sobota, 29 lutego 2020

Nicola Rayner „Dziewczyna, którą znałaś”


Rok 2016. Prawniczka Alice dostrzega w pociągu kobietę wyglądającą jak jej znajoma ze studiów, Ruth Walker, która znika zanim ma okazję z nią porozmawiać. Problem w tym, że Ruth zaginęła przed piętnastoma laty, w okresie studiów. Dowody wskazywały na utonięcie, prawdopodobnie samobójstwo, ale teraz Alice ma powody, by przypuszczać, że kryje się za tym coś więcej. Kobieta podejrzewa, że jej mąż, były poseł, a obecny prezenter telewizyjny, George Bell, ma jakieś tajemnice związane z tą sprawą. Mężczyzna spotykał się z Ruth przed poznaniem Alice, a teraz zdaje się bardzo zależy mu na tym, by jego żona przestała dociekać, co przydarzyło się tej dziewczynie podczas studiów. Alice nie ma jednak zamiaru się wycofać, a im dalej brnie w tę sprawę, tym bardziej się od niej uzależnia. I tym bardziej utwierdza się w przekonaniu, że tak naprawdę nie zna człowieka, z którym od wielu lat pozostaje w związku małżeńskim.

Urodzona i mieszkająca w Wielkiej Brytanii, Nicola Rayner, swoją debiutancką powieść, thriller psychologiczny „The Girl Before You” (pol. „Dziewczyna, którą znałaś”), pisała blisko dziesięć lat – nie licząc wcześniejszych nieudanych podejść. Zajęło jej to tyle czasu przede wszystkim dlatego, że na co dzień jest bardzo zajętą kobietą. Jest niezależną dziennikarką zajmującą się tańcem i podróżami, kochającą żoną i troskliwą opiekunką psa rasy Jack Russell terrier. Ale jako że zawsze marzyła o zostaniu powieściopisarką przez wszystkie te lata z uporem dążyła do zrealizowania tego postanowienia. I w końcu udało jej się ukończyć powieść (światowa premiera książki przypadła na rok 2019), która nie tylko została entuzjastycznie przyjęta przez czytelników, ale też zajęła drugie miejsce w konkursie debiutów organizowanym przez wydawnictwo Borough Press i Festiwal Literatury w Cheltenham. Nicola Rayner jest fanką twórczości między innymi Daphne du Maurier, Arthura Conana Doyle'a, Kate Atkinson, Sarah Waters i (czego najmocniejszy wyraz daje w „Dziewczynie, którą znałaś”), Dorothy Parker.

Debiutancka powieść Nicoli Rayner to marriage thriller, ale tylko po części. Choć ze skrótowego opisu fabuły można wywnioskować co innego, „Dziewczyna, którą znałaś” nie koncentruje się wyłącznie na małżeństwie z problemami, a nawet powiedziałabym, że nie przede wszystkim. W centrum tej opowieści Rayner stawia motyw nader często wykorzystywany w dreszczowcach: motyw zaginięcia. Tyle że tutaj sprawa nie jest taka świeża, jak to zazwyczaj bywa w tego typu literaturze, ponieważ od owego tajemniczego zdarzenia minęło już piętnaście lat. A tytułowa dziewczyna nie tylko jeszcze się nie odnalazła, ale i nadal dręczy garstkę żyjących. To znaczy są ludzie, którzy niemal nieustannie o niej myślą i pomimo starań nie potrafią pogodzić się z jej najprawdopodobniej nieodwracalną stratą. Bo wszystko wskazuje na to, że Ruth Walker poniosła śmierć w morzu. Mogło to być samobójstwo, wypadek albo zabójstwo. Udział osób trzecich w zniknięciu Ruth został wprawdzie wykluczony przez policję, a i jej bliscy najwyraźniej nie wierzą w to, że dziewczyna została zamordowana. Czytelnik tymczasem przyjmie zgoła inne spojrzenie na tę tajemniczą sprawę. Ale mając też na uwadze nie mniej tajemniczy incydent w pociągu, którym Rayner zawiązuje wątek poświęcony adwokatce specjalizującej się w rozwodach imieniem Alice. Kobieta dostrzega oto rudowłosą kobietę, która wygląda dokładnie jak Ruth Walker, którą kojarzy z czasów studenckich, choć nigdy nie była z nią blisko związana. I nie zajmuje jej dużo czasu, by dojść do, słusznego czy nie, wniosku, że jej własny mąż, George Bell, w jakiś sposób jest zamieszany w sprawę Walker. To znaczy bardziej, niż myślała, bo mąż nigdy nie robił tajemnicy z tego, że spotykał się z Ruth zanim poznał swoją przyszłą żonę. Podczas studiów w nadmorskim miasteczku St Anthony's (fikcyjnym, które autorka książki w przedmowie umiejscawia pomiędzy Durham a St Andrews, zdradzając również, że zostało one zainspirowane Alnmouth w hrabstwie Northumberland). Nicola Rayner przenosi nas także do tego okresu (lata 1999-2001), obierając punkt widzenia młodej kobiety, która na początku wydaje się kompletnie niezwiązana z tą sprawą. Spisane w trzeciej osobie (tak samo jak rozdziały poświęcone Alice) dosyć obszerne fragmenty skupiające się na dziewczynie imieniem Kat, jednej z ówczesnych studentek uniwersytetu w St Anthony's, stopniowo odsłaniają przed nami także szczegóły z życia Ruth Walker i przeszłości George'a Bella. Oraz wrogo do niego nastawionego, Richarda Wisemana, dziennikarza, który przez następne piętnaście lat wytrwale badał sprawę zaginięcia swojej dziewczyny z czasów studenckich. Nie dochodząc do żadnych konstruktywnych wniosków, a w każdym razie nie takich, które dałyby mu jasną odpowiedź na to, co stało się z Ruth Walker. Dawniej Richard współdziałał z młodszą siostrą zaginionej, Naomi Walker i ich matką, ale z czasem został sam na placu boju. Obok dwóch wymienionych już perspektyw mamy jeszcze jedną, tym razem ujętą w pierwszej osobie. Rozdziały poświęcone Naomi, homoseksualistce tak jak Alice spodziewającej się dziecka, żyjącej z terapeutką Carlą i pomimo usilnych starań niepotrafiącej uwolnić się od bolesnych rozmyślań o ukochanej siostrze. Z jednej strony Naomi ma przekonanie, że dalsze zajmowanie się tą sprawą przyniesie jej więcej szkody niż pożytku, bo skoro nie udało się odnaleźć Ruth (albo jej zwłok) przez piętnaście lat, to najprawdopodobniej już nigdy się nie uda. Ale z drugiej strony, co zrozumiałe, Naomi nie opuszcza promyk nadziei. Być może dyktowany jedynie potężną, niemożliwą do zaspokojenia potrzebą ponownego ujrzenia siostry, a w gorszym wypadku poznania okoliczności jej śmierci. Ale niewykluczone, że właśnie pojawiła się realna szansa na rozwiązanie tej strasznej zagadki. Czy osobą, którą Alice pewnego dnia spotkała w pociągu była Ruth Walker we własnej osobie? I dlaczego ktoś po tylu latach miałby adresować do Naomi i George'a przesyłki dotyczące Ruth i St Anthony's? Czy to groźba, czy raczej próba pomocy? I, co równie ważne, czy Alice aby na pewno jest wiarygodnym świadkiem? Bo w końcu nawet ona sama chwilami wątpi w swoje zdrowe zmysły... i zasadność podejrzeń, którymi obarcza swojego męża. Innymi słowy: wątpliwości mnożą się w... niezastraszającym tempie. Bo „Dziewczyna, którą znałaś” to jedna z tych powieści, która pewnie zawiedzie osoby nastawiające się na szybką, mocną prozę, w której nie brakuje zdumiewających zwrotów akcji. Ale już nie sympatyków tych literackich thrillerów, które charakteryzują się dosyć szczegółowymi opisami przede wszystkich postaci, ale i niegrzeszących deficytem plastycznych kreacji miejsc i poszczególnych wydarzeń, których niemała część dotyczy rzeczy przynajmniej pozornie kompletnie niewinnych. Ot, przyziemności, która jak by na to nie patrzeć sporo nam mówi o bohaterkach tej może nie najoryginalniejszej, ale na pewno dopracowanej w każdym szczególe opowieści o tajemnicach sięgających wielu lat wstecz.

Mogłoby się wydawać, że najbardziej zajmującym wątkiem w „Dziewczynie, którą znałaś” będą problemy małżeńskie Alice i George'a powodowane przez narastające w kobiecie przekonanie, że mąż tai przed nią ważne fakty na temat Ruth Walker. Fakty przemawiające przeciwko niemu, co dla odbiorcy tej powieści tym bardziej się uprawdopodobni, gdy wejrzy w przeszłość tego człowieka sukcesu. Mnie tam wystarczyła sama informacja, że tej prezenter telewizyjny wcześniej był posłem:), ale osoby mniej krytycznym okiem spoglądające na środowisko polityczne będą musiały trochę poczekać na przesłanki obciążające George'a. Chyba że wcześniej zaufają przeczuciu jego żony – nie jest to przesądzone, bo odnajdujemy tutaj też sugestie, że ta odnosząca sukcesy prawniczka, że tak to ujmę, nie jest okazem zdrowia psychicznego. Ewidentnie dostała istnej obsesji na punkcie Ruth Walker i czy to faktycznych, czy tylko wyimaginowanych mrocznych tajemnic swojego małżonka. Ma problemy ze snem i od czasu do czasu dopuszcza do siebie możliwość, że miewa halucynacje. A więc ciężko pokładać absolutną wiarę w to, że Alice widziała kobietę wyglądającą dokładnie tak, jak była dziewczyna George'a. Ale i trudno definitywnie odrzucić to, że albo rzeczywiście spotkała Ruth, albo co równie prawdopodobne jej sobowtórkę. Frapujące? To jeszcze nic. A w każdym razie w moich oczach dzieje Alice (i Naomi, skoro już o tym mowa) z 2016 roku, choć interesujące, ustępują pola rozdziałom osadzonym w latach 1999-2001. W mieście St Anthony's, w okresie studiów, których Ruth Walker, jak już wiemy, nie dane było ukończyć. Jaką rolę w tym wszystkim pełni Kat?: zapytacie. Otóż, w tamtym okresie, jak wiele na to wskazuje, w ostatnim etapie krótkiego życia Ruth, Kat była jej najlepszą przyjaciółką. I zarazem konkurentką, bo dziewczyny prowadziły małą wojenkę o chłopaka. A na pewno prowadziła ją Kat, bo jeśli chodzi o Ruth to... Mnie ta młoda kobieta uchodząca w kampusie za istną piękność, jawiła się niczym nieodkryta karta. Sporo o niej wiedziałam (zresztą tak samo jak o innych ważniejszych postaciach wykreowanych na potrzeby tej powieści, i nie muszę chyba dodawać, że uważam to za największą siłę „Dziewczyny, którą znałaś”), ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Nicola Rayner dała mi poznać zaledwie cząstkę tej prawdopodobnie bardzo złożonej osobowości. Wiadomo, że w tamtym czasie Ruth zaczęła odkrywać swoją seksualności i niestety nie odbyło się to bezboleśnie. Bo jej przewodnikiem w tej sferze był George Bell, pewny siebie młodzieniec wywodzący się z bogatej rodziny, który nie cieszył się dobrą reputacją na uczelni. Krążyły plotki o nim i jego przyjacielu, w których przynajmniej ziarno prawdy bezsprzecznie było. On i jego kolega skakali z kwiatka na kwiatek, co naturalnie niejednej dziewczynie złamało serce, ale choć każdy wiedział, jak traktują kobiety, to nigdy nie brakowało studentek, które dałyby się pokroić za możliwość wejścia w związek z którymś z nich. No prawie każdy, na uczelni w St Anthony's uchowało się bowiem też trochę studentek nieświadomych tego, że George Bell, powiedzmy, nie patronuje stałym związkom. Albo nie chciały tego wiedzieć. Oszukiwały same siebie. Jak na przykład Ruth? Taki sam podbój George'a jak wcześniejsze, czy może jego wielka miłość? Z czyjej inicjatywy rozpadł się ten, długi jak na Bella, związek? I czy Ruth miała inne powody, by tak bardzo znienawidzić George'a oprócz prawdopodobieństwa, że ostatecznie potraktował ją, jak wszystkie inne dziewczyny, z którymi spotykał się wcześniej? Niby typowe problemy i przygody miłosne młodych ludzi, którzy żyją jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Zakrapiane imprezy, przygodny seks, niebezpieczne związki, mniej i bardziej poważne kłamstwa, przyjaźnie i antypatie, a na końcu tego łańcuszka ofiara śmiertelna. Tylko jedna? Być może, ale nawet jeśli Ruth Walker jest jedyną osobą w tym rozbestwionym studenckim gronie, która pożegnała się wówczas z życiem, to jest to wystarczająco tajemnicza sprawa. I w dodatku wydająca się bardziej skomplikowana, niż w pewnym sensie sugeruje nam sama autorka: zarys tej historii wydaje się nadzwyczaj prosty i na pewno niezbyt kreatywny, czyż nie? Im bardziej jednak zagłębiałam się w „Dziewczynę, którą znałaś”, tym większe przekonanie miałam, że Nicola Rayner wcześniej czy później popchnie tę niezbyt wyszukaną intrygę w jakimś może nie zaraz dziewiczym kierunku, ale pewnie nadającym jej bardziej charakterystycznych rysów. Nie mogę powiedzieć, że punkt, do którego, po wszystkich tych rozgałęzieniach fabularnych dotarłam (tak, zgodnie z moimi przewidywaniami okazało się, że ta niby prosta opowieść posiada inne, wcześniej mniej i bardziej efektywnie skrywane dna), wprawił mnie w skrajne zdumienie. Bombą bym tego nie nazwała, aczkolwiek daleka byłam od rozczarowania. W głównej mierze dlatego, że Nicola Rayner zastosowała chwyt (choć nie w pełni), który bardziej zaostrza, niż zaspokaja apetyt. Chciałoby się dalszych rozdziałów, ale jednocześnie w takich chwilach czerpię przyjemność z tego w pewnym sensie frustrującego stanu, w jakim zostawiła mnie również ta debiutująca brytyjska powieściopisarka.
 
Oby na tym jednym thrillerze psychologicznym, z trzeba zaznaczyć, silnie rozwiniętą warstwą obyczajowo-dramatyczną, się nie skończyło. Oby Nicola Rayner wydała na świat więcej dreszczowców zbliżonych jakościowo do „Dziewczyny, którą znałaś”. I oby jak najszybciej, bo już odczuwam to potworne swędzenie, które zna chyba każdy czytelnik spragniony większej dawki pisarstwa kogoś, kto zdołał rozbudzić w nim emocje, a którego to łaknienia przynajmniej tymczasowo nijak zaspokoić nie może. Debiutancka powieść tej władającej całkiem dojrzałym stylem Brytyjki ma niewielką szansę na zaspokojenie potrzeb zwolenników thrillerów dynamicznych i/lub nieprzywiązujących większej wagi do mniej istotnych dla toczącej się historii detali i/lub niezagłębiających się zbytnio w postacie. W tych, którzy nigdy nie lubili takiej prozy „Dziewczyna, którą znałaś” prawdopodobnie nie tylko nie roznieci tej sympatii, ale też bardzo możliwe, że trudno będzie im dobrnąć do końca tej... straszliwie wciągającej opowieści. Tak, zwolennicy powolniejszych, szczegółowo rozpisanych i mocno pogłębionych intryg literackich, powieści, w których najpewniej tylko pozornie niewiele się dzieje, przypuszczalnie z przyjemnością pogrążą się w tym smacznym owocu blisko dziesięcioletniej pracy Nicoli Rayner.

Za książkę bardzo dziękuję grupie wydawniczej

czwartek, 27 lutego 2020

„Color Out of Space” (2019)


Nathan Gardner od niedawna mieszka z rodziną na odziedziczonej po ojcu farmie leżącej nieopodal miasta Arkham w stanie Massachusetts. Jego żona Theresa przed paroma miesiącami przeszła poważny zabieg i jeszcze tak zupełnie nie doszła do siebie. Nastoletnia córka Lavinia pasjonuje się okultyzmem, a nastoletni syn Benny nieszczególnie ukrywa się z paleniem trawki. Natomiast najmłodszy członek rodziny Gardnerów, Jack, głównie oddaje się samotnym zabawom w domu i na świeżym powietrzu. Nathan hoduje alpaki i pomaga żonie w prowadzeniu domu, ciesząc się, że opuścili miasto dla tego spokojnego kawałka ziemi. Wkrótce jednak wszystko się zmienia. Za sprawą meteorytu o nadzwyczajnym właściwościach.

Pierwotnie wydane w 1927 roku opowiadanie Howarda Phillipsa Lovecrafta pt. „The Colour Out of Space” (pol. „Kolor z przestworzy”) było przenoszone na ekran, zazwyczaj bardzo swobodnie, już kilkukrotnie: po raz pierwszy przez Daniela Hallera w jego „Giń Stworze, Giń!” (1965), poza tym taką bardziej reprezentatywną produkcją w tym gronie jest „Klątwa” Davida Keitha z 1987 roku. Richard Stanley, który od czasu „Wyspy doktora Moreau” (1996) jako reżyser nie działał w pełnym metrażu (w tamtym przypadku był współreżyserem, niewymienionym w czołówce), swoją adaptacją „Koloru z przestworzy”, ma nadzieję, zaczyna dłuższą przygodę tego typu z H.P. Lovecraftem. Reżyser i współscenarzysta (obok Scarlett Amaris) „Color Out of Space” w najbliższej przyszłości ma zamiar zaadaptować na ekran jeszcze dwa utwory tego mistrza nadnaturalnego horroru. Następna ma być„Zgroza w Dunwich” (oryg. „The Dunwich Horror”). Malezyjsko-portugalsko-amerykański „Color Out of Space” Richarda Stanleya została zrealizowany w przybliżeniu za sześć milionów dolarów, a jego pierwszy pokaz odbył się we wrześniu 2019 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto.
 
Co by się stało, gdyby David Cronenberg, Stuart Gordon, John Carpenter i Brian Yuzna wspólnymi siłami przenieśli na ekran któryś z utworów nieśmiertelnego H.P. Lovecrafta? Obstawiam, że wyszłoby z tego coś w deseń „Color Out of Space” Richarda Stanleya, człowieka od dzieciństwa zakochanego w twórczości Samotnika z Providence i to się czuje. Wiem, że nie każdy przyzna mi rację, a bo już widać, że omawiane przedsięwzięcie podzieliło fanów Lovecrafta. Jedni podziwiają, inni nie pozostawiają suchej nitki. Nie mogę powiedzieć, że nie znajduję w sobie zrozumienia dla tych drugich, bo przy całej mojej sympatii dla dziełka Stanleya, nie odnajdywałam w nim silnego ducha Lovecrafta. Ale i się na niego nie nastawiałam. Oddać na ekranie jeden do jeden klimat utworów tego ponadczasowego pisarza, przez wielu uważanego za niedoścignionego mistrza literackiego horroru... Czy to aby wykonalne? Można się do niego zbliżyć, ale wydaje mi się, że na więcej nie ma co liczyć. A przynajmniej ja jeszcze nie widziałam filmu utrzymanego w dokładnie takiej atmosferze, jaką obdarował wiele pokoleń fanów horroru ten wiecznie żyjący artysta. I „Color Out of Space” nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. Więcej nawet: dosyć daleko mu do tego klimatu niesamowitości, w którym specjalizował się Lovecraft, ale wierzcie mi, i w tej atmosferze można się zakochać. Wiem to z autopsji. Zdjęcia Steve'a Annisa to moim zdaniem małe dzieła sztuki – poczynając od zamglonych, utrzymanym w metalicznych szarościach ujęć lasu przylegającego do farmy Gardnerów, przez niby żywcem wyjęte z jakiejś baśni widoki mieniącego się coraz żywszymi kolorami podwórza, na którym stoi nieszczęsna studnia, ale i samej nieruchomości odziedziczonej przez Nathana po ojcu, która coraz to bardziej upodobnia się do mrocznej siedziby czarownicy z bajki dla (nie)grzecznych dzieci. I wreszcie po tytułowy kolor. Światła, które wymykają się ludzkiemu pojmowaniu. Śmiercionośne różowe promienie emitowane z metalicznego meteorytu, który pewnej nocy z hukiem spada na farmę Gardnerów. I w oszałamiającym blasku, który ma nie przypominać żadnego znanego koloru. Takie stwierdzenie pada z ust jednej z postaci, ale ja tam widziałam róż. Ta barwa generalnie nielicho mnie drażni, ale z drugiej strony przecież nie oczekuję od kina grozy komfortu emocjonalnego. To bolało, a i owszem, ale czyż nie o to między innymi chodzi w horrorze? Podrażnić zmysły, zszargać nerwy, może nawet doprowadzić na skraj szaleństwa... Nie, nie powiedziałabym, że twórcy tego horroru science fiction (z naciskiem na fiction) z nutką czarnego humoru, co prawda nie zaciągnęli mnie nad tą przepaść, ale z całą pewnością to nie były najnormalniejsze chwile w moim życiu. Bo „Color Out of Space” Richarda Stanleya, krótko mówiąc, normalnym filmem nie jest. Praktycznie wszystko wymyka się tu spod kontroli. Nie sposób tego zracjonalizować, ani nawet dotrzeć okiem do jądra owego szaleństwa, które opanowało farmę nieopodal (kojarzycie?) miasta Arkham w stanie Massachusetts. A wszystko przez meteoryt, który wbija się w ziemię Gardnerów krótko po przybyciu w te rejony Warda Phillipsa, hydrologa z – tadam! - Providence, stolicy stanu Rhode Island, który został tu wysłany w celu zbadania wód gruntowych. Meteorytu o doprawdy niezwykłych właściwościach. Właściwościach niszczących, a przynajmniej z punktu widzenia Ziemianina. Gdzieś tam we wszechświecie coś takiego może być absolutną normą. Gdzieś tam może istnieć planeta wyglądająca tak, jak farma Gardnerów niedługo po wylądowaniu na niej nieszczęsnego meteorytu. Prawdopodobnie jednak to dopiero wprawka, początek większych, bardziej fundamentalnych przemian planety, która, jeśli ten proces nie zostanie zatrzymany, raczej prędzej niż później przestanie być domem dla między innymi homo sapiens. To coś, co przybyło z niezbadanych zakątków Kosmosu, nie doprowadzi do zagłady wszystkich ziemskich gatunków w dosłownym rozumieniu tego słowa. Nie, tylko ciut je przemodeluje. „Ciut”, to dopiero niedopowiedzenie stulecia!

Scenariusz „Color Out of Space” jest dosyć wierny swojemu literackiemu pierwowzorowi, choć co nie powinno nikogo szczególnie zaskoczyć wziąwszy pod uwagę niewielką objętość materiału źródłowego, fabułę... hmm... trochę rozbudowano? Nie jestem pewna, czy to dobre słowo, bo według mnie rację mają ci, którzy zarzucają tej historii prostotę. Dla nich irytującą, dla mnie zbawienną. Zastrzeżenia mam nie tyle do składników tej schizofrenicznej, surrealistycznej opowieści o niszczącej sile przybyłej tak czy inaczej z zewnątrz (czy to z innego rejonu naszego wszechświata, czy w ogóle jakiegoś innego wszechświata), ile do sposobu jej wyłuszczania. Za dużo w tym gwałtownych przeskoków akcji. Richard Stanley tłumaczył to węższym przedziałem czasowym – H.P. Lovecraft rozciągnął akcję swojego „Koloru z przestworzy” na lata, a scenarzyści jej adaptacji z 2019 roku uznali, że lepiej będzie ograniczyć się do dni. Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego to generowało wszystkie te niefortunne cięcia. Chwilami miałam wrażenie obcowania z nieskoordynowanym, nieomal przypadkowym zlepkiem zdjęć – niewygodnym w odbierze kolażem skleconym przez osoby, które ewidentnie nie opanowały trudnej sztuki opowiadania historii. Chwilami, a przez większość czasu... Powiedzmy, że w tym szaleństwie jest metoda. Środki ciężkości w „Color Out of Space” rozłożono w dosyć nietypowy, nazwijmy to niepodręcznikowy sposób. Oczywiście kosmiczne szaleństwo ma tendencję rosnącą, ale i nieobliczalną, bo trudno odnaleźć tutaj silnie zarysowany wstęp i stopniowe rozwijanie tego świetlistego koszmaru. Na dodatek twórcy narzucają bardzo szybkie tempo tej pozornie niekończącej się manifestacji mocy, która ma kompletnie wymykać się ludzkiemu pojmowaniu (pewnie dlatego patrząc na te pełzające światła nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że pokazuje mi się zaledwie wąski fragment jakiejś nieskończenie ogromnej istoty?, siły?). Kompletnie nieznany, w każdym calu nieprzyjemnie obcy wróg najpierw akcentuje swoją obecność rażącymi światłami: generowanymi komputerowo różowymi promieniami, którymi twórcy operują nadzwyczaj efektownie. Płynne, niewątpliwie żywe, pełzające i błyskające światła nieomal przyprawiały mnie o, jak najbardziej pożądane, mdłości. Bynajmniej nie tylko z powodu swojej barwy. W głowie nie raz, nie dwa mocno mi się zakręciło od tego kolorystycznego przepychu, a oczy... momentami piekły, ale i to przyjmowałam z najwyższą wdzięcznością, co nie znaczy, że jestem tak zupełnie przekona do wyboru dominującej barwy w tym przeklętym świetle. Oczywiście pokrótce zapoznamy się też z bohaterami. Zaczniemy już wcześniej, ale scenarzyści kontynuują ów skromny wieczorek zapoznawczy również po wylądowaniu meteorytu, na które swoją drogą nie trzeba długo czekać. Obok nieśmiałego (tj. w porównaniu do tego, co następuje później) akcentowania ogromnego niebezpieczeństwa, w jakim ni z tego, ni z owego znalazła się rodzina Gardnerów, z czego oni sami naturalnie jeszcze nie zdają sobie sprawy, a przynajmniej nie w stopniu, który kazałby im natychmiast opuścić to „pokarane obcością miejsce”. Dotychczas nader pociągający, przepiękny, zaciszny zakątek w otoczeniu zieleni, jakiej nie znajdziecie w zabetonowanych, zgiełkliwych metropoliach. Tu był raj na ziemi, a potem nastał koszmar. Najpierw tylko nadnaturalne światła, a później na dokładkę czysty body horror. I to tego rodzaju, który może nasuwać na myśl twórczość mistrza tego podgatunku, Davida Cronenberga, „Towarzystwo” Briana Yuzny, „Re-Animatora” Stuarta Gordona (notabene też opartego na prozie Lovecrafta), a już na pewno „Coś” Johna Carpentera (jedna scenka ze zwierzętami jest łudząco podobna do pamiętnej rzezi psów rasy husky zamkniętych w klatce z czymś obcym). Cielesne efekty specjalne. Praktyczne, oślizgłe, gąbczaste, pulsujące cielska przybierające przedziwne formy, które może i nie zniesmaczą obytych z kinem gore odbiorców, ale zaryzykuję przypuszczenie, że nawet oni wytrzeszczą oczy na widok dwóch ciał stopionych w jedno, które w ruchu wygląda jak zmutowany pająk. Odrażającego, ale i budzącego współczucie (od tego zawodzenia dosłownie krajało mi się serce) organizmu, który wcześniej był dwiema odrębnymi ludzkimi istotami. To jedno, ale migawki innych żywych i już martwych stworzeń (również pokawałkowanych i dosyć obficie zakrwawionych), z tymi wygenerowanymi komputerowo włącznie (no może oprócz cudacznego różowego owada), też prawdopodobnie niejednego długoletniego miłośnika gatunku przyprawią o istny zawrót głowy. Zszokowani też niektórzy na pewno będą. Ja byłam. Nie tyle tym jakże drogocennym dla mnie wkładem twórców efektów specjalnych. Głównie dlatego, że zdążyłam już mocno stęsknić się za body horrorem w takiej postaci, bo dodatki cyfrowe aż takiego znaczenie już dla mnie nie mają. Niemniej, i przyznaję, że mnie samą nielicho to zaskoczyło, byłam pod niemałym wrażeniem nawet CGI, z wyjątkiem nadmienionego już różowego owada. Nie, niezupełnie w tym rzecz. Już raczej w tym, że... zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałam? Jasne, że nie, ale myślę, że to i tak za mało powiedziane. „Color Out of Space” na tle całego kina grozy wprawdzie nie odznacza się jakąś nadzwyczajną kuriozalnością, ale myślę, że i tak zasłużył sobie na etykietkę „coś innego”. Innego, a jednocześnie znajomego. Chorego? Ooo to na pewno! I dobrze, bo czego jak czego, ale takich klimatów we współczesnym kinie grozy boleśnie mi brakuje.

Czy ta oto adaptacja opowiadania H.P. Lovecrafta ma szansę sprostać wymaganiom wielu oddanych miłośników jego prozy? Cóż, mam poważne wątpliwości. Ci z nich którzy przyklasnęli filmowej wersji „Re-Animatora” w reżyserii Stuarta Gordona mają bodaj najmniejszą szansę na bolesny zawód. Co oczywiście nie znaczy, że Richard Stanley poszedł w taką samą jakość. I nawet nie w identyczną stylistykę, ale ze wszystkich adaptacji/ekranizacji prozy Lovecrafta jakie dotychczas widziałam właśnie „Re-Animator” według mnie najbardziej przypomina „Color Out of Space”. Film poczyniony przez wieloletniego fana tego legendarnego pisarza (tak na marginesie widz dzielący to jego zamiłowanie bez trudu wyłapie tu i inne, szersze odniesienia do twórczości Samotnika z Providence: „Necronomicon”, Miskatonic), ale i najwidoczniej body horrorów. Owszem, bywa komicznie, a najbardziej w drugiej połowie filmu, kiedy to odtwórca pierwszoplanowej roli Nathana Gardnera, Nicolas Cage, przesadnie eksponuje „drugie oblicze” swojej postaci, rzecz jasna nie bez błogosławieństwa reżysera. Owszem, wszystkie postacie wykreślono nazbyt powierzchownie, a i narracja przynajmniej od czasu do czasu może mocno wybijać z rytmu nawet największego miłośnika „nienormalnych klimatów”. Tak zwanych chorych horrorów, bo w poczet tychże „Color Out of Space” niewątpliwe się wpisuje. A więc tak, wcale nie uważam, że owa produkcja jest pozbawiona wad, ale (nie bijcie) nie są to wady, które wytrącały mnie z zachwytu. Tak, w pewnym stopniu jestem zachwycona tym obrazem i nie ma powodów by wątpić w to, że wielu sympatyków dosadniejszych wizualnie, szaleńczych i makabrycznych horrorów, a zwłaszcza body horrorów, też będzie podziwiać „Kolor z przestworzy” w interpretacji Richarda Stanleya. Tak, jestem tego pewna.

wtorek, 25 lutego 2020

Zapowiedź: „Spirala: Nowy rozdział serii Piła”


Producenci kultowej PIŁY przedstawiają nowy wymiar przerażającej serii.

Reżyser trzech części słynnego cyklu w zupełnie nowy, ale nawiązujący do oryginału sposób, opowiada o psychopacie, który wymierza sprawiedliwość w jeszcze bardziej okrutny i krwawy sposób.

CHRIS ROCK ujawnia zaskakujące aktorskie oblicze, a SAMUEL L. JACKSON nie przebiera w słowach w filmie, który już od premiery pierwszego zwiastuna porównywany jest do wybitnego SIEDEM. 

SPIRALA: NOWY ROZDZIAŁ SERII PIŁA wejdzie na ekrany kin 15 maja 2020 roku. 

Młody arogancki detektyw Ezekiel „Zeke” Banks i jego nowy policyjny partner prowadzą śledztwo w sprawie sadystycznych morderstw, które przypominają serię krwawych zbrodni sprzed lat. Przekonany o swojej przenikliwości Zeke, nie zdaje sobie sprawy, że krok po kroku daje się wciągnąć w wyszukaną i przemyślaną grę. W szalonym umyśle mordercy zrodził się plan tak okrutny, że nawet policyjni weterani nie wyobrażają sobie tego, co nadchodzi…

SPIRALA: NOWY ROZDZIAŁ SERII PIŁA 
(Spiral: From the Book of Saw) 
POLSKA PREMIERA: 15 MAJA 2020 roku 

Polskie zwiastuny:


Reżyseria: Darren Lynn Bousman („Piła II”, „Piła III”, “Piła IV”) 
Obsada: Chris Rock („Jak urodzić i nie zwariować”, „Nie zadzieraj z fryzjerem”, „A.I. Sztuczna inteligencja”, „Zabójcza broń 4”), Samuel L. Jackson („Avengers: Koniec gry”, „Bodyguard zawodowiec”, „Pulp Fiction”, „Glass”, „Gwiezdne wojny: Skywalker”, „Shaft”, „Django”), Max Minghella („The Social Network”, „Idy marcowe”, „Opowieść podręcznej” - serial), Marisol Nichols („Riverdale”- serial, „24 godziny” - serial) 
Gatunek: horror 
Produkcja: USA 2020 
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films 

Źródło: wszystkie materiały od Rabbit Action Sp. z o.o. oraz Monolith Films

Eva Garcia Saenz de Urturi „Władcy czasu”


Recenzja przedpremierowa

W Vitorii święci trumfy nowo wydana powieść nieznanego autora pod tytułem Władcy czasu, której akcja jest osadzona w średniowiecznej Vitorii, grodu o nazwie Nowa Victoria, a jej głównym bohaterem i zarazem narratorem jest legendarny hrabia Diago Vela. Inspektor Unai López de Ayala też dołączył do grona odbiorców tego bestsellera, dlatego nie zajmuje mu dużo czasu połączenie sprawy, którą aktualnie się zajmuje z Władcami czasu. Nieznany sprawca zabija starannie wybrane bądź przypadkowe jednostki na sposoby opisane w powieści. Zamożny przedsiębiorca zostaje otruty hiszpańską muchą, dwie osoby zamurowane żywcem, a jeszcze ktoś inny utopiony w beczce z psem, kotem i żmiją. Śledztwo prowadzi Unaia i jego partnerkę Estibaliz Ruiz de Gaunę do wieży Nograro, którą zamieszkuje pierworodny dziedzic rodu, Ramiro Alvar. Policjanci poznają go jako pewnego siebie, komunikatywnego mężczyznę, nie tylko świadomego swojego uroku osobistego, ale i chętnie wykorzystującego go w kontaktach z ludźmi. Ale to tylko część prawdy. Unai z czasem odkrywa inne, niepokojącej fakty na temat Ramira, które czynią z niego głównego podejrzanego. Śledczy nie dysponują jednak twardymi dowodami świadczącymi przeciwko niemu.

Smutna wiadomość: „Władcy czasu” (oryg. „Los senores del tiempo”) to ostatni etap mrocznej przygody u boku inspektora Unaia Lópeza de Ayali, znanego też jako Kraken. Zamknięcie Trylogii Białego Miasta pióra hiszpańskiej powieściopisarki Evy Garcii Saenz de Urturi, które swoją światową premierę miało w roku 2018. Pierwsza, niezwykle poczytna odsłona, „Cisza białego miasta”, doczekała się swojej filmowej wersji – obraz pod tytułem „El silencio de la ciudad blanca” w reżyserii Daniela Calparsoro został wydany w 2019 roku w swojej rodzimej Hiszpanii, a w marcu 2020 roku trafi na platformę Netflix. Druga część, „Rytuały wody”, spotkała się z nie mniej entuzjastycznym przyjęciem tak fanów literackich thrillerów i kryminałów, jak krytyków. Eva Garcia Saenz de Urturi ma na koncie też inne publikacje – tzw. Sagę długowiecznych i powieść „Pasaje a Tahiti” - i oczywiście „Władcami czasu” nie kończy swojej kariery pisarskiej. Ale wszystko wskazuje na to, że skończyła z Krakenem i pozostałymi bohaterami cyklu, który słusznie rozsławił jej nazwisko. Wszystko, poza jej słowami: de Urturi nie ma absolutnej pewności, że w przyszłości nie powróci do inspektora Unaia Lópeza de Ayali, fikcyjnej postaci, która podbiła serca czytelników z różnych stron świata.

Wracamy do Vitorii i jej okolic. Rodzinnego miasta Evy Garcii Saenz de Urturi, które dzięki jej Trylogii Białego Miasta cieszy się niemałym zainteresowaniem turystów. Choć to nie był jej cel, Urturi rozsławiła region Hiszpanii, który darzy niesłabnącą miłością. I cieszy ją to. Jest zadowolona z tego, że udało jej się w tak pociągający sposób przedstawić tereny, z których pochodzi, bo i nie ma wątpliwości, że mają one coś do zaoferowania każdemu, bez względu na kulturę, w której wyrósł. I naturalnie raduje ją to, że tak wielu czytelników dało się porwać fabułom, które skonstruowała na kartach „Ciszy białego miasta”, „Rytuałów wody” i „Władców czasu”: powieści składających się na Trylogię Białego Miasta. Ten literacki fenomen, ambitne przedsięwzięcie (wymagające długich przygotowań, cierpliwego gromadzenia niezbędnych informacji o rodzinnym regionie Urturi), którego popularność niepomiernie zaskoczyła nawet samą jego autorkę. „Władcy czasu” opierają się na koncepcji, która przywiodła mi na myśl „Nagi instynkt” Paula Verhoevena. W tamtym kultowym obrazie też wykorzystano motyw morderstw skopiowanych z powieści. Na tym jednak kończą się podobieństwa pomiędzy tymi dwiema pozycjami. Eva Garcia Saenz de Urturi znowu daje wyraz swojej fascynacji historią, tym razem przenosząc nas do średniowiecza, na ziemie, które zdążyła już z imponującą szczegółowością opisać w poprzednich tomach tego pasjonującego cyklu, aczkolwiek nie z takiej perspektywy. Współczesna Vitoria we „Władcach czasu” przeplata się ze średniowieczną Vitorią: grodem o nazwie Nowa Victoria. Ta pierwsza odnoga fabuły toczy się w roku 2019, a jej narratorem jest nasz dobry przyjaciel, inspektor Unai López de Ayala, nazywany też Krakenem. To umowna teraźniejszość, natomiast historia podawana z perspektywy hrabiego Diago Veli w świecie przedstawionym przez Urturi jest fikcją literacką, powieścią szerzej nieznanego autora, którą ten oparł na średniowiecznej kronice. Unai naturalnie częściej dochodzi do głosu od Diago Veli, ale autorka i tak pozwoli nam dobrze poznać tego drugiego. Przyznaję, że początki naszej znajomości najłatwiejsze nie były. Trochę mi zajęło odnalezienie się w tych średniowiecznych realiach. Dlatego że autorka nie śpieszyła się ani z podawaniem niezbędnych informacji o ludziach zamieszkujących gród Nowa Victoria, ani z wykreślaniem kontekstu tej historii. Zarysu akcji powieści napisanej przez człowieka posługującego się pseudonimem Diego Veilaz. A przynajmniej wszystko wskazuje na to, że ktoś, kto nie chce ujawniać swojego prawdziwego nazwiska posłużył się pseudonimem także w kontaktach z wydawcą, który z ochotą zgodził się wpuścić na rynek najpewniej debiutanckie dzieło tego tajemniczego jegomościa. Seryjnego mordercy? To bardzo możliwe. Tylko czy tak sprytny sprawca, z jakim ma do czynienia zespół śledczych, którego szeregi zasila też zasłużony profiler inspektor Unai López de Ayala, popełniłby taki, może się wydawać, kardynalny błąd, jak powiązanie swoich zbrodni ze swoją własną powieścią? Nie? A pamiętacie teorię na ten temat wysnutą w „Nagim instynkcie”? Jeśli tak, to macie podstawę do wzięcia pod uwagę tej, zdaje się najprostszej, możliwości. Czy brzytwa Ockhama ma zastosowanie w tej zagadce kryminalnej? W to pewnie coraz bardziej będziecie wątpić, jednocześnie jednak podskórnie czując, że coś w tym jest. Autor bestsellerowej powieści seryjnym mordercą. Autor, którego na dodatek szybko poznajemy. Unai i jego partnerka Estibaliz Ruiz de Gauna nie potrzebują dużo czasu na odkrycia nazwiska człowieka, który napisał Władców czasu. Swoją wersję średniowiecznej kroniki, która od wieków jest w posiadaniu jego bogatego, ale i nie wolnego od skandali rodu. Problem w tym, że autor może zarazem być i nie być wielokrotnym zabójcą charakteryzującym się średniowiecznym modus operandi. Jak to możliwe? Sprawdźcie sami.

Z biegiem lektury coraz bardziej zanurzałam się w dzieje żyjącego w średniowieczu hrabiego Diago Veli i jego bliskich, które naturalnie ściśle łączą się ze śledztwem toczonym w czasach nam współczesnych, w mistycznej Vitorii i jej okolicach. Mistycznej, bo jak doskonale wiedzą odbiorcy dwóch pierwszych części Trylogii Białego Miasta, Eva Garcia Saenz de Urturi przedstawia ten region w sposób nacechowany swoistą magią. Duchowością, którą równie trudno ubrać w słowa, jak nie dać się jej opętać. Tak, to chyba dobre określenie stanu, w jaki bez widocznego trudu wprawia nas (a na pewno mnie) ten hiszpański talent. Muszę jednak zaznaczyć, że „Władcy czasu” nie pogrążyły mnie tak kompletnie w tej mrocznej, ale i zachwycającej scenerii, z którą dzięki Urturi zdążyłam już się dobrze zaznajomić. I poczuć się w niej, jak w domu, skoro już o tym mowa. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że powieść prawdopodobnie finalizująca ten cykl, została napisana na szybko. W pewnym zakresie, bo w miarę szczegółowych opisów miejsc, wydarzeń i postaci generalnie nie brakuje, a i takie znaki rozpoznawcze prozy Urturi, jak architektoniczne detale i odniesienia historyczne też oczywiście są obecne, ale w porównaniu do „Ciszy białego miasta” i „Rytuałów wody” w moim oczach wypadały trochę ubogo. Nadal silnie odbierałam ów pociągający mistycyzm, pozornie nadnaturalną tajemniczą atmosferę Kraju Basków w wydaniu Evy Garcii Saenz de Urturi, ale brakowało mi tego rozmachu, z jakim spisała poprzednie tomy cyklu o Białym Mieście. Również w warstwie kryminalnej – w policyjnym śledztwie prowadzonym przez Estibaliz Ruiz de Gaunę, której naturalnie partneruje Unai López de Ayala, niezwykle spostrzegawczy inspektor Wydziału Kryminalnego w Vitorii. Mistrz dedukcji... chwilami aż za wielki. Są takie momenty we „Władcach czasu”, w których Unai ot tak, na pstryknięcie palcami, dochodzi do takiego czy innego trafnego wniosku i w ten oto cudowny sposób nadaje nowy bieg śledztwu w sprawie zabójcy ze średniowiecznym modus operandi. Gwoli sprawiedliwości, autorka w takich przypadkach zawsze przedstawia cały proces rozumowania Krakena, myślowe ścieżki prowadzące Unaia do każdej rewelacji, ale moim zdaniem przebiegają one za szybko. Unai chwilę pomyśli i już wie. Już może przejść do następnego etapu tego bądź co bądź skomplikowanego policyjnego śledztwa. Zbadać kolejny gorący trop, który równie dobrze może doprowadzić go, a wraz z nim i nas, do rozwiązania tej pomysłowej zagadki, jak okazać się kolejną ślepą uliczką. A takich, przynajmniej pozornie, w tej nader tajemniczej sprawie nie brakuje. Śledczy raz po raz dochodzą do ściany. Albo po prostu jeszcze nie dostrzegli w niej drzwi, za którymi kryje się sprawca wyjątkowo bestialskich mordów popełnianych na starannie wyselekcjonowanych albo zupełnie przypadkowych osobach z różnych kategorii wiekowych. Płci żeńskiej i męskiej. Seryjny morderca aktualnie grasujący w Vitorii zdaje się więc nie mieć określonych preferencji względem swoich ofiar i co nie mniej istotne śledczy mają powody, by przypuszczać, że nie jest on człowiekiem pozbawionym sumienia, że potworne czyny, których się dopuszcza nie sprawiają mu przyjemności. Nie robi tego po to, by zaspokoić swoje niezdrowe żądze... A przynajmniej tak interpretuje to Unai, który wprawdzie jest nadzwyczaj błyskotliwym śledczym, ale nie jest nieomylny. Zdarza mu się błądzić, nie tylko w życiu zawodowym, ale i prywatnym. Czuć się kompletnie zagubionym, bić się ze sprzecznymi myślami i odczuciami. We „Władcach czasu”, tak jak i w poprzednim tomach Trylogii Białego Miasta, Urturi nie omieszkała roztoczyć przed oczami swoich czytelników bardziej osobistych rozterek Unaia, ale i chwil rodzinnego szczęścia, których prawdę mówiąc jest coraz mniej. Sferę prywatną bliskich mu osób autorka także szczęśliwe nam przybliża – zwłaszcza zwrot w życiu Estibaliz silnie intryguje. Nie bardziej jednak od coraz bardziej uciążliwej egzystencji pierwszoplanowej postaci. I drugiego narratora, bo druga oś fabularna z czasem nabiera takiego tempa i tak złowrogiej aury, że już bez żadnego żalu opuszczałam Krakena i jego towarzyszy na czas prześledzenia kolejnego trzymającego w napięciu fragmentu powieści, której autora już znałam. Ale ta postać nieustannie mi się wymykała – gdy już, już nabierałam pewności, że ta złożona osobowość wykrystalizowała się w moim umyśle (nie bez pomocy autorki), to Urturi serwowała kolejną informację na temat owego człowieka, która kazała mi przyjrzeć się mu pod jeszcze innym kątem. Winny czy niewinny? Tak mną ta przebiegła Hiszpanka zakręciła, że w końcu przestałam się nad tym zastanawiać. Cieszyłam się lekturą, cierpliwe czekając na wyjaśnienie zagadki. Tak, cieszyłam się mimo tego, że „Władcy czasu” nie oczarowały mnie tak mocno, jak „Cisza białego miasta” i „Rytuały wody”. Ponieważ absolutnie było z czego schodzić.

Miłośnikom pierwszego i drugiego tomu światowej sławy Trylogii Białego Miasta pióra hiszpańskiej mistrzyni literackiego thrillera/kryminału, „Władców czasu” polecać nie będę, bo to nie ma najmniejszego sensu. Wy przeczytacie, ale co z innymi? Co z tymi wszystkimi osobami, które mrocznych przygód Krakena nie znają? Toż nie może tak być! Jeśli żywice choćby tylko odrobinę sympatii do fikcyjnych opowieści koncentrujących się na policyjnych śledztwach śladami nader tajemniczych morderców, to musicie zapoznać się z tym niesamowitym trzytomowym przedsięwzięciem literackim. Najlepiej zachowując odpowiednią kolejność, czyli... bierzcie „Ciszę białego miasta”! Dalej już nie polecam, bo po co, skoro po zapoznaniu się z pierwszą odsłoną tego klimatycznego cyklu pewnie tak czy inaczej odczujecie nieodpartą potrzebę niezwłocznego sięgnięcia po „Rytuały wody”. A potem przyjdzie kolej na moim zdaniem trochę mniej efektownych, aczkolwiek i tak wciągających „Władców czasu”. Pożegnanie z Krakenem i jego Białym Miastem? Na to niestety wygląda, ale... Mimo wszystko miejmy nadzieję, że Eva Garcia Saenz de Urturi nie postawiła jeszcze kropki nad i. Płonna to może nadzieja, ale nie takie niespodzianki pisarze nam już serwowali, prawda?

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 23 lutego 2020

„Czarne święta” (2019)


Studentka Riley Stone jakiś czas temu została zgwałcona przez przewodniczącego prestiżowego bractwa Briana Huntleya, ale poza jej siostrami ze stowarzyszenia nikt w to nie wierzy. Na początku przerwy świątecznej Riley i jej przyjaciółki narażają się Huntley'owi i jego przyjaciołom taneczno-wokalnym występem w siedzibie ich bractwa. Nazajutrz Riley odkrywa, że jedna z jej sióstr zaginęła. Co więcej ona sama zaczyna odbierać niepokojące wiadomości w aplikacji telefonicznej od kogoś posługującego się pseudonimem Calvin Hawthorne. Podejrzewa, że za tym wszystkim stoi Brian i jego bracia ze stowarzyszenia, ale nie dysponuje dowodami, które mogłaby przedstawić ochronie kampusu. Kobieta jest coraz bardziej przekonana, że jej i jej przyjaciółką grozi niebezpieczeństwo, nie wie tylko jeszcze, jak wielkie.

W 1974 roku swoją premierę miał kulturowy slasher Boba Clarka pod tytułem „Black Christmas” (pol. „Czarne święta”). W roku 2006 ukazał się jego luźny remake w reżyserii Glena Morgana pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Krwawe święta”), ale widocznie uznano, że to za mało, postanowiono bowiem nakręcić drugi jeszcze luźniejszy remake tej dobrze znanej długoletnim fanom horrorów pozycji. Wyprodukowane przez Blumhouse Productions nowe „Czarne święta” (oryg. „Black Christmas”) wyreżyserowała Sophia Takal, twórczyni „Green” (2011) i „Zawsze piękna” (2016), która współpracowała już z założycielem Blumhouse Productions, Jasonem Blumem, przy okazji prac nad serialem „Into the Dark”. Budżet filmu oszacowano na pięć milionów dolarów, a dotychczasowe wpływy z całego świata przekroczyły osiemnaście milionów dolarów. 
 
Nowozelandzko-amerykański niby remake „Czarnych świąt” Boba Clarka został pomyślany, jako slasher feministyczny. Sophia Takal chciała zrobić film, który dosadnie sprzeciwiałby się uprzedmiotowianiu kobiet. Nie tylko w slasherach, a nawet nie przede wszystkim. Jej wersja „Czarnych świąt” (scenariusz napisała wespół z April Wolfe) nawiązuje do kampanii #MeToo i czyni to w sposób, który praktycznie przysłania wszystko inne. Omawiana produkcja spokojnie mogłaby uchodzić za oddzielną historię, niezwiązaną z kultowym dziełem Clarka, bo nie ma z nim prawie nic wspólnego. Chyba że za punkty zbieżne uznać osadzenie akcji w okresie świątecznym (tuż przed Świętami Bożego Narodzenia), żeńskie stowarzyszenie studenckie i kota. Około pięciu milinów dolarów, które włożono w to przedsięwzięcie w ogóle nie widać. „Czarne święta” w interpretacji Sophii Takal przypominają kino półamatorskie – pierwszą lepszą (a raczej gorszą) telewizyjną rąbankę nakręconą za góra kilkaset tysięcy dolarów i bynajmniej nieutrzymaną w klimacie niskobudżetowych slasherów z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Jarmarczna atmosfera, w której Świąt Bożego Narodzenia, pomimo wszystkich adekwatnych ozdób i przedmiotów, jakoś nie czuć. Aż zanadto rzuca się za to w oczy kolorystyczna tandeta – przejaskrawienie, przesadne oświetlenie – i niewprawne, żeby nie rzec męczące, kadrowanie. A fabuła... Tak się zastanawiam, czy to aby nie jakiś żart. Czysta kpina z mojego ulubionego podgatunku horroru. Wypowiedzi Sophii Takal nie sugerują świadomego dążenia w „Czarnych świętach” do ośmieszenia nurtu slash. Świadomego nie, ale ją i jej partnerkę w pisaniu scenariusza tak poniosło, że naprawdę trudno nie odbierać tego w kategoriach karykatury rzeczonego podgatunku. Najpierw jednak rzeczy mniej istotne, które jednakowoż niektórzy mogą uznać za znaki naszych czasów. W jej „Czarnych świętach” aktorki się nie obnażają, ani nawet nie biegają w kusych, prześwitujących podkoszulkach, a czarnoskóra osoba nie tylko nie ginie na początku, ale uchodzi za najsilniejszą kobietę w żeńskim stowarzyszeniu studenckim, do którego przynależy też domniemana final girl, Riley Stone, w którą wcieliła się Imogen Poots, dostosowując się do przerysowanej, patetyczno-komicznej tonacji tego filmidła. Główna bohaterka „Czarnych świąt” jest najsilniej ukorzeniona w konwencji slash. To praktycznie jedyny ukłon w stronę tradycji, poza zamaskowanym mordercą, który to motyw i tak ostatecznie jest dyskusyjny. Owszem, Riley, podobnie jak jej poprzedniczki, początkowo jawi się jako osoba nielubiąca się wychylać, nieśmiała obserwatorka, która zamiast zaciekle walczyć o swoje woli zagryźć zęby i mieć nadzieję, że czas faktycznie leczy rany. Ale z czasem odnajduje w sobie siłę niezbędną do walki... z płcią przeciwną? Czy tylko pojedynczym oprawcą? Pierwsze „wysunięcie głowy ze skorupy” następuje podczas imprezy zorganizowanej przez bractwo, któremu przewodniczy człowiek, który jakiś czas temu wykorzystał ją seksualnie. Gwałciciela nie tylko nie spotkała zasłużona kara, ale wręcz to na jego ofiarę spadły największe nieprzyjemności. Bo oprócz jej najbliższych przyjaciółek nikt nie dał wiary oskarżeniom, jakie Riley rzuciła pod adresem powszechnie szanowanego studenta, Briana Huntleya. To rzecz jasna miało stanowić krytyczny komentarz do zjawisk zachodzących w rzeczywistości. Do ostracyzmu społecznego, a wręcz jawnej nienawiści, z jaką zderza się niejedna ofiara gwałtu po wskazaniu swojego oprawcy. Posądzana o dopuszczenie się obrzydliwego kłamstwa kobieta zostaje odtrącona przez część tzw. praworządnego społeczeństwa. Sophia Takal w „Czarnych świętach” wyraża głośny sprzeciw w stosunku do takich postaw. Nie wspominając jednak o tym, że fałszywe oskarżenia o gwałt nie są procederem tak zupełnie niespotykanym, że niejedno już życie w ten sposób niewinnemu człowiekowi zniszczono. Czy przyjmuje się to do wiadomości, czy nie, takie przypadki też mają miejsce. Riley jednak nie jest osobą tego pokroju. Nie stara się zaszkodzić niewinnemu młodzieńcowi. Sprawiedliwości w sumie też nie szuka. Już nie. Bo środowisko studenckie, w którym się obraca dało jej wyraźnie do zrozumienia, że lepiej zrobi, jak zamilknie. Bo Brian Huntley nie mógł, po prostu nie mógł dopuścić się takiego haniebnego czynu, o jaki ta bezwstydna femme fatale go posądza... Tak myśli większość, ale na szczęście dla niej, nie wszyscy. Na szczęście, bo bez lojalnych przyjaciółek Riley z pewnością nie weszłaby na ścieżkę w pełni uzasadnionego buntu. Nigdy nie stałaby się kobietą wyzwoloną.

W „Czarnych świętach” Sophii Takal trwa zacięta wojna płci. Niedokładnie taka jak w życiu codziennym. Na kartach scenariusza trzeciego pełnometrażowego obrazu tej pani przybiera ona monstrualne rozmiary. Właściwie cała fabuła jest podporządkowana tej problematyce. Wzajemnemu okładaniu się (fizycznemu i słownemu) pierwiastka żeńskiego i męskiego. Odwiecznej walce o władzę. Równouprawnienie? To czysta fikcja. Bajka dla grzecznych dzieci. Każda ze stron tej niekończącej się wojny pragnie zagarnąć całą władzę, zamiast po prostu się tym tortem podzielić. Tak mi to wyglądało w „Czarnych światach”, choć pewnie Sophia Takal nie życzyłaby sobie, by w ten sposób to interpretować. Twórcy tego niby remake'u filmu Boba Clarka robią wszystko, co w ich mocy, żeby widz opowiedział się po stronie kobiet w tej regularnej bijatyce. Czynią to tak nachalnie, tak się z tym odbiorcy narzucają (wygląda to bardziej jak stanowczy nakaz niźli zachęta), że istnieje prawdopodobieństwo, że w niektórych przypadkach odniosą skutek odwrotny do zamierzonego. Moja przekorna natura w każdym razie dodatkowo utrudniała mi należyty odbiór omawianego... hmm... slashera. Wiem, jak to zabrzmi, ale jakoś nie potrafiłam sympatyzować z tymi wojowniczymi feministkami wykreowanymi w tymże kinematograficznym „cudeńku”. Przedstawionymi w sposób nie tylko nader toporny, ale i w pewnym sensie w czerni i bieli. Próżno szukać w nich odcieni szarości (może poza Riley, ale co do niej też mam poważne wątpliwości). Różnych ambicji, celów, światopoglądów... Nieomal wszystkie kobiece postaci zdają się myśleć tylko o jednym: jak wbić szpilę mężczyznom? Pokazać im na co je stać. A potem niepomiernie się zdziwić, że te łotry kontratakują (przynajmniej w ich mniemaniu). No jak to tak? Przecież im nie wolno! Scenariusz „Czarnych świąt” tylko raz łaskawszym okiem spogląda na aktualną sytuację płci męskiej. Nie, nie potępia kobiet tak zupełnie, bo jego autorki ucinają dyskusję w sposób, który nie pozostawia wątpliwości, że mimo wszystko kobiety walczące dobrze czynią atakując całą populację męską. Oni powinni pokornie to znosić, bo mają władzę. W żaden sposób nie odpowiadać na tony pomyj, którymi w dzisiejszej rzeczywistości ciągle się ich oblewa. Jak obrazisz kobietę to obwołają cię szowinistą, a jak ona cię obrazi to duża część społeczeństwa jej przyklaśnie. Nie można powiedzieć, że ta krótka wymiana zdań sprawia, że „Czarne święta” nie są już tak stronnicze, jak dotychczas. Jedni nazwą to cichutkim głosem rozsądku w ultrafeministycznym szaleństwie, a inni bezpodstawną obelgą wymierzoną biednym, uciśnionym kobietom. A jeszcze inni szczyptą obiektywizmu, faktem, który dobrze by było mieć na uwadze w wojnie damsko-męskiej, ażeby nie obudzić się nagle w nadal uciążliwym świecie, tyle że teraz dla mężczyzn. Szkoda, że scenarzystki omawianego obrazu nie uznały za stosowne dosadniej wyartykułować owej przestrogi dla tych wszystkich, którzy nie pragną równouprawnienia tylko matriarchatu. Racji ich obserwacjom nie zamierzam odmawiać, bo faktem jest, że na świecie nie brakuje kobiet, które dokładnie wiedzą, jak czuje się Riley, bo też takie potworności przeżyły; faktem jest, że mężczyźni nadal mogą liczyć na wsparcie dużej części społeczeństwa nawet wówczas, gdy jakaś kobieta opowie o niewyobrażalnych krzywdach, jakie doznała ze strony któregoś z nich; faktem jest też to, że szanse nadal się są wyrównane, że wciąż większą władzę (w ujęciu globalnym) dzierżą mężczyźni i na dodatek nadal panuje archaiczne przekonanie, że panie są słabe i zdecydowanie mniej inteligentne od mężczyzn. Można to jednak było przedstawić w subtelniejszy, mniej agresywny sposób, zrównoważony z pozostałymi składowymi fabuły. Bo w tym slasherze zdecydowanie za mało slashera jest. Tajemniczy morderca (bądź mordercy) nie wkracza wprawie z rzadka, ale jego występy... Aż do ostatniej partii „Czarne święta” są praktycznie bezkrwawe (pierwsza wersja tego obrazu była śmielsza, ale co nieco wycięto, żeby dostosować obraz do wymogów takiej kategorii wiekowej jaką filmowcy sobie umyślili: PG-13). Później troszkę ciemnoczerwonej substancji rozchlapano (nie liczcie jednak na wiele, a o zbliżeniach na różnego rodzaju obrażenia cielesne to już w ogóle zapomnijcie), ale szczerze mówiąc niespecjalnie się temu przyglądałam, bo byłam zajęta wychodzeniem z szoku. Tak, przeżyłam najprawdziwszy wstrząs w reakcji na tę doprawdy bezwstydną groteskę slashera, jaką zaserwowano mi w trakcie spodziewanej, nazwijmy to, rzezi urządzonej na terenie uczelni. Nie dowierzałam własnym oczom – gdy człowiek już myśli, że większych głupot na ekranie nie zobaczy, to pojawia się taki twór jak ten tutaj i udowadnia, że się mylił, że może być jeszcze bardziej absurdalnie niż dotychczas. No dobrze, trochę przesadzam, bo z łatwością można by wskazać bardziej niedorzeczne horrory, ale ośmielę się wysnuć przypuszczenie, że „Czarne święta” Sophii Takal u niejednego fana horrorów uplasują się w pierwszej dziesiątce tej niechlubnej klasyfikacji. Historia kinematografii pokazuje, że absurd też może być wartością jak najbardziej dodatnią, ale w mojej ocenie drugi luźny remake „Czarnych świąt” absolutnie do tego szacownego grona się nie wpisuje. Ciężkostrawny kicz i porażające wręcz przekombinowanie. Takie, które przynajmniej wieloletnich fanów nurtu slash mogą doprowadzić do szewskiej pasji. Jeśli uwierzą w to, co widzą...

Cóż to była za jazda. Jeśli Sophia Takal chciała, by jej trzeci pełnometrażowy film potraktowano jako jeden z cenniejszych horrorów feministycznych w historii kina, to cel nie został osiągnięty. Reżyserka utrzymuje, że kierowała nią głównie potrzeba włączenia się w ten sposób do chóry osób głośno potępiających gwałcicieli i słusznie oburzających się na bezkarność niejednego z nich, nierzadko idącą w parze z potępieniem ofiar. I faktycznie to pokazała. A czy stanęła w opozycji do wszystkich mężczyzn? Takal twierdzi, że nie taki był jej cel, ale efekt...? W sumie różnie można to odczytywać, zakładając oczywiście, że komuś będzie chciało się to robić. I że w ogóle wytrwa do napisów końcowych (które na moment przerywa jedna dla mnie bardzo istotna sekwencja), czego raczej mu nie życzę. Tak, tak, wiem, sympatyków drugi swobodny remake kultowego slashera Boba Clarka pod tym samym tytułem też znajduje, ale ja jakoś wolę przestrzegać przed tym pokracznym tworem. Zwłaszcza oddanych miłośników filmów slash.

piątek, 21 lutego 2020

„Come to Daddy” (2019)


Młody mężczyzna, Norval Greenwood, po kilkudziesięcioletniej nieobecności ojca w swoim życiu dostaje od niego list z zaproszeniem do jego położonego w zacisznej nadmorskiej okolicy domu. Norval przyjmuje propozycję, ale jego rodziciel, Brian, nie jest taki, jak go sobie wyobrażał. Gospodarz wydaje się być do niego wrogo nastawiony, a starania Norvala, by zyskać jego sympatię tylko pogarszają sytuację. Brian jawnie kpi z tego, że jego dorosły już syn nadal mieszka z matką i najwyraźniej jest zniesmaczony tym, że Norval jeszcze niedawno tkwił w szponach nałogu alkoholowego. Poza tym młody mężczyzna ma powody przypuszczać, że ze strony ojca grozi mu poważne niebezpieczeństwo, że człowiek, który zaprosił go do swojego domu z jakiegoś sobie tylko znanego powodu chce wyrządzić mu fizyczną krzywdę.

Irlandzko-kanadyjsko-nowozelandzko-amerykański thriller komediowy „Come to Daddy” (inna pisownia: „Come To Daddy”) to pełnometrażowy reżyserski debiut Anta Timpsona, twórcy pochodzącego z Nowej Zelandii, który najprężniej rozwija się jako producent filmowy. Scenariusz autorstwa Toby'ego Harvarda powstał na podstawie pomysłu Timpsona, na który z kolei największy wpływ miała śmierć ojca reżysera „Come to Daddy”. Timpson wyznał, że ojciec już w dzieciństwie zaraził go swoją miłością do kina i że prace nad fikcyjną historią Norvala Greenwooda były dla niego katartycznym przeżyciem. Pierwszy pokaz pełnometrażowego reżyserskiego debiutu Anta Timpsona odbył się w kwietniu 2019 roku na Tribeca Film Festival. A to był dopiero początek długiego tournée po festiwalach filmowych. Dystrybucja „Come to Daddy” ograniczała się do nich aż do lutego 2020 roku, kiedy to produkcja weszła na ekrany kin w kilku krajach świata.

Podczas stylowego otwarcia „Come to Daddy” (plansza tytułowa przywodzi wręcz skojarzenia z tak uwielbianym przez Anta Timpsona starszym kinem) widzimy młodego mężczyznę z fryzurką a la Lloyd z „Głupiego i głupszego” (1994) – nieidentyczną, ale tyle wystarczyło by mignął mi w wyobraźni tamten bohater – przedzierającego się przez las i skały w ponurej, iście jesiennej aurze. Nagle przed jego oczami wyrasta samotnie stojący, drewniany dom, który jak się okazuje należy do ojca naszego „wytrawnego podróżnika”. W Norvala Greenwooda, bo tak się nazywa przybysz, w bardzo dobrym stylu wcielił się Elijah Wood. Jego bohater mieszka w Los Angeles z matką i stara się realizować w branży muzycznej. Norval dzieli się tymi faktami ze swojego życia z mężczyzną zamieszkującym ów odosobniony dom, do którego już na początku filmu przybył. Mężczyzną imieniem Brian będącym ojcem Norvala, który porzucił go w dzieciństwie i dotychczas ani razu nie próbował się z nim skontaktować. Dopiero teraz, po trzydziestu latach, młody Greenwood dostał od niego pierwszy list. List z zaproszeniem do jego domu, które to chętnie przyjął. Bo od zawsze marzył o spotkaniu z ojcem, którego jak szybko się okazuje mocno idealizował. Człowiek, który otwiera mu drzwi (całkiem widowiskowy występ Martina Donovana) ewidentnie nie jest kochającym tatusiem stęsknionym za swoją latoroślą. Już pierwszy rzut oka na niego powinien wystarczyć, by w umyśle odbiorcy odezwał się sygnał alarmowy, a jeśli nie, to twórcy szybko to naprawią. Rzecz nie w tym, że Brian nadużywa alkoholu, bo istotnie nie stroni od butelki. Nie chodzi nawet o to, że naigrawa się ze swojego gościa. Sygnały wskazujące na to, że coś z nim jest ewidentnie nie tak początkowo są może subtelniej unaoczniane, ale za to wyraźnie odczuwalne. Twarde spojrzenia, które Brian posyła w kierunku Norvala, zawoalowane groźby i przede wszystkim akcja z telefonem tego drugiego, każą sądzić, że życie młodego mężczyzny jest zagrożone. Że najlepiej zrobiłby, gdyby natychmiast wyruszył w drogę powrotną do Los Angeles i czekającej tam na niego matki. Ale, jak to w kinie grozy nierzadko bywa, nawet podejrzenie graniczące z pewnością, że ojciec właśnie rzucił w niego niemałych rozmiarów kamieniem, nie skłania naszego protagonisty do opuszczenia tego bądź co bądź urokliwego miejsca. Naturalny – raz nasłoneczniony, innymi razy bardzo posępny – krajoobraz właściwie w pojedynkę stara się tworzyć pożądany przez miłośników tak thrillerów, jak horrorów klimat. Wybór miejsca akcji i zdjęcia zrobione podczas mglistych dni, owszem, wprowadzają dość silne poczucie wyobcowania i zagrożenia życia (nie mniej od wielce podejrzanego zachowania gospodarza drewnianego domku, do którego trafia nasz łaknący ojcowskiej akceptacji bohater), ale poza tym twórcy celują w modny w dzisiejszych czasach plastik. Mrok jest metaliczny i niedostatecznie zagęszczony, a podczas słonecznych dni kolory są tak jaskrawe, a światło tak mocne, że aż musiałam przymykać powieki. Chwilami, a w pozostałych minutach... No nie mogę powiedzieć, że podczas tych słonecznych dni czułam cokolwiek poza jak najbardziej niepożądanym w tym kontekście niesmakiem. Kolejne plastikowe filmidło – ileż jeszcze? - chociaż tak zupełnie niepozbawione smaczków atmosferycznych. Czyli: co jakiś czas dochodząca do głosu jesienna aura i dosyć zróżnicowana, że tak to ujmę przyjemnie drażniąca oprawa dźwiękowa skomponowana przez Karla Stevena, który to pracował (w mniejszym zakresie niż tutaj) między innymi nad muzyką „Aresztu domowego” Gerarda Johnstone'a, notabene przedsięwzięcia, w którym w pewnym sensie wziął również udział Ant Timpson: jako jeden z producentów wykonawczych. Sytuację do pewnego stopnia ratuje też rozwój fabuły, a ściślej pierwszej partii „Come to Daddy”. Bo im dalej w las...

Ant Timpson powiedział, że jego pierwszy pełnometrażowy film jest pełen szalonego humoru i dzikich postaci. Zgodzę się, że osoby zaludniające tę historię mają, nazwijmy to, odchyły od normy, są mniej czy bardziej osobliwe, ale dowcip... Cóż, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dla twórców „Come to Daddy” czarna komedia to przede wszystkim wulgaryzmy. Te scenki, które zostały pomyślane jako dowcipne, zasadzają się na przekleństwach. Nie wszystkie, ale sporo tego. Więc jak kogoś bawią brzydkie słowa to spokojnie może szukać szczerego śmiechu w „Come to Daddy”. W moje poczucie humoru natomiast trafił zaledwie jeden moment, pożądanie niesmaczna wymiana zdań pomiędzy dwoma mężczyznami. Taki oto dylemat: zjeść własne ucho, czy wypić cudze nasienie? Który wybór jest lepszy? Odpowiedź: nasienie, bo to posiłek bardziej wartościowy. Bogaty w białko. Jak już wspomniałam pierwsza partia „Come to Daddy” fabularnie w moich oczach się wybroniła. Motyw delikatnie mówiąc podejrzanego, a dobitniej szalonego gospodarza uroczego domu znacznie oddalonego od innych nieruchomości, zazwyczaj bez problemu mnie angażuje. I podobnie było tutaj (tylko ta atmosfera...). W sumie zaintrygowały mnie pierwsze dni pobytu Norvala Greenwooda, można powiedzieć klasycznego maminsynka, którego życie bynajmniej nie jest usłane różami, aczkolwiek jego problemy nigdy nie miały podłoża finansowego. Młody mężczyzna od lat, z raczej marnym skutkiem, działa w branży muzycznej. Mieszka z matką w Beverly Hills (czym naraża się na odrażającą aluzję ojca, co do charakteru ich relacji (kompleks Edypa: ot taki złośliwy żarciki) i przeszedł już jedną próbę samobójczą, z czego również zwierza się Brianowi (poważny błąd). Choć to ojciec porzucił go w dzieciństwie i przez kilkadziesiąt lat nie dawał znaku życia, to Norval stara się mu przypodobać. Brian tymczasem nie wykazuje najmniejszej chęci naprawienia stosunków z jedynym synem. Nie zamierza go przeprosić za krzywdę, jakiej przysporzył jemu i jego matce, ani nawet przyjąć ręki, którą Norval ponad wszelką wątpliwość wyciąga w jego kierunku. Brian nie chce pojednać się ze swoją latoroślą, chociaż to on tak naprawdę pierwszy wyszedł z inicjatywą – list z zaproszeniem do jego domu zaadresowany do Norvala. Można więc założyć, że Brian sprowadził swojego syna do tego odizolowanego miejsca po to, by się go pozbyć. Tylko dlaczego miałoby mu na tym zależeć? No cóż, jego motywacji przynajmniej przez jakiś czas nie znamy. Zresztą celu zorganizowania owego spotkania po latach tak naprawdę tylko się domyślamy. Wcale nie jest powiedziane, że Brian na pewno chce zabić swojego gościa. Może chce tylko trochę uprzykrzyć mu życie albo po prostu nie potrafi inaczej, taki już jest w kontaktach z ludźmi. Bo jak to się mówi nie jest normalny? Bo ogłupia go alkohol? Bo tak każą mu głosy... Tak, Brian toczy nocne rozmowy z kimś, kogo nie widać. Norval ma więc powody przypuszczać, że jego rodziciel tak naprawdę rozmawia z samym sobą. To by wiele wyjaśniało. A więc główny bohater „Come to Daddy” prawdopodobnie znalazł już odpowiedź na dziwną, wrogą wręcz postawę ojca w stosunku do niego. Choroba psychiczna to jak najbardziej prawdopodobny motyw, prawda? Tak czy inaczej Norval powinien niezwłocznie opuścić to miejsce. Co do tego mamy absolutną pewność. Jego jednak coś – pewnie ogromna potrzeba pojednania z ojcem, jaki by on nie był – cały czas trzyma go w tym przeklętym domu. Przeklętym nie tylko w tym sensie, że gospodarzy w nim niebezpieczny, potencjalnie chory psychicznie człowiek, ale i może w bardziej dosłownym znaczeniu tego słowa. To znaczy w pewnym momencie twórcy wprowadzają elementy sugerujące skręt w stronę horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych. Później pojawia się nawet trochę gore – w miarę śmiałych (ale bez przesady) mordów i okaleczeń, z których najbardziej pomysłowe moim zdaniem jest bliskie spotkanie gwoździa z twarzą, a najbardziej bolesne (powiedzmy z lekka wstrząsające) nadzwyczaj długie miażdżenie ludzkiej głowy. W „Come to Daddy”, co się chwali, nie znajdziemy choćby najmniejszego wspomagania komputerem, bo Ant Timpson (witaj brachu!) nie jest zwolennikiem CGI. Preferuje praktyczne efekty specjalne, czego wyraz daje w swoim debiutanckim pełnometrażowym filmie. Przewrotnym, zaskakującym, ale... przedobrzonym. Według mnie za bardzo to naciągane - twórcy za daleko poszli w stronę czarnej komedii w drugiej partii filmu, bo znacznie podkopali tym wiarygodność wypracowaną wcześniej – i podczepili się pod motyw, za którym delikatnie mówiąc nie przepadam. I tak oto opowieść o groźnym pustelniku i jego z lekka ciapowatej ofierze zamieniła się w nawiną akcyjkę o „superbohaterze” poniekąd z przymusu. Poniekąd, bo naprawdę ciężko nadążyć za jego motywacją, trudno przeniknąć jego myśli w tych szaleńczych chwilach. Pozostaje chyba tylko dojść do wniosku, że kieruje nim czysta adrenalina, chwilowa niepoczytalność wynikła z panicznego strachu i czyjejś siły perswazji. Aha, przypomniało mi się: rozbawił mnie też moment z łańcuchem – myślę, że każdy odbiorca „Come to Daddy” bez trudu odgadnie, o którym konkretnie fragmencie tu mowa. A po tym gwałtownym zwrocie akcji... No cóż, wyróżniłabym tylko te nieliczne momenty gore. Niestety, nic więcej. Pierwsza partia zapowiadała coś lepszego tj. bardziej atrakcyjnego z mojego punktu widzenia, bo trzeba zaznaczyć, że obrany przez scenarzystę kierunek trafił na dosyć szeroki podatny grunt, na którym nie zabrakło też krytyków.

Tak pół na pół? No, po litościwym naciągnięciu. „Come to Daddy”, pełnometrażowy debiut reżyserski Nowozelandczyka Anta Timpsona wprawdzie trochę mnie wymęczył, ale i nie mam wątpliwości, że to jeden z tych filmów, który może się podobać dosyć szerokiemu gronu filmomaniaków. Fanom trochę szalonych thrillerów, czarnych komedii, ale i przejaskrawionych filmów akcji. Obrazów zagadkowych, nieprzewidywalnych i umiarkowanie brutalnych, odżegnujących się od tzw. czystości gatunkowej. To taki gatunkowy eksperymencik, bardzo wulgarny, trochę groteskowy i... naciągany. Pewnie celowo, ale to jakoś nie umniejszało mojego... zawodu? Tak, można powiedzieć, że w jakimś stopniu się rozczarowałam, bo pierwsza partia zapowiadała coś zgoła innego, dużo bardziej przystającego do moich osobistych sympatii filmowych. Tak, „Come to Daddy” dla mnie nie okazał się nader fortunną propozycją, ale dla innych? Dotychczasowy odzew widzów generalne jest dobry, więc pewnie powinno się zaryzykować spotkanie z Norvalem Greenwoodem i jego wielce podejrzanym ojczulkiem. Jeśli, rzecz jasna, sympatyzuje się przynajmniej z jednym z wymienionych wyżej gatunków.

środa, 19 lutego 2020

Ada Palmer „Siedem kapitulacji”


Rok 2454. Uniwersalny Wolny Sojusz przechodzi poważny kryzys. Odkrycie ceny, jaką od wieków płacono za utopijny porządek świata stanowi poważne zagrożenie dla systemu pasiekowego i co gorsza wiele wskazuje na to, że wojna światowa jest nieunikniona. A wziąwszy pod uwagę niebotyczne zaawansowanie technologiczne i naukowe nikt nie może mieć wątpliwości, że będzie to najbardziej niszczycielska wojna w historii ludzkości. Przywódcy Pasiek zwani Wielką Siódemką przy pomocy swoich potężnych sojuszników wszelkimi sposobami starają się utrzymywać, jak się okazało, nie tak znowu idealny porządek świata. Jedyną osobą, która wciąż wierzy w to, że wojny da się uniknąć jest ponadprzeciętnie inteligentny usługowiec Mycroft Canner. Człowiek, który nie bez pomocy innych wychował chłopca imieniem Bridger. Ten obdarzony boskimi mocami trzynastolatek według Cannera jest władny ocalić świat. Działając w porozumieniu z Jehovah Masonem, istotą przekonaną, że jest bogiem innego wszechświata. Mycroft, tak jak wielu innych, też w to wierzy. Prawie tak mocno jak w to, że Jehovah i Bridger ocalą ludzkość.

„Siedem kapitulacji” (oryg. „Seven Surrenders”) to druga, po „Do błyskawicy podobne” (oryg. „Too Like the Lightning”), odsłona literackiego cyklu science fiction pióra amerykańskiej autorki Ady Palmer, historyczki specjalizującej się w okresie renesansu. Cyklu nazwanego „Terra Ignota”od łacińskiego terminu (inna nazwa: terra incognita) dawniej odnoszącego się do rejonów geograficznych, które jeszcze nie zostały zmapowane ani udokumentowane. Pierwsza część swoją światową premierę miała w 2016 roku – Ada Palmer została za nią wyróżniona Nagrodą im. Johna W. Campbella dla najlepszej nowej pisarki, a ponadto powieść została finalistką Nagrody Hugo oraz laureatką Compton Crook Award za najlepszą pierwszą powieść science fiction w karierze pisarza. Druga odsłona planowanego czterotomowego cyklu na amerykański rynek literacki trafiła rok później (trzecia, „The Will to Battle”, ukazała się w 2017 roku, a premierę czwartej, „Perhaps the Stars”, zaplanowano na rok 2021), spotykając się z równie znakomitym przyjęciem krytyków i fanów gatunku.

Mmm... Ada Palmer. Jeden z klejnotów światka fantastycznonaukowego. Łaska, która spłynęła na miłośników tego gatunku; artystka kompletna, jedyna w swoim rodzaju, która dobrodusznie zaszczyciła świat swoim niewyobrażalnym talentem. Bo istotnie zaszczytem jest obcowanie z jej pisarstwem – wędrowanie ramię w ramię z tą zjawiskową twórczynią po oszałamiającym świecie przedstawionym w „Terra Ignota”, przynajmniej pozornie utopijnej rzeczywistości, będącej niezbitym dowodem na to, że wyobraźnia tej pani nie zna granic. To jedna z tych pisarek, dla których najwyraźniej nie ma rzeczy niemożliwych. „Do błyskawicy podobne” i „Siedem kapitulacji” pokazały mi niezwykle złożone, barwne, zapierające dech w piersi uniwersum, w którym zaawansowana technika przeplata się z magią; świat nieskończonych możliwości; świat pokoju i powszechnej szczęśliwości, który najprawdopodobniej już wkrótce odejdzie w zapomnienie. Trzysta lat globalnego spokoju to i tak ogromny sukces – cywilizacja ludzka nigdy przedtem tak długo nie hamowała swoich destrukcyjnych i autodestrukcyjnych zapędów. Przez wszystkie te lata udawało się tłumić niszczycielskie instynkty gatunku ludzkiego. Mieszkańcy siedmiu Pasiek i jednostki nieprzynależące do żadnej z nich, tworzyły doskonale zharmonizowane globalne społeczeństwo dobrobytu. Nie musząc martwić się o pieniądze, zdrowie, pracę, a nawet wygląd zewnętrzny, bo każdy mógł zrobić się takim, jakim zechciał. Nawet żywą lalką. W „Siedmiu kapitulacjach” Ada Palmer przedstawia zew upadku nie do końca wspaniałego świata. Już bardziej zdecydowanie niż w „Do błyskawicy podobne” akcentuje nieuchronność katastrofy. Odwieczny dylemat: czy można poświęcać jednostki dla dobra ogółu? Czy społeczeństwo powinno akceptować taki sposób dążenia do powszechnej szczęśliwości? Nie licząc ofiar i ich bliskich, rzecz jasna. Czy można, mówiąc brutalnie, wliczyć ich w koszta, przejść nad tym do porządku dziennego i nadal po prostu cieszyć się bezproblemowym życiem? Są tacy, którzy się na to nie godzą. Jednostki zdolne poprowadzić tłumy ku... zagładzie? Wielka Siódemka, przywódcy tak zwanych Pasiek, które w wielkim uproszczeniu są czymś na kształt ściśle ze sobą współpracujących, zależnych od siebie, państw, naturalnie stoją po drugiej stronie barykady. Część z nich wcale nie uważa, że śmierć tysięcy ludzi w imię utopii i najpewniej także osobistych korzyści garstki możnych tego Palmerowskiego świata, była złem koniecznym, że winnych należy rozgrzeszyć. Ale wszyscy zgadzają się co do tego, że czyhająca tuż za progiem wojna nie jest dobrym rozwiązaniem. Przywódcy, których prawdziwą odrazą napawają zbrodnie popełnione przez ich wieloletnich partnerów nadal muszą z nimi współpracować. Na razie, dopóki nastroje społeczne się nie uspokoją. Ada Palmer na kartach „Siedmiu kapitulacji” przeprowadza nas przez coraz bardziej zagęszczającą się kryzysową i wbrew pozorom bardzo złożoną sytuację, bo haniebny proceder, który jak się wydaje był integralnym budulcem tego poza tym (i może poza paroma innymi, pomniejszymi elementami) niezwykle pociągającego świata, to bynajmniej nie jedyne źródło kłopotów. Wielkiej Siódemce na pewno nie pomaga fakt, że opinia publiczna dowiedziała się, że Mycroft Canner nie tylko nadal żyje, ale również dostąpił, moim zdaniem wątpliwego, zaszczytu w pewnym sensie wejścia do kręgu wtajemniczonych: przebywania w towarzystwie najpotężniejszych person, jakich nosi ta bardzo odległa nam w czasie Ziemia. Do tego dochodzą jeszcze inne niebezpieczne gierki uprawiane na najwyższych szczeblach władzy, bo choć mamy już 2454 rok, to politycy pragną tego co zawsze. Władzy. Najlepiej nieograniczonej. I rozrywki, dającej upust ich najskrytszym żądzom, którą od lat zapewniała im Madame D'Arouet, zakochana w XVIII-wiecznych realiach matka istoty, która być może jest bogiem innego wszechświata, zesłanym tutaj po to, by ocalić ludzkość. Przy pomocy innej najwyraźniej boskiej istoty, która mimo usilnych starań nie potrafi w pełni zapanować nad swoimi nadzwyczajnymi mocami. Co czyni ją największym zagrożeniem dla tego świata, ale i jego największą nadzieją. Wszystko zależy bowiem od tego, czy trzynastoletni Bridger opanuje trudną sztukę władania swoimi boskimi mocami. Bo kogo jak kogo, ale akurat jego nie trzeba przekonywać, że powinien działać dla dobra całej ludzkości, nie myśląc przy tym o swoim własnym interesie. Mycroft Canner już się o to postarał.

Żeby zacząć wojnę, nie trzeba jej wypowiedzieć albo dokonać najazdu. Wystarczą tylko my i oni. I jeszcze iskra.”

Niepowtarzalny styl. Nieoczywiste postacie. Zachwycająca, śmiała wyobraźnia. Intelekt, o którym większość może co najwyżej pomarzyć. Imponuje przygotowanie historyczne, filozoficzne, literackie i kulturalne. Humanistyczna dusza wlana w dosłownie każdą stronicę „Siedmiu kapitulacji”, tak samo zresztą, jak w „Do błyskawicy podobne”, pierwszym etapie tej wielowątkowej, elektryzującej, niebywale odżywczej, wymagającej podróży w przyszłość. Ada Palmer traktuje czytelnika, jak równego sobie. Ta genialna artystka zauważalnie wychodzi z założenia, że każdy odbiorca historii umownie spisanej przez Mycrofta Cannera (główny, ale nie jedyny narrator) może z powodzeniem prowadzić z nią dialog na przeróżne tematy, od filozofii i historii począwszy, na światopoglądzie skończywszy. Palmer na nikogo nie patrzy z góry – nie musisz mieć takiego zasobu wiedzy jak ona, nie musisz mieć wyższego wykształcenia, ani nawet znać rozlicznych wielkich dzieł i pisarzy, do których często się odnosi, by autorka „Terra Ignota” uznawała Cię za dyskutanta równego sobie. Doprawdy dziwne to uczucie, gdy ktoś taki jak Ada Palmer bezpośrednio zwraca się do mnie (tzn. do każdego czytelnika), wyraźnie zakładając, że nie tylko za nią nadążam, ale wręcz wykazuję się wielką spostrzegawczością, błyskotliwością na miarę tak potężnego humanistycznego umysłu jak jej własny i trzeźwym krytycyzmem. Tu rodzi się ciekawy konflikt: bo z jednej strony pragnę praktycznie w nieskończoność dyskutować z tą unikatową artystką, ale z drugiej mam absolutną pewność, że autorka drastycznie mnie przecenia. Powiedzmy, że obcując z jej prozą mimo jej niesubtelnych zapewnień, że tak nie jest, czuję się w pewnym sensie niegodna. Niegodna tego, by dyskutować z nią na te multum tematów, które w swoim „Terra Ignota” podsuwa. Zupełnie, jakby komar debatował z homo sapiens: tak się mniej więcej czuję... prowadząc z nią dialog. Bo go prowadzę. Przyjmuję jej zaproszenie do konwersacji pomimo dogłębnego przekonania, że to nie jest i nigdy nie będzie mój poziom. Wiem, że Ada Palmer o odbiorcach swoich książek (a więc i o mnie) myśli inaczej. W końcu nieustannie daje to do zrozumienia tak w „Siedmiu kapitulacjach”, jak w „Do błyskawicy podobne”, ale ja wiem swoje. Niemniej jestem jej głęboko wdzięczna za samą możliwość wejścia z nią w ten pasjonujący, niesamowicie zajmujący dialog. I nie ma znaczenie, że jak to się mówi, jestem na straconej pozycji – liczy się tylko to, że taki prymityw jak ja dostąpił zaszczytu porozmawiania z takim geniuszem, jak Ada Palmer. Elokwencja, wyszukane słownictwo (najwyższa pochwała należy się też tłumaczowi Michałowi Jakuszewskiemu: wydanie Mag z 2019 roku), błyskotliwa analiza człowieka i świata, w którym żyje oraz potężne przygotowanie intelektualne, to jedno. Ale w prozie tej amerykańskiej wirtuozki słowa nie mniej ważne są emocje. Empatyczne, ale i niebezkrytyczne podejście do człowieka: tej niedoskonałej jednostki, która marzy o życiu w świecie doskonałym pod każdym względem. Palmer, niekoniecznie wprost, ale między słowami na pewno, wyraża przekonanie, że tak naprawdę wszyscy, nawet jeśli nie do końca sobie to uświadamiamy, marzymy o mitycznej utopii. Nade wszystko pragniemy idealnego świata, ale jednocześnie robimy wiele by owo marzenie nigdy się nie spełniło. W świecie przedstawionym w „Do błyskawicy podobne” i już trochę mniej w „Siedmiu kapitulacjach” utopia od dawna nie jest już naiwną mrzonką.
 
W roku 2454 gatunek ludzki zdaje się mieć już wszystko, co zapewnia jak najbardziej szczęśliwy żywot. Ale pragnie więcej. Ambicje nie tylko nie odeszły w niebyt, ale wręcz stały się bardziej wygórowane. Nie dotyczy to wszystkich ludzi żyjących na tej ulepszonej Ziemi, ale przecież historia uczy, że wystarczą jednostki, by trend się odwrócił. Szykuje się zmiana – czy na lepsze, czy na gorsze, czas pokaże. Bo w to, że w tej Palmerowskiej wizji nie wszystko jest takie utopijne, jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka, chyba żaden czytelnik wątpić nie będzie. Bez względu na światopogląd, jaki wyznaje. Ada Palmer w „Siedmiu kapitulacjach” kwestionuje już niemal wszystko – od rezygnacji z podziału na płeć (dominujący jest rodzaj nijaki, ale istnieją jeszcze ludzie tacy jak Mycroft Canner, którzy wprawdzie nie zawsze zgodnie z biologicznym uwarunkowaniem, stosują podział na płeć: w takim zakresie, na jaki mogą sobie pozwolić w tym arcygenderowym globalnym społeczeństwie), nie pomijając przy tym kulturowej roli kobiet i mężczyzn, przez podawanie obywatelom wszystkiego na przysłowiowej tacy, po zapewnianie im maksymalnego bezpieczeństwa. To wszystko nie tylko ogranicza wolność człowieka, ale i w pewnym sensie czyni go istotą ułomną. Tak jakby niekompletną i na pewno niezaradną. Palmer przewrotnie daje do zrozumienia, że żądz, nawet tych bardziej wyuzdanych, nie powinno się tłumić, bo wcześniej czy później upomną się o swoje. A gdy ta czara się przepełni, po latach, że tak to ujmę, zrzekania się tego co ludzkie, żądze i to nie tylko te natury seksualnej, prawdopodobnie będą siać takie zniszczenie, jakiego żaden człowiek jeszcze nie widział. Tym bardziej przy tak rozwiniętej technice i nauce, jaką dysponuje świat, w którym żyje między Mycroft Canner, nasz nie do końca godny zaufania bohater, którego nadrzędnym imperatywem jest zapobieżenie wojnie światowej. Wierzy, że to jest możliwe, bo czy to los, czy Bóg tego wszechświata, zesłał na Ziemię dwie nadzwyczajne istoty w ludzkiej skórze, prawdopodobnie po to, by wspólnymi siłami nie dopuściły do samounicestwienia gatunku ludzkiego. Akcja w „Siedmiu kapitulacjach” jest bardziej zawrotna niż w „Do błyskawicy podobne”. Płaszczyzna polityczna też została znacznie rozszerzona i naszpikowana bardziej widomymi zagrożeniami. Manipulacje, brudne gierki i niebezpieczne związki w omawianym, moim zdaniem, arcydziele science fiction nabierają groźniejszego wymiaru i zyskują większy stopień skomplikowania. Palmer znacznie rozszerza wątki poruszone w pierwszym tomie, przy zachowaniu maksymalnego stopnia prawdopodobieństwa (w ramach gatunku, w którym się porusza, rzecz jasna) oraz z dbałością o napięcie, i w ogóle całą paletę emocji, ciągnie tę niezwykle złożoną intrygę w nadzwyczajnym świecie, który zrodziła jej godna pozazdroszczenia, bezkresna wyobraźnia. Będziecie drżeć, będzie się uśmiechać i obgryzać paznokcie ze zdenerwowania, będzie się wzruszać, a nawet płakać rzewnymi łzami, będziecie patrzeć ze skrajną odrazą na niejedną postać, której mimo to nie znielubicie, a przede wszystkimi z zapałem będziecie oddawać się długim filozoficznym dysputom o Was samych. Z autorką, która chętnie Was poprowadzi po tym unikalnym uniwersum, w którym dosłownie wszystko może się wydarzyć. Chwyćcie tylko jej dłoń, a zobaczycie inny wymiar science fiction. I zapewne już nigdy tak do końca nie uda Wam się z niego wyjść.

Kocham „Terra Ignotę”! To miłość dozgonna. Miłość trwalsza od stali, która, jestem pewna, zniesie wszelkie przeciwności. Nawet dużą obniżkę formy w kolejnych tomach. Tak, nawet jeśli Ada Palmer zejdzie parę poziomów niżej (co szczerze mówiąc uważam za mało prawdopodobne), to moja miłość do tego przewspaniałego cyklu nie osłabnie. Niekoniecznie będę za nią nadążać, nie twierdzę nawet, że potrafię objąć rozumem wszystko, o czym tutaj pisze, że mój skąpy umysł należycie wszystko przetrawia, ale i tak będę ją uwielbiać. Jej twórczość, która najprawdopodobniej zapisze się złotymi literami w annałach science fiction. Ada Palmer to rewolucja – diablo utalentowana pisarka, która zaprasza wszystkich fanów gatunku na nowy poziom, wyrosły na znanych już fundamentach. Nowa jakość, potężna świeżość w znajomo wyglądających ramach. A równocześnie jakby innych, dotychczas niespotykanych. To jest, Proszę Państwa, szczyt szczytów. Wyżej się już wspiąć nie da... No chyba, że się jest Tą Adą Palmer (albo Tym Danem Simmonsem, skoro już o tym mowa). Więc czekam. Z niecierpliwością wypatruję kolejnych tomów tego bezcennego cyklu, zazdroszcząc przy tym każdemu, kto pierwsze spotkanie z „Do błyskawicy podobne” i „Siedmioma kapitulacjami” ma dopiero przed sobą. Bo macie, prawda? Planujecie wejście w Palmerowską wizję przyszłości? Oby. I oby doszło do tego szybciej niż później. Tego, w jak najlepszej wierze, Wam życzę, fani literatury science fiction!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu