wtorek, 31 stycznia 2023

Michael Crichton „Park Jurajski”

 

W Kostaryce dochodzi do serii ataków na ludzi przeprowadzanych przez tajemnicze dzikie stworzenia. Ludzie zaangażowani w sprawę są przekonani, że mają do czynienia z jaszczurkami z rodzaju Basiliscus, ale jedna z osób uznaje za stosowne skontaktować się ze znanym ekspertem od dinozaurów, amerykańskim paleontologiem profesorem Alanem Grantem, który wstępnie identyfikuje agresywne stworzenia jako podobno wymarłe miliony lat temu teropody z rodzaju Procompsognathus. Zaraz potem on i jego doktorantka, paleobotanik Ellie Sattler przyjmują zaproszenie od jednego z prywatnych sponsorów wykopalisk archeologicznych profesora Granta, założyciela i dyrektora generalnego firmy International Genetic Technologies, Inc., częściej zwanej InGen, miliardera Johna Hammonda. Zaproszenie na jego wyspę Isla Nublar, oddaloną o ponad sto mil od zachodniego wybrzeża Kostaryki, gdzie gościem honorowym ma być też matematyk specjalizujący się w teorii chaosu, profesor Ian Malcolm. Jak się okazuje ekscentryczny bogacz pragnie zaprezentować im pierwszy w historii świata park rozrywki z dinozaurami, wielkim osiągnięciem biotechnologicznym spółki InGen.

Park Jurajski” (oryg. „Jurassic Park”): marka sama w sobie. Najbardziej rozchwytywane literackie osiągnięcie nieodżałowanego amerykańskiego powieściopisarza, reżysera, scenarzysty i producenta filmowego Michaela Crichtona, autora między innymi takich utworów, jak „Andromeda znaczy śmierć” (po raz pierwszy przeniesiona na ekran przez Roberta Wise'a w 1971 roku; tytuł polski: „Tajemnica Andromedy”), „Kula” (film Barry'ego Levinsona z 1998 roku pod tym samym tytułem), „Kongo” (film Franka Marshalla z 1995 roku pod tym samym tytułem), „W sieci” (film Barry'ego Levinsona z 1994 roku pod tym samym tytułem), „Wschodzące słońce” (film Philipa Kaufmana z 1993 roku pod tym samym tytułem), „Państwo strachu” aka „Korporacja strachu” i mój ulubiony „Rój” aka Predator". Crichton dorastał na Long Island, w Roslyn w stanie Nowy Jork, praktycznie od dziecka marząc o zostaniu pisarzem, co skłoniło go do rozpoczęcia studiów licencjackich z literatury w Harvard College. Rozczarowany swoimi wynikami zmienił kierunek, ostatecznie uzyskując tytuł licencjata z antropologii biologicznej. Potem ukończył Harvard Medical School – otrzymał tytuł lekarza medycyny, ale nigdy nie pracował w wyuczonym zawodzie.

W 1983 roku Michael Crichton napisał scenariusz o doktorantce, która dzięki ogromnemu rozwojowi inżynierii genetycznej przywraca światu pterodaktyla. Po namyśle pisarz doszedł jednak do wniosku, że takie przedsięwzięcie w rzeczywistości przekraczałoby możliwości finansowe przynajmniej większości naukowców, a i pozyskanie sponsorów wydawało mu się mało prawdopodobne, choćby z tego powodu, że nie ma - a w każdym razie Crichton go nie dostrzegał - żadnego logicznego uzasadnienia dla odtwarzania dinozaurów. Poza celami stricte rozrywkowymi, na których, rzecz jasna, „przy okazji” można by sporo zarobić. Tak w głowie jednego z największych mistrzów technothrillerów narodził się egzotyczny kaprys bogacza. W pierwszym szkicu powieści narratorem Michael Crichton uczynił małego chłopca, ale ostatecznie (kilka szkiców później, negatywnie opiniowanych przez jego zaufanych pierwszych czytelników) rozstał się ze swoim małoletnim umownym sprawozdawcą niewiarygodnych wydarzeń w Parku Jurajskim. Światowa premiera powieści przypadła na rok 1990, ale prawdziwe dinoszaleństwo rozpoczęło się parę lat później, po wypuszczeniu filmowej adaptacji bodaj opus magnum Crichtona, którego scenariusz pisarz opracował wespół z Davidem Koeppem. Jednego z najbardziej dochodowych obrazów w historii kina, wyreżyserowanego przez Stevena Spielberga, który potem namówił autora oryginału (nacisk opinii publicznej też pewnie nie był tutaj bez znaczenia) do „wyczarowania” drugiej powieściowej cegiełki o zmodyfikowanych genetycznie dinozaurach – jedyny sequel w bibliografii Michaela Crichtona. Pierwsza edycja „Parku Jurajskiego: Zaginionego świata” Michaela Crichtona (podtytuł to świadomy ukłon w stronę pierwotnie wydanej w 1912 roku powieści Arthura Conana Doyle'a) pojawiła się w roku 1995, a już dwa lata później światło dzienne ujrzała filmowa wersja, znowu w reżyserii Stevena Spielberga. A potem na jurajski pokład zaczęli wskakiwać inni filmowcy i pisarze – ten markowy szyld, ta przebojowa franczyza właściwie nieustannie się rozbudowuje. Podczas gdy wielu innych to właśnie film Stevena Spielberga z 1993 roku skłonił do zapoznania się z książkowym pierwowzorem, mnie zniechęcił do tej literackiej przygody. Michael Crichton to jeden z moim ulubionych pisarzy, dlatego nie wykreślałam tej pozycji ze swoich planów czytelniczych. Zawsze odległych... dopóki wydawnictwo Vesper nie skruszyło mojego wieloletniego i na dobrą sprawę bezsensownego oporu. Nie oceniaj książki po filmie. Ani po okładce? Cóż, tym razem działalność wbrew tej drugiej, generalnie rzecz biorąc niegłupiej zasadzie, bardzo mi się opłaciła. Zjawiskowe opakowanie Artura Rudnickiego (Vesper 2022, w tłumaczeniu Krzysztofa Bednarka) jakby wyleczyło mnie z tej niemądrej awersji. Zagłuszyło nieprzyjemne wspomnienia, jak by nie patrzeć, z dzieciństwa – tak, nie zadałam sobie nawet trudu, by po latach ponownie skonfrontować się z tą hitową produkcją twórcy między innymi „E.T.” i „Szczęk”. Zrobiłam to dopiero po przeczytaniu oryginału i muszę przyznać, że już tak bardzo nie przeszkadzała mi bajkowa forma „Parku Jurajskiego” Stevena Spielberga, jak w okresie, kiedy teoretycznie takie rzeczy powinny być lepiej przyswajalne. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że adaptacja najpoczytniejszej powieści Michaela Crichtona w moim przypadku wstrzeliła się w okres wzmożonego, żeby nie powiedzieć beznadziejnego zainteresowania kinem grozy. Moje oczy tymczasowo były więc przystosowane wyłącznie do nieporównywalnie mroczniejszych klimatów:) Choćby takich jak w „Parku Jurajskim” Michaela Crichtona, brutalniejszej przeprawie przez nienaturalny świat dinozaurów. Bezwzględny technothriller, w którym nie oszczędzono nawet niemowlaków. Zjadliwa krytyka gatunku ludzkiego, czy raczej środowiska naukowego, które zdaniem Crichtona chyba stało się zbyt pazerne. Zysk ponad wszystko. I zatrważająca pycha, kompleks Boga. Samozwańczy królowie Ziemi, którzy wypowiedzieli z góry skazaną na niepowodzenie wojnę Matce Naturze. „Nawet nie potrafimy sobie wyobrazić powolnego rytmu przemian Ziemi ani potęgi ich oddziaływania. I nie mamy w sobie dość pokory, aby próbować to zrobić. Ludzie istnieją na tej planecie przez zaledwie mgnienie jej oka i jeśli jutro znikniemy, Ziemi nie będzie nas brakowało […] Ta planeta nie znalazła się w niebezpieczeństwie. To nasz los jest zagrożony” - to fragment jednego z wykładów, używając określania samego Crichtona, „ironicznego komentatora akcji”, profesora Iana Malcolma, czegoś w rodzaju głosu sumienia „Parku Jurajskiego”. Jak to zwykle bywa ignorowanego przez armię ludzików, która wie lepiej. „Żywa skamielina”, jeden z ostatnich przedstawicieli odpowiedzialnych, myślących perspektywicznie, niebiorących udziału w naukowym wyścigu szczurów, wyższej inteligencji w szeregach Homo sapiens. Ulubiony bohater czytelników (oczywiście nie wszystkich) przynajmniej pierwszego „Parku Jurajskiego” Michaela Crichtona, zdobywcy australijskiej BILBY Award, corocznie przyznawanej z wyboru dzieci.

Zawsze pozostaje jakiś ślad na to, że naukowcy byli tu czy tam i dokonali swojego odkrycia. Każde odkrycie to gwałt na naturze. Zawsze! I naukowcy pragną, żeby tak było, muszą wtykać te swoje przyrządy. Muszą zostawić swój ślad. Nie wystarcza im obserwacja. Nie potrafią ograniczyć się do podziwiania. Po prostu nie mieszczą się w naturalnym porządku, nie pasują do niego. Koniecznie muszą sprawić, żeby zdarzyło się coś sprzecznego z naturą.”

Przerażająca i diabelnie fascynująca „sztuka w siedmiu aktach zatytułowanych przez profesora Iana Malcolma” (opisane grafiki składające się na sformułowaną przez niego teorię matematyczną na stronach tytułowych wszystkich działów/ksiąg „Parku Jurajskiego”). W większość osadzona na fikcyjnej wyspie o nazwie Isla Nublar, leżącej na zachód od Kostaryki. Michael Crichton uczynił ten całkiem spory kawałek ziemi prawowitą własnością klasycznego burzyciela, miliardera w jesieni życia nazwiskiem John Hammond. Czy tam założonej przez niego firmy biotechnologicznej, stworzonej z myślą o ziszczeniu największego marzenia starszego pana, wyżej wspomnianego prezesa InGenu. Po pięciu latach intensywnej i nadzwyczaj kosztownej pracy, tytułowy park jest już na ukończeniu. Najwyżej kilkanaście miesięcy przed planowanym otwarciem dla zapewne majętnych klientów z różnych zakątków świata, pierwszego dinozaurzego wesołego miasteczka (w przygotowaniu są już kolejne), zbzikowany staruszek sprowadza na Nublar wybranych naukowców, z którymi już wcześniej nawiązał mniej i bardziej owocną współpracę: światowej sławy eksperta od dinozaurów, profesora Alana Granta, współpracującą z nim doktor Ellie Sattler i przebrzydłego mąciciela (zdaniem Hammonda), profesora Iana Malcolma. Przynajmniej Alan i Ellie kompletnie nie spodziewali się tego, co zastali na tej obficie zalesionej wyspie, ale ich reakcja też nieco odbiega od wyobrażeń rozentuzjazmowanego organizatora tego niewiarygodnego safari. Spodziewany zachwyt miesza się z jakże niemile widzianym przez gospodarza niepokojem. Alan i Ellie nie są wprawdzie takimi czarnowidzami jak „ten przeklęty matematyk”, ale nawet tak mocno skoncentrowana na sobie jednostka, jak John Hammond zauważa, iż tak naprawdę żaden z jego honorowych gości nie czuje się w pełni komfortowo w tej czarodziejskiej krainie. A raczej śmiałym dokonaniu w dziedzinie inżynierii genetycznej. To samo można powiedzieć o jego siedmio- lub ośmioletniej wnuczce Lex Murphy. Tak naprawdę tylko jej jedenastoletni brat Tim nie posiada się ze szczęścia na tym, bądź co bądź, szalenie niebezpiecznym, odizolowanym terytorium. W malowniczym zakątku, który niebawem zostanie całkowicie odcięty od reszty świata – tropikalna burza i niekoniecznie zwykła awaria systemu. Michael Crichton zgodnie ze swoim zwyczajem, obudował tę, na szczęście fikcyjną, opowieść aktualnymi (przynajmniej na przełomie lat 80. i 90. XX wieku) zagadnieniami naukowymi: teorie, badania, opracowania, odkrycia, suche informacje nie tylko na temat dinozaurów. W polu jego największego zainteresowania, na tym powiedzmy stricte naukowcem obszarze, znalazła się też teoria chaosu, pod którą podwaliny położył Edward Lorenz. Ulubiona teoria niepoprawnego sceptyka, nieuleczalnego pesymisty, ktoś może nawet powiedzieć, że strasznego cynika, profesora Iana Malcolma, wymyślonej postaci, do której jej stwórca najprawdopodobniej najmocniej się przywiązał w tym zróżnicowanym, rzekomo wymarłym świecie. Prehistoria się powtarza. Stworzenia, które wyginęły miliony lat temu z woli człowieka, nie Matki Natury, wracają na ten padół łez. Genetycznie zmodyfikowane roślinożerne i mięsożerne pradawne zwierzęta z różnych okresów historycznych (w naturalnych biegu niektóre z nich nigdy się nie spotkały), które w przekonaniu tutejszych Frankensteinów („Park Jurajski” najczęściej jest kojarzony z opus magnum Mary Shelley) nie mogą się rozmnażać i przetrwać poza Isla Nublar, ale ta druga hipoteza na użytek czytelników zostaje obalona już w pierwszej partii owej trzymającej w nieznośnym napięciu, mocno przygnębiającej opowieści. To ludzie ludziom (i dinozaurom!) zgotowali ten los. Obrzydliwy gwałt na Naturze. Widzimisię człowieka, który ewidentnie nie wie, co robić z pieniędzmi. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni przypadek destrukcji, która swój początek znajduje w przeogromnym zapleczu finansowym. „Park Jurajski” to według mnie nie tylko przestroga przed bezrozumnym postępem, wariackim biegiem ku samounicestwieniu (gen autodestrukcji jakby wpisany w DNA człowieka), ale również zachęta do gorzkich refleksji na temat żądzy pieniądza. Życie bogacza czasami bardziej przypomina otchłań szaleństwa, aniżeli bajeczne błonia, poprzecinane mlecznymi i miodnymi strumykami. Na marginesie: dlaczego Ian Malcolm nie przekazał dalej arcyważnej informacji o pewnym nieszczęsnym statku? Nieścisłość fabularna? Niedopatrzenie autora?

Kto ma ochotę na podnoszącą na duchu opowiastkę o dinozaurach, to powinien (po raz enty?) wybrać się do „Parku Jurajskiego” Stevena Spielberga. Powieściowy pierwowzór wiecznego pióra, nieśmiertelnego długopisu Michaela Crichtona lepiej odłożyć na bardziej depresyjny nastrój. W każdym razie oryginalny „Park Jurajski” to zdecydowanie mniej optymistyczna, miejmy nadzieję, że nieprorocza wizja z mniej i bardziej milusimi prehistorycznymi stworzeniami, które wcale nie prosiły się na ten Crichtonowski świat. Tutaj nawet największy znany drapieżnik w historii Ziemi, Tyrannosaurus rex, może bardziej uchodzić za ofiarę niż oprawcę. Uogólniając, największymi potworami są ludzie: niewdzięczni, zachłanni, porażająco aroganccy chwilowi(?) goście na planecie, która nigdy nie była i nigdy nie będzie ich własnością. Oburzonych takimi twierdzeniami nie tylko nie zniechęcam do przeczytania „Parku Jurajskiego” Michaela Crichtona, ale tym goręcej namawiam do wzięcia udziału w tej katastrofalnej przygodzie. Stosownie brutalnej, cudnie ponurej i łzawej, ale nie ckliwej, wielkiej przygodzie na nowożytnej wyspie dinozaurów.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 29 stycznia 2023

„M3GAN” (2022)

 

Po wypadku samochodowym, w którym zginęli jej rodzice, dziewięcioletnia Cady James trafia pod opiekę swojej ciotki Gemmy, zwykle całą uwagę poświęcającej pracy w firmie produkującej zabawki. Ostatnio kobieta i jej zespół znajdują się pod szczególną presją, ich szef bowiem niecierpliwie oczekuje kolejnego produktu gotowego do wprowadzenia na rynek. Zainspirowana słowami siostrzenicy, Gemma w końcu sprowadza na świat M3gan, autonomicznego robota humanoidalnego ze zdolnością uczenia się, pomyślanego jako wierny towarzyszy zabaw i opiekun małoletniego właściciela. Decyzją Gemmy szczęśliwą posiadaczką prototypu staje się Cady, co jest równoznaczne z zaangażowaniem dziewczynki w najnowszy projekt firmy. Dziewięciolatka zyskuje niezawodną przyjaciółkę, a jej nowa właściwa opiekunka poprzednią swobodę. M3gan wyręcza Gemmę w wychowywaniu Cady, istoty, dla której robot jest gotowy zrobić absolutnie wszystko. W końcu komfort psychiczny dziecka to rzecz niezmiernie ważna...

Kasowy horror science fiction w reżyserii Gerarda Johnstone'a, twórcy „Aresztu domowego” (2014), który zrodził się z burzy mózgów przeprowadzonej w Atomic Monster Productions, amerykańskiej firmie zajmującej się produkcją filmową i telewizyjną, założoną w 2014 roku przez Jamesa Wana, reżysera między innymi „Piły” (2004), „Naznaczonego” (2010) i „Obecności” (2013), który szczegóły dopracował z Akelą Cooper (to nie pierwsza ich współpraca twórcza – patrz „Wcielenie” z 2021 roku). Wymyśloną przez nich historię Cooper następnie już w pojedynkę przelała na karty scenariusza, a Gerarda Johnstone'a zaproszono na pokład głównie z powodu jego podziwianej przez Wana umiejętności poruszania się na styku horroru i czarnej komedii. Głównymi producentami „M3GAN” zostali James Wan i Jason Blum – film trafił pod opiekuńcze skrzydła firmy tego drugiego: Blumhouse Productions, a głównym dystrybutorem na terenie Stanów Zjednoczonych została firma Universal Studios. Budżet „M3GAN” oszacowano na dwanaście milionów dolarów. Główne zdjęcia ruszyły w czerwcu 2021 roku w Los Angeles i w Auckland w Nowej Zelandii, a zakończyły się mniej więcej w połowie sierpnia. Na etapie postprodukcji wprowadzono parę, niekoniecznie tylko kosmetycznych, zmian, celem uzyskania kategorii PG-13. Pierwotna wersja filmu była bardziej brutalna. Premiera „M3GAN” odbyła się 7 grudnia 2022 roku w Los Angeles, a szeroka dystrybucja (kinowa) nie tylko w Stanach Zjednoczonych rozpoczęła się w pierwszym tygodniu stycznia 2023 roku. W niektórych krajach świata obraz trafił na wielkie ekrany trochę wcześniej – poczynając już od końcówki grudnia 2022 roku.

M3GAN” miała być czymś pomiędzy „Ex Machiną” Alexa Garlanda i „Laleczką Chucky” Toma Hollanda oraz serialem „Chucky”, którego emisję rozpoczęto w 2021 roku. Wyrazem tęsknoty za campowymi horrorami z ostatnich dwóch-trzech dekad XX wieku. Akela Cooper jest wprawdzie miłośniczką choćby takich arthouse horrorów, jak „Dziedzictwo. Hereditary” Ariego Astera i „Uciekaj!” Jordana Peele'a, ale uważa, że Hollywood ostatnimi czasy zafiksowało się na tych klimatach, zapominając o bezpretensjonalnych, swobodnych straszakach i rąbankach, które bawiły i przerażały między innymi jej pokolenie. Jakby horrory nie mogły się już obejść od „głębokich treści”. W każdym razie Akela Cooper jest już zmęczona tą swoistą obsesją szerzącą się w jej zawodowym środowisku. Marzy o odrodzeniu mody na obrazy w stylu „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama, „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena i „Hellraisera: Wysłannika piekieł” Clive'a Barkera. Tak czy inaczej, w jej oczach „M3GAN” jest niskim ukłonem w stronę horrorów klasy B... w którym mimo wszystko nie zabrakło aktualnych komentarzy społecznych. Slasher, dramat rodzinny, czarna komedia i science fiction (myślę, że z naciskiem na ten pierwszy człon, kwestią czasu wydaje się bowiem być stworzenie takiej „zabawki”, o jakiej mowa w tym, w gruncie rzeczy niezbyt oryginalnym spektaklu) w jednym. Nienapuszona produkcja, która mnie najmocniej skojarzyła się z „Laleczką” Larsa Klevberga, rebootem najsłynniejszej opowieści o zabójczej lalce: „Laleczki Chucky” Toma Hollanda. M3gan to połączenie animatroniki i talentu małoletniej nowozelandzkiej aktorki Amie Donald (głosu upiornemu robotowi użyczyła Jenna Davis), która na planie wykonywała własne akrobacje i współtworzyła układ taneczny przemądrzałego androida. Rolę jej podopiecznej, dziewięcioletniej Cady James, powierzono Violet McGraw, którą fani kina grozy mogli widzieć choćby w „Separacji” Williama Brenta Bella i „Nawiedzonym domu na wzgórzu” Mike'a Flanagana, serialu opartym na genialnej powieści Shirley Jackson. A w ciocię tej ostatniej (według mnie nie ustępując pola młodym talentom) wcieliła się Allison Williams, gwiazda takich produkcji grozy jak „Uciekaj!” Jordana Peele'a i „Perfekcja” Richarda Sheparda. Film otwiera tragiczna w skutkach samochodowa przeprawa trzyosobowej rodziny Jamesów. Jedyną ocalałą jest najmłodsza członkini tej nieszczęsnej familii, siostrzenica głównej bohaterki, niezależnej młodej kobiety praktycznie całkowicie skoncentrowanej na karierze. Natchniona niegdysiejszą zaskakującą, i pewnie dość nieprzyjemną, rozmową z własną siostrą, Akela Cooper, wspomniała w scenariuszu „M3GAN”, że Gemma kiedyś też obiecała swojej siostrze, że zaopiekuje się jej dzieckiem, ewentualnie dziećmi, jeśli te przed osiągnięciem pełnoletności stracą swoich biologicznych rodziców. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Dla Gammy opieka nad dzieckiem to czarna magia, rola, w której czuje się skrajnie niekomfortowo, zadanie, które ewidentnie ją przerasta. A przynajmniej ona ma podejrzenie graniczące z pewnością, że kompletnie nie nadaje się na rodzica. Przeraża ją ta nowa rzeczywistość, odpowiedzialność za małą istotę, którą spotkała jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą przydarzyć się dziecku. Dziewczynkę z boleśnie smutnym spojrzeniem, która nie znajduje należytego wsparcia wśród własnego gatunku. Ani ciotka, ani nawet terapeutka nie dają jej tego, co daje jej najnowszy wynalazek tej pierwszej. Czy w tym nieludzko zabieganym, niby postępowym świecie, jedynym ratunkiem dla najmłodszych pokoleń staną się roboty? Nie, nie ratunkiem tylko przekleństwem. „M3GAN” Gerarda Johnstone'a to bowiem kolejna filmowa przestroga przed nałogiem technologicznym. Przed sztuczną inteligencją, która ma wyręczać Homo sapiens... we wszystkim? Po co rozmawiać z dziećmi, skoro można dać im tablet? Albo komputer, albo smartfon, a i „taki przeżytek” jak zwykły telewizor wciąż może być „najlepszym przyjacielem rodzica”. Jeszcze wygodniej będzie, gdy w końcu na rynek trafią takie cuda jak M3gan, robotyczni rodzice zastępczy.

Gerard Johnstone zdradził, że wygląd tytułowej antybohaterki jego drugiego reżyserskiego grozowego przedsięwzięcia (właściwie kolejnego połączenia horroru z czarną komedią), po części zainspirowało kino z lat 50. XX wieku, a konkretnie takie ikony jak Grace Kelly, Audrey Hepburn i Kim Novak, natomiast fryzurę Johnstone podpatrzył u gwiazdy późniejszych dekad Peggy Lipton. Reszta to naturalizm z lat 70. XX wieku. Na Akeli Cooper szczególne wrażenie wywarł, też zaprojektowany przez Johnstone'a, ubiór zabójczej androidki. „Wygląda jak obłąkana dziewczyna z bractwa” - tak w przestrzeni medialnej scenarzystka „M3GAN” przedstawiała swoją pierwszą myśl na widok już ubranej czarnej gwiazdy tej opowieści nieco zwariowanej treści. Tańczy, śpiewa, uczy, bawi, chroni. Utrwala cenne wspomnienia, zawsze uważnie słucha, dobrze się wysławia, doradza, podnosi na duchu. Ogromna, i nieustannie się powiększająca, skarbnica informacji. Krótko: zabawka kompletna. Suma wszystkich zabawek tego świata – jak daje do zrozumienia sama Cady James, więcej do szczęścia dziecku już nie potrzeba. Czyżby? Twórcy „M3GAN” niewątpliwie zajmują przeciwstawne stanowisko w tej debacie o wychowywaniu dzieci w dzisiejszych realiach. W skomputeryzowanej epoce, gdzie coraz trudniej oprzeć się wrażeniu, że człowiek powoli staje się zbędny. Nieuchronny zanik podstawowych umiejętność zwykle nabywanych już we wczesnym dzieciństwie. Jak tak dalej pójdzie, to człowiek rozumny nawet do skorzystania z toalety czy „kultowego” jedzenia widelcem będzie potrzebował sztucznego asekuranta:) Sztucznej inteligencji... jedynej inteligencji w jakiejś mniej czy bardziej odległej przyszłości? W każdym razie pomysłodawcy „M3GAN” wybrali ten mniej optymistyczny - skrajnie pesymistyczny? - scenariusz. Przełomu dokonuje chyba żyjąca w czasach nam współczesnych konstruktorka technologicznych zabawek, szafowa jednego z zespołów w dużej firmie specjalizującej się w takich rzeczach. Na które mogą pozwolić sobie głównie majętni konsumenci, gorzej sytuowane osoby mogą jednak liczyć na konkurencyjne korporacje, bezwstydnie wrzucające na rynek marne podróbki magicznych produktów stresującej zawodowej przystani Gemmy. Jej szef chce to zmienić, wyprzedzać posunięcia innych firm produkujących zabawki, czyli wreszcie zainteresować się także uboższymi opiekunami milusińskich. Małych naciągaczy:) Gemma w sumie zawodzi te oczekiwania, ale prezes bynajmniej nie narzeka. Prędzej czy później każda szanująca się rodzina będzie miała swoją M3gan, a tymczasem spełnimy marzenia tych, których stać na takie ekstrawagancje. Najpierw jednak trzeba rzecz porządnie przetestować, zdobyć sponsorów i oczywiście uruchomić dźwignię handlu. Kolorowy świat reklam – czasem słońce, czasem deszcz: hurraoptymistyczni, wesolutcy naganiacze dzieciaków i spoty, które niejedną łezkę z oczu wycisną – dodaje smaczku tej syntetycznej przygodzie. W mojej ocenie przekuli filmowcy z reguły irytujące mnie „plastikowe realia” w coś jeśli nawet nie pożądanego, to na pewno pasującego do treści. Idealne dopasowanie warstwy wizualnej do scenariusza, momentami kłaniającego się „Laleczce Chucky” Toma Hollanda (prawdopodobne świadome nawiązania – w oczy szczególnie rzuciła mi się finalna rozgrywka) i może „Egzorcyście” Williama Friedkina, choć wieść niesie, że „pajęczy chód” (nieco inny niż w „Egzorcyście”) polującej w lesie M3gan to nawiązanie do jednej z aktualnych bolączek specjalistów od robotyki: zapewne tylko chwilowa niemożność „zmuszenia robotów” do biegania na dwóch kończynach. Wspomniane łowy w lesie to moim zdaniem najdrastyczniejsza akcja w tym dość lajtowym, przyjemnie przewiewnym, jak to się mówi niestrasznym horrorze. Spokojnie, wstrząśnięci i zmieszani prawie na pewno z tego androicznego piekiełka nie wyjdziecie. Po pierwsze: (nie)czysta rozrywka. Nieinwazyjna przygoda nie tylko dla największych fanów gatunku. Horror familijny, choć może niewskazany dla mniejszych latorośli. Zajmująca, nieprzekombinowana, właściwie prościutka opowieść o zbytnim poleganiu na super- i hipernowoczesnych gadżetach, o nadmiernym wspomaganiu się technologią. I o nad wyraz kompetentnej, przesadnie zaangażowanej, wyginającej śmiało ciało strażniczce straumatyzowanej dziewczynki. Niepokojącym wzorcu być może przyszłych pokoleń.

Komercyjny sukces „M3GAN” Gerarda Johnstone'a zachęcił Universal Studios do kontynuowania tej wesołej twórczości. Wstępny tytuł planowanego sequela tego wychwalanego także przez wielu krytyków ekranowego spektaklu, to „M3GAN 2.0”, a premierę filmowcy przewidują na rok 2025. Scenariusz prawdopodobnie znowu napisze Akela Cooper, przypuszczalnie wychodząc od pomysłu Jamesa Wana, nieukrywającego, że w głowie opracował już kierunek dla jeszcze dłuższej filmowej wyprawy pod tą robotyczną banderą. Tymczasem stęsknionych za lżejszym kalibrem (nie)straszenia, za czystą radością opowiadania, może lekko zwariowanych, ale też niespecjalnie wyszukanych opowieści teoretycznie z dreszczykiem, zachęcam do skosztowania pierwszego owocu tego „syntetycznego drzewa”.

piątek, 27 stycznia 2023

„Obóz Cheerleaderek” (1988)

 

Zmagająca się z koszmarami sennymi Alison Wentworth, jej chłopak Brent Hoover i pozostali członkowie ich drużyny przybywają na letni obóz dla cheerleaderek i cheerleaderów prowadzony przez nieodpowiedzialną panią Tipton. Alison nie może oprzeć się wrażeniu, że Brent nie poświęca jej tyle uwagi, co innym obozowiczkom, że bezwstydnie flirtuje z także zainteresowanymi nim dziewczynami. Niedługo po przybyciu na obóz Alison znajduje zwłoki jednej z nich. Wszystko wskazuje na samobójstwo, ale dziewczyna ma wątpliwości. Kolejny makabryczny incydent skłania ją do bliższego przyjrzenia się tej sprawie. Początkowo podejrzenia cheerleaderki koncentrują się na jednym z pracowników pani Tipton, ale wraz z rozwojem sytuacji będzie w niej rosła obawa o stan własnej psychiki. Coraz częściej będzie dopuszczać do siebie myśl, że to ona jest zabójczynią.

W Polsce funkcjonujący pod trzema nazwami: „Obóz Cheerleaderek”, „Wakacje z cheerleaderkami” i „Wodzirej” (oryg. „Cheerleader Camp”, pierwotnie zatytułowany „Bloody Pom Poms” i pod tym tytułem dystrybuowany choćby w niektórych europejskich krajach; znany też jako „Bloody Nightmare” i „Bloody Scream”) amerykański niskobudżetowy camp slasher wyreżyserowany i wyprodukowany przez debiutującego w tej pierwszej roli, nieżyjącego już Johna Quinna. Scenariusz napisali David Lee Fein i R.L. O'Keefe podobno luźno inspirując się autentycznym morderstwem amerykańskiej licealistki Kirsten Mariny Costas, do którego doszło w 1984 roku w jej rodzinnym miasteczku Orinda w Kaliforni – zadźgana przez koleżankę z klasy Bernadette Protti. Główne zdjęcia powstawały we wrześniu 1987 roku głównie w hrabstwie Tulare w stanie Kalifornia (Camp Nelson i Sequoia National Forest) oraz mieście Bakersfield w hrabstwie Kern w Kalifornii. Twórcy „Obozu Cheerleaderek” zaangażowali się też w pracę nad kontynuacją tej pozycji, ale projekt upadł, czy raczej doprowadził do powstania „Camp Fear” aka „The Millennium Countdown” aka „Mystic Mountain” (1991), w gruncie rzeczy odrębnej, niezależnej produkcji w reżyserii i na podstawie scenariusza Thomasa Edwarda Keitha. Sequel pojawił się dopiero w 2014 roku w wyniku działalność innego zespołu filmowców: „Cheerleader Camp: To the Death” Dustina Fergusona.

Była żona Jigsawa, Jill Tuck, w młodości bawiła na Camp Hurrah. A właściwie Betsy Russell odtwórczyni pierwszoplanowej postaci w pierwszym reżyserskim osiągnięciu Johna Quinna. Niepoważnym camp slasherze, który wprawdzie obrósł małym kultem, ale wśród wielbicieli gatunku trudno wypatrzyć osoby stawiające go w jednym rzędzie choćby z takimi gigantami obozowych siekanin, jak „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama i „Uśpiony obóz” Roberta Hiltzika, a nawet mniej docenianym „Madmanem” Joego Giannone. Też uważam, że to zupełnie inna liga slasherowania, na co prawdę mówiąc przygotował mnie już prolog „Obozu cheerleaderek”. Nieutrzymany w stosownie onirycznym klimacie (w świecie marzeń sennych panuje praktycznie identyczna atmosfera, co w umownej twardej rzeczywistości), za to stosownie zwariowany wstęp do dłuższego koszmaru nastoletniej Alison Wentworth. Słoneczne lato „na włościach” antypatycznej pani Tipton (niezgorsza kreacja Vickie Benson), w zalesionym zakątku Stanów Zjednoczonych, gdzie w domyśle każdego lata gromadzą się zespoły pomponiarzy z różnych szkół średnich. Wakacje na Camp Hurrah pod przewodnictwem nie takiej znowu rasowej final girl, przekonująco odegranej przez wspomnianą już Betsy Russell (według mnie to najlepszy aktorski występ na tym filmowym planie) cheerleaderkę, która od początku ma złe przeczucia w związku z tym wypadem. Właściwie w związku ze swoim chłopakiem, Brentem Hooverem (przeciętna gra Leifa Garretta), zachowującym się trochę jak dzieciak w sklepie ze słodyczami. Istny raj dla takiego podrywacza jakim niewątpliwie jest Brent – twórcy udowadniają to tuż po szumnym „dobiciu do brzegu” Alison, Brenta, Timmy'ego Mosera, Bonnie Reed, Pameli Bently, Theresy Salazar i pełniącej funkcję maskotki w ich zespole Cory Foster. Chłopak na oczach swojej dziewczyny wdaje się w miłą pogawędkę z jasnowłosą obozowiczką. Naszych uszu dojdzie wiele mówiący fragment tej zajmującej rozmowy, Alison jednak zaalarmuje wyłącznie mowa ich ciała. Właściwie już wcześniej martwiła się o swój związek z Brentem, miała uzasadnione zastrzeżenia do zachowania jej wielkiej miłości. Przewodnia postać „Obozu Cheerleaderek” nie zamierza tak łatwo się poddać; jest zdecydowana walczyć o Brenta, niekoniecznie jednak „wszelką dostępną bronią”. Chłopak od dawna namawia ją do skonsumowania ich związku, definitywnego rozstania z pasem cnoty, ale Alison woli z tym poczekać. Może boi się, że po spełnieniu jego życzenia, Brent z nią zerwie. Niezwłocznie przystąpi do poszukiwań następnej naiwnej, inne oficjalnej dziewczyny, której zapewne też nie będzie wierny. Bo tylko czekać, aż Brent znajdzie bardziej chętną damą od Alison. Aż zazna upragnionej rozkoszy w ramionach innej. Żeby tylko jednej...? Postawa Brenta nie jest jedynym zmartwieniem Alison. Jej biedną głowę zaprzątają też koszmarne sny, w jej mniemaniu mogące mieć jakiś związek (wskazówki?) z niepokojącymi wydarzeniami na obozie. I tak potencjalna final girl trafi na listę podejrzanych sporządzoną przez scenarzystów „Obozu cheerleaderek”. Ona sama będzie coraz bardziej utwierdzać się w przekonaniu, że to właśnie jej ręce są splamione krwią. Jej alter ego eliminuje konkurentki w grze miłosnej? Osobowość wieloraka? Bo raczej nie wyrachowana morderczyni, z premedytacją wkładająca maskę niewiniątka, świadomie ukrywająca swoje okrutne ja. Raczej niemająca wiele wspólnego z inną nietypową final girl, która narodzi się dekady później (dość głośny slasher z 2006 roku). Zakładając, że podejrzenia Alison są słuszne, że jej największa obawa znajdzie potwierdzenie prawdopodobnie dopiero w finale tej dość topornej obozowej historyjce. I mimo wszystko mocno przewidywalnej.

Królem płaszczyzny komediowej twórcy „Obozu Cheerleaderek” zdecydowanie uczynili puszystego Timmy'ego Mosera (widowiskowa kreacja Travisa McKenny). Napalonego misia, młodocianego wojerystę, którego śmiałe wyczyny bardziej bawią, niż denerwują obozowe środowisko. A przynajmniej rówieśniczki tego niemoralnego domorosłego dokumentalisty nie potrafią się na niego gniewać. Chłopak ma ogromnych dystans do siebie, potrafi obrócić w żart nawet najbardziej niezręczne sytuacje, w pewnym sensie celując w samego siebie. Zamiast się wściekać pośmiejcie się z faceta przebranego za babkę, który „w wielkim stylu” już wjechał do obozu pani Tipton. Świecąc pośladkami i nie piekąc raka nawet wtedy, gdy to małe widowisko nieco wymknęło się spod kontroli. Z pewnością nie taki był plan Timmy'ego, ale koniec końców widać docenił poczucie humoru Opatrzności. Zabawę jego kosztem. „Prawą ręką” tego koronowanego klauna w moim przekonaniu jest pani Tipton, lekkomyślna, rażąco niesprawiedliwa, wręcz infantylna kierowniczka tytułowego przybytku. Kobieta ciesząca się specjalnymi względami u szeryfa, zaalarmowanego przez inną tymczasową mieszkankę tego przeklętego obozu. Nie tego chciała niemądra szefowa między innymi obleśnej złotej rączki, nieprzychylnego jej, w ogóle dość aroganckiego pijaczka, pierwszego podejrzanego nastoletniej „pani detektyw”. Może Alison powinna była się tego trzymać? Poświęcić więcej czasu owemu wścibskiemu, hałaśliwemu osobnikowi? Alison zainteresowała się nim po drugim ekstremalnie nieprzyjemnym przeżyciu na Camp Hurrah. Najpierw (w sumie dwukrotnie) „nadziała się” na martwe ciało blondynki, która najwyraźniej wpadła w oko Brentowi. Obozowiczki, która teoretycznie podcięła sobie żyły. Dlaczego? Nikt nie wie, ale stan zwłok nie pozostawia niezbyt przejętej kierowniczce (faktyczne przekonanie czy część jej gry, sposób na odsunięcie od siebie ewentualnych podejrzeń?) wątpliwości, że dziewczyna sama targnęła się na swoje życie. Jak widać skutecznie. Bo widać – nieruchoma postać z rozpostartymi ramionami i dość obficie zakrwawionymi (niezbyt przekonująca imitacja posoki) nadgarstkami, leżąca na swoim obozowym łóżku. Z mocniejszych akcentów wyróżnia się jednak sekwencja z nożycami/sekatorem, czyli mocne pchnięcie w głowę. Zaryzykuję twierdzenie, że to jedyny krwisty moment, który ma szansę zapaść w pamięć przynajmniej częstych gości w domu slash, ale muszę też docenić mięsistą ranę (uroczo poszarpane mięsko): śmiertelny cios w plecy oraz „wysyp” ludzkich wnętrzności. Nic szczególnie drastycznego, niemniej w tym nurcie widziałam dużo mniej dosadne produkcje. Większych skąpców jeśli chodzi o wizualne masakry, ale w niektórych przypadkach (pierwszy z brzegu przykład: „Halloween” Johna Carpentera) nieporównywalnie bardziej emocjonujących. W „Obozie Cheerleaderek” wszystko wydawało mi się takie... płaskie? Tak, to chyba odpowiednie słowo. Denerwująco przyjazny klimat – dominują sceny dzienne, w których próżno szukać tej ponurości, jaką cechuje się choćby niewątpliwie najsłynniejszy camp slasher w historii kina (mowa oczywiście o „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama), a kiedy wreszcie przychodzi najpewniej najdłuższa noc w życiu tutejszych bohaterów, atmosfera jakoś nie staje się cięższa. W każdym razie przez gęste ciemności na tym zabójczym obozie nie będzie trzeba się przedzierać. Jasność ani razu nie umknie jak niepyszna, nie pozwoli wysforować się naprzód przebrzydłemu mrokowi. Niby John Quinn i jego ekipa skompletowana na potrzeby „Obozu Cheerleaderek” poświęcili trochę czasu na budowanie odpowiedniego podłoża (w zamiarze powolna intensyfikacja napięcia) pod niektóre agresywne wejścia niewidocznego oprawcy, ale na mnie to jakoś nie działało. Zamiast jakże pożądanego napięcia czułam coś niebezpiecznie graniczącego z nudą. Przeklęta obojętność, frustrująco spokojne oczekiwanie na nieuniknione. Usilne próby zaciemnienia prawdy, wyprowadzenia w pole dociekliwych widzów, dzisiejszym odbiorcom mogą się wydać w najlepszym razie śmieszne, a w najgorszym przerażająco żałosne. Tylko dzisiejszym? Czy takie zabiegi szczyciły się dużo większą skutecznością w ostatnich dekadach XX wieku? Czy wówczas pierwsze reżyserskie dokonanie Johna Quinna mniej ryzykowało przedwczesną dekonspiracją? Nie było aż tak przejrzyste, jak obecnie? Bo skoro tak mało domyślna osoba jak ja błyskawicznie rozwiązała Wielką Zagadkę Camp Hurrah, zagadkę pod tytułem „Kto zabija?”, to nie mam powodu zakładać, że innym odbiorcom niniejszej obozowej ciekawostki na tym polu mniej się poszczęści. Albo bardziej, bo jak by nie patrzeć to dodatkowa, może nawet największa atrakcja. Niespodzianki zawsze w cenie... a może się mylę?

Obóz Cheerleaderek” Johna Quinna poza już raczej wąskie grono nieuleczalnych pasjonatów filmów slash raczej nie wyjdzie. W każdym razie ja jakoś nie mam odwagi polecać tego dziełka nawet okazjonalnym odbiorcom horrorowych rąbanek. Tylko największym slasherowym obżarciuchom. Niewybrzydzającym, podobnie jak ja, biorącym wszystko, co podleci. Nieważne jaki, grunt, że slasher;) A na moje oko dość słabowite to dziełko. Niedomagające stworzonko, ale nieboraka z takiego zacnego rocznika nie przytulić? No musiałam - taki nałóg.

środa, 25 stycznia 2023

Mark Edwards „Zło pójdzie za tobą”

 

Mieszkający w Londynie Daniel Sullivan i Laura Mackenzie w trakcie letniej podróży po Europie zostają wyrzuceni przez pograniczników z pociągu, wraz z nowo poznaną młodą kobietą Aliną. Skąpana w gęstych ciemnościach rumuńska głusza nieoczekiwanie odkrywa przed nimi swój upiorny sekret. Szukając koleżanki Daniel i Laura docierają do zaniedbanego domu w lesie. Nieproszeni zagłębiają się w jego nieprzyjazne wnętrze, a niedługo potem wybiegają zeń w popłochu. Parę miesięcy po powrocie do Londynu Daniel rozpoczyna terapię psychiatryczną w nadziei na zwalczenie zespołu stresu pourazowego, fatalnego skutku mrocznej przygody w rumuńskim lesie. Stan psychiczny Laury wcale nie jest lepszy, ale kobieta nie zamierza korzystać z pomocy specjalisty i najwyraźniej, w przeciwieństwie do niego, nie jest zainteresowana utrzymaniem związku z Danielem. Przeprowadza się do przyjaciół, a wkrótce potem nabiera przekonania, że odwiedza ją duch boleśnie znanej kobiety. Daniel też nagle staje w centrum wielce niepokojących wydarzeń prawdopodobnie mającymi związek z ich traumatycznymi przeżyciami w Rumunii.

Druga wydana w Polsce - po „Głuszy” - samodzielna powieść Marka Edwardsa, bestsellerowego brytyjskiego autora, który szczególnie upodobał sobie thrillery psychologiczne z dodatkiem innych gatunków, najczęściej szeroko pojętego horroru. „Zło pójdzie za tobą” (oryg. „Follow You Home”) swoją światową premierę miało w 2015 roku, a prawa do sfilmowania niniejszej historii zostały sprzedane amerykańskiej firmie CBS Studios. Na polski rynek, tak samo jak w przypadku hitowej „Głuszy”, książkę wprowadziło wydawnictwo Muza w roku 2022, w sugestywnej intensywnie czerwonej okładce zaprojektowanej przez Mariusza Banachowicza i starannym tłumaczeniu Andrzeja Goździkowskiego. Mark Edwards, absolwent Rye College i Staffordshire University, z dyplomem z socjologii, były pracownik kolei i nauczyciel języka angielskiego w stolicy Japonii, w swojej całkiem obszernej bibliografii obok samodzielnych powieści ma utwory napisane wspólnie z Louise Voss. W Polsce jak dotąd ukazał się tylko jeden owoc ich współpracy, thriller/kryminał pt. „Śmiertelna terapia” wypuszczony przez oficynę Hachette Polska.

Coś za nimi chodzi. Za trzydziestoparoletnimi londyńczykami, programistą zajmującym się tworzeniem aplikacji mobilnych Danielem Sullivanem oraz pracującą w dziale marketingu w organizacji dobroczynnej ukierunkowanej na osoby nieletnie Laurą Mackenzie, zakochaną parą, którą nieoczekiwanie rozłączyła mrożąca krew w żyłach przygoda w ojczyźnie Draculi. W posłowiu załączonym do „Zło pójdzie za tobą” Mark Edwards przedstawia historię ze swojej młodości, która zainicjowała ten literacki projekt. Podróż, która nie do końca ułożyła się po myśli jego i jego ówczesnej towarzyszki. Podróż, która sympatykom kina grozy może przypomnieć „Hostel” i/lub „Hostel 2” Elia Rotha. Główny bohater i zarazem częściowy narrator Daniel (pozostałe, skoncentrowane na wybrance jego serca, rozdziały, spisano w trzeciej osobie) razem ze swoją dziewczyną Laurą uznał, że przed wejściem w związek małżeński, i jeśli szczęście im dopisze, sprowadzeniem na świat przynajmniej jednego potomka, warto wybrać się na dłuższą wycieczkę, na niemały objazd Europy. Zastajemy ich na stacji kolejowej w Budapeszcie, gdzie niebawem zajeżdża pociąg, którym przekroczą granicę węgiersko-rumuńską. Przy okazji poznając inną, ale już chyba mniej dobraną parę: małomówną niespełnioną autorkę komiksów Alinę i bardziej kontaktowego Iona. Kiedy zmęczenie zacznie porządnie dawać im się we znaki, Daniel i Laura odważą się skorzystać z pustego wagonu sypialnego. Ich bilety nie pozwalają na korzystanie „z takich luksusów”, ale nowi znajomi obiecują, że będą ich zabezpieczać. Po przebudzeniu, Anglików czeka jednak koszmar na jawie. Nie dość, że ktoś ich okradł, to jeszcze pogranicznicy traktują ich z najwyższą surowością. Wyrzucają Daniela, Laurę i Alinę z pociągu, zostawiają na jakimś odludziu – w środku nocy tuż pod bezkresnym lasem. Na terytorium „dzieci nocy krwiożerczego hrabiego”. W każdym razie pechowych podróżników niepokoją zdziczałe czworonogi, złowieszcze preludium do tajemniczego przedstawienia w głębi rumuńskiego lasu. „Martwe zło” Sama Raimiego? Prędzej „Jaś i Małgosia” braci Grimm, które to skojarzenie niewątpliwie nasunęło się także autorowi „Zło pójdzie za tobą”. Na szczegóły traumatycznego przeżycia Daniela i Laury będziemy musieli trochę poczekać. Mark Edwards będzie opuszczał tę kurtynę stopniowo, nie zachowując przy tym porządku chronologicznego, motywując to psychiczną blokadą głównych zainteresowanych. Po powrocie do Londynu Daniel i Laura podjęli beznadziejną walkę z toksycznymi wspomnieniami. Myśleli, że niemówienie o tym, pomoże im zapomnieć, a przynajmniej osłabi niszczącą siłę obrazów wdrukowanych w ich biedne głowy. Laura wytrwała w tym postanowieniu, ale jej niedoszły małżonek, w końcu stracił wiarę w skuteczność tej metody. Znalazł psychoterapeutkę, która utwierdziła go w przekonaniu, że nabawił się PTSD. Daniel podejrzewa, że jego była dziewczyna ma identyczny problem... A właściwie wszystko wskazuje na to, że kondycja psychiczna Laury jest w bardziej opłakanym stanie. Psychoza? Tak czy inaczej, przyszłość ukochanej Daniela maluje się w czarniejszych barwach. On wreszcie odnosi drobne sukcesy w zajadłej walce z wewnętrznymi demonami, a ona nieubłaganie gaśnie w oczach. I upiera się, że odwiedza ją eteryczna kobieta w czerni. Znana twarz, która w potwornych okolicznościach rozstała się z życiem doczesnym. Paranormalna czy po prostu kryminalna zagadka, intryga zawiązana przez jakichś śmiertelników przeciwko przedstawicielom klasy średniej, którzy swoją wielką europejską wycieczkę mimowolnie zakończyli w iście drastyczny sposób? Mając w pamięci pobyt w Płytkich Zdrojach, w „Głuszy” Marka Edwardsa, właściwie automatycznie skierowałam się ku jedynej słusznej opcji. A przynajmniej tak parzyłam na to ja, osoba, której poza tym udzielała się dezorientacja twórcy aplikacji mobilnych ze stolicy Anglii.

W lesie, na polanie stoi dom. A w tym domu mieszka niekoniecznie martwe zło. I to zło pójdzie za tobą. Rumuński wilkołak w Anglii. Wschodnioeuropejska klątwa na zachodzie. Nemezis Jasia i Małgosi, zabójczy prześladowca Laurie Strode czy jakaś inna zmora, która z sobie tylko znanego powodu dręczy naocznych świadków tajemniczego procederu. Straumatyzowanych turystów wspieranych przez istotę zza światów? Tak czy inaczej, źle się dzieje w państwie angielskim. Daniel Sullivan nie może czuć się bezpiecznie nawet w swoim mieszkaniu, które do niedawna dzielił z najdroższą mu osobą, Laurą Mackenzie. Kobietą, która tymczasowo zamieszkała u ich wspólnych przyjaciół spodziewających się pierwszego dziecka. Kobietą, która wybrała ucieczkę. W odróżnieniu od Daniela uznała, że jedynym wyjściem z tej psychicznej matni jest całkowite odcięcie się od dotychczasowego życia. Nowy start... Kolejne fiasko straszliwie udręczonej jednostki. Daniel i Laura na swoje nieszczęście wybrali milczenie. Nie potrafili czy nie chcieli zwracać uwagi odpowiednich służb na upiorny domek w wielkim, strasznym rumuńskim lesie? Obawiali się, że ich przerażająca historia zostanie odebrana jako zwykłe bredzenie szaleńców? A może ich sumienia też nie są czyste? Grozi im odpowiedzialność karna? W ich wnętrzach prawie na pewno rozgościł się wstyd, a wręcz odraza do samych siebie. Daniel ucieka w alkohol, a kiedy to nie przynosi zadowalających rezultatów szuka też pomocy u specjalistki w dziedzinie zaburzeń psychicznych. Mniej więcej w tym samym czasie Laura daje mu jasno do zrozumienia, że zamierza poprzecinać wszystkie nici składające się na jej niegdyś całkiem szczęśliwe życie. Nie licząc czasu spędzonego w rodzinnym gniazdku, w domu rodziców, gdzie nawiązała pierwszą przyjaźń z duchem. Takie przekonanie zawsze żywiła ona sama, ale Daniel dość sceptycznie zapatruje się na te niestworzone historyjki swojej wielkiej miłości. Teraz, w tym mocno niepewnym okresie, po katastrofalnie zakończonej wycieczce po Starym Kontynencie, Laura upiera się, że nawiązała znajomość z kolejną niekoniecznie zagubioną duszyczką, ale uwaga Daniela bardziej skupia się na intruzach dziwnie poczynających sobie w jego mieszkaniu. Nietypowe incydenty w londyńskim bloku regularnie odwiedzanym przez głodnego liska. Daniel ma podejrzenie graniczącej z pewnością, że to zaskakujący ciąg dalszy wstrząsających wypadków we wschodnioeuropejskim lesie. Czytelnik większą wagę od niego zapewne będzie też przywiązywał do nagłych zgonów w otoczeniu tego zaszczutego programisty. Nie zabraknie też potencjalnej femme fatale, pięknej nieznajomej, bezwstydnie przystawiającej się do na początku nawet mile połechtanego protagonisty „Zło pójdzie za tobą”, domorosłego detektywa na tropie... międzynarodowych zbrodni? Jakikolwiek punkt docelowy Marks Edwards wybrał dla niniejszej opowieści z dreszczykiem, podobnie jak w „Głuszy”, zdecydowanie porusza się gdzieś na styku thrillera i horroru. Miłośnicy mrocznych opowieści mogą dopatrywać się tutaj ewentualnych wpływów nurtu home invasion, z szansą na późniejszą przebieżkę po slasherowych mokradłach – mnie w każdym razie ta słodka obietnica niejednokrotnie wybrzmiewała gdzieś między zgrabnymi słowami literata, który prawdopodobnie nawet najbardziej trywialne, z gruntu prozaiczne zdarzenia, potrafiłby ubrać w smakowicie ponure, hipnotycznie mroczne łaszki rasowego horroru. Bliżej „Blair Witch Project” Eduardo Sáncheza i Daniela Myricka czy „Drogi bez powrotu” Roba Schmidta? Bliżej ghost story czy torture porn? A może jakieś inne, nieumarłe kreatury zagnieździły się w tym przeklętym lesie Marka Edwardsa? W niepiernikowej chatce z daleka cuchnącej zgnilizną. Odpychającym domiszczu, w którym zalęgło się Zło. Uciążliwy prześladowca frustrująco skrytych, wręcz irytująco małomównych, długo strzegących brudnych sekretów tego niemal mistycznego zakątka, bestialsko okaleczonych przez sadystyczny los, bohaterów tej literackiej produkcji. Na najgorszym odcinku ich europejskiej wyprawy czułam się jak w Strefie Mroku nader szczodrze pokropionej, wręcz zalanej ludzką krwią, aczkolwiek gdzieś z tyłu głowy niestrudzenie tłukła mi się myśl, że przebiegły autor celowo wprowadza mnie w błąd, że ulegam sile sugestii wytrawnego manipulanta cudownie żerującego na utartych zwyczajach w państwie horroru. W zasadzie pierwszy przystanek, jaki Daniel i Laura zaliczyli po wyjściu z okropnej leśnej nieruchomości, wydawał mi się swoistym przedłużeniem tej mrocznej baśni. Wrażenie pod tytułem „świat się przekrzywił”. Zagubieni gdzieś poza czasem i przestrzenią. Co prawda „Głuszę” upodobałam sobie bardziej (przy tym drugim spotkaniu twórczość Edwardsa u mnie trochę straciła na elemencie zaskoczenia, ale przede wszystkim do głosu doszły tutaj moje osobiste preferencje; nazwijmy to, konwencjonalne sentymenty), ale daję słowo, że i w tych płynnych(?) realiach całkiem miło spędziłam czas. To znaczy niemiło, więc miło;)

Coś dla fanów dreszczowców psychologicznych i coś dla fanów horrorów. A i smakosze opowieści detektywistycznych mogą się poczuć zaopiekowani w tym mrocznym świecie poczytnego prozaika z Wysp Brytyjskich. „Zło pójdzie za tobą” Marka Edwardsa to trzymająca w napięciu, bolesna, bezkompromisowa historia o nieprzytulnym domku w lesie i wybitnie pechowych turystach. O zmaganiach z koszmarnymi wspomnieniami, mrocznych prześladowcach i innych głośnych alarmach na zgliszczach szczęśliwego pożycia niemal małżeńskiego. Paktowanie z duchem, pod czujnym okiem diabła, w kajdanach traumy. Jeden wielki spisek w ponurym parku rozrywki autora głośnej „Głuszy”.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

poniedziałek, 23 stycznia 2023

„Niewiniątka” (2021)

 

Dziewięcioletnia Ida i jej autystyczna starsza siostra Anna przeprowadzają się do nowego mieszkania w bloku. Trwają letnie wakacje, Ida zakłada więc, że w najbliższym czasie trudno będzie jej znaleźć towarzyszy zabaw. Już pierwszego dnia poznaje jednak chłopca imieniem Ben, który pokazuje jej swój nadzwyczajny talent. Wkrótce potem Anna nawiązuje niezwykłą więź z małą Aishą, a Ida uświadamia sobie, że one również dysponują magiczną mocą. Cała czwórka z zapałem przystępuje do testowania tych fascynujących możliwości. Dobrze się bawią, nie bacząc na niebezpieczeństwa z tym związane. Beztroska nie trwa jednak długo, dziewczyny bowiem powoli nabierają pewności, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony chłopca, który dla rozrywki najwyraźniej jest gotowy przekroczyć wszelkie granice.

Nazywane skandynawskim „Stranger Things” drugie pełnometrażowe reżyserskie osiągnięcie (po dramacie „Ślepowidzenie” z 2014 roku) Eskila Vogta, oparte na jego własnym scenariuszu. Nadprzyrodzony thriller współscenarzysty „Thelmy” Joachima Triera zrealizowany za trochę ponad trzy miliony euro, który bardzo dosłownie traktuje wyrażenie „magia dzieciństwa”. Historia wykluła się głównie na skutek wielkiej ojcowskiej przygody Vogta, obserwacji jego własnych dzieci, u których jednak nie podpatrzył tych wszystkich przerażających uczynków przelanych na karty scenariusza „Niewiniątek” (oryg. „De uskyldige”, tytuł międzynarodowy: „The Innocents”). Jego pociechy przede wszystkim przypomniały mu jak bardzo sposób postrzegania świata przez dorosłych różni się od tego, co widzą, czego doświadczają dzieci. W swoim świecie przedstawionym szczególny nacisk postanowił położyć na budowaniu kręgosłupów moralnych w pierwszych latach życia poprzez przekraczanie granic, badanie różnych nieakceptowalnych społecznie „okazów”, eksplorowanie zakazanego terenu. „Niewiniątka” to koprodukcja norwesko-szwedzko-duńsko-francusko-brytyjsko-fińska, która swoją światową premierę miała w lipcu 2021 roku na Festiwalu Filmowym w Cannes. Prawa do dystrybucji na terenie Stanów Zjednoczonych nabyła firma IFC Midnight, która w maju 2022 roku wpuściła „Niewiniątka” do strefy VOD, w ograniczonym zakresie. Regularną dystrybucję internetową w Stanach Zjednoczonych otwarto w październiku 2022 za co odpowiadała już firma RLJ Entertainment.

Realizm magiczny na skandynawskim blokowisku. Porównywany do hitowego serialu Netfliksa pt. „Stranger Things” (który z kolei może przywodzić wspomnienia choćby „Podpalaczki” Stephena Kinga), ale zdecydowanie mniej przyjaźnie obchodzący się z widzem, bezpardonowy dreszczowiec o definitywnym pożegnaniu z niewinnością. Eskalacja przemocy może nie na miarę „Czy zabiłbyś dziecko?” Narciso Ibáñeza Serradora, kultowej hiszpańskiej produkcji grozy opartej na powieści Juana José Plansa (w 2012 roku pojawił się remake, ewentualnie readaptacja, w Polsce noszący tytuł „Pobawmy się” - meksykański obraz rozpisany i wyreżyserowany przez Makinova), niemniej jest to dość śmiała rozprawa o „magii dzieciństwa”. Obok której doprawdy trudno przejść obojętnie, nie ugrzęznąć w cuchnącym bagnie wyczarowanym przez „małe aniołki”. Słoneczne lato kontrapunktem w boleśnie piskliwej pieśni o sadystycznych skłonnościach milusińskich. Nie tak znowu rzadkim zjawisku, jak może się wydawać. Ciepła, wręcz bajeczna aura i przeraźliwie zimna treść. Makabra w letniej scenerii. Surowa opowieść pławiąca się w wesołym słoneczku. Soczyste kolory, które miast osłabiać, tylko potęgują pożądanie nieprzyjemne doznania w tej czarodziejskiej krainie. Warstwa wizualna z czasem jednak zyska na ponurości, zawisną nad tą nieszczęsną okolicą, nad tym nowym placem zabaw małoletnich sióstr, ciężkie brudnoszare chmurzyska, będące swoistym odbiciem nastroju słusznie zaniepokojonych dziewczynek. A to tylko przedsionek piekła, szalenie mrocznej nierzeczywistości, otchłani szaleństwa, w którą wciągną nas twórcy tego nietuzinkowego widowiska. Główną (niejedyną) przewodniczką Eskil Vogt uczynił dziewięcioletnią Idę (intrygująca, bezbłędna kreacja Rakel Lenory Fløttum, nie tylko filmowej córki Ellen Dorrit Petersen), w zasadzie od samego początku stąpającej po linie rozwieszonej nad przepaścią. Pod nią, w tych nieprzeniknionych ciemnościach, raz po raz rozlega się diaboliczny przyzywający głos, a przed sobą, na stabilnym gruncie, ma dwie serdeczne postaci zapraszające ją do siebie. Cierpliwie czekające na maruderkę, niedopuszczające do siebie myśli, że Ida koniec końców ulegnie namowom małego „mieszkańca podziemi”, święcie przekonane, że towarzyszka ich zabaw pomyślnie przejdzie tę próbę charakteru. Pojedynek ciemnej i jasnej strony osobowości, ścieranie się przeciwstawnych biegunów, zajadły wewnętrzny konflikt w złotowłosej główce. Podkręcany niezwykłymi talentami. Najprawdziwszą magią albo magią wyobraźni, bo choć z wypowiedzi pomysłodawcy i czołowego wykonawcy tego filmowego przedsięwzięcia, wywnioskowałam, że skłaniał się ku tej pierwszej opcji, choć i ja bardziej przywiązałam się do dosłownego odczytu, ta druga ścieżka interpretacyjna też nie wydaje mi się nazbyt wydumana. Mali czarodzieje symbolem niespożytej, bezkresnej wyobraźni, z której prędzej czy później prawdopodobnie wyrosną. Stracą swoją cenne różdżki, „awansują” na mugoli, pełnoprawnych obywateli szarego, nudnego świata. Innymi słowy: dojrzeją. Okiełznają wyobraźnię, ale może od czasu do czasu wspomną te chwile, w których nieskończona liczba wszechświatów stała przed nimi otworem. Kiedy dosłownie wszystko było możliwe. Kiedy człowiek jeszcze nie bał się marzyć... I eksperymentować. Skakać na główkę do ledwo odkrytych jezior lub, jak w „Niewiniątkach”, szaleć w wielkiej dżungli. Kpić sobie z niebezpieczeństwa (bezczelna kradzież tekstu z „Króla Lwa”) na łonie Matki Natury. W niemrocznym, złudnie jasnym, nasłonecznionym lesie, w którym nader łatwo nabić sobie guza, czy tam nabawić jakichś innych (poważniejszych?) obrażeń. Tym bardziej, gdy obok siebie masz niegodnego zaufania, przepełnionego gniewem człowieka, któremu Natura najwyraźniej mocno poskąpiła empatii. Osobowość psychopatyczną, na domiar złego władającą nadludzkimi mocami.

Zaczyna się od szczypania, a kończy na zabijaniu? Czasami i tak bywa. Okrutnie poszkodowana przez los dziewczynka imieniem Anna (pozamiatała Alva Brynsmo Ramstad), przed pojawieniem się Aishy (przekonujący występ Miny Yasmin Bremseth Asheim), że tak to nieelegancko ujmę, robiła za osobisty worek treningowy swojej młodszej siostry Idy. Zgniły owoc zazdrości – niechęć, wręcz wrogość zrodzona z poczucia zaniedbania. Przez matkę, bo ze strony ojca Idę najwyraźniej takie, zapewne niezamierzone, przykrości nie spotykają. Czyżby to było jedno z tych rodzinnych gniazdek, w których rodzice w pewnym sensie podzielili się dziećmi? Każdy ma inną ulubienicę? Młodsza córka właśnie tak zdaje się to odbierać, ale widz niekoniecznie będzie miał pełne zaufanie do jej oglądu sytuacji. Choćby z racji jej wieku - z całym szacunkiem dla wszystkich dziewięciolatków - ale i złośliwy błysk w jej oku u postronnych obserwatorów tych „dziecięcych igraszek” jakąś okrężną drogą (przez lekką antypatię?) może uderzać w obiektywizm. Kruszyć ten wątły murek. Największe kontrowersje wzbudziła szokująca scena z kotem, w domyśle moment zwrotny w życiu przynajmniej jednej postaci. O ile ten punkt tak zwanej Triady Macdonalda „nie został odhaczony” jeszcze przed przeprowadzką dwóch jasnowłosych sióstr. Czyste bestialstwo wobec brata mniejszego, miażdżąca, druzgocąca, odrażająca akcja w piwnicy, która dokonuje małego spustoszenia w umyśle Idy. Dziewczyna nie wie, czy ma się cieszyć, czy płakać. Pochwalić czy potępić. Pusta skorupa dosłownie wmurowana w podłogę. Jej kolega wyśmienicie się bawi, a Idzie jakby grunt usunął się spod stóp. Zdezorientowana, bo nigdy wcześniej z czymś takim się nie spotkała. Tak, uczestniczyła we wcześniejszej zabawie kosztem tego biednego stworzenia, ale to już gruba przesada. A może nie? Może to nic zdrożnego? Skąd ma wiedzieć, skoro to dla niej zupełna nowość? Pierwszy kontakt z ekstremalną przemocą. Zabijanie dla rozrywki, zaspokajanie chorego apetytu, którym Eskil Vogt głęboko uraził jakąś część publiczności. Przesadna brutalność, propagowanie bestialstwa, haniebny instruktaż dla zagubionych owieczek, które po czymś takim to już na pewno wejdą na drogę występku. Demoralizujący obraz, ot co! Cóż, mnie jakoś nie towarzyszyło przekonanie, że Eskil Vogt i jego ekipa łaskawym okiem patrzą na makabryczne ekscesy małolatów. Już prędzej dopominają się o większą uwagę od osób dorosłych. Uczulają, alarmują, przypominają, że słodkie buziunie nie są żadnym wyznacznikiem moralności. Kolejny kamyczek do ogródka siewców szkodliwej mitologii. Przebiegłej zabójczyni czujności, idącej ręka w rękę ze ślepą miłością. W szerszej perspektywie czasami bardziej destrukcyjną, niż budującą. Warto reagować zawczasu, a zatem wyhodować sobie dodatkowe pary oczu? Jak przechytrzyć prawdziwych mistrzów w sztuce manipulacji? Małe spryciule, którym w przeciwieństwie do wielu dorosłych nie brakuje wyobraźni? Zaryzykuję twierdzenie, że „Niewiniątka” to nie tylko przerażający, ale również pouczający, wnikliwy traktat o poszukiwaniu własnej tożsamości. O twardych i niebezpiecznie giętkim kręgosłupie moralnym oraz kręgosłupie amoralnym, który na naszych oczach wykształci się na niepokojąco wczesnym etapie życia. Telekineza, telepatia, sięganie wzrokiem dużo dalej od zwykłych śmiertelników, zagadkowe rekonstrukcje bieżących krzywd (widome, ale niefaktyczne przeniesienie na inne postaci, nie wyłączając obdarowanych, a przynajmniej jedną obdarowaną tymi niepowszednimi zdolnościami), to tylko niektóre „działające zaklęcia w szkole magii i czarodziejstwa Eskila Vogta”. Zdolności magiczne siostry i nowych przyjaciół Idy będą się rozwijać praktycznie wprost proporcjonalnie z mrokiem stopniowo obejmującym jedną z tytułowych duszyczek. Puszczą wszelkie hamulce tego fatalnego, koszmarnego lata. Ida, Anna, Aisha i Ben (intensywna kreacja Sama Ashrafa) wypłyną na niezwykle wzburzone wody. I jakoś nie miałam powodu przypuszczać, że wszyscy wyjdą z tego bez nieodwracalnego szwanku. Całkiem możliwe, że niektórzy pożegnają się ze światem doczesnym na tej jakże życiowej (no może pomijając niezwyczajne talenty dzieciaków) wyprawie. Problemy, z którymi powinni mierzyć się dorośli nagle spadają na nie tak znowu bezbronne ramiona nieletnich mieszkańców mniej ludnego niż zazwyczaj blokowiska sąsiadującego z (nie)przyjaznym lasem. Gdzie nikt nie poczuje fetoru rozkładających się zwłok... Wesołe miasteczko przypuszczalnie na zawsze straconej istoty, która mimo wszystko nie może czuć się bezpiecznie. Zaszczuty młody bóg. Niemiłosierny, okrutny, ale czy wszechmocny, czy niezniszczalny? Niestety istnieje takie prawdopodobieństwo w tej słonecznej krainie lodu.

Wyrwą Was „Niewiniątka” Eskila Vogta ze strefy komfortu, oj wyrwą. No dobrze, jakiś margines błędu sobie zostawiam, bo istnieją przecież supertwarde pancerze, których nie sforsują nawet takie brzydkie igraszki niesłodkich cherubinków. Upadłego aniołka wodzącego na pokuszenie inną „kruszynę”. Twardy realizm w magicznym sosie. Niewygodne prawdy o tak zwanym wieku niewinności. O okrucieństwie wpisanym w niejedno dzieciństwo. O lilipucich krzywdzicielach i ich nieświadomych rodzicach. O krwi bez skrupułów przelewanej z dala od wścibskich spojrzeń niezawodnych psujów zabaw wszelakich, czyli oczywiście „wszechwiedzących” dorosłych. Mroczne sekrety gangu słodziaków z tak zwanych dobrych domów. Kolczasty, nielukrujący rzeczywistości thriller paranormalny, którego piekielnie gorąco rekomenduję wszystkim entuzjastom mocniejszych kinematograficznych brzmień.

sobota, 21 stycznia 2023

„Diabelskie warsztaty” (2022)

 

Niespełniony aktor Clayton Walker stara się o rolę demonologa w filmie fabularnym, a jego najpoważniejszym konkurentem jest znajomy z warsztatów teatralnych, występujący głównie w reklamach Donald. Z myślą o przygotowaniach do przesłuchania Clayton zamieszcza w internecie ogłoszenie skierowane do demonologów, na które odpowiada niejaka Eliza Atwood, kobieta mieszkająca samotnie w zacisznej okolicy, mająca doskonałe rozeznanie w interesujących go tematach. Uradowany Clayton niezwłocznie korzysta z zaproszenia w jej skromne progi, gdzie otrzymuje kolejną propozycję. Osobliwa gospodyni namawia go do wzięcia udziału w rytuale oczyszczenia, co wiąże się z koniecznością wydłużenia tej nietowarzyskiej wizyty.

W 2017 roku amerykański reżyser, scenarzysta, producent filmowy i długoletni fan horroru Chris von Hoffmann – między innymi „Drifter” (2016), „Potworna impreza” (2018), jeden segment w antologii grozy pt. „Phobias” (2021) – zajmował się projektem telewizyjnym w rodzaju „Strefy mroku” (1959-1964), antologicznego serialu łączącego w sobie satyrę i horror. W każdym razie ze wszystkich koncepcji ta propozycja von Hoffmanna wzbudziła największe zainteresowanie pozostałych członków ekipy, ale nigdy nie została zrealizowana. Projekt upadł w 2019 roku, ale Chris von Hoffmann nie zamierzał tak łatwo rozstać się ze swoimi pomysłami. Przekuł materiał w scenariusz filmowy, spisany pod natchnieniem swojej teatralnej muzy (wielka miłość do teatru), któremu ostatecznie nadał tytuł „Devil's Workshop” (pol. „Diabelskie warsztaty”). Nakręcony mniej więcej w dwa tygodnie nadnaturalny horror z elementami humorystycznymi/satyrycznymi spod szyldu Lionsgate, Grindstone Entertainment Group i innych, który we wrześniu 2022 roku trafił do strefy VOD i do wybranych kin między innymi w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych.

Roztrzepana opowieść o trzydziestoparoletnim niepewnym siebie kawalerze nazwiskiem Clayton Walker, z uporem maniaka próbującym zaistnieć w branży aktorskiej. Pokazać wszystkim niedowiarkom, że przez ostatnie kilkanaście lat nie gonił za nierealnymi marzeniami. W tę postać wcielił się Timothy Granaderos, który - i tutaj pewnie uplasuję się w mniejszości - w moim poczuciu przyćmił bodaj największą gwiazdę tej produkcji Radhę Mitchell (m.in. „Silent Hill” Christophe'a Gansa, „Zabójca” i „Duchy kanionu” Grega McLeana, „Opętani” Brecka Eisnera – remake „Szaleńców” George'a A. Romero - „Ofiara” Petera A. Dowlinga, „Dreamkatcher” Kerry'ego Harrisa). Chyba, bo obsadę „Diabelskich warsztatów” zasiliła też inna zanana twarz, a mianowicie Emile Hirsch, czołowy reprezentant warstwy satyrycznej w ciasnym, intymnym światku Chrisa von Hoffmanna. Umiarkowanie zabawna postać o imieniu Donald, która powstała w wyniku obserwacji współczesnych realiów poczynionych przez scenarzystę i zarazem reżysera „Diabelskich warsztatów”. Współczesnych celebrytów i prawdopodobnie największych autorytetów: ludzi skutecznie promujących samych siebie w cyberprzestrzeni. Taki zwykły śmiertelnik jak Clayton Walker nie może się równać z takim „zwierzęciem scenicznym” jak Donald. Co prawda ten ostatni może się pochwalić jedynie występami w reklamach, ale Clayton nawet tego mu zazdrości. Na dokładkę do sławy, jaką Donald cieszy się w Sieci. Urodzony aktor, wielki talent, który nie wiedzieć czemu się marnuje... Cóż, to tylko kwestia czasu, aż główny konkurent przodującego bohatera „Diabelskich warsztatów” Chrisa von Hoffmanna dołączy do największych gwiazd kina, aż całe narody będą przed nim klękać, na podobieństwo choćby prowadzącego zajęcia teatralne, na które obaj uczęszczają. Clayton nie wyobraża sobie innej przyszłość dla przemądrzałego Donalda, ale i nie ma zamiaru mu tego ułatwiać. Może i nie czeka go tak oszałamiająca kariera, jaka w jego przekonaniu jest pisana Donaldowi, ale najpewniej cieszyłby się nawet z pomniejszych ról w niszowych obrazach. Na razie jednak mierzy trochę wyżej – pierwszoplanowa postać w szykowanym raczej niewielkim wydarzeniu filmowym, postać, którą upatrzył sobie także jego znienawidzony znajomy. Obaj zaliczają wstępne przesłuchanie, a sprawę ma rozsądzić ponowny casting, termin którego już został wyznaczony. Clayton i Donald mają zaledwie parę dni na przygotowania, ale tylko jeden z nich traktuje to nad wyraz poważnie. Skrajnie nieostrożny przewodnik po tym dosyć obskurnym świecie przedstawionym – możliwe że Chris von Hoffmann za wzór wziął sobie tutaj „Teksańską masakrę piłą mechaniczna” Tobe'ego Hoopera, nigdy bowiem nie krył podziwu dla atmosfery panującej w tym kultowym slasherze. Skoro Clayton ubiega się o rolę domonologa, warto poszukać jakiegoś eksperta. Albo ekspertkę, bo na jego ogłoszenie odpowiada niejaka Eliza Atwood (Radha Mitchell), która swoje pierwsze wejście na te okrutnie podziurawione deski nie-teatru miała już w prologu. Jakiś telewizyjny program o zjawiskach nadprzyrodzonych? Twórcy „Diabelskich warsztatów” jeszcze do tego wrócą. Podczas pobytu Claytona w mrocznym domku wielce podejrzanej niewiasty, najwyraźniej osoby jak najbardziej kompetentnej do wspomożenia człowieka ubiegającego się o rolę domonologa. Wiedza i doświadczenie w dziedzinie okultyzmu. Eliza prowadzi dość pustelniczy żywot, ale jej drzwi zawsze są otwarte dla takich ludzi jak Clayton. Albo to stroniąca od bliźnich jednostka, która dla niego robi wyjątek. Twierdzi, że chce go uwolnić od złych duchów, które powoli unicestwiają jego ja. Porywacze ciał, niebędące godnymi przeciwnikami dla dziewczyny tak obytej w sferze tajemnej, jak Eliza Atwood. A przynajmniej takie wrażenie ta alarmująca nieznajoma stara się wywrzeć na swoim gościu. Uważnym słuchaczu, wprawdzie sceptycznie nastawionym do jej opowieści o duchach i demonach, ale naprawdę pilnie uczącym się do być może najważniejszego przesłuchania w swoim jak dotąd wybitnie rozczarowującym życiu.

Horror-durszlak. Trudno powiedzieć, czy skokowa narracja miała przykryć brak pomysłów na rozwinięcie poszczególnych, niezbyt wyszukanych wątków, czy Chris von Hoffmann w takim brutalnym „szarpaniu materiału” widział tę magiczną oryginalność niestrudzenie poszukiwaną przez jakąś część (nie tylko) miłośników kina grozy. Banalna historyjka podana w niebanalny sposób, o to chodziło? Cokolwiek kierowało głównym architektem „Diabelskich warsztatów”, owoc tych zagadkowych zabiegów, wzbudził we mnie lekkie, zdecydowanie niepożądane mdłości. Zupełnie jakby filmowcy za punkt honoru postawili sobie zadeptywanie wszelkich zalążków zainteresowania przynajmniej u takiego modowego bezguścia jak ja. Niepoprawnej zwolenniczki do bólu konwencjonalnych straszaków. Na gruncie fabularnym „Diabelskie warsztaty” na dobrą sprawę niczym się nie wyróżniają, powiedziałabym wręcz, że biegną dość utartą ścieżką na terytorium horroru, ale pod kątem technicznym mogą uchodzić za mały rarytas. Niekoniecznie absolutne novum w kinematografii grozy, ale na pewno niepospolite zjawisko, które skojarzyło mi się z sylwestrowymi pokazami fajerwerków. Gwarantowany ból głowy dla jednych, wyśmienita zabawa dla innych. Chris von Hoffmann i jego ekipa robią hałas – klasyczne „straszenie” efektami dźwiękowymi, którym nader rzadko towarzyszą „równie upiorne” obrazki. Raptowne przejścia, agresywne wrzutki (nieskoordynowana, szaleńcza zabawa w „buu!”), które nie pozwalały mi zsynchronizować się z rytmem tej opowieści. Głośne kolaże pomyślane jako wzmacniacze generalnie rzecz biorąc alarmującego, niepokojącego klimatu, co ciekawe panującego nie tylko w „jaskini” Elizy Atwood, najbardziej niezawodnymi, najwytrawniejszymi zabójcami mojego zainteresowania. Tak się marnuje dobre zdjęcia, powstałe pod kierownictwem Jacquesa Brautbara. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że robi się z tego kolejny szkodliwy trend w kinie grozy. W każdym razie ja coraz częściej obserwuję większą dbałość o kolorystykę obrazów, a mniejszą o ich sklejanie. Stylowe tace w niezgrabnych rękach. To tak na moje oko, oczywiście - inni „klienci klaustrofobicznej restauracji von Hoffmanna” mogą nie podzielać mojego rozdrażniania. Fabuła kręci się wokół tajemniczego rytuału, który nowa znajoma protagonisty ma zamiar przeprowadzić podobno na jego użytek. Clayton Walker zgadza się spędzić noc u ekscentrycznej Elizy Atwood, która podobno wypatrzyła w jego biednym ciele potencjalnych intruzów, jakieś nieczyste istoty powoli pożerające... jego duszę? W każdym razie Eliza informuje klasycznego niedowiarka, że wcześniej czy później jego osobowość zostanie całkowicie wyparta przez nieproszonych gości, z obecności których mężczyzna przynajmniej nigdy wcześniej nie zdawał sobie sprawy. Bo chyba można założyć, że niespełniony aktor szukający natchnienia do upragnionej roli, stopniowo będzie zrzucał sceptyczny pancerzyk w nieprzytulnym domku domniemanej demonolożki? Tymczasem najmniej lubiana przez niego osoba miło spędza czas z dwiema paniami. Kameralna imprezka w domu jednej z nich, która wkrótce zamieni się w istne przesłuchanie, wedle Donalda, mające przysłużyć się obu stronom. On przygotuje się do castingu, a jedna z jego towarzyszek otrzyma coś w rodzaju katharsis. Jak to się ma do przeżyć Claytona? Gałąź niepasująca mi do pnia. Droga donikąd – takie tam niemałe dygresje, denerwującym sposobem na wyjście z twórczego impasu? Tak mi to niestety wyglądało. Kiedy utkniesz, kiedy nie masz pomysłu na pociągniecie lub spuentowanie rozmówek Claytona z podejrzaną panią, czy jakiegoś zastanawiającego zdarzenia pod jej (nie)gościnnym dachem, ratuj się Donaldem. Może przy jego wygłupach nagle cię olśni, a jeśli nie to zawsze można troszeczkę przesunąć wskazówki zegara w niewielkiej nieruchomości na odludziu. Innymi słowy, nie trzeba wracać do problematycznych(?) momentów, udać, że temat już się wyczerpał, a zatem warto zacząć następną dyskusję albo wreszcie zakasać rękawy, bo rytuał sam się przecież nie przygotuje. W zasadzie trzeba przygotować człowieka, który jako rzecze Eliza Atwood, wymaga wyegzorcyzmowania. Z wypowiedzi Chrisa von Hoffmanna wnoszę, że zależało mu na przywołaniu w „Diabelskich warsztatach” klimatu podpatrzonego w serialu „Strefa mroku” i w moim przekonaniu miał ku temu doskonałe narzędzie (zdjęcia!), ale niestety dla mnie zachciało mu się poskakać. Tyle dobrze, że chociaż na końcu (nie mówię o dowcipnych scenkach wciśniętych w napisy końcowe) było na czym oko zawiesić. Kameralna makabryczna uczta, którą nadpsuł wygenerowany komputerowo, porażająco tandetny ogień, a i nie miałabym nic przeciwko, gdyby rzadziej uciekano z kamerą. Więcej ujęć od przodu, mniej od tyłu w pierwszym cudnie niesmacznym uderzeniu. Nie dotyczy patrzenia pod nogi, bo doprawdy ładne rzeczy się tam wyrabiają:)

Strata czasu. Niekompletna, ale marna to pociecha. Jakiś diabeł mnie podkusił do wzięcia udziału w tych, nomen omen, „Diabelskich warsztatach”. Niepouczających zajęciach zorganizowanych przez Chrisa von Hoffmanna. Hałaśliwym wydarzeniu z paroma ironicznymi komentarzami społeczno-obyczajowymi (niekoniecznie przesadna krytyka naszej epoki). Miało to dziełko zadatki na niemożliwie brudny, niemiłosiernie klaustrofobiczny i frapująco, przerażająco paranoiczny horror okultystyczny, które w moim poczuciu pożarła przeklęta trampolina. Narracyjna gorgona.

czwartek, 19 stycznia 2023

Louis Bayard „Bielmo. Niezwykły przypadek Edgara Allana Poe”

 

Rok 1830. Samotnie mieszkający w skromnej chacie w Buttermilk Falls emerytowany konstabl Augustus Landor na prośbę rektora Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point, Sylvanusa Thayera, rozpoczyna śledztwo w sprawie zbezczeszczenia zwłok domniemanego samobójcy, kadeta Leroya Frya. Gus nie potrzebuje dużo czasu, by dojść do wniosku, że wstępna ocena okoliczności śmierci młodzieńca była błędna, że w istocie ma do rozwikłania zagadkę zabójstwa, najprawdopodobniej dokonanego przez któregoś z mieszkańców Akademii. Uwagę emerytowanego nowojorskiego konstabla zwraca kadet z pierwszego roku nazwiskiem Edgar Allan Poe, artystyczna dusza, którą w porozumieniu ze swoimi zleceniodawcami Landor ostatecznie czyni swoim asystentem, licząc przede wszystkim na to, że uda mu się pozyskać dodatkowe informacje od kolegów, bez wyjątku niewtajemniczonych w tę nową, szpiegowską działalność egzaltowanego pierwszoroczniaka.

Kryminalna powieść amerykańskiego pisarza i wykładowcy na George Washington University, która swoją światową premierę miała w roku 2006 i została wyróżniona nominacjami do Nagrody im. Edgara Allana Poego i Dagger Award. Jej autor, Louis Bayard, urodził się w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk w pierwszej połowie lat 60. XX wieku, a dorastał w Wirginii Północnej. Absolwent Princeton University, z tytułem magistra dziennikarstwa uzyskanym na Northwestern University i były pracownik Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych. „Bielmo. Niezwykły przypadek Edgara Allana Poe” (oryg. „The Pale Blue Eye”) to pierwszy utwór Bayarda wydany w Polce – edycja wydawnictwa Zysk i S-ka z 2023 roku w sugestywnym tłumaczeniu Tomasza Bieronia i w filmowej miękkiej okładce ze skrzydełkami. Literackie wydarzenie zainspirowane uwolnieniem ekranowanej wersji niniejszej historii, wysokobudżetowej produkcji ze stajni Netflix - pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Bielmo”) - wyreżyserowanej i rozpisanej przez Scotta Coopera z Christianem Bale'em w roli Augustusa Landora i popisową kreacją Edgara Allana Poego w wykonaniu Harry'ego Mellinga.

Osadzona w XIX-wiecznych realiach, skąpana w gotyckim klimacie fikcyjna opowieść kryminalna z paroma historycznymi postaciami i nawiązaniami do twórczości Edgara Allana Poego. Umownie relacja emerytowanego nowojorskiego konstabla Augustusa 'Gusa' Landora z załącznikami rzekomo skreślonymi utalentowaną ręką jeszcze szerzej nieznanego Edgara Allana Poego. W tym świecie przedstawionym materiał przygotowany przez Landora z myślą o potomnych, a w rzeczywistości beletrystyczne dziełko współczesnego powieściopisarza specjalizującego się w historical mysteries, Louisa Bayarda. Wymagające nieoficjalne śledztwo doświadczonego „psa gończego”, który przed paroma laty wraz z małżonką i córką przeniósł się z metropolii do osamotnionej chatynki w Buttermilk Falls w stanie Nowy Jork. Parę godzin konnej jazdy od kontrowersyjnej Akademii Wojskowej, którą obecnie kieruje całkowicie oddany sprawie Sylvanus Thayer. Niespełna trzydzieści lat po otwarciu tego przybytku, w 1830 roku, widmo jego definitywnego zamknięcia nieoczekiwanie znacznie zyskuje na sile. A człowiekiem, w którym reaktor pokłada największe nadzieje jest zmagający się z suchotami nie taki znowu staruszek, jak jak jemu samemu się wydaje. Wielkiej sławy konstabl w stanie spoczynku, od dwóch-trzech lat prowadzący niemal pustelniczy żywot wdowiec Augustus Landor, którego krótko po śmierci żony opuściła także ukochana córka, jedyne dziecko głównego bohatera i narratora „Bielma. Niezwykłego przypadku Edgara Allana Poe” fantazyjnego pióra Louisa Bayarda. Wyfrunęła z rustykalnego gniazda, nie dbając o podtrzymanie kontaktu z troskliwym ojcem. Powoli usychającym z tęsknoty wnikliwym detektywem, który gdyby urodził się kilkadziesiąt lat później mógłby spełniać się w roli profilera. Kto wie, może nawet byłby jednym z najcenniejszych nabytków Wydziału Analizy Behawioralnej FBI. Do nieszczęsnej Akademii Wojskowej Gusa sprowadza sam rektor, któremu, co zrozumiałe, bardzo zależy na dyskretnym przeprowadzeniu czynności śledczych w związku z makabrycznym wydarzeniem, które może być gwoździem do trumny West Point. Choć Thayer jest gotowy sowicie wynagrodzić Landora za fatygę, ten nie jest zainteresowany podreperowaniem swojego budżetu. Pro publico bono na rzecz instytucji, której Gus nie darzy wielką sympatią. Pod czujnym okiem komendanta Ethana Allena Hitchcocka, nader zasadniczego, szorstkiego jegomościa, który najwyraźniej jest najbardziej zaufanym pracownikiem Thayera. Twarda prawa ręka też niemiękkiego dżentelmena, dla którego najważniejsze jest dobro Akademii. Niedługo po rzekomo samobójczej śmierci jednego z kadetów, niejakiego Leroya Frya, jego zwłoki zostały skradzione, a gdy ponownie je odnaleziono, brakowało już serca. Wbrew przewidywaniom zleceniodawców Landora, jego udział nie ograniczy się do poszukiwań osoby bądź osób, które sprofanowały ciało wisielca. Nadzwyczaj spostrzegawczy cywil błyskawicznie zwietrzy zabójstwo, a dalsze wypadki będą tylko utwierdzać go w przekonaniu, że życie innych kadetów też jest zagrożone, że w West Point na dobre rozgościła się Kostucha. Gus uważa, że mordercy należy szukać wewnątrz, a do inwigilacji adeptów sztuki wojskowej, zaprzęga nadgorliwego pierwszoroczniaka będącego jego zupełnym przeciwieństwem. Piorunujący duet zestawiany głównie z Sherlockiem Holmesem i doktorem Johnem H. Watsonem, nieśmiertelnymi stworzeniami Arthura Conana Doyle'a. Mocno stąpający po ziemi, pragmatyczny, cyniczny, chłodny w obyciu doświadczony śledczy i bujający w obłokach żółtodziób, który za Wielkiego Poetę się ma. Słusznie, ale ówczesne otoczenie bodaj najstarszego kadeta West Point, może to odbierać jako wyraz komicznie rozdętego ego nieuleczalnego lekkoducha. Patologicznego kłamcy? Tak czy inaczej, Edgar Allan Poe (tak, TEN Edgar Allan Poe) uparcie koloryzuje swoją biografię, na podorędziu zawsze ma jakąś przynajmniej na poły fantastyczną historyjkę, albo dwie, o swoich rzekomych doświadczeniach w szerokim świecie. Jak można się tego spodziewać, Augustus Landor nie zasili - w domyśle niezbyt wielkiego - grona bezkrytycznych słuchaczy tego, bądź co bądź, outsidera. Niereformowalnego fantasty z rzadkim zmysłem detektywistycznym. A przynajmniej Landor pod tą całą bufonadą dopatruje się smykałki do rozwiązywania zagadek kryminalnych. Czy uczeń przerośnie mistrza? A może udręczony chłopak doczeka się w końcu ojca z prawdziwego zdarzenia? Na pewno nareszcie znajdzie przyjaciela, w tym idealnego kompana do kieliszka. A to nie koniec cudownych przeżyć późniejszego autora między innymi „Zagłady domu Usherów”, „Kruka”, „Maski Czerwonego Moru”, „Serce oskarżycielem” aka „Mownego serca” i „Zabójstwa przy Rue Morgue”. Wniebowziętego protegowanego absolutnie imponującej mu jednostki, która też nie miała w życiu lekko.

Sporo bym straciła, gdybym swój kontakt z „Bielmem” ograniczyła do głośnego filmu Scotta Coopera. Do tej małej wizualnej uczty zasiadłam tuż po zakończeniu literackiego pierwowzoru i muszę przyznać, że gorąco pogratulowałam sobie narzucenia takiej kolejności. W przeciwnym razie „na rozbiegu tej historii” mogłabym ulec złudzeniu, że dłuższe bytowanie w tym powieściowym światku jest w zasadzie zbędne, bo wszystkie najsoczystsze owoce wyobraźni Louisa Bayera skonsumowałam na stylowym, acz nudnawym balu Scotta Coopera. Prawda jest taka, że filmowcy – nie wiedzieć czemu – wyjęli z tej fabularnej budowli niejedną emocjonującą cegiełkę. Na ekranie najbardziej ubódł mnie przedostatni „akt”, wykastrowana powiedzmy ostateczna konfrontacja Bayarda. Jak dla mnie niewybaczalna zbrodnia, której przecież bez większego trudu można było uniknąć. Wierzcie mi, w zestawieniu z oryginałem to bajeczka dla grzecznych dzieci. Przynajmniej w tym jednym punkcie, ale niektórych równie boleśnie może ukuć w oczy choćby przebieg kolacji u Marquisów, kameralnego spotkania towarzyskiego, któremu bezpardonowo obcięto najdłuższy pazur. Albo opuszczenie heroicznych zmagań Augustusa Landora na wysokościach, trzymającego w napięciu fatalnego rozwinięcia teoretycznie przypadkowego spotkania z pewną damą. Albo „uśmiercenie” jednego z najbardziej egzotycznych ptaków ze świata Bayarda, rdzennego mieszkańca Ameryki (w filmie zrobiono z niego Francuza) posiadającego rozległą wiedzę (i niebagatelny księgozbiór) w tematach, którymi z czasem będzie zmuszony zainteresować się też nasz ewidentnie nienarzucający się z towarzystwem, niezbyt zabiegający o sympatię czytelnika – a jednak na swój sposób całkiem uroczy, a przynajmniej we mnie budzący jakieś ciepłe uczucia – nadużywający alkoholu urodzony detektyw. Jego rzeczowa relacja zaskakująco przyjemnie kontrastuje z kwiecistymi wywodami zbeletryzowanego Edgara Allana Poego, na które swoją drogą autor każe nam dość długo czekać. To zdecydowanie nie jest jedna z tych kryminalnych epickich przekąsek, pozycji, które bez ceregieli (tj. bez dłuższych opisów) konsekwentnie prowadzą nas od punktu A do punktu B. Nie szaleńczy bieg, tylko leniwy spacerek w odurzającym klimacie. Według mnie przekonująco Louise Bayard odmalował w swoim diabelsko klimatycznym „Bielmie. Niezwykłym przypadku Edgara Allana Poe” XIX-wieczne realia. Malownicza amerykańska śnieżnobiała kraina, hipnotyczny zakątek stanu Nowy Jork, którego naturalny spokój nagle burzy odrażająca zbrodnia. I raczej nie mamy powodu zakładać, że chory apetyt niekoniecznie jednego tajemniczego osobnika został już zaspokojony, że kadet Leroy Fry będzie jedyną ofiarą tego sekretnego przedsięwzięcia. Chora zabawa? Słodka zemsta? A może nieświęta misja? Jak przystało na dobrego detektywa, Augustus Landor nie przywiązuje się do żadnej teorii. Szeroko otwarta głowa, która pomieści niemal nieskończoną ilość najróżniejszych hipotez, ale nie zadowoli się półśrodkami. Wygląda na takiego, który prędzej dałby się zabić, niż przyjął wyjaśnienie niepoparte twardymi dowodami. Mniej restrykcyjny jest natomiast umysł jego młodszego wspólnika. Szpiega z krainy West Point. Skłonnego do przesady prawdziwego romantyka, z niebezpiecznym(?) przechyłem w stronę makabry. Śmierć pięknej niewiasty to najbardziej poetycka scenka, jaką jest sobie w stanie wyobrazić ten ekscentryczny dżentelmen. „Mam wrażenie, że słońce dopiero co zasiadło na tronie, a ono już abdykuje, pozwalając ciemnościom, temu mrocznemu najeźdźcy, zstąpić na nas jak Sąd Ostateczny i noc zaprowadza swoją okrutną tyranię”. Prawda, że piękne? To wyjątek ze sprawozdań Edgara Allana Poego - w interpretacji Louisa Bayarda - sumiennie przedkładanych Gusowi Landorowi, który, myślę, doskonale oddaje ton, w jaki uderza to indywiduum właściwie nie tylko na papierze. Mogę się założyć, że pan Landor raz po raz przewracał oczami, kręcił z politowaniem głową i/lub wzdychał bezsilnie przedzierając się przez te uduchowione, coraz słodsze, wręcz przesłodzone raporty. Cukierkowa przygoda Poego, która, o dziwo, nie wytrącała mnie z równowagi – siła narracji, ale wyczuwalna niedookreślona groźba, „jak tuszę” jeszcze bardziej mi się tutaj przysłużyła; jeszcze wydajniej pracowała na mój pozytywny odbiór tych romantycznych wynurzeń. W każdym razie owe nietuzinkowe opowieści dla Landora w zawodzie tego drugiego pewnie są ewenementem na skalę nie tylko krajową, ale nawet światową. Nie, nie miałam wątpliwości, że Gus po raz pierwszy w swojej karierze spotkał się z takimi relacjami z czynności... hmm... śledczych? Ten do bólu racjonalny, niezwykle zasłużony konstabl w stanie spoczynku z jakiegoś zagadkowego powodu ma ogromną słabość do „podstarzałego” kadeta. Zupełnie jakby Poe rzucił na niego najprawdziwszy urok. Landor nie wierzy jednak w takie rzeczy i też niespecjalnie zastanawia go, dlaczego tak ciągnie go do takiego dziwaka (to chyba powszechna - co nie znaczy, że niekrzywdząca - opinia na temat Poego w surowej Akademii). Podejrzana sprawa... jedna z wielu w tej pysznie mrocznej rzeczywistości, w której entuzjaści zdumiewających zwrotów akcji też przypuszczalnie nie poczują się zaniedbani. Nieoryginalny finalny chwyt, ale mnie Bayard wziął z zaskoczenia. Wziął i poddusił.

Współczesna literatura kryminalna nie obfituje w takie okazy, jak „Bielmo. Niezwykły przypadek Edgara Allana Poe” amerykańskiego literata Louisa Bayarda, i choćby z tego powodu zachęcam do przyjrzenia się rzeczonej „epickiej produkcji”. Całkiem możliwe, że to będzie najlepszy kryminał, jaki w tym roku przeczytacie. O ile nie będziecie zanadto odwlekać tej przypuszczalnej przyjemności. Magicznej wyprawy do XIX-wiecznych Stanów Zjednoczonych. Prędko poznajcie nieznaną historię Edgara Allana Poego; nieoficjalną, wyimaginowaną opowieść o Wielkim Poecie i też nie pierwszym lepszym (emerytowanym) konstablu. O miłości i zbrodni. O przyjaźni i zdradzie. O Akademii Wojskowej, którą zawładnęły moce ciemności. Cud-miód, malina.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu