czwartek, 31 października 2019

Marc Elsberg „Chciwość”


Berlin. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie nauk ekonomicznych profesor Herbert Thompson i współpracujący z nim Will Cantor zmierzają na szczyt polityczny zwołany z powodu zbliżającego się największego w dziejach światowego kryzysu gospodarczego, gdzie Thompson ma wygłosić przemówienie. Noblista zamierza przedstawić wyniki pracy swojej i Cantora mogące zrewolucjonizować świat, ale jego plany zostają pokrzyżowane przez grupę wyszkolonych zabójców. Thompson, Cantor i ich kierowca padają ich ofiarami w drodze na szczyt, a jedynym świadkiem tego wydarzenia jest osiemnastoletni Jan Wutte, który w związku z tym staje się kolejnym celem zabójców. Ścigany również przez policję chłopak odnajduje człowieka, na którego nakierował go umierający Cantor: pochodzącego z Wielkiej Brytanii hazardzistę Fitzroya Peela. Wspólnie będą starali się rozwikłać zagadkę śmierci odkrywców przełomowej teorii ekonomicznej, bo to najprawdopodobniej jedyny sposób na oczyszczenie Jana z podejrzeń w związku ze śmiercią trzech osób. I przede wszystkim na ocalenie życia, ponieważ nie ma wątpliwości, że osoby, które dokonały tej zbrodni są gotowe zrobić wszystko, by prawda nie wyszła na jaw.

Austriacki pisarz Marcus Rafelsberger, publikujący również pod pseudonimem Marc Elsberg, na rynku literackim zadebiutował w 2004 roku wydaną pod własnym nazwiskiem powieścią detektywistyczną „Das Prinzip Terz”. Potem napisał jeszcze dwie powieści, ale głośno o tym autorze zrobiło się dopiero za sprawą jego „Blackout”, thrillera z 2012 roku opublikowanego pod pseudonimem Marc Elsberg. Książka ta otworzyła Austriakowi drzwi do międzynarodowej kariery. Jego kolejne utwory wydane pod tym samym pseudonimem, „Zero” i „Helix” (w Polsce wydana pod tytułem „Helisa”) również przyciągnęły wielu czytelników z różnych rejonów świata. „Chciwość” (oryg. „Gier”), kolejny thriller tego mieszkającego w Wiedniu autora swoją światową i polską premierę miał w 2019 roku i już zdążył zaskarbić sobie trochę fanów. Grupa ta zapewne w szybkim tempie będzie się rozrastać, bo Marc Elsberg nie odchodzi w owej powieści od tego, z czego przede wszystkim słynie. Czyli po raz kolejny przedstawia bardzo realną wizją globalnej katastrofy. Tym razem gospodarczej.

Jak jest teraz? Bogaci bogacą się kosztem biednych. A jak powinno być? Majątek obywateli winien być, w miarę możliwości, wyrównany? Nie, bo to byłby komunizm, a jak słusznie zauważa Marc Elsberg w omawianej powieści wiemy już, że ustrój ten nie zdaje egzaminu. Więc pozostaje krwiożerczy kapitalizm. Lepsza droga nie istnieje. A przynajmniej tak może się co poniektórym wydawać. Akcję „Chciwości” zawiązuje zabójstwo między innymi człowieka, który zmierzał na szczyt polityczny zorganizowany w Berlinie, celem przedstawienia pracy mogącej całkowicie zmienić oblicze świata. Pracy, która mogłaby zrewolucjonizować światową gospodarkę i nie tylko. W teorii odkrycie to mogłoby znacznie poprawić jakość życia na Ziemi w prawie wszystkich jego aspektach. Dobrobyt dla wszystkich nieuchylających się od pracy, brak wojen, a może nawet przywrócenie równowagi naturalnej planecie, którą my ludzie już prawie zniszczyliśmy. Jeszcze nie do końca, ale już niedługo pewnie dopniemy swego. W końcu jesteśmy na najlepszej drodze ku temu. To samo można powiedzieć o światowej gospodarce. W świecie przedstawionym w „Chciwości” największy w dziejach kryzys ekonomiczny jest już pewnikiem. Obywatele co prawda jeszcze nie odczuwają jego skutków, ale to niedługo się zmieni. Możni tego świata biorący udział w szczycie politycznym zorganizowanym w Berlinie wiedzą już, że nie da się tego uniknąć. Co nie znaczy, że nie robią nic, by... to powstrzymać? Nie. Los ludzi z niższych warstw społecznych, co nikogo nie powinno zaskoczyć, w ogóle ich nie obchodzi. Dbają wyłącznie o siebie. Wiedzą, że w tej sytuacji też można szybko pomnożyć swoje majątki. Trzeba tylko sprytnie to rozegrać, a potem spokojnie patrzeć jak inni umierają z głodu. Marc Elsberg nie jest cynikiem tylko realistą. Widzi świat takim, jakim jest. A to zdumiewająco rzadka zdolność w dzisiejszych czasach. Ten austriacki pisarz na kartach swojej „Chciwości” bez ogródek mówi nam to, co dla wszystkich powinno być oczywiste. Ale jakoś nie jest. Niemała część ludzkości wciąż wierzy w niezawodność systemu rzekomo demokratycznego. Rzekomo, bo w wielu (jeśli nie we wszystkich) krajach demokratycznych tak naprawdę rządzi garstka bogaczy. Multimilionerów i multimiliarderów wśród których pewnie i są altruiści, ale większość dba wyłącznie o własny interes. Żyją po to, by mnożyć swoje majątki. Bo pieniądz daje władzę. A gdzie w tym wszystkim są politycy? Wybrańcy narodu? Cóż, niewiele mają do powiedzenia, ale oczywiście się nie poddają... Starają się uszczknąć coś dla siebie. „Chciwość” to woda na mój młyn – powieść zawierająca w sobie wnioski, które sama już dużo wcześniej zdążyłam wyciągnąć. I od tego czasu już tylko dziwię się, że tak, zdaje się, wielu ludzi tego nie dostrzega. Akcja „Chciwości” rozgrywa się w Berlinie, na ulice którego wyległo mnóstwo demonstrantów upominających się o swoją część tortu. Sprzeciwiających się układowi, co się zowie kapitalizmem. Ciężko pracujący ludzie mają dość utrzymywania bogaczy. Bo właśnie do tego to się sprowadza – biedni pracują, a bogaci czerpią z tego największe korzyści. Co więcej Elsberg przytomnie zauważa, że ludzie z niższych warstw społecznych nie mają praktycznie żadnych szans na dostanie się do tego zaklętego kręgu osób władających światem. To warunkuje przede wszystkim urodzenie i/lub odpowiednie znajomości. Wykształcenie zazwyczaj w tym nie pomaga, ale na przykładzie Jeanne Dalli, asystentki multimiliardera Teda Holdena, Elsberg pokazuje, że takie cuda też się zdarzają. Tylko że Jeanne została szczodrze obdarzona przez naturę. Jej wygląd i już w mniejszym stopniu imponujący umysł ścisły (utalentowana ekonomistka) w połączeniu z jej sprytną strategią, pozwoliły tej wywodzącej się z klasy robotniczej i niemającej na starcie tak zwanych dobrych znajomości, jeszcze przed trzydziestką wspiąć się dużo wyżej od większości śmiertelników. Dalli towarzyszy swojemu szefowi na szczycie w Berlinie zwołanym w związku ze zbliżającym się kryzysem gospodarczym, a w tym samym czasie główny bohater książki, osiemnastoletni Jan Wutte walczy o życie u boku hazardzisty Fitzroya Peela. Wieloletniego przyjaciela właśnie zamordowanego Willa Cantora, współautora teorii ekonomicznej, która może doprowadzić do tego, że powiedzenie „nie ma sprawiedliwości na tym świecie” przejdzie do historii.

„Chciwość” została spisana w niezbyt komfortowym dla mnie stylu. Krótkie rozdziały zbudowane z maksymalnie uproszczonych zdań, w których wydaje się nie ma czasu na dokładne przyglądanie się bohaterom i antybohaterom, ani nawet odpowiednie zobrazowanie poszczególnych miejsc w Berlinie, w których dwóch do niedawna nieznających się mężczyzn walczy o życie. Jednocześnie prowadząc swoje amatorskie śledztwo związane z potrójnym zabójstwem, którego na początku książki dopuścili się tajemniczy mężczyźni teraz podążający ich śladem. Zbrodnia ta dokonała się bowiem na oczach kształcącego się na pielęgniarza osiemnastoletniego Jana Wutte, któremu nie dość, że nie udało się przekonać policji do tego, co na swoje nieszczęście widział, to na domiar złego podejrzenia śledczych skierowały się na niego. Jak już wspomniałam Marc Elsberg w bardzo powierzchowny sposób wykreśla postacie zaludniające „Chciwość”. Głównego bohatera i jego kompana, Brytyjczyka Fitzroya Peela, autor zaszczycił wprawdzie trochę uważniejszym spojrzeniem od pozostałych postaci występujących w tej nie tak znowu złożonej opowieści, ale spory niedosyt i tak niestety miałam. Tym bardziej, że to, czego Elsberg pozwolił mi dowiedzieć się o ludziach, którzy nieoczekiwanie znaleźli się w samym centrum śmiertelnie niebezpiecznej intrygi najprawdopodobniej ściśle związanej z przełomową pracą profesora Herberta Thompsona i Willa Cantora, brzmiało nader obiecująco. Widziałam w nich niemały potencjał – materiał na pamiętny duet fikcyjnych bohaterów. Ich charaktery są skrajnie różne, ale to akurat bardzo im się przydaje w tej zupełnie nowej dla nich sytuacji, w której przypadkiem się znaleźli. Dopełniają się nawzajem. Fitzroy to umysł ścisły – człowiek, który patrzy na świat poprzez liczby, matematyk i fizyk, który od jakiegoś czasu swoje talenty wykorzystuje wyłącznie w hazardzie. Nic więc dziwnego w tym, że ogromnie zależy mu na zapoznaniu się z teorią ekonomiczną opracowaną przez jego długoletniego przyjaciela Willa Cantora i profesora Herberta Thompsona, którzy właśnie stracili życie z rąk, jak wszystko na to wskazuje, zawodowych zabójców. Tymczasem jedyny świadek tego wydarzenia, młody mężczyzna, który znajduje sojusznika w Fitzu, jak zwykł nazywać Fitzroya, Jan Wutte, myśli, jak większość z nas. Nie ma większej ochoty rozmawiać o skomplikowanych równaniach matematycznych, teoriach ekonomicznych, systemach gospodarczych na nich zbudowanych etc. Jego interesuje przede wszystkim wyjście cało z sytuacji, w której ni z tego, ni z owego się znalazł. Co nie znaczy, że nie ma nic do powiedzenia na temat ustroju, w którym przyszło mu żyć. Owszem ma, a że są to obserwacje poczynione przez osobę znajdującą się na tym lub bardzo mu bliskim poziomie hierarchii społecznej, na której znajduje się lwia część ludzkości, to spora część odbiorców najpewniej to właśnie z nim będzie się najsilniej solidaryzować. Ale to, jeśli już, przyjdzie z czasem. Kiedy już rozeznamy się w gąszczu postaci i zsynchronizujemy się z dynamicznym rytmem tej opowieści. Bo już na początku książki zostajemy wrzuceni niejako w sam środek akcji, która w dalszych etapach z rzadka będzie zwalniać i to tylko na chwilę. Wydarzenia następują po sobie we wręcz zastraszającym tempie, a odbiór dodatkowo komplikuje mnogość postaci, przeskoki z jednej perspektywy w inną (w narracji trzecioosobowej). Tak naprawdę odbywające się przez cały czas trwania lektury, ale nie to najbardziej utrudniało mi odnalezienie się w tej opowieści tylko skąpienie informacji o postaciach. Z czasem dowiedziałam się o nich więcej, ale przez jakiś czas miałam problem w rozróżnieniu kto jest kim. Albo inaczej: nie bardzo potrafiłam się zorientować, jaką rolę w tej historii pełnią niektórzy z nich, a pozostałych mogłam tylko uszeregować jako tych złych, tych dobrych i tych najmniej rozeznanych w sytuacji, czyli policjantów pracujących nad tą zagadkową sprawą. No dobrze, niezbyt tajemniczą, bo kiedy już zdołałam sobie to wszystko poukładać, w czym bardzo pomogło poszerzenie portretów kluczowych postaci (w lwiej części przypadków bardzo lekkie, a w pozostałych dwóch-trzech tylko trochę większe), tajemnicą pozostawało już dla mnie tylko odkrycie, jakiego dokonali profesor Herbert Thompson i Will Cantor. Niemniej od tego momentu dużo lepiej już mi się to czytało. Nadal oczywiście ubolewałam nad ewidentnymi zaniedbaniami bohaterów (o czarnych charakterach już nie wspominając) oraz szczątkowymi opisami poszczególnych miejsc, w które trafiali podczas tej śmiertelnie niebezpiecznej rozgrywki, w której stawką było nie tylko ich życie, ale także przyszłość całego świata (zakładając, że jakąś ma, a to przecież bardzo śmiałe założenie). Tak, to nadal stanowiło niemałe uniedogodnienie w tej podróży między innymi u boku Jana Wutte, Fitzroya Peela i Jeanne Dalli, której towarzystwo tak naprawdę najbardziej sobie ceniłam. Według mnie to najciekawsza i najmniej przewidywalna postać w tym dosyć szerokim gronie osób niezbyt wprawnie wykreowanych przez Marca Elsberga. A na pewno mniej zgrabnie od wizji świata, który nie jest nam tak zupełnie obcy, bo pamiętamy przecież poważny kryzys finansowy. Tylko, że ten z lat 2007-2009 przy scenariuszu wykreślonym przez Elsberga na kartach „Chciwości” jest co najwyżej drobną uciążliwością. Austriacki autor przygotował dla swoich bohaterów coś nieporównanie gorszego. I nas też to czeka, jeśli nie zmienimy myślenia. Praca profesora Herberta Thompsona i Willa Cantora może być remedium na wszystko, kluczem do stworzenia istnej utopii. Kluczem, który tak naprawdę od zawsze jest nam znany. Czemu więc z niego nie skorzystaliśmy? Marc Elsberg udzieli na to odpowiedzi, ale to nie znaczy, że nie można tłumaczyć sobie tego na swój sposób. Co trzeba jeszcze dodać w „Chciwości”, jak pewnie zdążyliście się już domyślić, aż roi się od matematyki. O zgrozo...! Nie, nie, spokojnie. Autor przedstawił to wszystko w taki sposób, żeby nawet laik (jak przyznaje w posłowiu taki jak on) albo taki kompletny głąb matematyczny jak ja mógł bez większego trudu w wystarczającym stopniu wszystko to sobie przyswoić. Nie czuć się przytłoczonym, ujmując rzecz w skrócie, liczbami i równaniami.

Thriller „Chciwość” autorstwa Marca Elsberga (właściwie Marcusa Rafelsbergera), austriackiego bestsellerowego powieściopisarza, który zyskał międzynarodową sławę dzięki swoim katastroficznym, wielce prawdopodobnym wizjom, niepokojącym scenariuszom będącym siłą napędową jego najpoczytniejszych książek, wpisuje się w ten trend. Elsberg znowu przedstawia realistyczną wizję końca znanego nam świata, przy okazji zmuszając nas do głębokiego zastanowienia się nad rzeczywistością, w której przyszło nam żyć. Nad systemem, który pozwala bogatym bogacić się kosztem biednych. Prawdopodobnie to nie będzie pierwszy raz, kiedy przyjdzie Wam roztrząsać w myślach te problemy współczesnego świata, które Marc Elsberg zechciał w rzeczonej publikacji przedstawić, ale istnieje niemała szansa, że co poniektórych przekona on do wyciągnięcia z tego wniosków różniących się od tych, do których sam wcześniej doszedł. Przede wszystkim innego spojrzenia na tak zwany demokratyczny ustrój. System, w którym w teorii rządzi większość obywateli (z poszanowaniem praw mniejszości), a w praktyce garstka najbogatszych. „Chciwość” moim zdaniem nie jest thrillerem idealnym – daleko mu do tego – ale i tak uważam, że warto poświęcić mu trochę czasu, nie tylko dlatego, że można czegoś się z tej powieści nauczyć, ale też dla jej walorów stricte rozrywkowych. Bo takowe też posiada, choć bardzo pobieżny warsztat autora dla co poniektórych może stanowić niemałe utrudnienie. Przynajmniej przez jakiś czas, bo z własnego doświadczenia wiem, że można się z nim oswoić na tyle, żeby móc czerpać jako taką przyjemność z tej dynamicznej opowieści o między innymi pewnym przełomowym odkryciu i dwóch mężczyznach, którzy niechcący uwikłali się w niebezpieczną intrygę, rozwój której Marc Elsberg pozwala nam prześledzić. Wprawdzie niezbyt dokładnie, ale przypuszczam, że miłośnicy thrillerów i tak do pewnego stopnia dadzą się temu ponieść.

Za książkę bardzo dziękuję grupie wydawniczej

wtorek, 29 października 2019

„Godzina oczyszczenia” (2019)


Ojciec Max wsławił się przeprowadzaniem skutecznych egzorcyzmów na oczach internautów. Emitowany na żywo program internetowy pod tytułem „Godzina oczyszczenia', którego jest głównym bohaterem wykreował go na bożego wojownika pomagającego ludziom opętanym przez demony. Jego widzowie nie wiedzą, że to mistyfikacja. Skrupulatnie przygotowane inscenizacje będące dla Maxa i jego przyjaciół źródłem utrzymania. Dla fałszywego egzorcysty najważniejsze jest jednak to, że dzięki temu przedsięwzięciu stał się postacią rozpoznawalną. Łaknie jednak dużo większej sławy i na jego nieszczęście jego marzenie już wkrótce się ziści. Okoliczności zmuszają jego przyjaciela i zarazem biznesowego partnera, Drew, do obsadzenia w roli opętanej kobiety w najnowszym odcinku „Godziny oczyszczenia” jego narzeczonej Lane. Niedługo po rozpoczęciu programu kobieta przestaje trzymać się scenariusza. Jej twarz oraz głos ulegają drastycznej zmianie i co gorsza kobieta zyskuje nadnaturalne moce, które wykorzystuje przeciwko swoim znajomym, którzy nie mają wątpliwości, że Lane naprawdę została opętana przez demona. A cały ten koszmar rozgrywa się na oczach wielu widzów z całego świata.

W 2016 roku ukazał się dziewiętnastominutowy filmik w reżyserii Damiena LeVecka i na podstawie scenariusza Aarona Horwitza pt. „The Cleansing Hour” opowiadający o twórcach programu internetowego pokazującego udawane egzorcyzmy, którzy nieoczekiwanie muszą zmierzyć się z prawdziwym demonem. W branży filmowej LeVeck zajmuje się przede wszystkim montażem, ale stara się realizować również jako reżyser i scenarzysta. Rozszerzona wersja krótkometrażowego „The Cleansing Hour” pod tym samym tytułem (pol. „Godzina oczyszczenia”), to czwarty występ LeVecka w roli reżysera - wcześniej nakręcił dwa shorty i jeden segment w antologii filmowej „Dark, Deadly & Dreadful”. Scenariusz jego pełnometrażowego debiutu powstał we współpracy z Aaronem Horwitzem, tym samym, który napisał scenariusz krótkometrażówki stanowiącej materiał wyjściowy omawianej produkcji. Produkcji niezależnej, horroru satanistycznego stworzonego przez człowieka, który, jak sam mówi, ma słabość do praktycznych efektów specjalnych w kinematografii i „Egzorcysty” Williama Friedkina.

Damien LeVeck jest w pełni świadomy, że kultowy „Egzorcysta” z 1973 roku wciąż pozostaje niedoścignionym dziełem w tematyce opętań przez demony. Popularyzatorem konwencji, z którą nadal i wciąż z gorszym skutkiem od Williama Friedkina mierzą się co poniektórzy twórcy horrorów. On, człowiek o imieniu nader pasującym do tematyki jego pełnometrażowego debiutu (żarcik), nie chciał iść śladami tych wszystkich twórców podpinających się pod schemat „Egzorcysty”. Nie ukrywa inspiracji tamtym wiekopomnym dziełem (w głównej mierze dotyczy to Adama Horowitza, gdyż to on opracował całą historię), bo i trudno znaleźć horror o opętaniu, na które arcydzieło Friedkina nie miało żadnego wpływu (wśród powstałych po nim oczywiście), ale nie sposób nie zauważyć, że „Godzina oczyszczenia”, odstaje od tego, na co nastawia się chyba każdy fan kina grozy sięgający po horror o opętaniu i egzorcyzmach. Program internetowy emitowany w czasie rzeczywistym wziąwszy pod uwagę całokształt kinematografii żadnym novum nie jest, ale przynajmniej ja dotychczas nie widziałam horroru o opętaniu człowieka przez nadnaturalną istotę i naturalnie o egzorcyzmach wykorzystującego podobną koncepcję. Motyw internetowego show wmawiającego ludziom, że świadkują prawdziwym egzorcyzmom przeprowadzanym przez nieustraszonego księdza, bożego wojownika w każdym odcinku mężnie stawiającemu czoła jakiemuś demonowi (w domyśle zawsze innemu) gnieżdżącemu się w ciele jakiegoś nieszczęśnika. Ojciec Max (dobra kreacja Ryana Guzmana) i jego wieloletni przyjaciel Drew (wspaniały Kyle Gallner) oraz oczywiście pozostali członkowie ekipy technicznej programu pod tytułem „Godzina oczyszczenia”, rozkręcili całkiem intratny biznes polegający na ni mniej, ni więcej oszukiwaniu ludzi. Zanosi się więc na to, że trudno będzie z nimi sympatyzować. Stanąć po ich stronie, gdy nastąpi nieuniknione: gdy przyjdzie im się zmierzyć z prawdziwym demonem. Na wizji, na oczach nieustannie przybywających widzów, wśród których jak można się tego spodziewać ciężko będzie im znaleźć sojuszników. Wbrew pozorom organizatorzy „Godziny oczyszczenia” nie okażą się osobami skrajnie antypatycznymi. Chociaż ojca Maxa poznajemy jako zapatrzonego w siebie, egoistycznego typa, który bez skrupułów buduje sobie wizerunek księdza wypędzającego demony z ciał ludzi rzekomo zwracających się do niego o pomoc. Mężczyzny, który wykorzystuje swoich przyjaciół do promowania siebie. Nie żeby ich do tego zmuszał. Drew i inni działający w tym niegodziwym biznesie mogą w każdej chwili odejść, ale nie decydują się na ten krok, ponieważ czerpią z tego korzyści finansowe. A Drew ponadto nie chce ryzykować zniszczenia długiej przyjaźni z Maxem. Tylko Lane, w którą moim zdaniem w znakomitym stylu wcieliła się Alix Angelis, zamierza porzucić ten godny pogardy interes i stara się namówić do tego swojego przyszłego męża. Drew jest więc w rozterce: z jednej strony jest już zmęczonym tym wszystkim i chciałby robić coś, co nie będzie w nim budziło odrazy do samego siebie, ale z drugiej wątpi żeby udało mu się znaleźć równie duże źródło dochodu i nie chce zawieść swojego przyjaciela. Pomimo że zachowanie Maxa coraz bardziej go irytuje. Woda sodowa ewidentnie uderzyła do głowy mężczyźnie podszywającemu się pod katolickiego księdza. A że apetyt zwykle rośnie w miarę jedzenia, to Max chce więcej. Chce większej sławy. Przede wszystkim milionów fanów na całym świecie. Pieniądze mają dla niego drugorzędne znaczenie. Z tego wynika, że najlepszym charakterem z tego (nie)wesołego grona jest Lane. A więc młoda kobieta, która już wkrótce zostanie opętana przez nadnaturalną istotę, w istnienie której twórcy podcastu o egzorcyzmach wcześniej pewnie nawet nie wierzyli. Ale nie tylko jej widz będzie mógł kibicować w tej nierównej walce z demonicznym stworzeniem sypiącym tekstami, których pewnie nie powstydziłby się sam Freddy Krueger. Ze złą istotą, która budziła we mnie dosyć zaskakujące uczucia. I to, Panie i Panowie, w moich oczach najmocniej odróżnia „Godzinę oczyszczenia” Damiena LeVecka od znanych mi horrorów o opętaniach i egzorcyzmach. Jeszcze nigdy nie łapałam się na sympatyzowaniu z demoniczną istotą, która na ekranie wzięła w posiadanie ciało człowieka. Brzmi strasznie? Pewnie tak, ale zapewniam, że nie jest aż tak kontrowersyjnie, jak mogłoby się wydawać. Twórcy „Godziny oczyszczenia” nie pochwalają demonów, ale i nie pozostają ślepi na grzechy Kościoła katolickiego (części kleru). Ale i w ogóle nas wszystkich, bez względu na nasze wyznanie bądź jego brak. Nasze nastawienie do bohaterów „Godziny oczyszczenia” tak naprawdę zależy od tego, jak patrzymy na samych siebie. Jeśli uważamy się za osoby krystalicznie czyste, istne ideały, które nie mają na sumieniu żadnych, nawet najdrobniejszych przewinień, to przyznamy rację tym internautom śledzącym przeżycia bohaterów w dosyć mrocznym pomieszczeniu gdzieś w Los Angeles, którzy uważają, że realizatorzy programu pt. „Godzina oczyszczenia” w pełni zasłużyli sobie na śmierć w męczarniach.

Damien LeVeck dał w „Godzinie oczyszczenia” wyraz swojej miłości do praktycznych efektów specjalnych. Zatrudnił ekipę, która stworzyła trochę naprawdę wiarygodnie się prezentujących mniej i bardziej upiornych smaczków. Moim zwycięzcom tej nieformalnej konkurencji są oczywiście białawe, wyłupiaste oczy opętanej kobiety. Wykorzystane już w niejednym horrorze, ale wciąż do pewnego stopnia na mnie oddziałujące. Budzące lekki dyskomfort emocjonalny, czego zazwyczaj nie mogę powiedzieć o efektach komputerowych. LeVeck przy całym swoim uwielbieniu do fizycznie obecnych na planie rekwizytów, nie zrezygnował niestety z obrazów generowanych komputerowo. Nie ma ich wiele, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie zakłócały mojego odbioru tego poza tym realistycznie się prezentującego obrazu. Lwia część fabuły „Godziny oczyszczenia” rozgrywa się w dość skąpo oświetlonym pomieszczeniu, które wprawdzie obiektywnie ciasne nie jest, ale dzięki zgrabnej realizacji i oczywiście założeniom scenariusza ma się takie wrażenie. Pełnometrażowy debiut Damiena LeVecka nie jest jakoś szczególnie klaustrofobiczny, ale delikatne poczucie ciasnoty zdecydowanie miałam obserwując gehennę twórców niechlubnego programu internetowego, zgotowaną im przez demona prawdopodobnie niedziałającego w dobrej wierze, ale chwilami takie wrażenie istotnie sprawiającego. Niekoniecznie tak do końca fałszywe, bo nie od dziś wiadomo, że prawda oczyszcza, a tego właśnie istota tkwiąca w ciele Lane od Maxa i jego kolegów zdaje się oczekiwać. Podzielenia się ze światem swoimi największymi grzechami – wyspowiadania się milionom internautów, między innymi z tego, że ich dochodowy program to zwykła mistyfikacja. Oszustwo drenujące kieszenie co naiwniejszych osobników. I robiące z Maxa prawdopodobnie najsłynniejszego egzorcystę naszych czasów. Chociaż w rzeczywistości nim nie jest. Opętana Lane nie obraca swojej głowy o sto osiemdziesiąt stopni, ani nie wygina całego swojego ciała pod nieprawdopodobnymi kątami, ponieważ LeVeckowi zależało na zachowaniu, w miarę możliwości, jak najbardziej wiarygodnego wizerunku osoby opętanej. Nie chciał uciekać w świat fantazji dalej niż to konieczne, ale to nie znaczy, że charakteryzacja nosicielki demonicznej istoty ogranicza się wyłącznie do białych oczu. Dla mnie gwaranta lekkiej upiorności, bo i na niej reżyserowi, współscenarzyście, współproducentowi i montażyście „Godziny oczyszczenia”, co oczywiste, bardzo zależało. Twarz opętanej ma dodatkowe smaczki. Nieprzesadne, minimalistyczne, co tylko dodaje im wiarygodności. UWAGA SPOILER Sama tego nie zauważyłam, ale w jednym z wywiadów przeprowadzonych z Damienem LeVeckiem wyczytałam, że oblicze opętanej jest odbiciem twarzy trochę kiczowato prezentującego się władcy piekieł ukazanego w całym swym „dostojeństwie” pod koniec filmu KONIEC SPOILERA. A nie zawsze mniej znaczy lepiej, co pokazuje choćby taka Regan MacNeil. Opętanej Lane rzecz jasna sporo brakuje do kultowej dziewczynki z „Egzorcysty”, ale taki wizerunek w moich oczach też się obronił. I złowieszczy głos, który stworzono poprzez nałożenie na siebie głosów Alix Angelis i Tary Karsian. Złowieszczy, ale i dowcipny, bo czyż można się nie roześmiać, gdy demon edukuje nieletnich odbiorców programu internetowego w kwestii narkotyków albo serwuje cięte i trafne riposty w kierunku swoich słabych przeciwników? Albo osób, które poddaje swego rodzaju egzorcyzmom, bo śledząc tę trzymającą w napięciu rozgrywkę nie mogłam nie zauważyć swoistego odwrócenia ról. Egzorcysta (tzn. człowiek udający egzorcystę) jest egzorcyzmowany przez demoniczną postać, która przywłaszczyła sobie ciało jego koleżanki. To znaczy może dostąpić katharsis, w pewnym sensie oczyścić się z grzechów, jeśli tylko odważy się podzielić nimi z internautami, wśród których jak wiemy z życia nie brakuje ludzi, którzy wykorzystują internet do krzywdzenia bliźnich. Ludzi, którzy chętnie przyłożą rękę nawet do morderstwa. Bo czemu nie? Przecież ofiarami są oszuści, czyli jednostki, które w przeciwieństwie do odbiorców ich programu mają sporo na sumieniu... O czym jeszcze trzeba wspomnieć „Godzina oczyszczenia” w dosyć przewrotny sposób przedstawia stosunek, myślę, niemałej części ludzkości do prawdy. W przewrotny, bo wykładowcą tego tematu staje się istota do szczętu zła. Czy prawda może działać oczyszczająco w świecie, któremu najwidoczniej przestało już na niej zależeć? Prawda was wyzwoli. Bzdura - zdaje się mówić bądź co bądź niegłupi demon. - Dajcie ludziom igrzyska, a uwierzą we wszystkie kłamstwa, którymi ich poczęstujecie. A nawet jeśli nie, to przynajmniej zbytnio nie ucierpicie, bo obecnie większe katusze przechodzą prawdomówni. Cóż począć, takie to czasy... Nie, twórcy „Godziny oczyszczenia” nie godzą się z tym. Morał ich filmu jest taki (swoją drogą, posiada on nietypowe dla tego rodzaju horroru zakończenie, a więc zaskakujące i jeszcze ważniejsze doskonale wpasowujące się w ramy tej historii), że należy robić wszystko, by przeciwstawiać się temu okropnemu zjawisku panującemu w obecnym świecie. Punktować ludzi znajdujących w sobie odwagę do podzielenia się z nami prawdą. Nawet wtedy, gdy nie stawia ich ona w najkorzystniejszym świetle i nawet wówczas, gdy jest bolesna dla nas samych.

Myślę, że „Godzina oczyszczenia” Damiena LeVecka ma dużą szansę stać się jednym z najbardziej rozpoznawalnych horrorów satanistycznych XXI wieku. Bo ten niezbyt doświadczony reżyser zrobił coś, co wydawało mi się, że już nigdy nie nastąpi, a mianowicie tchnął sporo świeżości w kostniejący nurt horrorów o opętaniach przez demony i naturalnie egzorcyzmach. Nie odciął się całkowicie od konwencji spopularyzowanej przez Williama Friedkina w jego legendarnym „Egzorcyście”, ale i tak poszedł dalej niż wszyscy inni współcześni twórcy tego typu produkcji. „Godzina oczyszczenia” nie jest wprawdzie tak przerażająca (w sumie to raczej nikogo nie przerazi), jak „Egzorcysta”, ani nawet tak frapująca, jak „Egzorcyzmy Emily Rose” Scotta Derricksona, ale ogląda się to z zadowalającym zainteresowaniem, w niemałym napięciu, ale i miejscami z rozbawieniem. Śmiejemy się jednak z twórcami, a nie z nich. No może z wyłączeniem dodatków cyfrowych. Więcej jednak znajdziecie tutaj wiarygodnie się prezentujących praktycznych efektów specjalnych skupionych wokół postaci, która ma szansę na trwałe zapisać się w historii kina grozy. Demonicznej istoty przemawiającej ustami bezbronnej młodej kobiety, która wyglądem co prawda zbytnio się nie wyróżnia, ale jej sposób bycia i wypowiedzi mają w sobie moc. Moc przyciągania, która najprawdopodobniej sprawi, że nie będziecie czuć się w pełni komfortowo. Bo i przecież nie o nasz psychiczny komfort twórcy horrorów zabiegają. Pełnometrażowy debiut Damiena LeVecka sprawi, że poczujecie się cokolwiek nieswojo, Wy wszyscy (a przynajmniej część z Was), którzy preferujecie takie klimaty. Uważajcie więc, żeby rzeczonego dziełka nie przegapić!

Za seans bardzo dziękuję

Film wchodzi w skład 4. Przeglądu Horrorów Fest Makabra

niedziela, 27 października 2019

Alex North „Szeptacz”


Dziesięć miesięcy po nagłej śmierci żony Tom Kennedy postanawia przeprowadzić się wraz z siedmioletnim synem Jake'em do małego miasteczka Featherbank. Mężczyzna ma nadzieję, że ta zmiana wpłynie korzystnie na nich obu, ale przede wszystkim kieruje nim dobro jego syna. Tomowi zawsze z trudem przychodziło porozumiewanie się z Jakiem, a po śmierci matki dystans pomiędzy nimi jeszcze się zwiększył. Kennedy nade wszystko pragnie to zmienić i wierzy, że przeprowadzka do nowego miejsca będzie pierwszym dużym krokiem w tym kierunku. Tom nie wie, że w Featherbank niedawno zaginął sześcioletni chłopiec i że ta sprawa łączy się z inną, również nieznaną mu, sprawą sprzed dwudziestu lat. W miasteczku wówczas grasował seryjny morderca małych chłopców zwany Szeptaczem. Sprawcą okazał się jeden z mieszkańców Featherbank, Frank Carter, który został schwytany i osadzony w więzieniu, w którym przebywa do dziś. Wiele wskazuje jednak na to, że teraz Szeptacz uderza ponownie, a swoich ofiar wciąż szuka wśród kilkuletnich chłopców.

Alex North to pseudonim literacki mieszkającego w Leeds w północnej Anglii absolwenta Uniwersytetu w Leeds, gdzie studiował filozofię. Później pracował tam na wydziale socjologii, a ponadto pisał kryminały, które ukazywały się pod jego własnym nazwiskiem. Jakim? Nie wiadomo. Nie wiadomo nawet, czy te skąpe informacje na jego temat nie zostały aby sfabrykowane. Autor głośnej powieści pt. „The Whisper Man”, pierwotnie wydanej w 2019 roku (prawa do ekranizacji/adaptacji zostały sprzedane Anthony'emu i Joemu Russo), to człowiek-zagadka. Rąbka tajemnicy na temat swojej być może pierwszej, a być może nie, publikacji, zdecydował się jednak uchylić. Zdradził, że historia ta zrodziła się z pragnienia opowiedzenia o ojcach i synach. Chciał żeby była to historia kryminalna z elementami horroru, ale kładąca nacisk na relację owdowiałego mężczyzny z jego zamkniętym w sobie synem. Jeden z pomysłów nieświadomie poddał mu jego własny syn, który krótko po przeprowadzce ich rodziny do nowego domu opowiedział o chłopcu mieszkającym w podłodze. Pisząc „Szeptacza” North nie czerpał jednak zanadto z własnych doświadczeń, chociaż przyznaje, że przedstawione na kartach jego powieści trudy rodzicielstwa nie są mu kompletnie obce. Tak jak i wielu innym rodzicom.

Hitowy „Szeptacz” to dobrana w nierównych proporcjach mieszanka kryminału, thrillera psychologicznego i horroru. Powieść skupiająca się między innymi na policyjnym śledztwie w sprawie porywacza i zabójcy małego chłopca, który nie zamierza poprzestać na tej jednej zbrodni. I którego potworna działalność przypomina modus operandi innego oprawcy dzieci działającego na tym samym terenie przed dwudziestoma laty. Seryjnego mordercy, któremu media nadały złowieszczo brzmiący przydomek Szeptacz, ponieważ zwykł nocami zakradać się pod okna upatrzonych ofiar i przemawiać do nich ściszonym głosem. Brzmi upiornie, prawda? Wyobraźcie sobie, że budzicie się w środku nocy i słyszycie szept dobiegający zza okna. Szept wydobywający się z gardła obcego mężczyzny i skierowany do Was. Myślę, że dorosłego człowieka w takiej sytuacji ogarnąłby czysty lęk, a co dopiero dziecko. Bo tytułowy antybohater bestsellerowej książki Alexa Northa na swoje cele wybiera kilkuletnich chłopców. Albo wybierał, bo w okresie, w którym toczy się akcja powieści, człowiek zwany Szeptaczem od dawna przebywa w więzieniu. W miasteczku, w którym niegdyś siał postrach pojawił się ktoś, kto prawdopodobnie kopiuje jego odrażające czyny. Naśladowca albo partner. A przynajmniej tak myślą śledczy z Featherbank, miasteczka, które po niemal ćwierćwieczu znowu staje się areną strasznych zbrodni. Właśnie do tej pozornej oazy przybywają czołowi bohaterowie książki: częściowy narrator (znajdujemy tutaj też rozdziały spisane w trzeciej osobie), powieściopisarz Tom Kennedy, który przed dziesięcioma miesiącami stracił ukochaną żonę oraz jego siedmioletni syn Jake, który stracił matkę. Co zrozumiałe, obaj wciąż są pogrążeni w żałobie. Rozpaczliwie tęsknią za osobą, którą tak bardzo kochali i próbują jakoś odnaleźć się w tej arcytrudnej sytuacji. W zupełnie nowej dla nich rzeczywistości, z którą każdy z nich mierzy się własnymi sposobami. Tom stara się być dobrym ojcem i wrócić do pisania powieści (po śmierci żony utracił wenę) oraz oczywiście urządzić dom, który dopiero co zakupił. Sprawiającą upiorne wrażenie niewielką nieruchomość w Featherbank wybraną przez Jake'a. Chłopiec, w przeciwieństwie do jego ojca, zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, ale wbrew nadziejom Toma nowe miejsce nie uśmierzyło jego bólu po utracie rodzicielki. Jake nadal tak jakby izoluje się od ojca, komunikując głównie z, jak myśli Tom, wyimaginowaną przyjaciółką. W takim przekonaniu trwa główny bohater „Szeptacza”, ale czytelnik, któremu gatunek horroru nie jest obcy, najprawdopodobniej będzie powątpiewał w to prozaiczne wyjaśnienie natury dziewczynki niewidzialnej dla nikogo poza siedmioletnim Jakiem. W omawianej historii moim zdaniem najlepsze jest bowiem to, że ciężko odgadnąć w jakich gatunkowych ramach najsilniej egzystuje. Czy wszystkie elementy rodem z nadprzyrodzonego horroru należy odczytywać dosłownie, czy raczej przyjąć perspektywę Toma i założyć, że to jedynie wytwory wybujałej wyobraźni. Cierpiącego, przemęczonego, rozpaczającego umysłu. Nie tylko chłopca, ale też jego, Toma Kennedy'ego. Bo mężczyzna również świadkuje przynajmniej pozornie paranormalnym zjawiskom. On jednak w przeciwieństwie do Jake'a ma ten komfort, że może spokojnie je zracjonalizować i nie tylko dlatego, że jest dorosły, a więc łatwiej jest mu oddzielić rzeczywistość od wyobrażeń. Jake'owi tym trudniej to ignorować, ponieważ widzi i słyszy więcej od Toma. Inna sprawa, czy chłopiec dobrze robi wsłuchując się w głos widmowej dziewczynki. Jeśli jest ona tylko wytworem jego wyobraźni Jake'a, to bez względu na to, jak bardzo wytrąca to z równowagi jego ojca, z jej strony siedmiolatkowi raczej nic nie grozi. No, może poza pogłębianiem się jego społecznego wyobcowania. Ale jeśli jedyna przyjaciółka Jake'a jest duchem, to pytanie czy starającym się mu pomóc, czy raczej chcącym go skrzywdzić? To jedna z pomniejszych wątpliwości zasianych w „Szeptaczu” przez człowieka posługującego się pseudonimem Alex North. Pytanie, na które łatwo udzielić sobie dobrej odpowiedzi. Najważniejsza pytanie to – a jakże! - kto jest zabójcą? I dalej: co go łączy ze sprawą seryjnych morderstw sprzed dwudziestu lat. Morderstw, za które skazano niejakiego Franka Cartera alias Szeptacza.

Jeśli drzwi nie zamkniesz w porę, szeptać zacznie ktoś wieczorem.
Jeśli na dwór wyjdziesz sam, złego pana spotkasz tam.
Jeśli okno uchylisz choć trochę, pukanie w szybę usłyszysz przed zmrokiem.
Jeśli jesteś sam i miewasz się źle, pan Szeptacz na pewno odwiedzi cię.”

W mojej ocenie „Szeptacz” posiada dosyć solidne podłoże psychologiczne. Portrety pogrążonych w żałobie Toma i Jake'a Kennedych, którzy pragną się do siebie zbliżyć, ale ich starania w tym kierunku nie przynoszą wymiernych korzyści, może i nie odznaczają się szczególną głębią, ale Alex North przedstawił tę relację na tyle wyczerpująco i niewymuszenie, wiarygodnie, że z łatwością silnie się w nią zaangażowałam. To samo mogę powiedzieć o życiowych rozterkach komisarza Petera Willisa, policjanta, który przed laty rozwiązał sprawę Szeptacza, a teraz został zaangażowany w śledztwo tropem prawdopodobnie jego naśladowcy lub wspólnika, prowadzone przez komisarz Amandę Beck, którą North w moim poczuciu mocno zaniedbał. Informacje na temat tej przecież nie nieistotnej postaci są tak luźne, mało znaczące, że gdyby nie partnerujący jej Pete Willis, którego w przeciwieństwie do Amandy, nie nazwałabym sylwetką papierową, pewnie miałabym spore trudności z przebrnięciem przez stricte kryminalną płaszczyznę „Szeptacza”. Niezbyt skomplikowane, miejscami może nawet odrobinę naiwne, śledztwo śladami porywacza i zabójcy sześcioletniego chłopca z miasteczka Featherbank, związane z seryjnym morderstwami nieletnich, które wstrząsnęły tym miejscem dwadzieścia lat wcześniej. Trzeba Alexowi Northowi oddać, ze wymyślił interesujące modus operandi sprawcy/sprawców. Najpierw Szeptacz, a teraz jego domniemany naśladowca, zwykli przed planowanym porwaniem przyglądać się swoim przyszłym ofiarom. Śledzić je, a nawet starać się je sobie zjednać. I przerazić. Bo trudno się nie bać, kiedy nocami słyszy się upiorny szept dobiegający zza okna, bo właśnie to niegdyś robił wybranym chłopcom Szeptacz, który zdaje się właśnie powrócił do Featherbank. Albo przez cały czas tutaj mieszkał. I czekał. Czekał na dogodny moment do czy to dopiero pierwszego, czy kolejnego ataku na jakieś niewinne dziecko. Alex North nie podważa wprawdzie słuszności skazania niejakiego Franka Cartera za zbrodnie na bezbronnych chłopcach, ale sugeruje, że prawdopodobne otwarcie nowej serii mordów w Featherbank zostało dokonane przez jego ówczesnego wspólnika. Że Carter nie działał wówczas sam, a osoba, która mu pomagała, dopiero teraz, w pewnym sensie, wyszła z ukrycia. Najbardziej charakterystyczny człon modus operandi Szeptacza został zachowany. Aktualnie grasujący w Featherbank czarny charakter też przemawia ściszonych głosem do swoich przyszłych ofiar, a gdy już pozbawi ich życia naciąga im koszulki na twarze. To znaczy robi to raz, ale wszystko wskazuje na to, że ma w planach kolejne ofiary. Kogo upatrzy sobie na drugą ofiarę nietrudno się domyślić, ale to nie oznacza, że ten nowy (albo stary) Szeptacz nie kryje w sobie żadnych niespodzianek. Alex North trochę ich przewidział - także w sferze osobistej niektórych pozytywnych bohaterów – i chociaż żadna z nich nie wstrząsnęła mną do głębi, to i za te atrakcje jestem wdzięczna autorowi. Nieprzewidywalne, ale przede wszystkim zmuszające do podkręcenia tempa czytania. Znacie to: myślimy sobie, że doczytamy do końca rozdziału i zrobimy sobie przerwę od lektury, ale nierzadko okazuje się to niemożliwe, bo finał tegoż przynosi jakąś rewelację, którą chce się natychmiast (już, teraz) zgłębić. Alex North właśnie tę sztuczkę wykorzystuje. Co prawda skuteczność rzeczonych zagrań była różna, ale w sumie dosyć często dawałam się porwać zewowi. Skusić na jeszcze kawałek, a potem... jeszcze chwilka, a potem już naprawdę przerwa. Styl, w jakim „Szeptacza” spisano szczególnie rozbudowany nie jest. Żadne tam bogactwo słów składające się na długie zdania opisowe i dialogowe, ale mimo tego, że preferuję większy językowy rozmach, autorowi „Szeptacza” zazwyczaj udawało się pobudzić moją wyobraźnię. Nie zawsze, bo jednak przez niektóre odcinki fabuły autor przechodzi nazbyt skrótowo, a i co najmniej dwie bohaterki „Szeptacza”, moim zdaniem, przedstawił jedynie powierzchownie. Takich zastrzeżeń nie mam jednak do ustępów, naturalnie, najmocniej mnie nęcących, czyli wydarzeń wyrosłych z tradycji tak literackiego, jak filmowego horroru. Horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych, a konkretniej ghost story, bo z tym nurtem „Szeptacz” w tych momentach najsilniej się kojarzy. Mała dziewczynka, którą (chyba) widzi tylko siedmioletni Jake Kennedy; być może nawiedzony, a na pewno dosyć upiornie się prezentujący dom w małym miasteczku, który pewnie niejednemu odbiorcy powieści każe myśleć o prozie Stephena Kinga – dom, w którym może mieszkać nieprzyjazny duch małego chłopca, ale i do którego groźba dochodzi z zewnątrz. Najpewniej pod postacią człowieka z krwi i kości, psychopaty czyhającego na małych chłopców z Featherbank, który z tym swoim szeptem doskonale wpasowuje się klimat panujący w nowym domu Kennedych. Perspektywa Jake'a (North ujmuje ją w trzeciej osobie) może jednak narzucać nam inny pogląd na Szeptacza, a mianowicie taki, że jest on postacią nadprzyrodzoną. Punkt widzenia chłopca, ale i doświadczenie z wszelkiej maści tak literackimi, jak filmowymi opowieściami o istotach z zaświatów. North wykorzystuje niektóre popularne motywy horroru do wykreślenia własnej, dosyć złowieszczo brzmiącej, aczkolwiek można to było znacznie podkręcić, w miarę wciągającej i umiarkowanie trzymającej w napięciu opowieści o... duchach? Sami się przekonajcie.

Nie ukrywam, że „Szeptacz” nie do końca sprostał moim wymaganiom. Może trochę dlatego, że zbyt wiele sobie po tej publikacji obiecywałam. Z jakiegoś powodu zakładałam, że Alex North zabierze mnie w jedną z tych niezapomnianych literackich podróży, których w życiu trochę już odbyłam. Nie wiem skąd to podejrzenie graniczące z przekonaniem, bo entuzjastyczne recenzje książki, głośna kampania reklamowa i bądź co bądź wpadająca w oko okładka zaprojektowana przez Tomasza Majewskiego raczej nie grały w tym żadnej roli. Nie żebym żałowała, że pozwoliłam człowiekowi ukrywającemu się pod pseudonimem Alex North zaprowadzić się do małego miasteczka, w którym naprawdę źle się dzieje. Do którego powraca koszmar sprzed lat: tytułowy Szeptacz, postrach tego niewielkiego społeczeństwa. Nie, nie żałuję tego spotkania. Poznania tej konkretnej historii całkiem zgrabnie łączącej w sobie stylistykę thrillera psychologicznego, kryminału i horroru nadprzyrodzonego, aczkolwiek aż proszącej się o większe rozbudowanie tak fabularne, jak językowe. Innymi słowy: jest dobrze, ale mogło być wspaniale. I może kiedyś będzie, bo mam nadzieję, że ten nieźle rokujący powieściopisarz będzie nadal działał w podobnych klimatach.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 25 października 2019

„Dziewczyna z trzeciego piętra” (2019)


Don i Liz Koch, mieszkające w Chicago małżeństwo spodziewające się dziecka, niedawno zakupili dom na przedmieściach. Nieruchomość wymaga generalnego remontu, którego podejmuje się Don. Liz ma zostać w Chicago dopóki jej mąż nie zakończy najpilniejszych prac w ich nowym domu. Kobieta nie jest pewna, czy to zadanie go aby nie przerasta, tymczasem on z zapałem podchodzi do tego ambitnego przedsięwzięcia. Prace nie przebiegają wprawdzie bez zakłóceń, ale to go nie zniechęca. Pewnego dnia poznaje młodą kobietę, Sarah, która znacznie umila mu czas. To nie trwa jednak długo. Nowo poznana kobieta szybko zaczyna przysparzać mu zmartwień, ale na tym nie kończą się jego problemy. Wszystko wskazuje bowiem na to, że z jego nowym nabytkiem jest coś nie tak. Don nie wie tylko jeszcze jak bardzo.

Pełnometrażowy debiut reżyserski producenta filmowego Travisa Stevensa na podstawie jego własnego scenariusza. Pomysł na fabułę wziął się z opowieści ludzi krążących wokół wiktoriańskiego domu na przedmieściach. Opowieści o strasznych wydarzeniach, do których jakoby doszło w nim w przeszłości i duchach rzekomo od tamtego czasu nawiedzających o miejsce. Stevens przyznał, że nie wie na ile te zasłyszane historie pokrywają się z prawdą, ale z tego co się zorientował szczypta prawdy na pewno w nich tkwi. Wyznał również, że podczas kręcenia właśnie w tym niesławnym domostwie „Girl on the Third Floor” (pol. „Dziewczyna z trzeciego piętra”) miały miejsce zastanawiające zjawiska, jak na przykład samoistnie otwierające się drzwi i natarczywe pukania w ściany, a w postprodukcji dźwiękowcy odkryli, że zarejestrowali jakieś anomalie dźwiękowe. Pierwszy pokaz „Girl on the Third Floor” odbył się w marcu 2019 roku na South by Southwest Film Festival i na tym bynajmniej nie zakończył się jego objazd po festiwalach filmowych.

Dobrze przyjęta przez krytyków historia o nawiedzonym domu. Amerykański horror o duchach gnieżdżących się w wiktoriańskim budynku z przedmieścia, zainspirowany mrocznymi historiami od wielu lat krążącymi na jego temat. Nie zapowiada się oryginalnie, prawda? Ot, kolejna ghost story, opowieść o nowo zakupionym przez bohaterów filmu domu, który okazuje się być siedliskiem istot z zaświatów. Tak, wszystko się zgadza, ale to nie jest typowy horror o duchach. Jak to nie? - zapytacie. Przecież widzieliśmy już niejeden film utrzymany w takiej konwencji. Nie zamierzam zaprzeczać. Widzieliście na pewno. Ale niekoniecznie opowiedziany w taki sposób. Gwiazda wrestlingu i zawodnik MMA, CM Punk (właściwie Phillip Jack Brooks) w przekonującym stylu wciela się w „Dziewczynie z trzeciego piętra” w niewiernego męża, Dona Kocha, który bierze na siebie gruntowny remont nowo zakupionego domu na przedmieściach. Mężczyzna zapewne chce w ten sposób odwdzięczyć się żonie za to, że od jakiegoś czasu go utrzymuje. I być może zrekompensować jej ból, którego jej przysporzył. A na pewno pragnie zapewnić swojej partnerce i ich dziecku, które niedługo ma przyjść na świat, bezpieczne i wygodne lokum z dala od zgiełku wielkiego miasta. Liz przez długi czas będziemy widzieć wyłącznie za pośrednictwem kamery w telefonie głównego (anty)bohatera, ponieważ ich plan zakłada, że dołączy do męża dopiero, gdy ten zakończy niezbędne prace w ich nowym domu. Rola ta przypadła w udziale Trieste Kelly Dunn, która moim zdaniem poradziła sobie jeszcze lepiej od CM Punka. Ale oboje musieli ustąpić pola Sarah Brooks, kreującej najciekawszą dla mnie postać, tajemniczej femme fatale. Młodej kobiety, Sarah Yates, wodzącej pierwszoplanowego bohatera na pokuszenie. A więc tak: nowy dom już niedługo trzyosobowej rodziny, który niewątpliwe jest siedliskiem jakichś nadnaturalnych istot i femme fatale, która w tym przypadku może kojarzyć się z choćby „Upiorną opowieścią” Petera Strauba, przełożoną na ekran w 1981 roku przez Johna Irvina. Tajemnicza kobieta, która najwyraźniej coś przed Donem ukrywa. Zapewne coś strasznego i mającego związek z jego dopiero co zakupionym domem. Tak się wydaje, ale prawda może okazać się zupełnie inna. Nowa kobieta nieoczekiwanie pojawiająca się w życiu Dona może być ofiarą. Ofiarą mężczyzny, od którego oczekiwała więcej niźli tylko jedną wspólnie spędzoną noc. Mężczyzny, który miłością darzy swoją żonę (albo jej pieniądze), a nie nowo poznaną kobietę, która poza pięknym ciałem nie ma mu nic do zaoferowania. Jedna upojna noc? Wspaniale. Ale nic więcej Don dać Sarah nie zamierza. Nie, bo kocha swoją żonę... Mniej więcej tak przedstawia się podejście czołowej postaci filmu Travisa Stevensa do życia. Nie widzi nic złego w jedno nocnych przygodach z przygodnymi partnerkami, chociaż ma żonę, której na nim zależy i która tak naprawdę go utrzymuje. Żonę, która na dodatek za parę miesięcy ma urodzić ich dziecko. Trudno więc nazwać go sympatycznym gościem. Ciężko będzie stanąć po jego stronie w nierównej walce, którą będzie musiał stoczyć w owianym złą sławą domu. A może nie? Może taki typ szybko się tu zadomowi. Może Don będzie się czuł w tym przeklętym miejscu w pełni komfortowo. Bo dom, do którego właśnie się wprowadził wydaje się być pełen postaci jego pokroju. Nie powinien czuć się samotny wśród tak bezdusznych stworzeń, jak on sam... Samotność raczej mu nie doskwiera, ale Don jest jak najbardziej daleki od komfortu psychicznego. Choćby dlatego, że jego małżeństwo jest zagrożone. A i przez to, że coś zdaje się nie tyle go tutaj nie chcieć, ile za bardzo chcieć. Wiem, wiem. Powiecie: nadal nie widzimy w tym niczego nietypowego dla horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych. Historia stara jak świat: mężczyzna prześladowany przez istoty z zaświatów, których jednakowoż nie można obwiniać za wszystkie problemy, które go spotykają. Równie, jeśli nie bardziej, winny, jest jego charakter. Egoistyczny sposób bycia – branie od innych wszystkiego, co tylko się da i nieoferowanie niczego w zamian. Wprost idealny kandydat na lokatora tak zepsutego domu, jakim najwyraźniej jest nowy nabytek Kochów. I teraz uwaga: nabytek, w którym nadnaturalne zło przybiera fizyczną postać. W którym panoszy się co najmniej jeden duch i w którym Don często natyka się na tajemnicze kuleczki (mordercze kuleczki? haha). Kuleczki, które nie wiadomo skąd się biorą, i które nierzadko pozostają w ruchu, choć nie widać nikogo, kto by je popychał. Widać za to intruza przemykającego po domu, jakąś rozmazaną postać, starającą się pozostawać poza wzrokiem Dona. Ale nieukrywającą się przed jego psem, Cooperem, który nie tylko zdaje sobie sprawę z zagrożenia czyhającego w tym domostwie, ale również wydaje się z wyrzutem spoglądać na Dona. Innymi słowy: z tego duetu prędzej psa można nazwać bohaterem niźli człowieka uważającego się za jego pana.

Autor zdjęć do „Dziewczyny z trzeciego piętra”, Scott Thiele (który ostatnio brał udział w pracach nad duchowym następcą, opartego na opowiadaniu Clive'a Barkera pt. „Zakazany", „Candymana” Bernarda Rose'a w reżyserii Nii DaCosty, który to film swoją premierę ma mieć w 2020 roku), postawił na przyblakłe barwy kojarzące się ze starszymi obrazami (kinem grozy z drugiej połowy XX wieku, ze wskazaniem na lata 70-te), co smacznie współgra z archaicznym wystrojem feralnego domostwa na przedmieściach. Staroświeckie tapety na ścianach i dopełniające obrazu antyczne meble (których jednak nie ma zbyt wiele), sprawiały, że trochę czułam się jakbym przeniosła się w czasie. A ściślej: jakby ten dom przynajmniej w przenośni zabierał każdego, kto do niego wejdzie w swoistą podróż w przeszłość. Don i Liz nie są jednak zainteresowani mieszkaniem w tak staroświeckim klimacie – pragną owo lokum unowocześnić, a przynajmniej tego życzy sobie kobieta. Cierpliwie czekająca w Chicago na przeprowadzenie przez Dona wszystkich koniecznych prac w ich nie tak znowu świeżym nabytku. Szlam wydobywający się z rur, walący się sufit, prawdopodobnie zawilgocone ściany (a w każdym razie sprawiające takie wrażenie, jakby gniły od środka) i nieczystości kryjące się za nimi. Gęste pajęczyny, tony kurzu, stare gazety i być może coś jeszcze. Coś nieporównanie bardziej odrażającego od wszystkich duchów razem wziętych przewijających się obecnie na wielkich ekranach. Czy szkarada, która mieszka w tym domu, zadomowiła się za ścianami wzorem stworzeń z pewnego horroru Wesa Cravena? A może woli dosyć obszerną piwnicę, w której rozegra się jedna z może niezbyt licznych, ale solidnie wykonanych, makabrycznych sekwencji? Niby takie nic: rana na twarzy od ciosu młotkiem. Ale w tej plastikowej epoce kina grozy (z wyjątkami), w której obecnie trwamy taka cielesność musi zwracać uwagę. Praktyczne i całkiem śmiałe efekty specjalne przywołujące na myśl XX-wieczne body horrory. Bo tak naprawdę „Dziewczyna z trzeciego piętra” nie jest li wyłącznie nastrojową opowieścią o duchach. Jest również body horrorem, który moim zdaniem jest tym cenniejszy, że twórcy prawie wcale nie posiłkowali się komputerem. Na pewno nie w umiarkowanie krwawych zdarzeniach i niezwykle pomysłowym wyglądzie upiorzycy. To niekoniecznie jedyna nadnaturalna postać nawiedzająca to dziwaczne domostwo, w którym rozgrywa się lwia część fabuły „Dziewczyny z trzeciego piętra”. Ale jedno mogę powiedzieć na pewno: nie znajdziecie w tym filmie niczego bardziej wbijającego w fotel od wymyślnej charakteryzacji „cielesnego ducha” płci żeńskiej. Czy chodzi o Sarah, to zachowam w tajemnicy. Będziecie wiedzieć, o kim mowa kiedy to zobaczycie. Doskonały, wyróżniający się, bardzo osobliwy, a przy tym sprawiający doprawdy realistyczne wrażenie wygląd istoty z innego świata, której myślę sam mistrz body horroru, David Cronenberg, by się nie powstydził. A to jeszcze nie koniec mocniejszych doznań. W „Dziewczynie z trzeciego piętra” zobaczycie między innymi obdzieranie własnej twarzy ze skóry, które wprawdzie z „Martyrs. Skazanymi na strach” Pascala Laugiera konkurować nie może, ale trzeba przyznać, że najdelikatniej Travis Stevens i jego ekipa się z nami nie obchodzą. Ani tu, ani w żadnej innej scence tego typu. Jest całkiem dosadnie i bardzo klimatycznie, ale ten komplement odnoszę przede wszystkim do kolorystyki zdjęć i czołowego miejsca akcji, a w zdecydowanie mniejszym stopniu do, że tak to ujmę, napięciowego podłoża produkcji. W moim poczuciu twórcom było zanadto śpieszno do finalizacji poszczególnych sekwencji mających utwierdzać nas w przekonaniu, że Donowi w jego nowym domu grozi ogromne niebezpieczeństwo natury paranormalnej, ale i niekoniecznie tylko takiej. Najlepiej widać to w pierwszej mocniejszej scenie osadzonej w piwnicy problematycznego domu na przedmieściach – lekkie napięcie owszem było, ale niestety nie zdążyło się wzmóc do zadowalającego mnie poziomu przed spodziewanym bezpośrednim atakiem na osobę, która dała się tam zwabić przez kogoś lub przez coś. Fragmenty z toczącymi się po podłodze kuleczkami niewiadomego (przynajmniej przez dłuższy czas) pochodzenia oraz niemym świadkiem niektórych nadnaturalnych zjawisk, czyli psem Cooperem, też aż prosiły się o znaczne rozciągnięcie w czasie. Ale już jedna z wideokonferencji Dona i jego żony – ta zakłócona niepokojącymi ją obserwacjami poczynionymi przez Liz – została całkiem umiejętnie poprowadzona. Nie powiem, że ze wszystkich ciągów wydarzeń zaprezentowanych w „Dziewczynie z trzeciego piętra” napięcie właśnie tutaj sięga zenitu, bo jeśli o to chodzi to najskuteczniej zadziałał na mnie fragment zakończony otwarciem suszarki. Nie z powodu jego długości, tylko dlatego, że miałam pewność jakiego rodzaju widok czeka mnie na końcu ten scenki. Widok, którego wolałabym by mi oszczędzono. Pomimo tych zastrzeżeń przeżycia Dona Kocha w jego retro domu śledziłam z nieustannie narastającym zainteresowaniem. I bynajmniej nie opadło ono w ostatnim dynamicznym „akcie”. Wcześniejsze partie rozgrywano dużo wolniej, w sposób bardziej ukierunkowany na jeśli już nie intrygującą tajemnicę, to na pewno niedookreśloność. Gdzieniegdzie co prawda pobudzaną dosadnościami, ale największe szaleństwo zostawiono na koniec. Dzieje się, oj dzieje. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że dynamizm nie zabija ciekawości. A i emocje są wyższe niż dotychczas (z wyjątkiem sekwencji z suszarką), nie tylko dzięki profesjonalnie wykonanym i dosyć fantazyjnym makabrycznym efektom specjalnym, ale również dlatego, że UWAGA SPOILER w dalszej części ostatniego „aktu” Don „przekazuje pałeczkę” swojej małżonce, z którą w przeciwieństwie do niego widz może spokojnie sympatyzować. I wisienka na torcie: ten dom żyje! Dosłownie żyje! Widzieliście to cielsko za ścianami? Coś wspaniałego, czyż nie? KONIEC SPOILERA.
 
Zaryzykuję przypuszczenie, że „Dziewczyna z trzeciego piętra” (oryg. „Girl on the Third Floor”), pełnometrażowy reżyserski debiut najprężniej realizującego się w charakterze producenta filmowego, Travisa Stevensa, będzie jednym z najbardziej wyróżnianych, tak przez krytyków, jak długoletnich fanów kina grozy, horrorem z roku 2019. A w każdym razie moim zdaniem powinien spotkać go ten zaszczyt. Bo taka mieszanka ghost story z body horrorem nie powinna przechodzić bez echa. Takie pomysły i takie wykonania, nawet jeśli nie są idealne, powinny być doceniane. A przynajmniej tego bym sobie życzyła. Bo im więcej ciepłych słów będzie spływać na filmowe horrory chętniej wykorzystujące praktyczne efekty specjalne od komputerowych i przepięknie pachnące retro klimatem, to tym większa szansa na definitywne odejście od plastiku, który rozpanoszył się w XXI wieku. Na szczęście nadal są twórcy, którzy pamiętają jak było przed nastaniem tej, w mojej ocenie, nieszczęsnej ery filmowego horroru, i uparcie starają się rozpalić w nowym pokoleniu widzów miłość do podobnych klimatów. W przypadku części z nich (obawiam się, że tej mniejszej) starać się o to nie trzeba – oni już zdążyli zakochać się w starszych horrorach i z niecierpliwością czekają na takie ukłony w ich kierunku (głównie lata 70-te i 80-tych XX wieku), jak na przykład „Dziewczyna z trzeciego piętra”. Nowoczesny i zarazem retro: taki właśnie jest ten dosyć pomysłowy i niebanalnie wykonany horror, oparty na znanych fabularnych fundamentach.

Za seans bardzo dziękuję

Film wchodzi w skład 4. Przeglądu Horrorów Fest Makabra

środa, 23 października 2019

Eva Garcia Saenz de Urturi „Rytuały wody”


Recenzja przedpremierowa

Minęło kilka miesięcy od śledztwa w sprawie podwójnych zabójstw, które wstrząsnęły Vitorią, ale prowadzący je inspektor Unai López de Ayala nadal zmaga się ze skutkami bezpośredniego starcia z seryjnym mordercą. Obrażenia, które wówczas odniósł sprawiły, że ma trudności z porozumiewaniem się z innymi ludźmi, ale nie robi nic, żeby odzyskać zdolność mowy. Zmienia nastawienie niedługo po odebraniu wezwania na kolejne miejsce zbrodni. Ofiarą jest jego pierwsza dziewczyna, Ana Belen Liano, autorka komiksów posługująca się pseudonimem Annabel Lee oraz jej nienarodzone dziecko. Zwłoki kobiety odnaleziono w górach, wiszące nad kotłem wypełnionym wodą, co jak dowiadują się śledczy, może wskazywać na celtycki rytuał potrójnej śmierci. Śledztwo prowadzi zawodowa partnerka Ayali, inspektor Estibaliz Gauna, a Unai zostaje zaangażowany w charakterze biegłego profilera. Mężczyzna ukrywa przed resztą zespołu swoje wspomnienia związane z ofiarą, nie dzieli się z nimi opowieścią z obozu w Kantabrii, na którym oboje spędzili część lata 1992 roku, gdy mieli po szesnaście lat, pomimo tego, że odkrycia, których wkrótce dokonują policjanci sugerują związek rytualnego zabójstwa Any Belen Liano z tamtym okresem życia Unaia.

Fenomen hiszpańskiego rynku wydawniczego: Eva Garcia Saenz de Urturi, autorka, która w krótkim czasie zrobiła oszałamiającą karierę. Swoją pierwszą powieść, „La vieja familia: La saga de los longevos” opublikowała na Amazonie w 2012 roku, podbijając serca rzeszy czytelników, nie tylko ze swojej rodzimej Hiszpanii, ale po przetłumaczeniu utworu na język angielski, również ze Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. W 2014 roku ukazała się kontynuacja jej debiutanckiej powieści, „Los Hijos de Adan: La saga de los longevos” oraz odrębna publikacja (niezwiązana z tym cyklem), „Pasaje a Tahiti”. Wszystkie te powieści odniosły międzynarodowy sukces, ale jeszcze głośniej o Evie Garcii Saenz de Urturi zrobiło się dwa lata później, po premierze jej „El silencio de la ciudad blanca”, która w Polsce po raz pierwszy ukazała się w 2019 roku pt. „Cisza białego miasta”. To pierwsza część „Trylogii Białego Miasta”, przełożona na ekran przez Daniela Calparsoro. Drugi tom „Los ritos del agua” („Rytuały wody”) swoje pierwsze wydanie miał w 2017 roku, a ostatni, jeszcze nieopublikowany w Polsce, „Los senores del tiempo” rok później. W Hiszpanii sprzedano ponad milion egzemplarzy książek z trylogii o Białym Mieście, co czyni Evę Garcię Saenz de Urturi najlepiej sprzedającą się obecnie powieściopisarką z tamtego rejonu świata.

„Cisza białego miasta”, zgodnie z moimi przewidywaniami, rozkochała w sobie również Polaków. Nikogo więc nie powinno dziwić, że wydawnictwo Muza postanowiło pójść za ciosem i jeszcze w tym samym roku (2019) wypuścić drugą odsłonę „Trylogii Białego Miasta”. Thriller policyjny/kryminał pt. „Rytuały wody” przedstawiający dalsze losy znanych z „Ciszy białego miasta” postaci, z inspektorem Unaiem Lópezem de Ayalą na czele. I kolejną sprawę seryjnych morderstw dokonywanych w Kraju Basków, w prowincji Alava, stolicą której jest rodzinne miasto autorki, Vitoria. Miasto, będące centralnych miejscem akcji „Trylogii Białego Miasta”. Historia opisana w „Rytuałach wody” rozgrywa się kilka miesięcy po wydarzeniach przedstawionych w „Ciszy białego miasta”, które Eva Garcia Saenz de Urturi w wielkim skrócie tutaj przytacza. Tym, którzy czytali poprzedni tom przypomina niedawne dzieje między innymi inspektora Ayali i jego przełożonej, z którą połączyła go miłość, podkomisarz Alby Diaz de Salvatierry, obecnie będącej w ciąży, ale niekoniecznie z nim. Natomiast tym, którzy „Ciszy białego miasta” nie znają, a mają w planach poznać, psując zabawę. Urturi w „Rytuałach wody” zdradza bowiem tożsamość seryjnego mordercy grasującego w Vitorii przed paroma miesiącami, którego historię stopniowo odkrywamy w „Ciszy białego miasta”. Tożsamość, którą w pierwszej odsłonie tego niezwykle poczytnego cyklu autorka, mniej czy bardziej udanie, starała się przed nami ukrywać. Aż do finału. Wniosek z tego taki, że nie należy zaburzać chronologii. Swoją przygodę z inspektorem Ayalą zacząć od „Ciszy białego miasta”. A gdy już się z nią zapoznacie najpewniej nie będziecie potrzebowali żadnych dodatkowych zachęt do sięgnięcia po „Rytuały wody”. Pierwszy tom będzie wystarczającą zachętą do podjęcia dalszego etapu mrocznej przygody u boku bardzo sympatycznego inspektora vitoriańskiego wydziału zabójstw. I pozwolę sobie znowu powróżyć: drugi tom „Trylogii Białego Miasta” nie zostanie gorzej przyjęty przez polskich czytelników od swojego poprzednika. Bo moim skromnym zdaniem „Rytuały wody” nie odstają od „Ciszy białego miasta”. Eva Garcia Saenz de Urturi dosięgła poprzeczki bardzo wysoko zawieszonej w pierwszej części swojego głośnego trzytomowego cyklu kryminalnego. Dała „Rytuałom wody” wszystko to, co świadczy o unikalności jej prozy. Znaki rozpoznawcze: tak mocno charakterystyczne pierwiastki, iż nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby w moje ręce wpadł jakiś jej niepodpisany utwór, utrzymany w podobnym duchu, jak opowieści o Białym Mieście, to bez trudu zgadłabym, czyja ręka to skreśliła. W „Rytuałach wody”, tak jak w „Ciszy białego miasta” Urturi kładzie nacisk na historyczne aspekty Vitorii i okolic, obficie podlane mistycyzmem. Sceneria, jaką przed naszymi oczami roztacza ta utalentowana autorka, ma w sobie magię. Magię podszytą groźbą w postaci nieuchwytnego mordercy, którego modus operandi nawiązuje do celtyckiego rytuału potrójnej śmierci, gdzie ofiary palono, topiono i wieszano. Wiele wskazuje na to, że pierwsza dziewczyna inspektora Unaia Lópeza de Ayali, której ciało znaleziono w górach zwisające nad zabytkowym kotłem wypełnionym wodą, padła ofiarą kogoś starającego się odtworzyć tamten, wydawać by się mogło, zapomniany rytuał. Z jednym wyjątkiem: kobieta nie została spalona. Na jej ciele znaleziono jednak coś, co każe myśleć detektywom, że oprawca zdecydował się na mniej kłopotliwy substytut tego członu ceremonii potrójnej śmierci. Urturi w „Rytuałach wody” skupia się na wierzeniach Celtów, specyfikę których w sprytny sposób tchnie również w scenerię. Naturalne krajobrazy, ale i zabytkowe budynki, szczegóły architektoniczne i rzecz jasna historyczne niektórych zabytków tchną swoistym celtyckim mistycyzmem (ukłony też dla tłumaczki Katarzyny Okrasko). Stosownie do opowieści rozsnutej na kartach tej książki, diablo ponurym klimatem pozornej nadnaturalności. Bo takiej atmosfery według mnie nie powstydziłby się żaden horror o zjawiskach nadprzyrodzonych, choć w „Rytuałach wody” zagrożenie ma jak najbardziej fizyczną postać. To kolejny morderca z krwi i kości, który zawitał do tej malowniczej krainy, jaką przynajmniej w opowieściach Evy Garcii Saenz de Urturi jest prowincja Alava, a szczególnie jej stolica, Vitoria. Nie minął nawet rok od sfinalizowania śledztwa w sprawie innego seryjnego zabójcy, a inspektor Unai López de Ayala i jego koledzy z pracy muszą zmierzyć się z kolejnym psychopatą bądź psychotykiem, który celuje w ludzi spodziewających się dziecka. Co więcej istnieje możliwość, że tym razem śledczy mają do czynienia z więcej nim jednym zbrodniarzem, że w Vitorii działa niebezpieczna sekta składająca ofiary z ludzi swoim bogom.

Wątek przewodni „Rytuałów wody” rozpoczyna się w listopadzie roku 2016, a kończy w styczniu roku 2017. Narratorem tego ciągu wydarzeń jest główny bohater książki, inspektor Unai López de Ayala, który zmaga się z afazją Broki i świadomością, że może nie być ojcem dziecka, którego spodziewa się jego życiowa partnerka i zarazem przełożona, podkomisarz Alba Diaz de Salvatierra. Postacie te (i wiele innych występujących w „Rytuałach wody”) poznaliśmy już w „Ciszy białego miasta”, w omawianym tomie natomiast autorka pogłębia ich rysy psychologiczne i przedstawia nowe fakty z ich życia. Z przeszłości, która w przypadku Ayali może właśnie dopominać się o większą niż dotychczas uwagę. Co jakiś czas autorka podaje nam rozdziały spisane w trzeciej osobie, które sięgają roku 1992. Eva Saenz de Urturi stopniowo zapoznaje nas z jednym z przełomowych momentów w życiu Unaia, który rozegrał się na obozie w Kantabrii organizowanym przez nauczyciela akademickiego, wykładowcę historii Saula Tovara. Autorka nie ukrywa, że doszło tam do czegoś, o czym główny bohater książki wolałby zapomnieć. Czegoś co miało związek nie tylko z Aną Belen Liano, która jak już wiemy dwadzieścia cztery lata później zostanie zamordowana przez osobę bądź grupę osób, niezdrowo zafascynowanych religią Celtów, ale również z Saulem Tovarem, który w tamtym czasie samotnie wychowywał nastoletnią córkę. Dziewczynkę, która ewidentnie miała wówczas jakiś poważny problem i rozpaczliwie szukała pomocy u niewiele od siebie starszych uczestników letniego obozu, wśród których był także Unai. Nietrudno domyślić się, z czym konkretnie zmagała się ta zagubiona dziewczynka. Chociaż... Autorka przygotowała niespodzianki, które pewnie trochę namieszają w głowach odbiorców „Rytuałów wody”. Nie sądzę jednak, żeby wielu z nich udało się Urturi maksymalnie zaciemnić dosyć złożone rozwiązanie kryminalnej zagadki, z typową dla niej pieczołowitością zbudowanej na kartach drugiego tomu mrocznych przygód inspektora Ayali i jego znajomych. Z jednej strony przydałoby się trochę popracować nad tą niełatwą przecież sztuką wywodzenia w pole długoletnich odbiorców literatury kryminalnej, bo choć nie mogę powiedzieć, że „Rytuały wody” żadnych zaskoczeń mi nie przyniosły, to niestety, istotniejsze szczegóły tej bądź co bądź niebanalnej sprawy przewidziałam. Ale z drugiej strony nie wiem, czy chciałabym, żeby Urturi pozbawiła swoją mroczną opowieść tych wszystkich wskazówek, które naprowadziły mnie na rozwiązanie zagadki rytualnych morderstw, nad którą w umownej teraźniejszości pracuje między innymi główny bohater książki (odjęłabym jednak epilog – już sobie wyobrażam reakcję czytelników na takie potężne niedopowiedzenie. Takie posunięcie na pewno spotęgowałoby i tak niemałą ciekawość ostatnim tomem tego literackiego fenomenu, jakim niewątpliwie jest cała trylogia o Białym Mieście). Bo to wymagałoby przynajmniej uszczuplenia i tak przecież nieobszernych wydarzeń z roku 1992, jeśli nie zrezygnowania z nich. A przecież w retrospekcje wchodziłam równie chętnie jak w aktualne dzieje inspektora Ayali. Letnia sielanka stosunkowo szybko zamienia się w coś, co Unai będzie rozpamiętywał przez całe swoje życie. Coś najprawdopodobniej strasznego nie tylko dla niego, ale i jego najlepszych przyjaciół również uczestniczących w obozie organizowanym przez ogromnego pasjonata historii Saula Tovara. Pomimo tego, że wydarzenia z tego najpewniej feralnego dla między innymi Unaia roku 1992, nie są długie, ich lektura pobudza wyobraźnię nie mniej od dużo szerzej przedstawionego śledztwa w sprawie rytualnych mordów, uatrakcyjnianego dosyć ciężką sytuacją życiową głównego bohatera książki i kobiety, w której ze wzajemnością się zakochał (ciąża i niełatwa przeszłość Alby, problemy zdrowotne Unaia i jeszcze bardziej dotkliwsze dla niego problemy miłosne – wiszące nad nim widmo rozpadu jego związku z Albą, które ma ścisły związek z dzieckiem, którego ojcem może być ktoś inny). Ponadto retrospekcje osnuto równie sugestywnym klimatem nieuchronnie zbliżającego się zagrożenia, może nawet nie jednego, oraz historycznymi, mitologicznymi i pogańskimi emanacjami płynącymi tak naprawdę zewsząd. Z każdego „elementu wystroju” Alavy, która w rękach Evy Garcii Seanz de Urturi kolejny raz zamienia się w krainę rodem z dark fantasy. O tyle o ile, bo siłą pisarstwa tej fenomenalnej Hiszpanki jest między innymi to, że przy całej tej magii, którą niewątpliwie jej opowieści o Białym Mieście promienieją, zachowuje realizm. Jej Vitoria (i okolice) to świat magiczny, ale jednocześnie twarda, niczym nieupiększona rzeczywistość. Nasza rzeczywistość, bo dopóki „Rytuałów wody” nie zakończymy, bardziej będziemy w jej, autorki świecie, niż w naszym własnym, którym pomimo wypracowanej przez Saenz mistycznej otoczki, rządzą takie same prawa jak rzeczywistością, w której sami żyjemy. Bohaterowie „Trylogii Białego Miasta” to zwyczajni ludzi stawiający czoło zwyczajnym zbrodniarzom, których potworne czyny pospolite raczej nie są (zabójstwa inspirowane dawnymi wierzeniami). W urokliwej scenerii tylko pozorującej swój nadnaturalny wymiar.

Ludzi, którzy zakochali się w „Ciszy białego miasta” Evy Garcii Saenz de Urturi, których notabene jest na pęczki, bo i trudno się w tamtej powieści nie rozmiłować, namawiać do kontynuacji podróży u boku inspektora Unaia Lópeza de Ayali nie muszę. Oni zapewne z niecierpliwością wyczekują jej drugiego etapu. I trzeciego, którego polską premierę zaplanowano na rok 2020. Muszę jednak poprosić wszystkich tych fanów thrillerów i kryminałów, którzy z jakiegoś powodu zwlekają z wejściem do Białego Miasta o zagęszczenie ruchów. Bo wierzcie mi do Vitorii (i jej okolic) w wydaniu tej odnoszącej, według mnie w pełni zasłużone, sukcesy na arenie międzynarodowej hiszpańskiej powieściopisarki, zdecydowanie łatwiej jest wejść niż z niej wyjść. Tak wspaniale jest ona przedstawiona! „Rytuały wody”, tak jak „Cisza białego miasta”, (od której zalecam rozpoczęcie mrocznej i mam nadzieję bardzo długiej przygody z twórczością Evy Garcii Saenz de Urturi: tutaj przymilny uśmiech do polskich wydawców) oferują maksymalnie wciągającą, ponurą, brutalną, aczkolwiek nieszafującą bezrozumną makabrą, intrygę. W tym przypadku intrygę silnie zakorzenioną w kulturze Celtów i oczywiście Basków. Złożoną, szczegółowo wyłuszczoną mroczną historię, w której trudno znaleźć choćby jedną powierzchownie wykreśloną postać. Proszę, nie odmawiajcie sobie przyjemności obcowania z czymś takim. Z thrillerem policyjnym, albo jak kto woli kryminałem, który moim zdaniem jest kontynuacją jak najbardziej godną „Ciszy białego miasta”, jednego z moich największych odkryć literackich ostatnich lat. I nie tylko moich.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 21 października 2019

„Koko-di Koko-da” (2019)


Trzy lata po śmierci swojej ośmioletniej córki niepotrafiący się już porozumieć Elin i Tobias wybierają się pod namiot. Mężczyzna rozbija go w lesie pod osłoną nocy. Nazajutrz z samego rana kobieta wychodzi z namiotu za potrzebą. Wówczas spomiędzy drzew wyłaniają się dziwaczni osobnicy: starszy mężczyzna w słomkowym kapeluszu, kobieta z burzą włosów na głowie prowadząca na smyczy pitbula i postawny mężczyzna niosący martwego psa. Nieznajomi atakują Elin na oczach jej zdjętego przerażeniem męża, któremu też nie zamierzają szczędzić mąk. Uwięziony w namiocie Tobias rozpaczliwe szuka sposobu na wyjście cało z tego nieoczekiwanego koszmaru, ale jego szanse w starciu z trójką napastników i ich krwiożerczym psem są praktycznie zerowe.

Szwedzko-duński horror psychologiczny „Koko-di Koko-da, którego tytuł nawiązuje do francuskiej kołysanki, jest dziełem Johannesa Nyholma. Szwedzkiego reżysera, scenarzysty i producenta, który wcześniej stworzył tylko jeden pełnometrażowy obraz, dramat sportowy pt. „Olbrzym” (oryg. „Jatten”) oraz kilka shortów. Nyholm zdradził, że pracę nad scenariuszem „Koko-di Koko-da” zaczął długo przed „Olbrzymem”. Plan zakładał inną kolejność realizacji tych filmów, ale przez wzgląd na to, że filmowcy najpierw uzyskali fundusze na „Olbrzyma”, „Koko-di Koko-da” musiało poczekać. Nyholm wyznał, że ważniejszy był dla niego ten drugi projekt: horror psychologiczny o (nie)radzeniu sobie po stracie bliskiej osoby oraz o budowaniu, tak naprawdę przez każdego z nas, kokonu bezpieczeństwa, który w każdej chwili może zostać zniszczony. I nierzadko tak właśnie się dzieje. Pierwszy pokaz „Koko-di Koko-da” odbył się w styczniu 2019 roku na Sundance Film Festival. A to był dopiero początek jego długiego tournee po festiwalach filmowych organizowanych w wielu krajach świata.

Porównywany do surrealistycznych obrazów Davida Lyncha i bezkompromisowych produkcji Larsa von Triera, drugi pełnometrażowy film Johannesa Nyholma zachwycił krytyków, ale z racji dosyć ograniczonej dystrybucji jeszcze nie może pochwalić się wysoką oglądalnością. Liczę jednak, że to szybko się zmieni, bo „Koko-di Koko-da” to można powiedzieć towar deficytowy. We współczesnej kinematografii grozy nieczęsto wypływa się na podobne wody – po części pewnie dlatego, że oczekiwania niemałej części dzisiejszych odbiorców horrorów są inne, a przecież też nie każdy posiada wrażliwość artystyczną choćby tylko zbliżoną do tej, którą ma Johannes Nyholm. Bezkompromisowy, surrealistyczny, kameralny, naturalistyczny, intymny, intensywny i... wprost chwytający za serce. Taki w mojej ocenie jest „Koko-di Koko-da”. Szwedzko-duński horror psychologiczny, który z niewielkich środków robi coś naprawdę wielkiego. Innymi słowy: minimalistyczna forma-maksymalistyczny przekaz. Na to postawił diablo utalentowany Szwed, dla którego najwyraźniej horror to nie zlepek prymitywnych jump scenek i efektów komputerowych, jak z niewieloma wyjątkami „uczy” przede wszystkim dzisiejsze Hollywood. W „Koko-di Koko-da” pokazuje (i bynajmniej nie jest pierwszy), że liczy się przede wszystkim klimat, głębia i realizm. Niektórzy to ostatnie mogą podawać w wątpliwość, obserwując oprawców głównych bohaterów filmu, wyglądających jakby zerwali się z cyrku. Albo z jakiegoś delirycznego snu. Starszy jegomość w słomkowym kapeluszu i jego milczący, posłuszni mu towarzysze: kobieta z fantazyjną fryzurą i gigantyczny mężczyzna, wydają się być oderwani od rzeczywistości. Niepasujący do pozornie poukładanego świata, w którym wszyscy żyjemy. Rzekomo, bo rzeczywistością, w której trwamy wcale nie rządzi logika – już prędzej logika snu. Między innymi taki wniosek nasuwa się podczas seansu omawianej produkcji. Zupełnie jakby Johannes Nyholm chciał nam powiedzieć, że na tym świecie może zdarzyć się absolutnie wszystko, że nie ma rzeczy niemożliwych, że Strefa Mroku to nasza rzeczywistość. Albo nasz umysł. Bo nie sposób nie zauważyć, że przeżycia w głębi lasu od trzech lat przechodzącego kryzys małżeństwa, przypominają swego rodzaju psychiczną matnię. Pułapkę umęczonego umysłu. Wiemy, jak wyglądało ich życie trzy lata wcześniej. Jacy byli szczęśliwi. Jak dobrze czuli się w swoim towarzystwie i jaką radość czerpali z wychowywania swojej uroczej córki. Historia rozpoczyna się od idyllicznych obrazków z ich wspólnych wakacji. Szczęśliwa rodzinka przebrana za króliki, która jeszcze nie wie, że już wkrótce cały jej świat legnie w gruzach. Bo szczęście zwykle nie trwa długo. Kiedyś musi się skończyć, choćbyśmy nie wiadomo jak starali się je utrzymać. Może się nam wydawać, że sielanka będzie trwać już wiecznie, że krzywda nigdy nas nie dosięgnie, ale życie prędzej czy później pokaże, jak bardzo się myliliśmy. Oszukiwaliśmy się, ale i trudno nas za to winić, bo czymże byłaby nasza egzystencja, gdybyśmy nie czerpali pełną piersią z każdej chwili szczęścia? Cóż, dokładnie tym, czym dla Tobiasa i Elin staje się życie bez córki – pasmem nieustających cierpień. Ciągłą męką płynącą z przeświadczenia, że ten promyk, który rozświetlał ich egzystencję bezpowrotnie zgasł. Nyholm nie ograniczył się do tradycyjnego ukazania ogromnego nieszczęścia, które tak nagle na nich spadło. Ich historię przełożył również na język teatrzyku cieni – nie mniej wzruszająca, straszna bajka o rodzinie królików, która traci swoje jedyne dziecko przez nieuwagę jedynego kolorowego elementu tego świata, tj. pięknego w swoim anachronicznym wykonaniu mitycznego ptaka. UWAGA SPOILER Myślę, że ptak symbolizuje Tobiasa i Elin. Obwiniają się o śmierć swojej córki. Wyrzuty sumienia w pewnym sensie ich zabijają (wciąż na nowo, jak można wywnioskować z ich przejść w lesie, które tak naprawdę mogą być jedynie pułapką umysłu obojga bądź tylko Elin). Aż wreszcie odnajdują spokój – odradzają się niczym feniks z popiołu KONIEC SPOILERA. Muzyka skrzypcowa w tle skomponowana przez Olofa Corneera i Simona Ohlssona robi jeszcze większą robotę od poruszających obrazów przewijających się na płótnie. Dociera do głębi. Hipnotyzuje i rani. Jeszcze mocniej niż sceny przemocy przygotowane przez twórców „Koko-di Koko da”. W ogóle cała ścieżka dźwiękowa tego filmu znacznie wybija się ponad przeciętność, ale utwór, który akompaniuje teatrzykowi cieni to według mnie najwyższa liga. Istny majstersztyk!

(źródło: https://www.lepolyester.com/)
Odtwórcy główny ról, Leif Edlund (Tobias) i Ylva Gallon (Elin), to nie gwiazdy światowego formatu, a ich postacie niczym nie różnią się od ludzi, których codziennie mijamy na ulicach. Ludzi takich, jak większość z nas. Ludzi, których twarze, zamiast tony pudru, znaczy zmęczenie, zniechęcenie, smutek, monotonia życia praktycznie pozbawionego nadziei. Tobias wprawdzie sili się na niewyszukane dowcipy, ale trudno to nazwać pogodą ducha. Prędzej jest to jego sposób na radzenie sobie z traumą, której tak samo jak jego żona jeszcze nie przepracował. Minęły już trzy lata od śmierci ich jedynej córki, ale oni nadal czują się jakby to było wczoraj. I trudno się im dziwić. Żona Tobiasa, Elin, nie tworzy wokół siebie takiego pancerza jak on. Nie stara się przykryć żartami swojego bezdennego smutku. Szukać pociechy w dowcipach. Nierzadko złośliwych, a przynajmniej Elin ma wrażenie, że jej mąż bawi się jej kosztem. On z kolei zauważalnie czuje się trochę tak, jakby trwał u boku energetycznego wampira, jakby jego partnerka wysysała z niego życie. Widok tej przygniecionej nieszczęściem kobiety, przysparza mu dodatkowej udręki, na co Tobias czasami reaguje złością. Współczuje żonie, ale jednocześnie denerwuje go jej postawa. Z jednej strony Elin wygląda tak, jakby już się poddała, jakby czarna rozpacz, która ogarnęła ją przed trzema laty tak mocno się w niej zakorzeniła, że ona sama nie widzi już niczego poza nią. I nie chce widzieć. Ale z drugiej strony od czasu do czasu unaocznia się w niej jakieś zacięcie. Opór, wola walki – tyle że niekoniecznie z traumą, którą od trzech lat przeżywa, ale z własnym mężem, mogącym być jedyną osobą w jej życiu, której zależy na poprawie jej samopoczucia. Ale czy na pewno tak jest? Czy Tobias faktycznie nade wszystko pragnie nie tylko uporać się z własnym dojmującym poczuciem nieodwracalnej straty, ale również pomóc ukochanej(?) kobiecie? Przed śmiercią córki bez wątpienia darzył ją bezgraniczną miłością, ale czy ona przetrwała do dziś? Do tego feralnego wypadu pod namiot? W głąb lasu. Strasznego lasu. Obezwładniającego. Odbierającego dech swoją... ciasnotą. Naturalna sceneria dla potwornych wydarzeń z udziałem oderwanych od rzeczywistości, a zarazem tak rzeczywistych napastników i bezbronnego małżeństwa, które już myślało, że nic gorszego(?) od straty dziecka nie może ich spotkać, ta leśna sceneria jest niesamowicie klaustrofobiczna. Perspektywa jest mocno zawężona – kamera z rzadka obejmuje szersze obszary, zazwyczaj nie wybiega poza pierwszy plan, ale są momenty, w których niewielkie grono aktorów występujących w omawianej produkcji z wolna się zmniejsza. Kamera krok po kroku się od nich oddala, po czym... następuje kolejny akt tej gehenny, która zdaje się nigdy nie dobiegnie końca. Znajdzie się tutaj również odwrotną sytuację: gdy kamera stoi, a jedna z postaci się od niej oddala. Zagłębia w las z latarką w ręku, którą oświetla sobie i nam drogę. Szeroki snop światła w miarę jej kroków z wolna się zwęża. Dla nas się zmniejsza, ale nie dla niej. Ona jak zaczarowana prze do przodu, coraz dalej w las. Wrócimy do niej, żeby zobaczyć dokąd ta, zdaje się, straceńcza wędrówka ją zaprowadzi. Ale to potem. Najpierw przyjdzie nam zmierzyć się z przynajmniej pozornie nieuzasadnionym okrucieństwem. Z przemocą, obok której trudno przejść obojętnie i bynajmniej nie dlatego, że twórcy epatują makabrycznymi efektami specjalnymi. Nawet substancji udanie imitującej krew przelewa się zaskakująco niewiele. Zaskakująco, bo to, co przeżywają Tobias i Elin w leśnej głuszy niewątpliwe umożliwiało szafowanie krwawą makabrą. I w rękach mniej ambitnego reżysera pewnie w długi pokaz graficznego gore „Koko-di Koko-da” by się zamienił, ale Johannes Nyholm obrał trudniejszą drogę. I naprawdę nie sądzę, żeby zmusił go do tego budżet filmu. Według mnie to prędzej kwestia wrażliwości niźli pieniędzy. Sceny przemocy w „Koko-di Koko-da” przypominają m.in. „Funny Games” Michaela Haneke, „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera i „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera. Cechuje je swoista surowość, przeraźliwy chłód, bezsensowność zbrodni, przynajmniej pozorna bezcelowość i potworne przekonanie, że dla ofiar tego niezrozumiałego zbrodniczego procederu nie ma żadnej nadziei. Takie podejście do śmierci na ogół bardziej oddziałuje na psychikę. A na pewno na moją. Niektóre zachowania małżeństwa, zwłaszcza Tobiasa, mogą zdumiewać, a nawet wyprowadzać z równowagi (zakładając, że wcześniej nie przyjmiemy innej interpretacji. Istnieją bowiem co najmniej dwie). Dlaczego działają tak rażąco wbrew logice i poniekąd wbrew instynktowi? Dlaczego nie robią tego, co dla nas jest oczywiste? Spokojnie, zrobią. Każdy uderzający błąd w ich postępowaniu zostanie przez nich naprawiony, niejako pod nasze dyktando i po to, by nam udowodnić, że to na nic. Odrażająca działalność kuriozalnych intruzów gwałtownie wdzierających się w nie tyle życie, ile smutną wegetację Tobiasa i Elin, ma znaczenie. To nie beznamiętny pokaz krwawych tortur przeprowadzanych na osobach, których los (jakkolwiek bezdusznie to zabrzmi) tak naprawdę niewiele nas obchodzi. W „Koko-di Koko-da” protagoniści wprawdzie nie są dużo bardziej szczegółowo wykreśleni od tych wszystkich stereotypowych postaci zaludniających część rąbanek, ale jest w nich jakaś głębia. Coś, co kazało mi z autentycznym bólem patrzeć na krzywdę, jaką zadawali im, faktyczni czy tylko pozorni, cyrkowcy i ich zabójczy pies. Ale przeżyłam to tak głęboko głównie dzięki ukierunkowanej na wywarcie jak najdotkliwszego efektu warstwie technicznej. Pracy ekipy nie tylko świadomej celu, jaki chce osiągnąć, ale i wiedzącej jak to zrobić. Jakie sznurki pociągnąć, by wyrwać widzów z ich strefy komfortu. W każdym razie mnie na pewno, bo naturalnie trudno o pewność, że coś takiego przemówi do szerokiej publiczności. Choćby nawet tylko złożonej z amatorów kina grozy. Tak inny jest to film, że doprawdy trudno tutaj prognozować. A jeszcze trudniej w pełni zrozumieć zakończenie. Znaleźć odpowiedzi w tym szaleństwie. Bo jak tu objąć rozumiem logikę snu? To w ogóle możliwe? Sens tej artystycznej wypowiedzi Johannesa Nyholma, jaką jest „Koko-di Koko-da” raczej nietrudno pojąć, ale już poskładanie sobie tego niezwyczajnego ciągu wydarzeń w logiczną całość wymaga głębszego namysłu. Zakładając, że scenarzysta i zarazem reżyser omawianej produkcji w ogóle chciał, byśmy rozkładali tę opowieść na czynniki pierwsze. Bardzo możliwe, że bardziej zależało mu na tym, byśmy kierowali się tutaj emocjami, a nie rozumem. Jeśli tak, to melduję, że na moim przykładzie to udało się z nawiązką.

Szwedzko-duński horror psychologiczny, który siada na psychice i czy tego chcemy, czy nie, nie wydaje się, żeby szybko miał z niej zejść. Bezkompromisowy, klaustrofobiczny, ponury, zimny obraz w pomysłowy sposób wykorzystujący znajomy motyw w zacisznej i nadzwyczaj surowej scenerii. W leśnych ostępach, które wyglądają trochę tak, jakby wyjęto je z koszmarnego snu jakiejś cierpiącej jednostki. Albo rozpaczającego umysłu. Któregoś z bohaterów filmu czy naszego własnego? A może tak właśnie wygląda nasza rzeczywistość? Śmiertelnie niebezpieczna pułapka, z której zdaje się na ma wyjścia. A może jednak. Może jakaś nadzieja mimo wszystko wciąż istnieje – i dla nas, i dla protagonistów kinematograficznego diamentu szwedzkiego artysty, Jahannesa Nyholma. Bo tym właśnie jest dla mnie „Koko-di Koko-da”. Drogocennym diamentem, który swoim nihilistycznym, naturalistycznym klimatem zbliża się do XX-wiecznych obrazów exploitation. Niezupełnie, ale podobną ekspresję na pewno ma. Dzikość, degrengoladę, brud, ale i oniryzm, który wręcz hipnotyzuje. I niepokoi. „Koko-di Koko-da” przynajmniej część z Was wyrwie ze strefy komfortu. Kogo konkretnie, nie mam pojęcia. Tak nietypowe, osobliwe, nieoczywiste to dzieło. Inne i zarazem znajome. Cudne!

Za seans bardzo dziękuję

Film wchodzi w skład 4. Przeglądu Horrorów Fest Makabra