który wirtualnie się przenosili wcale nie jest grą tylko przyszłością odległą od ich czasów o ponad siedemdziesiąt lat, a zabójstwo Aelity West było zaczątkiem jakiejś grubszej sprawy, mogącej mieć tragiczne konsekwencje dla obu czasów. Przynależący do Milagros Coldiron reklamiarz, Wilf Netherton i kierujący wszystkim Rosjanin dorastający w Londynie, Lev Zubov, celem odkrycia spisku zawiązują współpracę z detektyw inspektor Ainsley Lowbeer z policji miejskiej, która szybko przejmuje dowodzenie. Wszyscy uznają, że najlepszym sposobem na odkrycie prawdy będą czasowe przenosiny osobowości Flynn do peryferala, awatara androida, dzięki któremu będzie mogła czynnie uczestniczyć w wydarzeniach mających miejsce w przyszłości, ciałem pozostając w swojej czasoprzestrzeni. W ten sposób być może uda jej się rozpoznać mężczyznę biorącego udział w morderstwie Aelity West.

Amerykańsko-kanadyjski pisarz, William Gibson, jest jednym z najpopularniejszych propagatorów podgatunku science fiction, zwanego cyberpunkiem, w wielkim skrócie ogniskującym się na zwyczajnych, czasami ubogich jednostkach egzystujących w realiach zdominowanych przez nowoczesną technologię i często poruszającym zagadnienia związane z koegzystencją ludzi i maszyn. Krótkie formy literackie Gibson opublikował już w latach 70-tych XX wieku, ale największą sławę przyniosły mu powieści wydawane od lat 80-tych. Obecnie pisarz przez fanów gatunku uważany jest za jednego z czołowych przedstawicieli literackiej science fiction, wizjonera, którego produkty wyobraźni nacechowane są ponurymi, złowieszczymi wątkami, niejednokrotnie silnie osadzonymi w nauce, ale również zapierającymi dech w piersi, spektakularnymi wspaniałościami, z dużym rozmachem przelanymi na karty jego utworów.

Najnowsza powieść Williama Gibsona początkowo może się wydawać powieleniem wizji chociażby Davida Cronenberga, który w swoim filmie, „eXistenZ”, roztoczył opowieść o możliwości czynnego uczestniczenia w grach z jednoczesnym cielesnym pozostawaniem w rzeczywistości. Głównej bohaterce „Peryferala” wydaje się, że bierze udział właśnie w takim wirtualnym przedsięwzięciu, a biorąc pod uwagę jej wcześniejsze doświadczenia z tego typy płatną rozrywką, dosyć popularną w jej czasach, nie dostrzega w tym niczego nadzwyczajnego. Do czasu odkrycia niewyobrażalnej prawdy o projekcie, w który się zaangażowała. Fabułę książki komplikuje i dynamizuje motyw ominięcia bariery czasoprzestrzennej i zyskanie możliwości bezpośredniego czerpania informacji z przeszłości łącznie z kontaktowaniem się w wybranymi ówczesnymi jednostkami. Człowiekiem, który dzięki swoim wpływom posiadł zdolność takiej ingerencji w przeszłość jest Rosjanin wychowany w Londynie, Lev Zubov, który werbuje do swojego projektu kilka osób i na potrzeby świata Flynn odległego od ich o przeszło siedemdziesiąt lat tworzy fikcyjną firmę Milagros Coldiron. Aby uwiarygodnić swoją wizję i uniknąć paradoksów Gibson wykorzystuje wątek kontinuów, informując czytelnika, że każdorazowa ingerencja w przeszłość tworzy alternatywną rzeczywistość tzw. kikut, którego dalsze dzieje od tego momentu są niezbadane. Czasy Flynn i Burtona są więc przeszłością Zubova i jego znajomych, ale tylko do momentu ich wtrącenia się – od tej chwili wszystko może potoczyć się zupełnie inaczej niż pamiętają to, co poniektórzy żyjący jeszcze w przyszłości obywatele Londynu, jednoczenie nie zmieniając ich rzeczywistości. Nic nadmiernie skomplikowanego, ale do pewnego momentu dokładne rozeznanie się w całej sytuacji nastręcza niejakich trudności, co wydaje się, było zamierzonym działaniem Gibsona. Lwią część intrygi autor skonstruował za pośrednictwem enigmatycznych dialogów, które odsłaniają przed czytelnikami jedynie strzępy upragnionych informacji. Oszczędne dawkowanie szczegółów świata przedstawionego jest zmyślnym zabiegiem absorbującym uwagę czytelnika – potęguje ciekawość i przez to naturalną koleją rzeczy zachęca do nieprzerwanej lektury, z potrzeby roztoczenia przed swoimi oczami kompleksowej wizji świata wyobrażonego przez Gibsona. Z czasem oczywiście wyłania się owy całościowy obraz uniwersum „Peryferala”, a jego wymyślność wręcz hipnotyzuje. Już sam motyw osobliwych przenosin w czasoprzestrzeni z wykorzystaniem awatara androida, tytułowego peryferala robi wrażenie, ale uwagę zwracają również drobniejsze elementy świata przedstawionego i to w obu portretowanych przez Gibsona czasach. Tatuaże wyobrażające zwierzęta swobodnie przemykające po ciele, telefon zainstalowany w organizmie, gwarantujący nieustanny dostęp do informacji, tak zwany viz wkładany w oko, celem nawiązania łączności z Siecią, drukowanie przedmiotów zwane fabowaniem – to tylko niektóre fantastyczne elementy świata przedstawionego, roztaczające przed czytelnikami nieskończenie wiele, nadzwyczajnych możliwości, ale te przykłady chyba wystarczą, żeby zachęcić spragnionych spektakularnych rozwiązań czytelników do skonfrontowania się z lekturą Gibsona. Jeśli nie, pisarz śpieszy z udowadnianiem swojego rozeznania w konstrukcji bardziej przyziemnych motywów, acz równie silnie pobudzających wyobraźnię.

