środa, 28 listopada 2018

„Comedown” (2012)

Grupa młodych ludzi włamuje się do opuszczonego wieżowca celem zamontowania anteny dla kolegi prowadzącego piracką stację radiową. Wśród nich są spodziewający się dziecka Lloyd i Jemma, zakochana para starająca się ustatkować. Niedługo po wejściu do wieżowca dziewczyna odłącza się od reszty, a jej przyjaciele w tym czasie urządzają sobie imprezę w jednym z niszczejących mieszkań. Tylko Lloyd zajmuje się zadaniem, za które im zapłacono, a po zakończeniu pracy postanawia zabrać Jemmę do domu. Nie może jednak znaleźć swojej dziewczyny, a jego znajomi nie chcą pomóc mu w poszukiwaniach. Do czasu aż uświadamiają sobie, że w budynku jest ktoś jeszcze. Grupa młodych ludzi staje się celem doskonale znającego to miejsce osobnika, mężczyzny, który odpowiada za zniknięcie Jemmy i który z jakiegoś nieznanego im powodu pragnie ich śmierci.

Zrealizowany za dwa miliony dolarów brytyjski slasher „Comedown” (znany też pod tytułem „Bad Trip”) został wyreżyserowany przez Menhaja Hudę, w oparciu o scenariusz Stevena Kendalla. W 2012 roku film gościł na kilku festiwalach, a do szerszego obiegu (DVD) wszedł na początku roku 2013, w Wielkiej Brytanii. Tego rodzaju dystrybucję niedługo potem rozpoczęto w innych krajach, ale praktycznie na palcach jednej ręki można je policzyć. W Polsce natomiast film jest do obejrzenia na platformie VOD (Cineman), gdzie trafił dopiero w roku 2018.

„Comedown” określa się mianem urban horror i faktycznie to określenie bardzo dobrze definiuje tę pozycję, chociaż żeby być jeszcze bardziej precyzyjnym należałoby nazywać go urban slasherem. Bo Steven Kendall mocno trzymał się ram tego rodzaju filmowej rąbanki – tak mocno, że zaryzykował posądzenie przez fanów kina grozy o dużą przewidywalność i bolesny brak kreatywności. I rzeczywiście takich głosów nie brakuje. „Comedown” kojarzył mi się przede wszystkim z thrillerem „Hallows Eve” Brada Watsona – głównie przez podobną, nie identyczną lokalizację – ale Kendall z tego obrazu z całą pewnością nie kopiował, bo „Comedown” pojawił się kilka lat wcześniej. Realizacja omawianego filmu jest solidniejsza, ale podejście do postaci niestety bardzo podobne. Głównym bohaterem filmu jest młody mężczyzna imieniem Lloyd (taka sobie kreacja Jacoba Andersona), który stara się zejść ze ścieżki przestępczej przez wzgląd na swoje dziecko mające niedługo przyjść na świat. To znaczy nie jest absolutnie pewny, że to on jest ojcem, ale chce ufać dziewczynie, z którą lata wcześniej połączyła go wielka miłość. Dlatego walczy z myślami o zdradzie Jemmy, skupiając się na planowaniu życia u boku ukochanej kobiety i dziecka. Ze wszystkich postaci zaludniających „Comedown” ta dwójka ma najwięcej miejsca, ale nie oznacza to, że łatwo zapałać do nich dużą sympatią. Śmierci pewnie nikt im życzyć nie będzie, ale nawet jak na slasher (podgatunek, który nie charakteryzuje się maksymalną koncentracją na bohaterach) sylwetki owe zostały nazbyt szczątkowo wykreślone. Ale to i tak lepsze niż to co zrobiono z większością ich towarzyszy (wszystkimi poza Colem), kolegami i koleżanką, którzy razem z nimi wchodzą do opuszczonego wieżowca. O nich wiemy jeszcze mniej, a co gorsza to, co się nam ujawnia bynajmniej nie skłania widza do sympatyzowania z nimi. Dwóch z nich lubi znęcać się na gołębiami i razem z rozwiązłą seksualnie koleżanką poić się alkoholem i szprycować narkotykami, nawet wówczas gdy mają do zrobienia coś, za co otrzymali już zapłatę. To zabrzmi okrutnie, ale szybko nabrałam pewności, że śmierć tej trójki w ogóle mnie nie obejdzie, jeśli wręcz nie przyjmę jej z ulgą, bo patrzenie na nich i słuchanie ich, delikatnie mówiąc, nie było dla mnie miłym przeżyciem. Problem miałam też z klimatem „Comedown”. Główne miejsce akcji, czyli brudny, opuszczony wieżowiec, to bardzo dobry wybór, a i zagęszczenie mroku jest dosyć spore, ale niestety niewiele z tego wynika. Ciemności spowijające młodych ludzi i człowieka, który na nich poluje, nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Od takiej scenerii ma się pełne prawo oczekiwać klaustrofobicznych odczuć, a do tych było mi bardzo daleko. Co więcej, realizatorzy niespecjalnie radzili sobie z budowaniem napięcia. Powolne wędrówki zaszczutych protagonistów po ciemnych korytarzach opuszczonego wieżowca są, ale nie emanuje z tego zadowalająco silny pierwiastek zagrożenia. Nie ma tej magicznej aury nieuchronnie zbliżającego się niebezpieczeństwa, choć już zarys tej historii (samo wejście młodych ludzi do wieżowca) nie pozostawia nam wątpliwości, że z takim stanem rzeczy mamy tutaj do czynienia. 
 
Zanim Lloyd i jego ekipa wejdą do chylącego się ku upadkowi wieżowca, aby zawiesić antenę niezbędną do funkcjonowania pirackiej stacji radiowej prowadzonej przez ich znajomego, Menhaj Huda pokrótce portretuje realia, w jakich przyszło im żyć. Widzimy ubogą, brudną dzielnicę jakiegoś dużego miasta, w której nie brakuje opuszczonych budynków, gangów i ludzi rozpaczliwie pragnących lepszego życia. Tym co zawsze urzekało mnie w horrorach (dotyczy to przede wszystkim tych z mniejszym budżetem) było pokazywanie prawdy o, że tak to ujmę, zwykłych ludziach. O ludziach, którzy żyją z dnia na dzień, w szarej rzeczywistości, z pustym portfelem w kieszeni, debetem na koncie i stertą zaległych rachunków. Twórcy „Comedown” samymi obrazami dają do zrozumienia, że taki właśnie los spotkał bohaterów ich filmu. Młodych ludzi, którzy jeszcze mają marzenia (choć pewnie już niedługo się ich wyzbędą), jeszcze potrafią myśleć optymistycznie o przyszłości, ale cały czas tkwią w istnym bagnie. Lloyd i Jemma starają się z niego wydobyć (ich przyjaciele niekoniecznie) w najprostszy, bo dobrze znany przynajmniej temu pierwszemu sposób. Chłopak jakiś czas temu wkroczył na ścieżkę przestępczą, ale po tym jak jego dziewczyna zaszła z nim w ciążę postanowił się ustatkować. Najwidoczniej uznaje jednak, że głupio byłoby odrzucić intratne zlecenie znajomego prowadzącego piracką stację radiową, tym bardziej, że taka forma zarobku szczególnej krzywdy nikomu nie wyrządzi (poza finansową, bo nielegalna firma to strata dla budżetu państwa). W każdym razie początek „Comedown” nastraja widza na urban horror dla widzów mniej wymagających. Bo jeden rzut oka na ekran wystarczy, by wyzbyć się wszelkiej nadziei na film grozy pokroju na przykład „Candymana” Bernarda Rose'a, na porównywalnie przytłaczające miejskie realia. Poszarpany montaż, błędne operowanie światłem i cieniem i trochę rażących kolorów, daje wrażenie obcowania z jakimś półamatorskim obrazem, produkcją zrealizowaną za przysłowiowe grosze. Tak wiem, że dwa miliony dolarów to nie jest jakaś zawrotna suma w branży filmowej, tak wiem, że to horror niskobudżetowy, ale przypominam, że arcydzieło XXI-wiecznego kina grozy, „Coś za mną chodzi” w reżyserii Davida Roberta Mitchella, miało taki sam budżet (albo jeszcze mniejszy, bo i takie informacje krążą w Sieci). Można więc lepiej spożytkować taką gotówkę. To da się zrobić, ale pod warunkiem, że posiada się talent i wyczucie gatunku, a tego moim zdaniem twórcom „Comedown” boleśnie brakowało. Przyznaję, że mogło być gorzej, nawet jeśli chodzi o te wstępne najbardziej nieudolnie wykonane sekwencje, bo to poczucie beznadziei, które mi wówczas towarzyszyło, wkroczenie w znaną mi szarą rzeczywistość prostych ludzi codziennie walczących z wiatrakami (niedostatkiem finansowym), wstęp omawianego filmu podratowało. Troszkę zyskał w moich oczach, ale jeszcze lepiej (co nie znaczy, że dobrze) oglądało mi się to po przekroczeniu przez grupkę młodych ludzi progu opuszczonego wieżowca. Ta, najdłuższa partia, nie została zmontowana w tak chaotyczny sposób jak ta wcześniejsza, a i kolory były dla mnie atrakcyjniejsze, bo ciemniejsze, nie tak nienaturalnie jak poprzednio jaskrawe. Ale w fabułę zaangażować się nie potrafiłam – wyjałowione z napięcia podchody w opuszczonym wieżowcu szybko zaczęły mnie męczyć, tak bardzo, że mocno powątpiewałam w to, czy uda mi się wytrwać do końca. I pewnie nie zobaczyłabym napisów końcowych, gdyby nie sceny mordów. Nie ma ich znowu tak dużo, ale garstka ta charakteryzuje się stosowną jak na slasher (ani nie za dużą, ani nie za małą) drastycznością. A w jednym przypadku niemałą pomysłowością – mowa o scence z gwoździami, ze szczególnym wskazaniem na zbliżenia na oko przebite tym żelastwem. Poza tym przed ekranem utrzymywała mnie potrzeba dowiedzenia się, czy mam rację, czy mój typ na mordercę (obstawiony bardzo wcześnie) jest trafiony. Mordercę, który nie nosi maski, ale jego twarz nie wygląda pięknie, bo UWAGA SPOILER ma poparzoną połowę twarzy. Z Freddym Kruegerem konkurować nie może, ale chociaż nie jawi się to zbyt upiornie to trudno posądzać charakteryzatorów o niski stopień realizmu w tym dziełku, którym jest twarz seryjnego mordercy mającego obsesję na punkcie gołębi. Ha, i to jest dobry pomysł – bo kuriozalny, a ja lubię dziwactwa KONIEC SPOILERA. Jeśli chodzi o zakończenie to przyznaję nie spodziewałam takiego obrotu sprawy. Nie poraziło mnie to, bo z czymś podobnym w horrorze już się spotykałam, ale chociaż w tym jednym punkcie „Comedown” nie był dla mnie przewidywalny.

Oglądać czy nie: oto jest pytanie. Cóż, jeśli o mnie chodzi to nie mogę powiedzieć, żebym była zadowolona z wyboru „Comedown” Menhaja Hudy. Właściwie to według mnie film ów nie dobija nawet do średniej, ale wiem, że istnieją osoby, do których zdołał przemówić. Grupą docelową, która przede wszystkim się nasuwa są miłośnicy slasherów, ale zważywszy na to, że sama wprost ubóstwiam ten podgatunek horroru nie odważę się namawiać jego sympatyków na seans tej pozycji. Istnieje bowiem zbyt duże ryzyko, że zdecydowana większość miłośników filmowych rąbanek spotka się z potwornym rozczarowaniem. O ile w ogóle uda im się dotrwać do planszy końcowej, bo i co do tego mam spore wątpliwości.

niedziela, 25 listopada 2018

Dan Simmons „Letnia noc”

Recenzja przedpremierowa

Lato 1960 roku, w małym miasteczku Elm Haven w stanie Illinois miało być jednym z najlepszych okresów w życiu sześciu zaprzyjaźnionych chłopców. Old Central School, gdzie od lat uczęszczali na zajęcia zostaje przeznaczona do rozbiórki, ale wbrew ich oczekiwaniom ostatni dzień szkoły bynajmniej nie kończy ich kontaktów z tym wiekowym gmaszyskiem. Jedenastoletni Dale Stewart, jego młodszy brat Lawrence i koledzy ze szkoły, Michael O’Rourke, Jim Harlen, Kevin Grumbacher oraz Duane McBride odkrywają mroczną tajemnicę tego miejsca, w którą zamieszanych jest kilkoro dorosłych mieszkańców Elm Haven. Dociekliwość chłopców wkrótce sprowadza na nich niebezpieczeństwo w postaci nadnaturalnych sił, zdolnych ożywiać zmarłych, z którymi dzieci stają do nierównej walki. Nie tylko po to, żeby ocalić własne życie, ale również celem powstrzymania mrocznych sił przed opanowaniem całego miasteczka.

Nominowana do British Fantasy Award, „Letnia noc” Dana Simmonsa po raz pierwszy ukazała się w 1991 roku i jak się z czasem okazało była pierwszą odsłoną czterotomowej serii. W jej skład wchodzą jeszcze laureaci Locus Award „Children of the Night” (1992) i „Fires of Eden” (1994) oraz nominowany do Locus Award „A Winter Haunting” (2002). Choć cały cykl cieszy się poczytnością Amerykanów, w Polsce jak dotąd ukazała się jedynie jego pierwsza odsłona, która rozbudziła mój apetyt na kolejne tomy do tego stopnia, że zaczęłam żałować, iż w ogóle się z nią zapoznałam. Rekomendacje literackich krytyków i pisarzy w tym Stephena Kinga nie były nawet w najmniejszym stopniu przesadzone. „Letnia noc” rzeczywiście jest jedną z ciekawszych powieści grozy, jakie kiedykolwiek napisano, najprawdziwszą podróżą w świat dzieciństwa, w którym dosłownie wszystko może się wydarzyć. Dan Simmons zdradził, że spisując „Letnią noc” wzorował się na własnej przeszłości. Prekursorem Dale’a Stewarta był on sam, a Lawrence’a jego młodszy brat Wayne. Pozostałych chłopców natomiast zainspirowali jego ówcześni koledzy. Miasteczko Elm Haven zastąpiło Briemfield w stanie Illinois, w którym spędził część dzieciństwa, a Old Central School jest literacką odpowiedniczką Briemfield School zburzonej w 1960 roku, w którym to rozgrywa się akcja „Letniej nocy”. Niektóre wydarzenia przedstawione w książce miały miejsce naprawdę, w dzieciństwie Simmonsa. Atmosfera spowijająca Elm Haven również odpowiada odczuciom pisarza, z nostalgią spoglądającego wstecz, wspominającego swoje niegdysiejsze miejsce zamieszkania. To są te oczywiste, ujawnione przez pisarza inspiracje, ale obok nich uważny czytelnik dostrzeże tutaj echa takich powieści, jak „To” i „Christine” (wóz terroryzujący chłopców) Stephena Kinga, czy „Jakiś potwór tu nadchodzi” Raya Bradbury’ego, a nawet nieco estetyki H.P. Lovecrafta. Nie wiem, czy Simmons spisując „Letnią noc” na pewno miał za sobą lektury owych książek, czy rzeczywiście pozostawał pod ich wpływem, ale wcale nie zdziwiłabym się, gdyby tak było, bo podobieństwa są bardzo wyraźne.

Obcując z prozą Dana Simmonsa nauczyłam się już nie ugruntowywać w sobie przekonania, że jego pisarstwo niczym nie jest w stanie mnie już zaskoczyć, że dane arcydzieło wyczerpuje już zdolności tego autora i dalej może być tylko gorzej. Takie przekonanie od jakiegoś czasu towarzyszy mi podczas każdorazowego zasiadania do najnowszego dzieła Stephena Kinga, ale sceptycyzm nie rozciąga się na twórczość Simmonsa, bo jego warsztat niezmiennie wielce mnie zaskakuje, dostarczając coraz to innych emocji. Właściwie to nawet chciałabym wreszcie trafić na coś jego autorstwa, co w całości przyjęłabym negatywnie, bo raz, że te peany pod jego adresem stają się już nudne, a dwa, że z czysto poznawczych pobudek zawsze dobrze spotkać się również ze spadkiem formy uwielbianego autora, choćby po to, żeby wypracować sobie kompleksowy pogląd na jego warsztat. Problem tylko w tym, że polscy wydawcy dosyć niechętnie wypuszczają na nasz rynek powieści Dana Simmonsa, a jak już raczą się zlitować to celują głównie w bardziej doceniane przez opinię publiczną dzieła. „Letnia noc” wpisuje się w tę kategorię, co zaskakuje, bo z całą pewnością nie jest pozycją pisaną z myślą o masowych czytelnikach. Głównie dlatego, że autor w bardzo nietypowy sposób podchodzi do horroru, przez długi czas dosłownie kpiąc z oczekiwań odbiorców, przy wyborze lektur kierujących się etykietkami gatunkowymi. Simmons niczym Stephen King w swoim „To” bardziej koncentruje się na miejscu akcji, aniżeli samej akcji oraz uczuciach towarzyszących, do pewnego momentu beztroskim, młodym ludziom, zachłystującym się perspektywą trzech miesięcy wolności od szkoły. Bohaterom, których Simmons portretuje z właściwą sobie wnikliwością i drobiazgowością, sprawiając, że nie jawią nam się niczym „papierowe” postaci, wrzucone w fabułę tylko po to, aby we właściwych momentach popychać akcję do przodu. Sprawiają raczej wrażenie (i wiemy dlaczego), jakby istnieli naprawdę, a nawet miejscami byli odbiciem nas samych z dawnych, lepszych czasów. Dobrze, w 1960 roku XX wieku, w którym to Simmons osadził fabułę „Letniej nocy” jeszcze nie było mnie na tym świecie, ale w losach szóstki chłopców i tak udało mi się odnaleźć podobieństwa do własnych, szczenięcych lat, i to tak silne, że czasem musiałam sobie przypominać, że nie mamy lat 90-tych, a ja niestety jestem już pełnoletnia.

Nostalgiczny nastrój w trakcie lektury „Letniej nocy” potęguje dbałość Simmonsa o jak najbardziej realistyczne zobrazowanie świata przedstawionego. Jak autor „To”, pisarz poświęca ogromne kawały książki przekazywaniu jak największej liczby detali, składających się na realia, w których miał przyjemność egzystować. Z nutką dojmującej tęsknoty Simmons pokazuje nam świat, który już przeminął i nigdy nie powróci, w którym wielu ludziom w małych miasteczkach Stanów Zjednoczonych z finansowego punktu widzenia żyło się ciężko, ale mieli coś, co obecnie szybko odchodzi w zapomnienie. Mieli poczucie wspólnoty, koegzystowania ze społeczeństwem, któremu mogą i chcą się przysłużyć niekoniecznie pieniężnie, bardziej w czysto humanistycznych kategoriach. Elm Haven w stanie Illinois to niewielkie, praktycznie wymierające rolnicze miasteczko, zamieszkałe przez prostych ludzi, egzystujących w taki sposób, że aż się chce przenieść na karty powieści i dokonać żywota w ich świecie. W realiach niezdominowanych przez elektronikę, współcześnie tak izolującą od prawdziwego świata. W realiach, w których człowiek potrafił czerpać przyjemność z przebywania pod gołym niebem, koegzystując z naturą, zamiast zabetonowywać wszystko, co tylko się da. I wreszcie w realiach niezawłaszczonych przez jedną z największych chorób toczących XXI wiek: okrutny materializm, który dosłownie zniewolił wiele współczesnych społeczeństw, zabierając im człowieczeństwo. Brzmi brutalnie, wiem, ale jeśli skonfrontuje się obecne czasy z latami 60-tymi poprzedniego wieku w wydaniu Simmonsa, do których podszedł z dużą prawdziwością nie można opędzić się od takiego skrajnego myślenia. Towarzysząc bohaterom książki podczas wspólnych darmowych seansów w parku, kiedy to zbierali się wszyscy razem nie tylko po to, aby obejrzeć film, ale również z pragnienia bliskości drugiego człowieka, w poczuciu wspólnoty, aż człowieka ogarnia przygnębienie na myśl, że przyszło mu żyć w tych szarych, dekadenckich czasach. W Elm Haven nikt nie zamyka drzwi na klucz (chyba, że wyjeżdża na dłużej), nikt nie patrzy na sąsiada z podejrzliwością, knując co zrobić, żeby uprzykrzyć mu życie, za to każdy wie, że jeśli dotknie go jakaś krzywda współmieszkańcy pośpieszą z pomocą. W Elm Haven dzieci spędzają czas wolny na beztroskich zabawach pod gołym niebem zamiast w domu, przed komputerem i ochoczo pomagają swoim rodzicom w pracach domowych. Oczywiście, mieszkańcy borykają się też z różnego rodzaju problemami, ale one w najmniejszym stopniu nie rzutują na ducha wspólnoty, nawet w sezonach nasilenia plotek, lotem błyskawicy przemykających po mieście.

Właśnie w takich realiach przyszło żyć sześciu chłopcom, którzy w lecie 1960 roku stają się celem mrocznych sił próbujących zawładnąć Elm Haven. Młodzi przyjaciele przez długi czas starają się ignorować subtelne oznaki nieznanego, zrzucając je na karb swojej wybujałej wyobraźni. Simmons podobnie, jak Stephen King w „To” co jakiś czas manifestując obecność nadprzyrodzonego ucieka się do odwiecznych dziecięcych lęków. Przed ręką wyłaniającą się spod łóżka, przed ciemną piwnicą i szafą, samym tylko klimatem dosłownie przygniatając czytelnika. Pomimo, że przez długi czas chłopcom jedynie roi się, że coś w każdej chwili może ich zaatakować, skrupulatnie potęgowana przez autora aura niezdefiniowanego zagrożenia w połączeniu z doskonale oddaną gonitwą niepokojących myśli młodocianych bohaterów udziela się czytelnikowi, tak dalece, że aż zaczyna się zastanawiać, czy tak na wszelki wypadek nie skontrolować własnej szafy… Po każdorazowym tego rodzaju ustępie, mniej lub bardziej dosłownie konfrontującym nas z mrocznymi mocami zalegającymi nad Elm Haven, Simmons błyskawicznie wraca do twardej rzeczywistości, w ramy literackiego dramatu. Z tym że zwyczajne, często monotonne życie chłopców elektryzuje równie silnie, co makabryczne wydarzenia z ich udziałem. Simmons w mistrzowski sposób żongluje emocjami, wzruszając niedolą inteligentnego chłopca poświęcającego się pracy na farmie u boku ojca alkoholika, przygnębiając wizją z poświęceniem opiekującego się chorą babcią jedenastolatka i wzburzając postawą matki potrzebującego jej bliskości chłopca, która woli szukać coraz to nowych partnerów, niż poświęcać czas synowi. Obserwujemy zaprzyjaźnionych chłopców w trakcie ich zabaw na podwórku, podczas bójek z kolegami, gry w baseball i w momentach wkraczania w dorosłość, które jawią im się, jako początek końca czegoś wspaniałego, czego nigdy już nie odzyskają. Zderzając te zwyczajne, beztroskie chwile z czystą grozą nieznanego, fantastycznego świata, Simmons ociera się o czysty geniusz. Kontrast dwóch różnych uniwersów jest tak wspaniale poprowadzony, przenikają się one w tak zaskakujący sposób, że chwilami wręcz traci się rozeznanie, kiedy mamy do czynienia z horrorem, a kiedy tylko z dramatem. W dodatku autor nie boi się długich, plastycznych opisów (co jest typowe dla niego) nieznanego. Zjawy w „Letniej nocy” mają konkretną formę – zmarli straszą gąbczastymi, rozmazanymi, często okaleczonymi twarzami i robakami wijącymi się w ich ciałach. A najbardziej widowiskowe maszkary, pozostawione na koniec, nasuwają przyjemne skojarzenia z prozą H.P. Lovecrafta. Złożoność niechlubnej historii Elm Haven i tajemniczego dzwonu Borgiów, będącego źródłem klątwy zagrażającej miasteczku oraz różnorodność monstrów dybiących na życie chłopców nie jawią się, jako pokaz przesadnego nagromadzenia nadprzyrodzonego. Wręcz przeciwnie: zebrane razem dają nam zajmujące dzieje czystego zła, którym czoło stawią dzieci… I ten fakt, po bliższym poznaniu protagonistów, nie okaże się nawet w najmniejszym stopniu naciągany, nierealistyczny, już prędzej będzie stanowić naturalne, przekonujące następstwo wszystkich wcześniejszych wydarzeń, w trakcie których odkryjemy, że w gruncie rzeczy dzieci mają w sobie większą siłę niż dorośli, bo z łatwością akceptują takie dziwy, na widok których osoby starsze zapewne postradałyby zmysły.

Choć odebrałam „Letnią noc” w samych superlatywach to książka z pewnością nie błyszczy najjaśniej w pisarskim dorobku Dana Simmonsa. Zdarzało mu się pisać jeszcze lepsze powieści, pomimo, że nie jestem w stanie przytoczyć żadnych konkretnych niedostatków „Letniej nocy”. Dla wielu czytelników zapewne będzie to zbyt duże stonowanie, długie odżegnywanie się od dosłownego straszenia na rzecz wtrąceń stricte dramatycznych, ale akurat dla mnie to jedna z licznych jasnych stron tego dzieła. Jeśli ktoś szuka niekrótkiej, nostalgicznej podróży w świat dzieciństwa, urozmaicanej elementami charakterystycznymi dla literackiego horroru w stylu „To” Stephena Kinga, to „Letnia noc” powinna być dla niego idealną propozycją.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 24 listopada 2018

„Kto pilnuje Olivera” (2017)

Niestabilny psychicznie Oliver mieszka sam w Tajlandii, ale cały czas znajduje się pod wpływem swojej matki. Kobieta fizycznie jest od niego znacznie oddalona, ale często urządzają sobie wideokonferencję. W ten sposób matka Olivera może uczestniczyć w zbrodniach popełnianych przez jej syna, przyglądać się torturom, którym poddaje młode kobiety zanim na jej oczach pozbawi je życia. Oliver robi to, bo jego rodzicielka tego od niego oczekuje. Nie znajduje przyjemności w zabijaniu, ale nie potrafi sprzeciwić się swojej matce, która wprost rozsmakowała się w tym procederze. Pewnego dnia poznaje Sophię, kobietę, która tak jak on czuje się bardzo samotna. Pomiędzy nimi rodzi się uczucie, ale ona nie wie, że jej chłopak jest seryjnym mordercą. Matka Olivera nie akceptuje tego związku i chce, by jej syn jak najszybciej zabił Sophię.

Amerykańsko-tajski debiut reżyserski Richiego Moore'a, „Kto pilnuje Olivera”, powstał w oparciu o scenariusz napisany przez niego wespół z Raimundem Huberem i Russellem Geoffreyem Banksem, który to wcielił się też w główną postać, seryjnego mordercę Olivera. Pierwszy pokaz filmu odbył się w lutym 2017 roku na Independent Horror Movie Awards. Potem gościł jeszcze na innych festiwalach, a do szerszego obiegu wszedł dopiero w drugiej połowie roku 2018. Produkcja została dobrze przyjęta tak przez krytyków, jak fanów kina grozy, chociaż oczywiście nie obyło się bez wyjątków.

Oficjalnie „Kto pilnuje Olivera” sklasyfikowano jako horror. W recenzjach łatwo odnaleźć takie etykietki jak „gore” i „torture porn” - nawet wśród miłośników gatunku wydaje się dominować przekonanie, że film jest krwawy i pewnie dlatego nikt (a przynajmniej żadna z tych osób, z których opiniami na temat „Kto pilnuje Olivera” się zapoznałam) „nie polemizuje” z oficjalną klasyfikacją debiutu Richiego Moore'a. Dla mnie to trochę dziwne, bo weźmy na przykład „Henry – Portret seryjnego mordercy” Johna McNaughtona, film nieporównanie brutalniejszy od „Kto pilnuje Olivera”, a przez ogół widzów uważany za rasowy thriller... Torture porn? Dobre sobie. W omawianym obrazie praktycznie nie ma pornograficznych zbliżeń na obrażenia zadawane przez Olivera wybranym przez niego młodym kobietom. Gdy już rzecz się dokona, po wymierzeniu przez mordercę ciosu ostrym narzędziem czasami możemy zobaczyć sam efekt (podcięte gardło, czoło obdarte ze skóry), ale większość tego typu scen (w zamyśle krwawych) ogranicza się do obrazów ciał pochlapanych substancją imitującą krew. Innymi słowy twórcy rzadko pokazują miejsca, z których wypływa posoka, a gdy już zbiorą się na odwagę, to wybierają te delikatniejsze momenty. Delikatniejsze, bo podcięte gardło, czy nawet czoło obdarte ze skóry to niewiele w porównaniu z ćwiartowaniem zwłok, co Oliver niewątpliwie robi po każdym dokonanym przez siebie morderstwie, ale realizatorzy „litościwie” oszczędzają odbiorcom filmu takich widoków. Nie mam problemu z tym, że w wielu punktach zdawano się na wyobraźnię widza, że poprzestawano na silnych sugestiach rzezi urządzanej przez pierwszoplanową postać w jej maleńkim mieszkanku, tylko z wpisywaniem tego obrazu w gatunek horroru z nurtu gore czy torture porn, bo według mnie to duża przesada. Sama tematyka, istotnie, może szokować, ale wziąwszy pod uwagę wszystkie wykorzystane środki przekazu powiedziałabym, że to thriller psychologiczny, co najwyżej z elementami horroru. „Kto pilnuje Olivera” to spektakl dwóch postaci – porywający pokaz istnego kunsztu aktorskiego Russella Geoffreya Banksa i Margaret Roche. Ten pierwszy wcielił się w tytułowego Olivera, seryjnego mordercę działającego pod dyktando swojej zdegenerowanej mamusi, wojerystki i sadystki, postaci, która ma dużą szansę wejść do grona najbardziej rozpoznawalnych czarnych charakterów w historii kina. Oliver też ma ku temu predyspozycje, ale jego rodzicielka to fenomen na skalę światową – mocny powiew świeżości w serial killer movies, a to w XX wieku praktycznie się nie zdarza. Relacja tej dwójki intryguje, zdumiewa, deprymuje i... śmieszy. Jest to jednak śmiech histeryczny. Russell Geoffrey Banks wypada wprost wyśmienicie jako zahukany, chory psychicznie maminsynek. Mężczyzna o tępym spojrzeniu, z tendencją do nienaturalnego wykrzywiania twarzy. Jest bowiem psychopatą, a więc cierpi na deficyt emocji (nie znaczy brak), który stara się zamaskować poprzez odgrywanie uczuć, w czym nie jest zbyt dobry. Banks w takich razach musiał, że tak to ujmę udawać amatora, wpadać w egzaltację, która wręcz kłuła w oczy sztucznością. Bo że tylko udawał osobę, która nie potrafi grać twarzą wiem ze scen, w których Oliver był sobą, nie odgrywał emocji, nie maskował swojego prawdziwego oblicza. Jego filmową matkę, kreowaną przez Margaret Roche, widzimy wyłącznie na ekranie laptopa Olivera. Miała więc mocno ograniczone pole manewru, co najwidoczniej dla tej aktorki żadną przeszkodą nie było. Tak wykorzystać tak minimalną przestrzeń pewnie niewielu by potrafiło – prawdopodobnie zaledwie garstka najbardziej utalentowanych aktorek, a przecież Margaret Roche nie ma prawie żadnego doświadczenia w aktorstwie... Obelgi wywrzaskiwane przez nią skrzekliwym, starczym głosem w stronę skrępowanych ofiar Olivera, złośliwa satysfakcja odmalowująca się na jej obliczu na widok różnego rodzaju bezeceństw dokonywanych przez jej syna i rozkazująco-przymilny ton, który przybiera zwracając się do Olivera, ton, który często wskazuje, że kończy jej się cierpliwość, że najmniejszy przejaw nieposłuszeństwa ze strony Olivera nagrodzi długim kazaniem wygłoszonym w typowym dla siebie, bardzo wulgarnym stylu – brak słów oddających niesamowite zdolności aktorskie Roche.

Z taką koncepcją jeszcze się nie spotkałam. Z filmowym seryjnym mordercą działającym pod dyktando swojej matki. Ze zbrodniarzem, który nie czerpie przyjemności z tego procederu, który zabija tylko dlatego, że matka karze mu to robić. Robi to dla niej. Dlaczego? Przecież nawet gdyby kobieta mieszkała blisko niego (a tak nie jest) to i tak pewnie nie byłaby w stanie wyrządzić mu fizycznej krzywdy. Staruszka nie mogłaby przecież poradzić sobie z dorosłym mężczyzną. Dlaczego więc Oliver poddaje się jej woli? Dlaczego po prostu nie zerwie kontaktu z matką, nie zamknie laptopa i nie zacznie żyć tak jak chce? Bo ją kocha (jak wielu seryjnych morderców zarazem jej nienawidzi), bo ma u niej duży dług (sytuacja z ojcem), ale przede wszystkim dlatego, że się jej boi. „Kto pilnuje Olivera” nie przedstawia szczegółowego studium tego przypadku, scenarzyści nie wdają się w długie wyjaśnienia, ale te fakty, które ujawniają powinny widzom wystarczyć do złożenia przekonującego portretu mocno zaburzonej jednostki. Mężczyzny poddanemu praniu mózgu przez własną matkę, demoralizowanemu od najmłodszych lat, nagradzanemu za okrucieństwo względem innych i karanemu za sprzeciwianie się tym potwornościom, których od niego wymagano. Gdy dorósł nic się nie zmieniło. Nawet przyjazd do Tajlandii, ulokowanie się z dala od matki, nie uwolniło Olivera spod jej wpływu. Teraz rodzicielka wydaje mu instrukcje za pośrednictwem Internetu, wideokonferencji, które urządzają sobie praktycznie codziennie. Ku uciesze staruszki i rozpaczy Olivera. Przyznaję, że jak mamusia głównego bohatera „wkroczyła” na pierwszą z pokazywanych w „Kto pilnuje Olivera” scenę rychłej zbrodni, to oczy niemal wyszły mi z orbit. Nazwać tę sytuację nienormalną to mało, czegoś tak chorego we współczesnych dreszczowcach można ze świecą szukać. W horrorach zresztą również. Ale to jeszcze nic – większy szok przyszedł później na widok wieczoru, który matka i syn spędzili sami, na widok zboczenia, któremu jak wniosłam z ich słów nie oddawali się po raz pierwszy. Żeby tylko takiego – nie sposób bowiem nie wyobrazić sobie dużo bardziej odrażających poczynań tej dwójki z przeszłości, sprzed wyjazdu Olivera do Tajlandii. I żadną nadinterpretacją to z pewnością nie jest, bo Richie Moore i jego ekipa ewidentnie sygnalizowali, że mamy tutaj do czynienia UWAGA SPOILER z kazirodztwem, z seksualnym pociągiem matki do syna, z chorym pragnieniem, które w przeszłość kobieta najpewniej nie raz, nie dwa zaspokajała nie tylko poprzez wpatrywanie się w onanizujący się obiekt swojego pożądania KONIEC SPOILERA. Wątek z Sophią, jakże oklepany motyw wielkiej miłości, która może (ale nie musi) być niczym koło ratunkowe dla pierwszoplanowej postaci od lat pogrążonej w otchłani mroku i szaleństwa, to według mnie najsłabsze ogniwo „Kto pilnuje Olivera”. Wybranka seryjnego mordercy z przymusu, w którą w średnim stylu wcieliła się Sara Malakul Lane jawi się niczym dziewczę ze snu. Przez miejsce, w którym Oliver się z nią spotyka (wesołe miasteczko), ale i przez pobieżne wykreślenie tej postaci. Słowo „mętna” chyba najlepiej oddaje wrażenie, jakie budziła we mnie Sophia, kobieta po przejściach, o których zresztą scenarzyści niewiele zechcieli powiedzieć, tak jak Oliver borykająca się z dotkliwą samotnością, niedopasowaniem do otoczenia, nieumiejętnością toczenia zwyczajnej, acz szczęśliwej egzystencji w społeczeństwie i właściwie od początku czującą, że ten oto jakże cudacznie się prezentujący mężczyzna, jakim jest Oliver, jest jej bratnią duszą. A aż ciężko uwierzyć w to, że praktycznie od pierwszego wejrzenia mogła zakochać się w kimś takim jak Oliver. W tak mało komunikatywnym mężczyźnie, wyglądającym jakby nie był zbyt rozgarnięty, nie tylko za sprawą swojego wyglądu, ale i zachowania w obecności Sophii. Ale jak to mówią: miłość nie wybiera... Nie jestem tylko pewna, czy Richiemu Moore'owi zależało na nakręceniu w każdym calu realistycznie się prezentującego serial killer movie, bo miejscami nie mogłam oprzeć się wrażeniu dryfowania w oparach absurdu i absolutnie nie miałam przy tym poczucia obcowania z wypadkiem przy pracy, z czymś niepożądanym przez realizatorów. Wręcz przeciwnie: miałam pewność, że był to celowy, w pełni przemyślany zabieg. I korzystny, bo absurd, swego rodzaju groteska, przerysowanie, uwypuklały drastyczne odchylenia od normy paru postaci występujących w tej niebanalnej produkcji.

Niektórzy odbiorcy debiutanckiego obrazu Richiego Moore'a okrzyknęli go arcydziełem, największą ilością komplementów obrzucając przede wszystkim postać Olivera i jego matki, dwa czarne charaktery, które i mnie zachwyciły? zafascynowały? Powiedzmy, że jestem pod ogromnym wrażeniem inwencji scenarzystów podczas budowania tych postaci, ale i całego tego obrazoburczego (nie romantycznego) wątku rozsnutego w „Kto pilnuje Olivera” oraz oczywiście aktorskich kreacji Russella Geoffreya Banksa i Margaret Roche. Postać Sophii ewidentnie zaniedbano, a i większość scen z jej udziałem odbierałam niczym niepożądane postoje – przystanki na tej naprawdę mrocznej (nie tylko dzięki tematyce, ale i kolorystyce zdjęć), gęsto usłanej trupami życiowej drodze tytułowej postaci, na którą to został wepchnięty przez własną zdegenerowaną matkę. Potwora jakich mało. Nie dopiszę się do tej grupy osób, która nazywa „Kto pilnuje Olivera” arcydziełem, mój zachwyt tą pozycją nie jest aż tak wielki, ale przyznaję, że to bardzo dobry debiut.

czwartek, 22 listopada 2018

„Makabra” (1980)

Jane Baker zostawia swoją córkę Lucy i syna Michaela pod opieką znajomego i udaje się do wynajmowanego przez siebie mieszkania na spotkanie z kochankiem Fredem Kellermanem. Podczas gdy Jane spędza upojne chwile w łóżku, jej córka topi swojego młodszego brata w wannie, a po wszystkim dzwoni do matki z informacją o śmierci Michaela. W drodze do domu Bakerów Jane i Fred mają wypadek samochodowy. Mężczyzna umiera na miejscu, a kobieta trafia do szpitala psychiatrycznego. Opuszcza go rok później i wprowadza się do mieszkania na piętrze, w którym wcześniej spotykała się ze swoim kochankiem. Jego właścicielem jest niewidomy Robert Duval, który mieszka w tym samym domu na parterze. Mężczyzna od dawna jest zakochany w Jane, ale ona zdaje się tego nie zauważać. Robert ma nadzieję, że teraz, gdy Fred nie żyje, a Jane na stałe ulokowała się w jego domu, staną się sobie bliżsi, ale jego starania nie przynoszą upragnionych rezultatów. Kobieta bowiem nadal nie pogodziła się ze śmiercią swojego kochanka. O ile Fred rzeczywiście zginął...

Lamberto Bava pierwsze kroki w reżyserii stawiał w latach 70-tych XX wieku – asystował wówczas swojemu ojcu, legendzie włoskiego kina grozy, Mario Bavie, przy horrorze „Schock” (ponoć, bo nie wymieniono go w czołówce) i razem wyreżyserowali jeden odcinek miniserialu I giochi del diavolo". „Makabra”, pierwszy solowy pełnometrażowy film Lamberto Bavy, najpierw pojawiła się we Włoszech - w roku 1980. Przy pisaniu scenariusza pomagali mu Antonio Avati, Pupi Avati i Roberto Gandus, a inspirację czerpali z prawdziwych wydarzeń, które rozegrały się w Nowym Orleanie. W Wielkiej Brytanii „Makabra” została wydana w 1987 roku, w wersji nieocenzurowanej, a wcześniej była przechwytywana przez policję głównie za sprawą gorszącej okładki, ale na niesławną listę video nasty tytuł ten nie trafił.

Niektórzy odbiorcy „Makabry” nie zgadzają się z oficjalną klasyfikacją tego filmu, ale według mnie horrorem jest, tyle ze zmieszanym z thrillerem psychologicznym. Lamberto Bava niewątpliwie starał się tutaj zaszokować widzów, chciał nim porządnie wstrząsnąć, wywołać poczucie wstrętu, oburzenia, zniesmaczenia, ale i przedstawić trzymające w napięciu studium mocno zaburzonej psychicznie jednostki. Bernice Stegers wciela się w „Makabrze” w postać Jane Baker, niewiernej żony, która tego samego dnia traci kilkuletniego synka i kochanka. Nikt nie wie, że za śmierć malca odpowiada jego starsza siostra Jane – wszyscy myślą, że doszło do śmiertelnego wypadku, tak samo jak to miało miejsce w przypadku zgonu Freda Kellermana (tyle że chłopiec utonął w wannie, a kochanek Jane poniósł śmierć w wypadku samochodowym). Do wypadku, za który mąż głównej bohaterki obwinia swoją żonę, a i ona sama ma sobie za złe, że zostawiła swoje dzieci (nie same, bo poprosiła znajomego, aby miał na nie oko) by móc spotkać się z kochankiem. Po tym dosyć dynamicznym wstępie akcja przeskakuje o rok do przodu. Jane opuszcza szpital psychiatryczny i udaje się do mieszkania, w którym wcześniej spotykała się z Fredem. Jego właścicielem jest niewidomy Robert Duval (w tej roli Stanko Molnar), który odziedziczył budynek po zmarłej matce. Jane dobrze ją znała – to rodzicielka Roberta zajmowała się domem zanim główna bohaterka filmu trafiła do szpitala psychiatrycznego. Od jakiegoś czasu jednak niepełnosprawny mężczyzna musi radzić sobie sam i zważywszy na okoliczności całkiem nieźle mu to idzie. W domu oczywiście nie jest tak czysto, jak za życia jego matki, kuchnia na parterze wygląda wręcz obskurnie, ale mężczyzna ma pracę (naprawia w domu instrumenty muzyczne), a pozostałe pomieszczenia, choć mroczne, nie wydają się jakoś mocno zaniedbane. Mieszkanie na piętrze wynajmowane przez Jane Baker jest takie jak je zostawiła – Robert zapewnia ją, że w czasie jej pobytu w szpitalu psychiatrycznym nikt tam nie wchodził. To zdecydowanie najprzytulniejsze miejsce w całym tym domu, znać tu kobiecą rękę, której zabrakło na parterze, „w królestwie” niewidomego mężczyzny. Pisząc o przytulności miałam na myśli sam wystrój mieszkania, w oderwaniu od sposobu jego ukazania przez operatorów i oświetleniowców, bo tutaj rzuca się w oczy pewien kontrast. Realizatorzy wcale nie starają się podkreślić urokliwości tego miejsca – już raczej wygląda to tak, jakby starano się wyrobić w widzach przekonanie, że to tylko pozory, że miejsce to, a właściwie to cały ten dom znajduje się w stanie rozkładu. Zdjęcia nie są aż tak brudne, jak na przykład w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, ale nie trzeba wytężać wzroku, żeby dostrzec nieczystości. I mrok, niezbyt mocno zagęszczony, ale niewątpliwe zalegający wewnątrz tego budynku i... w umysłach jego lokatorów. Lamberto Bava, Antonio Avati, Pupi Avati i Roberto Gandus najwięcej miejsca w swoim scenariuszu poświęcili właśnie Robertowi Duvalowi i Jane Baker. Dwóm żyjącym pod jednym dachem osobom, które mają swoje, mniej czy bardziej, mroczne tajemnice. Sekret właściciela domu znamy niemalże od początku – już na pierwszy rzut oka widać, że mężczyzna jest zakochany w Jane, ale czy jest gotowy zrobić absolutnie wszystko (nawet coś haniebnego) byle zdobyć tę kobietę? To jedno z pytań, które nasuwają się w pierwszych partiach „Makabry”, sugestia jednego zagrożenia, ale równie, jeśli nie bardziej silne jest to drugie, uosabiane przez główną bohaterkę. Jane nie wydaje się bowiem okazem zdrowia psychicznego. Przed rokiem przeżyła istne piekło i najwyraźniej roczna psychoterapia w ośrodku zamkniętym nie pomogła jej uporać się z traumą. Nic dziwnego, bo w końcu kobieta straciła dziecko i to na dodatek przez swoją niefrasobliwość, ale nie tylko o Michaela chodzi. Tego samego dnia umarła miłość jej życia, człowiek, z którym spotykała się w tajemnicy przed mężem. Mężczyzna w dosyć makabryczny sposób (szczegółów nie widzimy, ale to co pozwala się nam zobaczyć mocno porusza wyobraźnię) poniósł śmierć na jej oczach... Ale czy na pewno? Czy Fred Kellerman rzeczywiście zginął, czy to tylko spanikowany umysł Jane odmalował wówczas przed jej oczami ten upiorny obraz?

Niektóre plakaty „Makabry” zawierają bezczelny spoiler (tę recenzję starałam się opatrzyć tymi mniej mówiącymi plakatami), ale nawet jeśli nie zobaczy się ich przed seansem to istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie będzie się oglądało tego filmu z takim nastawieniem, na jakim zależało jego twórcom. I mnie osobiście bardzo ta przewidywalność ucieszyła, bo dzięki temu uczucie wstrętu towarzyszyło mi dłużej, nie musiałam czekać na takie wrażenia do dalszych partii filmu. Co więcej to nie równało się z utratą poczucia niepewności, że przez to nie brałam pod uwagę też ataków z innych stron, że wyzbyłam się podejrzeń względem innych postaci. W latach 80-tych ludzi zaskoczonych zwrotem akcji „Makabry” pewnie trochę było, ale obecnie wątpię, żeby wielu nie zdołało dużo wcześniej się tego domyślić. Wielu nie znaczy jednak wszyscy i w sumie nie uważam tych, którzy tego przedwcześnie nie rozszyfrują za szczęściarzy. Bo moim zdaniem „Makabra” to tego rodzaju opowieść, która silniejsze wrażenia zapewnia osobom uświadomionym. Scenarzyści powinni wcześniej odkryć karty, zamiast koncentrować się na budowaniu tajemnicy (przynajmniej w kluczowym punkcie dla mnie ogromnie przewidywalnej), a przynajmniej ja tak to widzę. Zaznaczam to, bo przecież istnieją osoby, które wolą opowieści bazujące na jakichś mrocznych, brudnych sekretach, przez długi czas nieubierających w słowa zagrożenia, z którym pośrednio przyszło im się mierzyć, niedefiniujących zaburzenia psychicznego, z którym jak wiele na to wskazuje mają do czynienia. Wydaje się, że twórcy „Makabry” nie poprzestaną na jednym odchyleniu od normy, że historia ta taktuje o kilku mocno zaburzonych jednostkach. Na pewno taką osobą jest małoletnia córka Jane, Lucy, która od czasu śmierci młodszego brata mieszka tylko z ojcem. Wiemy to, bo już prolog zdradza nam, że to ona go zabiła, chociaż wszyscy sądzą, że to był wypadek. Robert Duval budzi natomiast podejrzenia – przez długi czas nie możemy być absolutnie pewni czy słuszne. Trudno opędzić się od złych przeczuć względem niego, ale nie można też wykluczyć, że jego intencje są zdrowe. Robert od dawna jest zakochany w Jane, jest o nią zazdrosny i marzy o związku z nią, ale nie mówi o tym kobiecie. Ma się wrażenie, że narasta w nim frustracja, a nawet wściekłość wywołaną niemożnością zaspokojenia swoich pragnień. Wściekłość, która w końcu może skupić się na kobiecie, mężczyzna może znaleźć dla niej ujście poprzez atak na obiekt swojej... obsesji? Czy można to już nazwać obsesją? To się okaże, a do tego czasu... Hmm, osoby, które nastawią się na rasowe gore pewnie poczują się zawiedzione, bo lwią część filmu wypełnia mozolne kreślenie portretów psychologicznych przede wszystkim dwóch postaci, Jane i Roberta, ale i parę zdecydowanych skrętów w stronę Lucy się potem pojawi. Rzecz jasna, niepełnych portretów – Lamberto Bava i jego koledzy przez długi czas nie wyjawiają tych najbardziej pożądanych informacji, przy czym, jak już wspomniałam, przynajmniej jeden przypadek niezwykle łatwo jest przeniknąć. Dla mnie to stało się jasne już przy pierwszym zbliżeniu na pewien przedmiot, z którym to chyba przede wszystkim kojarzony jest ten film (i nic w tym dziwnego). I od tego momentu, ilekroć moich uszu dochodziły jednoznaczne dźwięki z piętra domu Roberta, przed moimi oczami przewijały się doprawdy nieprzyjemne obrazy. Wiedza, którą wbrew woli twórców „Makabry” posiadłam w połączeniu z tymi odgłosami niesłychanie poruszała wyobraźnię. Nie potrzebowałam makabrycznych efektów specjalnych, żeby krzywić się z niesmakiem, ale to nie znaczy, że nie byłam zadowolona z dosłowności wrzuconych w dalszą partię filmu. Bo jak bym mogła narzekać na tak realistycznie prezentujące się obrzydliwości? No jak? Szkoda tylko, że Lamberto Bava nie rozpoczął tego spektaklu gore (nieprzesadnie krwawego) wcześniej, że przez długi czas poruszał się w ramach thrillera psychologicznego, a ściślej, że nie robił tego w sposób, który kradłby całą moją uwagę. Bywało, że opowieść ta praktycznie stała – wyglądało mi to tak, jakby Lamberto Bava zastanawiał się, w którym kierunku teraz to pchnąć, a minuty płynęły i płynęły i... Wiecie o co chodzi. Przestoje trochę mnie męczyły, ale nie aż tak, żeby chociaż pomyśleć o przerwaniu tej UWAGA SPOILER love story. Bo takie opowieści o miłości to chce się oglądać. Tak wiem, niektórzy nie uważają tego za normalne... Nie jestem tylko przekonana co do wiarygodności tej koncepcji – trochę to naciągane, bo jakoś ciężko uwierzyć w to, że po wypadku samochodowym Jane przez nikogo niezauważona przetransportowała głowę ukochanego do wynajmowanego mieszkania, a ściślej do zamrażarki w lodówce, a policja nie podała do publicznej wiadomości informacji o zaginięciu tej części ciała mężczyzny. Chyba że kobieta wydobyła głowę Freda z jego grobu jeszcze przed rozpoczęciem leczenia w ośrodku zamkniętym (na pewno nie zrobiła tego po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego, bo to wyraźnie zostało pokazane), ze scenariusza jednak wynikało mi, że po wypadku natychmiast została przetransportowana do szpitala (ale być może to błędny wniosek). Cóż, najlepiej by zrobiono, gdyby to po prostu doprecyzowano – ot, jedno precyzyjne zdanie by wystarczyło, żeby odsunąć ode mnie te wątpliwości KONIEC SPOILERA. A ostatnie ujęcie? Świetne po prostu – zaskakujące, bo niepasujące do całości. Ktoś pewnie powie, że bezsensowne, ale ja tam lubię takie kurioza trącące makabreską.

Niezły, niezły. Nie jest to według mnie szczyt możliwości Lamberto Bavy, bo zdecydowanie wolę jego „Demony” z 1985 roku, ale i tak pogratulowałam sobie wyboru omawianego filmu. Warto było „Makabrę” zobaczyć, mimo że nie uważam tej produkcji za pozbawioną wad. Mogło być lepiej, ale ten brudny klimat i ta wstrętna tematyka zdołały w dużym stopniu zrekompensować mi niedostatki. Utrzymały mnie przed ekranem, a gdy moim oczom ukazała się plansza końcowa nie miałam wątpliwości, że było to owocne spotkanie, że nie mam powodu by żałować wyboru tego włoskiego horroru zmieszanego z thrillerem psychologicznym. Tak, cieszę się, że to obejrzałam, chociaż do ekstazy jeszcze trochę mi zabrakło. I podejrzewam, że tym, którzy nastawią się na typowe kino gore zabraknie jeszcze więcej, chociaż film istotnie budzi wstręt (a przynajmniej we mnie budził), bo odrażających efektów specjalnych nie ma tutaj wiele, a i historia ta przez większość czasu obraca się w ramach thrillera psychologicznego – szokować wówczas może głównie to, co widz sam sobie dopowie, jeśli oczywiście uda mu się przeniknąć najważniejszą tajemnicę. A to nie jest trudne.

wtorek, 20 listopada 2018

„All Light Will End” (2018)

Savannah, młoda kobieta, która niedawno zadebiutowała na rynku literackim bestsellerową powieścią grozy „All Light Will End”, od dzieciństwa zmaga się z koszmarami sennymi. Po samobójczej śmierci jej matki Dianny przed paroma laty, Savannah wyjechała z małego miasteczka, w którym mieszkała od urodzenia. Ze swoim ojcem, Davidem, będącym szefem policji w jej rodzinnym miasteczku, Savannah nie ma dobrych stosunków, ale dobrze rozumie się z młodszym bratem Leelandem, który nadal mieszka w domu w lesie niegdyś zajmowanym przez nich i ich rodziców. Savannah, jej chłopak Jack i zaprzyjaźniona z nimi para, Faith i Paul, postanawiają spędzić weekend w tym domu. Na miejscu wita ich Leeland, którego bardzo cieszy widok siostry. Savannah natomiast czuje się nieswojo. Miejsce to przywołuje niepokojące wspomnienia, a jej koszmarne sny stają się bardziej realistyczne niż zwykle.

Pierwszy pełnometrażowy film Chrisa Blake'a, „All Light Will End” to mieszanka thrillera i horroru, z przewagą tego pierwszego. Scenariusz napisał on wespół z Jasonem Hillem, z którym współpracował już wcześniej przy paru shortach. Trochę potrwało zanim udało im się stworzyć coś, z czego byli zadowoleni – powstało kilka wersji scenariusza, a i do tej ostatecznej wprowadzali poprawki już w trakcie zdjęć. Jeśli chodzi o obsadę to Chris Blake zdradził, że najtrudniejszy był wybór aktorki do roli Dianny, matki głównej bohaterki. Zwrócono mu jednak uwagę na horror „Bez litości”, remake „Pluję na twój grób”, w którym to miał przyjrzeć się Sarah Butler. Tak zrobił i już następnego dnia skontaktował się z zespołem tej aktorki. Butler przyjęła jego propozycję, czego zresztą reżyser i współscenarzysta „All Light Will End” nie pożałował – jak wyznał w jednym z wywiadów okazała się ona dokładnie taką osobą, jakiej szukali.

Ashley Pereira, kreująca pierwszoplanową postać, pracowała już z Chrisem Blakiem, przy jego kilkuminutowym filmiku z 2016 roku pt. „Masterpiece”. W „All Light Will End” w bardzo dobrym stylu wciela się w ciekawie rozpisaną przez scenarzystów początkującą pisarkę, w osobę, która niedawno wydała swoją debiutancką książkę noszącą taki sam tytuł, jak omawiany film. Powieść grozy, która szybko stała się bestsellerem, i na okładce której widnieje pochwała samego Stephena Kinga. Swoją opowieść spisała z perspektywy matki, czerpiąc inspirację ze swojego traumatycznego dzieciństwa. Traumatycznego, bo jak dowiadujemy się z prologu, Savannah po zapadnięciu zmroku widywała w swoim pokoju jakąś tajemniczą postać, jakiś przerażający byt, w istnienie którego pocieszająca ją w takich razach matka nie chciała uwierzyć. „All Light Will End” dosyć mocno koncentruje się na psychologicznym obrazie młodej kobiety zmagającej się z niepokojącymi wspomnieniami, nawiedzającymi ją tak na jawie, jak i we śnie. Walczącej z demonami przeszłości kobiety, która jakiś czas temu straciła matkę i poniekąd ojca, bo po samobójstwie i pogrzebie Dianny, Savannah nie widywała się już ze swoim drugim rodzicem. Z tego co mówi swojemu psychoterapeucie można wywnioskować, że to jej ojcu zależy na zachowywaniu dystansu, że to on nie chce się z nią widywać. Ale można zauważyć, że ona sama też nie czuje się jeszcze w pełni gotowa na spotkanie z ojcem, szefem policji w małym miasteczku, w którym główna bohaterka filmu dorastała. Dlaczego tak się zachowują? Tego przez długi czas scenarzyści nie zdradzają, a i na tym pytaniu nie poprzestają. „All Light Will End” to film bazujący na tajemnicy, na rodzinnych sekretach, które rzutują na kondycję psychiczną głównej bohaterki – męczą ją nie do końca przez nią zrozumiałe koszmary senne, bolesne wspomnienia i być może halucynacje wzrokowe oraz słuchowe. Być może, bo istnieje jeszcze taka możliwość, że Savannah jest ofiarą jakiejś nadnaturalnej siły, nadprzyrodzonego bytu, którego rychłe pojawienie się zwiastują jej koszmarne sny. Ponowne wkroczenie tej istoty w jej życie, bo wyraźnie daje się nam do zrozumienia, że postać ta nachodziła Savannah w dzieciństwie. Może być też i tak, że ów zamaskowany osobnik (całkiem niezły, w miarę upiorny strój) jest istotą z krwi i kości, zwykłym człowiekiem, który po dwudziestu latach powrócił do małego miasteczka, rozpoczynając kolejną rzeź. Ojciec Savannah, David, prowadzi właśnie sprawę bestialskich morderstw popełnionych w jego rewirze, która to oferuje widzom coś na kształt makabreski. Części ludzkich ciał porozrzucane w zacisznym zakątku miasteczka pewnie u żadnego zaprawionego w krwawym kinie grozy odbiorcy nie wywołają mdłości, bo nie wydaje mi się, żeby na tym Chrisowi Blake'owi tutaj zależało. Efekty specjalne (praktyczne) wypadają bardzo realistycznie, ale filmowcy nimi nie epatują, w przeciwieństwie do czarnego humoru. Tego w wątku skupiającym się na policyjnym dochodzeniu jest więcej i przyznam, że niektóre dowcipne teksty rzucane przez aktorów zdołały mnie rozbawić, zwłaszcza opowieść pewnej starszej kobiety o wymiotowaniu. Ale wątek przewodni, w centrum którego stoi Savannah, budził we mnie zdecydowanie większą ciekawość. Tak, nie miałam wątpliwości, że śledztwo prowadzone przez jej ojca pozostaje w ścisłym związku z tym, co się z nią dzieje. Z nią i jej towarzyszami, z tymi wszystkimi ludźmi, którzy będą gościć w drewnianym domku w lesie obecnie zajmowanym przez młodszego brata Savannah (i znacznie rzadziej jej ojca). Tutaj Savannah dorastała, tutaj przeżyła istne piekło, którego oderwane wspomnienia ciągle nawiedzają ją w snach i na jawie. I tutaj jak można się tego domyślić wreszcie stanie twarzą w twarz z tajemniczą postacią, która tak bardzo ją przeraża.

„All Light Will End” długo się rozkręca, a to dlatego, że scenariuszu opiera się na tajemnicy, która jak się domyślamy wyjaśni się dopiero pod koniec, a twórcy najpewniej będą celować w coś, co ma szansę zaskoczyć odbiorców. Cóż, ja nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy, ale bynajmniej nie dlatego, że zwrot akcji jest jakoś szczególnie kreatywny, tylko dzięki zamieszaniu jakie wprowadzono wcześniej. Rzeczoną dezorientację budziły skłony w stronę różnych stylów kina grozy. „All Light Will End” rozsnuwa przed nami wątek utrzymany w stylistyce ghost story, opowiada o małej dziewczynce nawiedzanej przez jakiś niepokojący byt, który dwadzieścia lat później najprawdopodobniej znów ją dopadnie, bo nadal gnieździ się w domu, do którego Savannah decyduje się przyjechać na weekend wraz ze swoim chłopakiem i przyjaciółmi. Oprócz tego mamy sugestie dotyczące nawiedzenia tego miejsca przez ducha jej matki, która przed paroma laty odebrała sobie życie. Do tego mamy sny głównej bohaterki, które mogą okazać się prorocze – właściwie to nie ma się absolutnie żadnych wątpliwości, że zwiastują one rychłą konfrontację z istotą zasłaniającą twarz fantazyjną maską, z istotą, która najpewniej odpowiada za morderstwa, do których już doszło w rodzinnym miasteczku Savannah, i którymi obecnie zajmuje się jej ojciec. Wygląda to jakby Chris Blake i Jason Hill inspirowali się podgatunkiem slash, a to z kolei każe rozważyć możliwość popchnięcia dalszej części filmu w stronę slashera. W „All Light Will End” unaocznia się ogromna wręcz cierpliwość Chrisa Blake'a i tej cierpliwości wymaga on od odbiorców swojego filmu. Nie jest to obraz dla osób łaknących krótkiego wstępu i dynamicznego rozwoju, bo opowieść ta budowana jest bardzo powoli z wykorzystaniem minimalnych środków przekazu. Zdjęcia są całkiem mroczne i właściwe nieustannie emanuje z nich jakaś groźba, ale aż do ostatniej partii filmu nie możemy być pewni na czym konkretnie ona polega, gdzie jest źródło owego zagrożenia, z jakim rodzajem kina grozy mamy tutaj do czynienia. Twórcy tylko z rzadka zagęszczają atmosferę bardziej zdecydowanymi próbami straszenie odbiorców, ale choć ich cierpliwość do bardzo powolnego intensyfikowaniu napięcia praktycznie chwyciła mnie za serce (najlepiej widać to w scenie rozgrywającej się w wyśnionym szpitalu psychiatrycznym), to jednak chciałoby się troszkę więcej takich minimalistycznych w formie, acz maksymalistycznych w przekazie zrywów. I zdecydowanie więcej scen z udziałem Sarah Butler, bo Chris Blake ma rację – aktorka ta znacznie uatrakcyjniła „All Light Will End”, ale nie dokonałaby tego bez scenarzystów i bez Ashley Pereiry. Bo kreacja to jedno, ale charakter tej postaci... Powiem tak: oddałabym wiele za możliwość zobaczenia więcej retrospekcji z życia dorosłej Savannah u boku matki, za jeszcze głębsze zanurzenie się w tę relację, bo te fragmenty elektryzowały mnie najmocniej. Między Sarah Butler i Ashley Pereirą aż iskrzyło, a tego rodzaju stosunki dwóch żeńskich postaci w filmach (i książkach) wprost uwielbiam. Chociaż nie byłam tak do końca zadowolona UWAGA SPOILER z demonizowania procesu pisania powieści grozy. Ale jeszcze gorzej przyjęłam zamknięcie wątków mordów dokonywanych w małym miasteczku, z którego pochodziła główna bohaterka filmu. Bo nie do końca to wyjaśniono. Jeśli przyjąć, że śledztwo prowadzone przez Davida dotyczyło mordów chłopaka, brata i przyjaciół Savannah to czas mi się nie zgadza. Bo widzimy, że Jack zaraz po przybyciu do domku skontaktował się z policją, a chyba na posterunku nie czekano by parę godzin (pewna starsza kobieta już wcześniej znalazła głowę jednej z ofiar, chyba Faith) z zawiadomieniem swojego przełożonego. Chyba że Jack długo krążył po lesie po ucieczce z miejsca zbrodni, problem jednak w tym, że pokazano to zupełnie inaczej. Wiemy, że podobne mordy miały miejsce w miasteczku już dwadzieścia lat wcześniej, kiedy Savannah była małą dziewczynką. Tutaj twórcy sugerują, tylko sugerują, że wówczas zabijała jej matka, pewnie szukając w tej sposób inspiracji do książki (straszenie córki widać jej nie wystarczało). Nasuwa się więc druga interpretacja: głowa znaleziona przez starszą panią wcale nie należała do Faith tylko innej młodej kobiety zabitej przez Diannę. Ducha, a może kobieta wcale nie umarła? Ale i równie dobrze to Savannah mogła wcześniej w tajemnicy przyjechać do miasteczka, zabić parę osób i niepostrzeżenie wyjechać. Ja skłaniam się jednak ku temu pierwszemu wyjaśnieniu, które to i tak niezbyt mnie satysfakcjonuje. Bardzo to mętne, za dużo tych „chyba”, niejako na siłę wypełniania czymś zaobserwowanej luki KONIEC SPOILERA. Ale ogólny zarys owego zwrotu akcji nie był zły – wybór zaskakujący, choć niezbyt innowacyjny – dopracowałabym tylko szczegóły, bo przynajmniej mnie trochę się to rozjeżdża.
 
„All Light Will End” może się podobać, pod warunkiem, że nie oczekuje się zapadających w pamięć efektów specjalnych, szybkiego tempa akcji i potrafi się przymykać oczy na nieścisłości (albo ruszać głową lepiej ode mnie, bo całkiem możliwe, że mój mały mózg nie nadążał). Dla fanów wolniejszych opowieści grozy bazujących na frapującej tajemnicy, emanującej jakąś nie do końca zdefiniowaną groźbą, według mnie to całkiem niezła propozycja. Oczekiwaniom tej grupy widzów pełnometrażowy debiut Chrisa Blake ma szansę sprostać, chociaż niewykluczone, że nawet im pozostawi jakiś niedosyt. Ale jest tajemniczo, całkiem mrocznie i w miarę emocjonująco, a to powinno im wystarczyć do przynajmniej umiarkowanie dobrej zabawy.

niedziela, 18 listopada 2018

„Cam” (2018)

Alice jest camgirl występującą pod pseudonimem Lola. Jej matka i znajomi nie wiedzą, że codziennie w celach zarobkowych daje pokazy na żywo o zabarwieniu erotycznym użytkownikom strony internetowej z seks kamerkami. Alice lubi swoją pracę, a jej największym marzeniem jest dostanie się do pierwszej pięćdziesiątki kobiet dających pokazy na tej samej stronie co ona. Aby to osiągnąć musi skłaniać oglądających ją użytkowników do płacenia za jej starania, co idzie jej coraz lepiej. Pewnego dnia odkrywa jednak, że ktoś, kto wygląda tak samo jak ona ukradł jej konto i daje występy na żywo nieświadomym tej podmiany bywalcom strony internetowej.

Amerykański thriller „Cam” w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Daniela Goldhabera był kręcony niecały miesiąc – od 27 marca do 23 kwietnia 2017 roku – a pierwszy jego pokaz odbył się w lipcu 2018 roku na Fantasia Film Festival w Kanadzie, gdzie otrzymał New Flesh Award dla najlepszego filmu fabularnego. Scenariusz „Cam” napisała, również debiutująca, Isa Mazzei, w oparciu o historię, którą ona i Daniel Goldhaber wymyślili razem z Isabelle Link-Levy. W listopadzie 2018 roku film został udostępniony na platformie Netflix.

Krytyków pierwszy pełnometrażowy projekt Daniela Goldhabera przekonał. Można chyba nawet powiedzieć, że na wielu z nich wywarł ogromne wrażenie, a i wśród zwykłych odbiorców znalazł sporo sympatyków. Oficjalnie sklasyfikowany jako horror/thriller, przez niektórych nazywany technothrillerem, a przeze mnie po prostu thrillerem, obraz „Cam” opowiada o młodej kobiecie imieniem Alice (niezła kreacja Madeline Brewer), która utrzymuje się dzięki pokazom na żywo o zabarwieniu erotycznym dawanym na pewnej stronie internetowej. Początek filmu nie nastroił mnie optymistycznie z powodu wszechobecnego różu, koloru na który jestem uczulona. Obawiałam się częstego operowania tą barwą, bo nie miałam wątpliwości, że przy czymś takim nie wytrwam, ale na szczęście dla mnie róż nie zdominował tego obrazu. Pojawiło się jeszcze parę sekwencji skąpanych w tym obrzydliwym kolorze, jednakże to mogłam jeszcze przełknąć. Nie bez trudu, ale dałam radę. Miałam też inny problem, który wymagał ode mnie więcej samozaparcia, z tego prostego powodu, że z nim musiałam zmagać się praktycznie nieustannie. Rzeczonym problemem była główna bohaterka Alice – osóbka tak płytka, że bardziej już chyba się nie da. I nie chodzi mi o pracę, którą sobie wybrała, bo nigdy nie wchodziłam w poczet osób potępiających taką (dobrowolną, co muszę zaznaczyć) formę zarobku. Zawsze powtarzam: lepiej handlować swoim ciałem, niż być politykiem. Alice sprzedaje swoje ciało jedynie na ekranie, i to też rzadko, że tak to ujmę, w w całej jego okazałości. Ot, czasem obnaży piersi, czy kawałek pośladka, zabawi się z wibratorem, czy... nożem. Bo końcu jej widzowie są gotowi słono zapłacić nawet za poderżnięcie sobie gardła. Tym co wręcz odrzucało mnie od tej postaci był wyznawany przez nią system wartości. Kobieta myślała tylko o tym, żeby dostać się do pierwszej pięćdziesiątki najlepiej opłacanych osób dających pokazy na żywo na danej stronce internetowej. Na tym poprzestać nie zamierzała, chciała wskoczyć jeszcze wyżej, ale na razie dążyła do zrealizowania tego skromniejszego marzenia. Tak wiem, że chodziło też o pieniądze, że tak na dobrą sprawę niczym nie różniło się to od zabiegania o awans przez pracownika jakiejś innej firmy, ale nie dość że brzydzi mnie „wyścig szczurów” to na dodatek nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie tylko na pieniądzach Alice zależało. Miała coś na kształt „parcia na szkło” – wyglądało mi to tak, jakby żyła w przekonaniu, że wysokie miejsce w rankingu na stronie internetowej z seks kamerkami da jej status gwiazdy, że chodzi jej też o pozyskanie jak największej liczby fanów, ale takich których nie będzie spotykać w realu. A tym, co mierzi mnie bardziej od „wyścigu szczurów” jest właśnie „parcie na szkło”. Nic więc dziwnego w tym, że nie potrafiłam wykrzesać z siebie sympatii do tej bohaterki, a więc i nie drżałam jakoś szczególnie o jej los. Mimo wszystko znalazłam w sobie trochę współczucia dla niej, gdy jej życie zaczęło trząść się w posadach, nie mogę więc powiedzieć, że z kompletną obojętnością przyjmowałam to, co się z nią działo po pojawianiu się jej sobowtóra. Ale i tak wolałbym dużo przychylniejsze nastawienie do czołowej postaci. Pewną rekompensatą była dla mnie problematyka „Cam” - kradzież tożsamości w wirtualnym świecie, podszycie się pod kogoś nie tylko poprzez wykorzystywanie jego pseudonimu czy nazwiska, ale również jego twarzy. Alice najpierw szuka pomocy u właścicieli strony, gdzie ma konto, do którego dostęp nagle straciła na korzyść kogoś innego, kto wygląda zupełnie jak ona. Jak można się tego domyślić nie udaje jej się przekonać właścicieli serwera do zablokowania problematycznego konta, ale nie zamierza się poddać. Bo i nie bardzo ma wybór. Znamiennie jest to, co słyszy od policjanta w odpowiedzi na swoje zgłoszenie – mężczyzna mówi jej, że jeśli jej to przeszkadza niech po prostu nie ogląda występów kobiety, która się pod nią podszywa. To takie typowe dla policji, że nie mogłam nie przyklasnąć pomysłodawcom tej historii za tę jakże trafną obserwację. Z rad policjantów rzadko można korzystać, bo często zależy im tylko na tym, żeby się nie narobić, odsunąć od siebie problem, a krzywdzony obywatel niech radzi sobie sam. I tak też jest w przypadku Alice. Kobieta nie może ignorować kradzieży konta na stronie internetowej z seks kamerkami nie tylko dlatego, że w ten sposób się utrzymuje, ale również, a wręcz głównie dlatego, że ktoś nieupoważniony używa jej twarzy. A w takim wypadku ewentualne konsekwencje musi ponieść Alice.

Główna bohaterka „Cam” ma matkę i młodszego brata, z którymi nie mieszka, ale utrzymuje bliskie stosunki. Rodzicielka nie wie, że jej córka jest camgirl, tak samo jak jej znajomi. I Alice wolałaby żeby tak pozostało (czemu więc nie zasłania twarzy podczas swoich występów, mnie nie pytajcie). Problem w tym, że jej sobowtór kradnie właściwie całe jej wirtualne życie, a więc w każdej chwili może skontaktować się z jej bliskimi. Nie zdradzę, czy tak się stanie, ale nie będzie chyba spoilerem stwierdzenie, że Alice poniesie pewne straty przez działalność tajemniczej osóbki udającej Lolę. Od momentu pojawienia się sobowtóra scenariusz koncentruje się na podejmowaniu przez Alice prób odzyskania swojego wirtualnego życia. Zdemaskowaniu fałszerstwa, zablokowaniu ukradzionych kont, namierzeniu miejsca pobytu swojego sobowtóra i skontaktowaniu się z osobami, które mogły się z nim spotkać i w ogóle zrozumieniu całego tego spisku? błędu systemu, jakiejś technicznej usterki? ingerencji sił nadprzyrodzonych? Akcja „Cam” zasadza się na tajemnicy, zagęszczanej dosyć pomysłowymi wątkami. Rewelacja, na którą Alice natrafia podczas poszukiwań pewnej kobiety, czy sekwencja, w której „nowa Lola” oprowadza swoich widzów po mieszkaniu, które zajmuje – to mocno uatrakcyjnia fabułę, wzmaga osobliwość tej i tak już dziwacznej sytuacji i stanowi dodatkową przeszkodę w rozszyfrowaniu charakteru tego przypadku. Przeszkodę, którą można jednak przeskoczyć – część widzów na pewno zdoła rozwiązać to zagadkę, a ci którym to się nie uda pewnie będą mieli niedosyt, mocno rozczaruje ich UWAGA SPOILER enigmatyczność scenarzystki w końcowej partii filmu. Isa Mazzei nie zdecydowała się bowiem szczegółowo objaśnić tego przypadku (i mnie to szczególnie nie przeszkadza, chociaż po cichu liczyłam na coś mocno zaskakującego). Co nieco zasugerowała, ale wątpię, żeby takie półsłówka wszystkim wystarczyły do sklecenia spójnej interpretacji koszmaru, przez jaki przejdzie główna bohaterka „Cam” KONIEC SPOILERA. Te dosyć kreatywne fabularne zabiegi nie czynią jeszcze z produkcji Daniela Goldhabera szczególnie wyszukanego i tym bardziej wymagającego kina. Nie nazwałabym „Cam” thrillerem ambitnym, chociaż przedstawia w miarę wnikliwe studium jednostki, której życie toczy się przede wszystkim w Internecie; swego rodzaju uzależnienie od wirtualnego świata, wpływ jaki wywiera on na egzystencję w realu (film pokazuje przenikanie się obu tych światów, tak płynne, że łatwo można zatracić rozeznanie w tym co realne i tym co tylko wirtualne tj. trudno to rozgraniczyć internaucie, nie odbiorcy filmu) i oczywiście sprzedawanie swojego ciała, wizerunku w Sieci, kompletnie obcym osobom, wśród których mogą przecież być i tacy, którzy wykorzystają go do jakichś niecnych celów. Tego rodzaju zagadnienia wielokrotnie poruszano już w kinematografii, aczkolwiek przyznać muszę, że jeszcze nie widziałam filmu, który opowiadałby o sobowtórze przejmującym czyjeś wirtualne życie. Dla mnie był to spory powiew świeżości, choć oczywiście sam motyw sobowtóra (bez tej wirtualnej otoczki) nie jest żadnym novum. Niemniej ambitne, mocno oryginalne, ani nawet szczególnie klimatyczne kino to według mnie nie jest. Fabuła potrafi zaciekawić, a bo twórcy nieporównanie bardziej skoncentrowali się na snuciu historii niźli popisywaniu się efektami specjalnymi i odczuwalnie ważniejsze było dla nich budowanie atmosfery dziwacznej tajemnicy (w dużej mierze przewidywalnej, ale wątpliwości i tak pozostawały) od dynamicznego tempa akcji, a takie kino rzadko mnie męczy. I ten obraz mnie nie zmęczył, ale i nie mogę powiedzieć, że obyło się bez zgrzytów. Ot, takie niezbyt emocjonujące, ale też nie całkowicie beznamiętne kino na nudny wieczorek, do którego wracać już pewnie nie będzie mi się chciało, ale na ten jeden raz się nadał.

Zachwyt dużej części krytyków zapewne niejednego miłośnika thrillerów zachęci do seansu „Cam”. Horrorów zresztą też, bo i do tego gatunku przez niektórych odbiorców (i oficjalnie) jest ten obraz zaliczany. Podejrzewam jednak, że niemała części tych śmiałków nie będzie w pełni usatysfakcjonowana tym przedsięwzięciem. A bo moim zdaniem nie jest to jakoś mocno wyróżniająca się pozycja, chociaż pokazuje coś, nie wiem czy obiektywnie nowego, ale na pewno nowego dla mnie i co dużo ważniejsze nie wzbudza ogromnych emocji, nie trzyma w napięciu szczególnie mocno i nie jest utrzymana w na tyle mrocznym klimacie, żeby zachwycić przynajmniej większość osób dobrze zaznajomionych z kinem grozy. A przynajmniej tak mi się wydaje. W każdym razie dla mnie „Cam” to średniak – thriller, który pewnie szybko wywietrzeje mi z głowy, do którego najprawdopodobniej już nie wrócę, ale tego jednego seansu nie żałuję. Nic by się nie stało gdybym to przegapiła, mała strata jak to się mówi, ale też nic nie straciłam wybierając ten jako taki pełnometrażowy debiucik Daniela Goldhabera.

piątek, 16 listopada 2018

„Welcome to Mercy” (2018)

Madeline przybywa, wraz ze swoją córką Willow, na rodzinną wieś Skulte na Łotwie z zamiarem odwiedzenia chorego ojca Franka. Obie od razu udają się do chaty rodziców Madeline, ale jej matka Yelena nie jest zadowolona z ich przyjazdu. Nie chce by córka i wnuczka nocowały w jej domu, ale niemożność wezwania taksówki ze względu na awarię telefonu zmusza ją do zaoferowania im pokoju. Rano Yelena znajduje swoją córkę na zewnątrz. Wszystko wskazuje na to, że w nocy Madeline lunatykowała. Teraz zamierza wraz z Willow opuścić dom rodziców, ale incydent, do którego dochodzi w pokoju jej ojca zmusza ją do zmiany planów. Podczas modlitw odprawianych w intencji chorego przez księdza Josepha Madeline krzywdzi swoją córkę, a na jej ciele pojawiają się stygmaty. Ojciec Joseph namawia ją do pobytu w domu Sióstr Miłosierdzia, twierdząc, że może tam otrzymać pomoc.

Amerykanin Tommy Bertelsen swoją reżyserską karierę rozpoczął w 2013 roku od filmu krótkometrażowego pt. „Exiles”. Potem był kolejny short, „Surf Noir”, i dopiero w 2017 roku pojawił się pierwszy pełnometrażowy film Bertelsena, dramat „Feed” z Tomem Feltonem i Troian Bellisario. „Welcome to Mercy” to jego drugi pełnometrażowy obraz, oficjalnie zaklasyfikowany do thrillera, ale według mnie jest to horror. Horror religijny z silnie rozwiniętą płaszczyzną psychologiczną, napisany przez Kristen Ruhlin, która wcieliła się także w postać głównej bohaterki, Madeline.

Ogromnym błędem ze strony Tommy'ego Bertelsena byłoby zakończenie swojej reżyserskiej przygody z horrorem na „Welcome to Mercy”. Ten pan czuje ten gatunek, jak mało który współczesny filmowiec, posiada talent, którego wielu może mu jedynie pozazdrościć. Talent, po którym może pozostać tylko wspomnienie, jeśli da się skomercjalizować, jeśli omami go Hollywood, światowa stolica plastikowego kina (tyczy się to współczesnej kinematografii i oczywiście nie oznacza to, że z Hollywood wychodzą wyłącznie takie produkcje). „Welcome to Mercy” to obraz niezależny, nakręcony przez prawdziwych profesjonalistów, którzy w niezwykle wysmakowany sposób połączyli tradycjonalizm z nowoczesnością. Innymi słowy w omawianym horrorze spotykają się dwie szkoły straszenia – ta kojarzona głównie z XX wiekiem i ta XXI-wieczna. Pisząc scenariusz „Welcome to Mercy” (pierwotnie pod tytułem „Beatus”) Kristen Ruhlin musiała mieć przed oczami przede wszystkim starsze dzieła, bardzo możliwe że również te utrzymane w klimacie gotyckim, bazującym na tajemniczości (mniej na dosłowności), bo w jej historii i takie echa niewątpliwe wybrzmiewają. Odniesienia do podgatunku nunsploitation też łatwo tutaj odnaleźć, aczkolwiek tego, z czego nurt ten przede wszystkim słynie: tortur i seksu, w „Welcome to Mercy” raczej nie znajdziemy. „Raczej”, bo nie w rozumieniu dosłownym – te składniki gotują się w rzeczonym garncu, ale twórcy nie pokazują nam ich w całej szokującej okazałości, zauważalnie nie dążą do zniesmaczania widza widokiem niewyobrażalnych fizycznych ludzkich cierpień i uciech cielesnych praktykowanych w środowisku, w którym jest to absolutnie zakazane. W nunsploitation często krytykuje się religię, zwłaszcza Kościół katolicki i w „Welcome to Mercy” także można ją odnaleźć. Chodzi o celibat, narzucanie księżom i zakonnicom takiego trybu życia, które każe im odrzucać coś tak czystego, że (idąc za tekstem za scenariusza) musi pochodzić od Boga. Zmusza ich do nieprzyjmowania daru, który próbuje im wręczyć ich Bóg. Kristen Ruhlin nie mówi o tym wprost, ale oglądając „Welcome to Mercy” można odnieść wrażenie, że celibat w tej opowieść funkcjonuje pod postacią UWAGA SPOILER przekleństwa, rzuconego przez duchownych na samych siebie. I czegoś nienaturalnego, wymyślonego chyba tylko po to, by utrudnić sobie i innym ludziom w ten sposób związanym z Kościołem katolickim życie. Tak to odebrałam, w tę stronę się skłaniałam, ale to wcale nie znaczy, że twórcy niewątpliwie coś takiego chcieli widzom przekazać, że nie można odczytywać tego w sposób zgoła odmienny: celibat jako zabezpieczenie przed demonami KONIEC SPOILERA. „Welcome to Mercy” wbrew pozorom nie jest filmem trudnym w odbiorze, obrazem naszpikowanym niezrozumiałą symboliką, niejasnymi artystycznymi zabiegami odwracającymi uwagę od fabuły, wybijającymi z rytmu narzuconego przez tę opowieść. Oprawa wizualna jest nacechowana swoistą metafizycznością, unaocznia się w niej duchowa wrażliwość filmowców, ale to nie stanowi żadnej przeszkody w rozumieniu tej historii. Właściwie to ta przepiękna, ale i bardzo mroczona warstwa wizualna ułatwia zespolenie się z tą opowieścią; zdjęcia niczym wir wciągnęły mnie w świat Madeline, a ścieżka dźwiękowa ze szczególnym wskazaniem na melancholijne zaśpiewy prawie mnie hipnotyzowała. To była istna uczta dla oczu i uszu – przeżycie tak pasjonujące, tak pobudzające, tak odżywcze, tak zniewalająco smaczne, że aż przykro mi się zrobiło na widok napisów końcowych. Marzyłam by to trwało i trwało, byłam niczym narkomanka na głodzie. Ot, Tommy Bertelsen dał mi działkę mocno uzależniającej używki, a potem powiedział: pora wracać do szarej rzeczywistości, odstawić ten środek i żyć własnym życiem. To było niczym przebudzenie ze snu, w którym wolałoby się zostać - już dawno widok planszy końcowej horroru nie był dla mnie aż tak nieprzyjemnym doznaniem...

Scenarzysta „Welcome to Mercy”, Kristen Ruhlin, w znakomitym stylu kreuje tutaj postać Madeline. Samotnej matki małej Willow, która po latach powraca w rodzinne strony. Na Łotwę, gdzie wciąż mieszkają jej rodzice: poważnie chory ojciec Frank i matka Yelena, która nie jest zadowolona z odwiedzin córki i wnuczki. Kobieta wyraźnie czegoś się boi – czegoś, co może, ale wcale nie musi czaić się w okolicach jej usytuowanej w odludnym miejscu chaty. Albo boi się swojej własnej córki, dorosłej kobiety złaknionej kontaktu z rodzicami, od lat żyjącej w przeświadczeniu, że została przez nich porzucona. Incydent w pokoju Franka, do którego dojdzie nazajutrz po przyjeździe Madeline i Willow na Łotwę wskazuje na działalność jakiejś nadnaturalnej siły, ale po dojściu do siebie główna bohaterka słyszy, że to z nią coś jest nie tak. Być może została pobłogosławiona przez Boga, bo okazuje się, że stygmaty, które wcześniej widzieliśmy na jej stopach nie były jedynie wytworem jej skołowanego umysłu. Natomiast wszystko pozostałe – lewitacja, ciągniecie jej i Willow przez jakąś niewidzialną siłę – przypuszczalnie w rzeczywistości nie miało miejsca. Nie na pewno, bo tak wynika ze słów osób, których ciężko obdarzyć pełnym zaufaniem. Właściwie to trudno zaufać tutaj komukolwiek, bo twórcy skrzętnie skrywają przed nami naturę zagrożenia, praktycznie nieustannie wyraźnie akcentowanego. Sam widok położonego na wyspie, odizolowanego od reszty społeczeństwa zakonu Sióstr Miłosierdzia zapewne uruchomi wszystkie dzwonki alarmowe w głowach miłośników gatunku – jeśli już nie zrobi tego sama rozmowa o tym miejscu przeprowadzona wcześniej w chacie Yeleny i Franka. Zakonnice niby mają pomóc Madeline, ale... właśnie ale. Kobieta trafia do miejsca, w którym trzeba przestrzegać pewnych zasad (niezbyt restrykcyjnych co prawda), w którym panuje inny tryb życia od tego, do którego przywykła, i którego mieszkanki trwają w przekonaniu, że ich gość został naznaczony przez jakąś siłę. Niekoniecznie boską - możliwe że szatańską. W tej partii „Welcome to Mercy” uwidacznia się wspomniany już wcześniej charakter gotycki – stary, mroczny budynek z jednym pomieszczeniem, do którego nie wolno się zapuszczać (czyżby jakiś brudny sekret?) i wieloma zakamarkami, do których czasami wchodzą co krnąbrniejsze zakonnice. Wiadomo, że coś tu nie gra. Coś jest nie tak, jak powinno, że tak to ujmę coś w tym miejscu gnije i ta zgnilizna powoli, acz konsekwentnie się rozprzestrzenia. „Welcome to Mercy” nie jest horrorem w stylu na przykład „Obecności” Jamesa Wana. Z całym szacunkiem dla tego mainstreamowego straszaka, ale tutaj obrano zgoła inną technikę straszenia? niepokojenia? wprawiania w emocjonalny dyskomfort? patrzącego. Jakkolwiek by tego nie nazwać przeżycia Madeline w domu zakonnym nie były mi obojętne. Nic podobnego! Oglądałam to w stanie tak dużego napięcia, w takim przekonaniu o nieubłaganie zbliżającym się nieszczęściu i... z takim niezrozumieniem, w takim zagubieniu, w istnych kleszczach złowieszczej tajemnicy, że można chyba nazwać to strachem. Drżeniem o jakże wspaniale wykreśloną i realistycznie odegraną bohaterkę, ale zarazem obawianiem się jej samej, tego co może się stać, jeśli zło zyska niepodzielną władzę nad jej ciałem. Zło, które albo pochodzi z zewnątrz (demon), albo z wewnątrz (choroba psychiczna), albo co równie prawdopodobne wcale nie gnieździ się w jej organizmie. Nie będę punktować wszystkich realizatorskich smaczków wrzuconych w ten obraz – wszystkich wzmacniaczy napięcia, które każdorazowo narasta powoli, z mistrzowską wręcz konsekwencją rośnie z sekundy na sekundę, żeby na końcu... Uderzyć? Nie wiem, czy to adekwatne słowo, bo nasuwa skojarzenia z jump scenkami, ale chociaż jedną-dwie odnotowałam to jednak powiedziałabym, że twórcy nie byli zainteresowani tą prymitywną techniką nazwijmy to straszenia (według mnie bazuje to bardziej na zaskakiwaniu niźli straszeniu). To samo zresztą można powiedzieć o efektach specjalnych – ingerencja komputera była, ale tak delikatna i tak idealnie dopasowana do świata przedstawionego „Welcome to Mercy”, że absolutnie nie mam tego twórcom za złe. Najmocniejszy efekt wywarła jednak na mnie sekwencja, w „której komputer nie maczał palców”, której wyjątkowość wynika z perfekcyjnego montażu i oczywiście samego widoku (Madeline zalana gęstą krwią). Coś pięknego, ale i makabrycznego – turpizm w najczystszym wydaniu! Haha, i to w horrorze nastrojowym, a nie w obrazie gore! A zakończenie? Owszem, zaskakujące, ale nie dlatego tak mnie zachwyciło. Efekt nowości w tym przypadku był dla mnie istotniejszy. Nie widziałam jeszcze takiego podejścia UWAGA SPOILER do motywu walki o duszę w horrorze religijnym, ukazania egzorcyzmów z punku widzenia jednostki opętanej. Takiego pokazania tego co wówczas dzieje się w umyśle opętanej postaci filmowej KONIEC SPOILERA. I to na dodatek nieprzekombinowanego, nie silącego się na oryginalność (nic na siłę) tylko tchnącego rozbrajającym nieskrępowaniem, niewymuszonością, swobodą, naturalnością tak uderzającą, że zadałam sobie w duchu pytanie: jakim cudem wcześniej na to nie wpadłam? Toż to samo powinno się nasunąć!

„Welcome to Mercy” to najlepszy tegoroczny horror wśród tych, które dotychczas obejrzałam (i nie biorę tutaj pod uwagę tych obrazów, które w mocno ograniczonym zakresie były wyświetlane w poprzednich latach, a do szerszego obiegu weszły dopiero w roku 2018). Zapisałam sobie już w pamięci nazwisko Tommy'ego Bertelsena i teraz pozostaje mi tylko liczyć na to, że nie jest to jego jednorazowe spotkanie z tym gatunkiem, że nakręci jeszcze jakieś horrory osiągające przynajmniej zbliżoną jakość. Bo nawet gdyby dopadł go lekki spadek formy to i tak oglądałoby mi się takie dziełko grozy z prawdziwą przyjemnością. Tak dobry jest to film. Nie, inaczej – ja jestem pod tak ogromnym wrażeniem „Welcome to Mercy”. Mojego odkrycia roku!