Grupa
młodych ludzi włamuje się do opuszczonego wieżowca celem
zamontowania anteny dla kolegi prowadzącego piracką stację
radiową. Wśród nich są spodziewający się dziecka Lloyd i Jemma,
zakochana para starająca się ustatkować. Niedługo po wejściu do
wieżowca dziewczyna odłącza się od reszty, a jej przyjaciele w
tym czasie urządzają sobie imprezę w jednym z niszczejących
mieszkań. Tylko Lloyd zajmuje się zadaniem, za które im zapłacono,
a po zakończeniu pracy postanawia zabrać Jemmę do domu. Nie może
jednak znaleźć swojej dziewczyny, a jego znajomi nie chcą pomóc
mu w poszukiwaniach. Do czasu aż uświadamiają sobie, że w budynku
jest ktoś jeszcze. Grupa młodych ludzi staje się celem doskonale
znającego to miejsce osobnika, mężczyzny, który odpowiada za
zniknięcie Jemmy i który z jakiegoś nieznanego im powodu pragnie
ich śmierci.
Zrealizowany
za dwa miliony dolarów brytyjski slasher „Comedown”
(znany też pod tytułem „Bad Trip”) został wyreżyserowany
przez Menhaja Hudę, w oparciu o scenariusz Stevena Kendalla. W 2012
roku film gościł na kilku festiwalach, a do szerszego obiegu (DVD)
wszedł na początku roku 2013, w Wielkiej Brytanii. Tego rodzaju
dystrybucję niedługo potem rozpoczęto w innych krajach, ale
praktycznie na palcach jednej ręki można je policzyć. W Polsce
natomiast film jest do obejrzenia na platformie VOD (Cineman), gdzie
trafił dopiero w roku 2018.
„Comedown”
określa się mianem urban horror i faktycznie to określenie
bardzo dobrze definiuje tę pozycję, chociaż żeby być jeszcze
bardziej precyzyjnym należałoby nazywać go urban slasherem.
Bo Steven Kendall mocno trzymał się ram tego rodzaju filmowej
rąbanki – tak mocno, że zaryzykował posądzenie przez fanów
kina grozy o dużą przewidywalność i bolesny brak kreatywności. I
rzeczywiście takich głosów nie brakuje. „Comedown” kojarzył
mi się przede wszystkim z thrillerem „Hallows Eve” Brada Watsona
– głównie przez podobną, nie identyczną lokalizację – ale
Kendall z tego obrazu z całą pewnością nie kopiował, bo
„Comedown” pojawił się kilka lat wcześniej. Realizacja
omawianego filmu jest solidniejsza, ale podejście do postaci
niestety bardzo podobne. Głównym bohaterem filmu jest młody
mężczyzna imieniem Lloyd (taka sobie kreacja Jacoba Andersona),
który stara się zejść ze ścieżki przestępczej przez wzgląd na
swoje dziecko mające niedługo przyjść na świat. To znaczy nie
jest absolutnie pewny, że to on jest ojcem, ale chce ufać
dziewczynie, z którą lata wcześniej połączyła go wielka miłość.
Dlatego walczy z myślami o zdradzie Jemmy, skupiając się na
planowaniu życia u boku ukochanej kobiety i dziecka. Ze wszystkich
postaci zaludniających „Comedown” ta dwójka ma najwięcej
miejsca, ale nie oznacza to, że łatwo zapałać do nich dużą
sympatią. Śmierci pewnie nikt im życzyć nie będzie, ale nawet
jak na slasher (podgatunek, który nie charakteryzuje się
maksymalną koncentracją na bohaterach) sylwetki owe zostały nazbyt
szczątkowo wykreślone. Ale to i tak lepsze niż to co zrobiono z
większością ich towarzyszy (wszystkimi poza Colem), kolegami i
koleżanką, którzy razem z nimi wchodzą do opuszczonego wieżowca.
O nich wiemy jeszcze mniej, a co gorsza to, co się nam ujawnia
bynajmniej nie skłania widza do sympatyzowania z nimi. Dwóch z nich
lubi znęcać się na gołębiami i razem z rozwiązłą seksualnie
koleżanką poić się alkoholem i szprycować narkotykami, nawet
wówczas gdy mają do zrobienia coś, za co otrzymali już zapłatę.
To zabrzmi okrutnie, ale szybko nabrałam pewności, że śmierć tej
trójki w ogóle mnie nie obejdzie, jeśli wręcz nie przyjmę jej z
ulgą, bo patrzenie na nich i słuchanie ich, delikatnie mówiąc,
nie było dla mnie miłym przeżyciem. Problem miałam też z
klimatem „Comedown”. Główne miejsce akcji, czyli brudny,
opuszczony wieżowiec, to bardzo dobry wybór, a i zagęszczenie
mroku jest dosyć spore, ale niestety niewiele z tego wynika.
Ciemności spowijające młodych ludzi i człowieka, który na nich
poluje, nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Od takiej scenerii ma
się pełne prawo oczekiwać klaustrofobicznych odczuć, a do tych
było mi bardzo daleko. Co więcej, realizatorzy niespecjalnie
radzili sobie z budowaniem napięcia. Powolne wędrówki zaszczutych
protagonistów po ciemnych korytarzach opuszczonego wieżowca są,
ale nie emanuje z tego zadowalająco silny pierwiastek zagrożenia.
Nie ma tej magicznej aury nieuchronnie zbliżającego się
niebezpieczeństwa, choć już zarys tej historii (samo wejście
młodych ludzi do wieżowca) nie pozostawia nam wątpliwości, że z
takim stanem rzeczy mamy tutaj do czynienia.
Zanim
Lloyd i jego ekipa wejdą do chylącego się ku upadkowi wieżowca,
aby zawiesić antenę niezbędną do funkcjonowania pirackiej stacji
radiowej prowadzonej przez ich znajomego, Menhaj Huda pokrótce
portretuje realia, w jakich przyszło im żyć. Widzimy ubogą,
brudną dzielnicę jakiegoś dużego miasta, w której nie brakuje
opuszczonych budynków, gangów i ludzi rozpaczliwie pragnących
lepszego życia. Tym co zawsze urzekało mnie w horrorach (dotyczy to
przede wszystkim tych z mniejszym budżetem) było pokazywanie prawdy
o, że tak to ujmę, zwykłych ludziach. O ludziach, którzy żyją z
dnia na dzień, w szarej rzeczywistości, z pustym portfelem w
kieszeni, debetem na koncie i stertą zaległych rachunków. Twórcy
„Comedown” samymi obrazami dają do zrozumienia, że taki właśnie
los spotkał bohaterów ich filmu. Młodych ludzi, którzy jeszcze
mają marzenia (choć pewnie już niedługo się ich wyzbędą),
jeszcze potrafią myśleć optymistycznie o przyszłości, ale cały
czas tkwią w istnym bagnie. Lloyd i Jemma starają się z niego
wydobyć (ich przyjaciele niekoniecznie) w najprostszy, bo dobrze
znany przynajmniej temu pierwszemu sposób. Chłopak jakiś czas temu
wkroczył na ścieżkę przestępczą, ale po tym jak jego dziewczyna
zaszła z nim w ciążę postanowił się ustatkować. Najwidoczniej
uznaje jednak, że głupio byłoby odrzucić intratne zlecenie
znajomego prowadzącego piracką stację radiową, tym bardziej, że
taka forma zarobku szczególnej krzywdy nikomu nie wyrządzi (poza
finansową, bo nielegalna firma to strata dla budżetu państwa). W
każdym razie początek „Comedown” nastraja widza na urban
horror dla widzów mniej wymagających. Bo jeden rzut oka na
ekran wystarczy, by wyzbyć się wszelkiej nadziei na film grozy
pokroju na przykład „Candymana” Bernarda Rose'a, na
porównywalnie przytłaczające miejskie realia. Poszarpany montaż,
błędne operowanie światłem i cieniem i trochę rażących
kolorów, daje wrażenie obcowania z jakimś półamatorskim obrazem,
produkcją zrealizowaną za przysłowiowe grosze. Tak wiem, że dwa
miliony dolarów to nie jest jakaś zawrotna suma w branży filmowej,
tak wiem, że to horror niskobudżetowy, ale przypominam, że
arcydzieło XXI-wiecznego kina grozy, „Coś za mną chodzi” w
reżyserii Davida Roberta Mitchella, miało taki sam budżet (albo
jeszcze mniejszy, bo i takie informacje krążą w Sieci). Można
więc lepiej spożytkować taką gotówkę. To da się zrobić, ale
pod warunkiem, że posiada się talent i wyczucie gatunku, a tego
moim zdaniem twórcom „Comedown” boleśnie brakowało. Przyznaję,
że mogło być gorzej, nawet jeśli chodzi o te wstępne najbardziej
nieudolnie wykonane sekwencje, bo to poczucie beznadziei, które mi
wówczas towarzyszyło, wkroczenie w znaną mi szarą rzeczywistość
prostych ludzi codziennie walczących z wiatrakami (niedostatkiem
finansowym), wstęp omawianego filmu podratowało. Troszkę zyskał w
moich oczach, ale jeszcze lepiej (co nie znaczy, że dobrze) oglądało
mi się to po przekroczeniu przez grupkę młodych ludzi progu
opuszczonego wieżowca. Ta, najdłuższa partia, nie została
zmontowana w tak chaotyczny sposób jak ta wcześniejsza, a i kolory
były dla mnie atrakcyjniejsze, bo ciemniejsze, nie tak nienaturalnie
jak poprzednio jaskrawe. Ale w fabułę zaangażować się nie
potrafiłam – wyjałowione z napięcia podchody w opuszczonym
wieżowcu szybko zaczęły mnie męczyć, tak bardzo, że mocno
powątpiewałam w to, czy uda mi się wytrwać do końca. I pewnie
nie zobaczyłabym napisów końcowych, gdyby nie sceny mordów. Nie
ma ich znowu tak dużo, ale garstka ta charakteryzuje się stosowną
jak na slasher (ani nie za dużą, ani nie za małą)
drastycznością. A w jednym przypadku niemałą pomysłowością –
mowa o scence z gwoździami, ze szczególnym wskazaniem na zbliżenia
na oko przebite tym żelastwem. Poza tym przed ekranem utrzymywała
mnie potrzeba dowiedzenia się, czy mam rację, czy mój typ na
mordercę (obstawiony bardzo wcześnie) jest trafiony. Mordercę,
który nie nosi maski, ale jego twarz nie wygląda pięknie, bo UWAGA
SPOILER ma poparzoną połowę twarzy. Z Freddym Kruegerem
konkurować nie może, ale chociaż nie jawi się to zbyt upiornie to
trudno posądzać charakteryzatorów o niski stopień realizmu w tym
dziełku, którym jest twarz seryjnego mordercy mającego obsesję na
punkcie gołębi. Ha, i to jest dobry pomysł – bo kuriozalny, a ja
lubię dziwactwa KONIEC SPOILERA. Jeśli chodzi o zakończenie
to przyznaję nie spodziewałam takiego obrotu sprawy. Nie poraziło
mnie to, bo z czymś podobnym w horrorze już się spotykałam, ale
chociaż w tym jednym punkcie „Comedown” nie był dla mnie
przewidywalny.
Oglądać
czy nie: oto jest pytanie. Cóż, jeśli o mnie chodzi to nie mogę
powiedzieć, żebym była zadowolona z wyboru „Comedown” Menhaja
Hudy. Właściwie to według mnie film ów nie dobija nawet do
średniej, ale wiem, że istnieją osoby, do których zdołał
przemówić. Grupą docelową, która przede wszystkim się nasuwa są
miłośnicy slasherów, ale zważywszy na to, że sama wprost
ubóstwiam ten podgatunek horroru nie odważę się namawiać jego
sympatyków na seans tej pozycji. Istnieje bowiem zbyt duże ryzyko,
że zdecydowana większość miłośników filmowych rąbanek spotka
się z potwornym rozczarowaniem. O ile w ogóle uda im się dotrwać
do planszy końcowej, bo i co do tego mam spore wątpliwości.