Enigmatyczny warsztat Williama Gibsona obok pożądanego potęgowania ciekawości rozwojem fabuły i częściami składowymi uniwersum, w jakim osadzono akcję powieści niesie za sobą ryzyko niewystarczającego wczucia się w sylwetki bohaterów. Gibson naprzemiennie w każdym rozdziale portretuje intrygę z perspektywy Flynn Fisher, młodej dziewczyny opiekującej się chorą matką w małym amerykańskim miasteczku oraz egzystującego przeszło siedemdziesiąt lat później reklamiarza Wilfa Nethertona, który popełnił tragiczny w skutkach błąd mieszając życie zawodowe z prywatnym, przez co niejako został zmuszony do zasilenia szeregów Leva Zubova, celem realizacji jakichś niejasnych planów w przeszłości. Choć Gibson przerzucił największy ciężar fabuły na tę dwójkę nie zawracał sobie głowy ich szczegółowymi rysami psychologicznymi, bardzo powierzchownie obrazował ich osobowości i reakcje na zaistniałe wydarzenia, co odniosło odwrotny skutek od tak samo oszczędnego portretowania świata przedstawionego – nie wzmagało ciekawości tylko chwilami czyniło obojętnymi na los głównych bohaterów. Pobieżny rys dopomógł natomiast w kreowaniu sylwetki policjantki, Ainsley Lowbeer, leciwej, bo pamiętającej jeszcze czasy, w których egzystuje Flynn, ale wizualnie nieposuniętej w latach. Fenomen tej postaci zasadza się na jej osobliwości, silnie osadzonej w gatunku science fiction, polegającej na jej nieprzerwanym dostępie do niezliczonej liczby informacji w czasie rzeczywistym i to rozciągającym się również na rzeczywistość Flynn. Kiedy Lowbeer przejmuje kontrolę nad projektem prowadzonym pod szyldem Milagros Coldiron niektóre jej działania jawią się co najmniej zagadkowo, żeby nie rzec podejrzanie, co z czasem nakazuje czytelnikom ostrożność względem jej osoby. Tak naprawdę nie wiemy, jaką konkretnie rolę odgrywa w całej intrydze, aż do końca nie możemy być pewni, czy chce zapobiec mającej wkrótce nastąpić w czasie Flynn tak zwanej Puli, która zdziesiątkuje ludzkość, czy dopomóc w jej realizacji. Lowbeer dla mnie osobiście była największą zagadką, sprawczynią wielu trzymających w napięciu ustępów oraz obiektem wzmożonej podejrzliwości, która generowała wręcz uwierającą ciekawość. Innym ciekawym, ale z zupełnie innych powodów bohaterem okazał się Conner Penske, jeden z licznych przyjaciół Burtona Fishera, który został poważnie okaleczony na wojnie, a teraz zyskał wreszcie możliwość ponownego poczucia, jak to jest, gdy się ma wszystkie kończyny, poprzez przenoszenie się w organizm peryferala. Właściwie wszystkie postacie od czasu do czasu rzucają jakąś dowcipną uwagę, ale Conner swoim lekko zwichrowanym podejściem do życia najczęściej rozładowuje napięcie w chwilach, w których jest to najbardziej pożądane. Ubolewam tylko, że Gibson po macoszemu potraktował brata Flynn, weterana, operatora dronów, Burtona Fishera, który ilekroć (z rzadka) się pojawiał wydawał się złożoną, intrygującą osobowością, której niestety autor nie rozwinął należycie. Na koniec warto wspomnieć o „ciemnej stronie mocy”, innych entuzjastach kontinuów, którzy podobnie jak ekipa Leva przenoszą się do czasów Flynn celem realizacji jakichś niecnych zamiarów. Poza dynamizowaniem intrygi ich obecność stwarza okazję do rozsnucia kilku trafnych moralitetów odnośnie niefrasobliwego zabawiania się czasoprzestrzenią, które może przyczynić się do zguby milionów ludzi i oczywiście staje się przyczynkiem do zawiązania, jak się z czasem okazuje jednego z ciekawszych wątków wojny gospodarczej, która również może mieć katastrofalne skutki.

W „Peryferalu” William Gibson konfrontuje czytelników z plastycznymi wizjami dwóch światów, pełnych pomysłowych gadżetów i złowieszczych, właściwie nieskończonych możliwości, płynących z naukowych osiągnięć. W takich realiach autor prowadzi naprawdę interesującą, trzymającą w napięciu intrygę, bazującą na najróżniejszych motywach. Z mojego subiektywnego punktu widzenia nie dopracował jedynie sylwetek kilku bohaterów, nie chcąc bądź nie potrafiąc całkowicie wniknąć w ich osobowości, ale choć to mankament dosyć istotny w dużym stopniu został przykryty dobrodziejstwami płynącymi z niezwykłej wyobraźni Gibsona, składającymi się na naprawdę zjawiskowe realia i oczywiście konstrukcją niebywale wciągającego, zakrojonego na szeroką skalę spisku, którego rozwoju nie sposób przewidzieć.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu