Mieszkająca
w Melbourne trzydziestoletnia Kimberly Leamy dowiaduje się, że tak
naprawdę nazywa się Sammy Went, a ludzie, których uważała za
swoich krewnych nie są jej biologiczną rodziną. W wieku dwóch lat
Sammy zaginęła w Manson w stanie Kentucky i przez kolejne
dwadzieścia osiem lat nikt nie znał miejsca jej pobytu. Niemal cała
jej rodzina z czasem straciła nadzieję na odnalezienie Sammy. Tylko
jej starszy brat Stuart przez cały ten czas wierzył, że jego
siostrzyczka żyje i nie ustawał w jej poszukiwaniach. Jego starania
nie poszły na marne. Ale teraz Kim musi zweryfikować całą swoją
wiedzę o sobie i swoich bliskich. Zmierzyć się z prawdą, która
może okazać się zbyt straszna, by dało się ją znieść. Wraz ze
Stuartem Kim wyrusza do Stanów Zjednoczonych, aby poznać swoich
krewnych, w nadziei, że uda jej się zgłębić całą tę potworną
sprawę każącą jej wątpić w osoby, które kocha. Czy kobieta,
którą dotąd uważała za swoją biologiczną matkę była
porywaczką? I co tak naprawdę stało się w 1990 roku w Manson?
Jakie okoliczności doprowadziły do porwania, które wstrząsnęło
prawie całą tą niewielką społecznością? Na te i wiele innych
pytań Kim pragnie znaleźć odpowiedzi, a dostarczyć je mogą
osoby, z którymi jest spokrewniona. Ludzie, o których tak naprawdę
nie wie zupełnie nic.
Thriller
psychologiczny „Dziecko znikąd” („The Nowhere Child”) to
powieściowy debiut australijskiego scenarzysty Christiana White'a,
pozostającego w związku małżeńskim z reżyserką, montażystką
filmową i scenarzystką Summer DeRoche. W 2017 roku „Dziecko
znikąd” zostało uhonorowane Victorian Premier's Literary Award za
najlepszy nieopublikowany rękopis, a już w roku następnym książka
została wydana. Christian White zdradził, że pisząc ją korzystał
ze wskazówek zawartych przez Stephena Kinga w jego „Jak pisać.
Pamiętniku rzemieślnika”. White jest fanem jego twórczości oraz
podcastów o autentycznych zbrodniach. Interesuje się też
wszystkim, co ma związek z Wielką Stopą. Na 2020 rok wstępnie
zaplanowano premierę pierwszego pełnometrażowego obrazu
fabularnego w jego niezbyt prężnej filmowej karierze (pracował nad
kilkoma shortami i serialem „Carnivores”), horroru
psychologicznego pt. „Relic” w reżyserii Natalie Eriki James,
którego scenariusz współtworzył. W 2020 roku ma ukazać się też
jego druga powieść, thriller psychologiczny zatytułowany „The
Wife and the Widow”.
W
posłowiu swojej debiutanckiej powieści Christian White wyjawił, że
„Dziecko znikąd” wzięło się przede wszystkim z nieodpartej
potrzeby wyrzucania z głowy pomysłu, który się w niej zrodził.
Co gdybyś dowiedział się, że ludzie, których zawsze uważałeś
za swoją rodzinę tak naprawdę nią nie są? Od tego się zaczęło.
A potem przyszła mordęga. Bo White nie miał pojęcia o pisaniu
powieści. Skorzystał więc ze wskazówek Stephena Kinga dla
początkujących literatów zawartych w „Jak pisać. Pamiętniku
rzemieślnika”. Nie wiem, czy człowiek zwany mistrzem literackiego
współczesnego horroru, „Dziecko znikąd” przeczytał. Jeśli
nie, to uważam, że powinien. Powinien sprawdzić, jak jego rady
zostały wykorzystane przez Christiana White'a, Australijczyka, który
bez jego pomocy może nigdy powieściopisarzem by nie został.
Możliwe, ale z drugiej strony mam wrażenie, że autor „Dziecka
znikąd” trochę się umniejsza. Nie docenia się. Jeśli
rzeczywiście tak jest, to myślę, że raczej prędzej niż później
dotrze do niego, że naprawdę posiada talent. Stephen King bez
wątpienia pomógł mu go należycie wykorzystać, ale możliwe, że
samemu też w końcu udałoby mu się znaleźć właściwą drogę.
„Dziecko znikąd”, thriller psychologiczny, który przyszedł do
nas z malowniczej Australii, to bardzo dojrzała opowieść o
trzydziestoletniej kobiecie, która odkrywa, że jej życie jest
zbudowane na kłamstwie. White zdawał sobie sprawę z tego, że jego
pomysł trąci banałem, więc postarał się o to, by jego historia
odróżniała się od niezliczonych powieści opartych na tym samym
motywie. Motywie zaginięcia dziecka. Najprawdopodobniej porwania
dwuletniej dziewczynki, która dowie się o tym dopiero po dwudziestu
ośmiu latach. Fabuła prowadzona jest po dwóch torach. Umowna
teraźniejszość (rok 2018) przeplata się w „Dziecku znikąd” z
przeszłością (rok 1990). Autor naprzemiennie przedstawia
wydarzenia skoncentrowane na mieszkającej w Melbourne
trzydziestoletniej Kimberly Leamy, która właśnie dowiedziała się,
że w dwóch pierwszych latach swojego życia nazywała się Sammy
Went oraz niegdysiejsze dzieje niektórych mieszkańców małego
amerykańskiego miasteczka. Miasteczka Manson w stanie Kentucky
mającego iście Kingowski posmaczek. Na pozór to bardzo spokojne i
malownicze miejsce. Mieścina, w której nic ciekawego się nie
dzieje. Istna oaza dla ludzi niełaknących mocnych wrażeń. Ludzi
lubiących rutynę, z uśmiechem na ustach toczących swoje
przewidywalne żywoty, w otoczeniu osób, na których mogą polegać.
Christian White wzorem Stephena Kinga niszczy ten kłamliwy wizerunek
małego miasteczka. Warstwa po warstwie obdziera Manson z jego
małomiasteczkowego uroku. Nieśpiesznie dociera do coraz to
potworniejszych prawd o tym zakątku Stanów Zjednoczonych. I nie
tylko, bo to co na kartach wielu swoich dzieł zwykł czynić między
innych Stephen King, robi także Christian White. Australijczyk
wzorem Kinga rozwiewa ułudę idylliczności małych miasteczek w
ogóle. Zakładając oczywiście, że na świecie ostał się jeszcze
ktoś, kto wierzy, że do takich miejsc żadna zgnilizna nie dociera.
Tam gdzie są ludzie, jest i zgnilizna. Manson w stanie Kentucky: z
zewnątrz oaza spokoju, ale wystarczy trochę tu pomieszkać, żeby
uświadomić sobie, że ten płaszczyk jest z gruntu fałszywy, że
nie brakuje tutaj ludzi skrywających mniej i bardziej mroczne
tajemnice. Tajemnice, które jak rzekłyby Dean Koontz, gryzą z
wściekłości i pragną Cię dopaść wśród nocnych ciemności.
W powieściowym debiucie Christiana White'a to właśnie tajemnice są
głównym narzędziem służącym do przykuwania uwagi czytelnika.
Tajemnice, których siła w mojej ocenia zasadza się na ich
zwyczajności. White nie stara się sprzedać nam historii, która
wedle naszej wiedzy nie miałaby prawa zaistnieć w rzeczywistości.
Nic nadmiernie wymyślnego, przedobrzonego, nieprawdopodobnego, ale
przy tym wszystkim i nie banalnego. Podejrzewam, że historia Sammy
Went alias Kimberly Leamy przez niektórych za taką zostanie uznana,
bo White nie dość, że wykorzystuje pozornie do szczętu
wyeksploatowane motywy, to i przekazuje powszechnie znane życiowe
prawdy. Moim zdaniem rzecz jednak w tym jak to robi. Jest w tym
głębia, ale i jakaś nieuchwytna magia. To tajemnicze coś, co
sprawiało, że śledziłam wydarzenia przedstawione przez tego
początkującego powieściopisarza z prawdziwymi wypiekami na twarzy.
Jednym
z elementów, na które warto tak w horrorach, jak w thrillerach
stawiać jest oczywiście sekta. Jakiegoś rodzaju hermetyczne
środowisko, na które ludzie spoza niego patrzą wilkiem. Z głęboką
niechęcią, podejrzliwością, ale i z niepokojem.
Fundamentalistyczne grupy religijne bodaj najlepiej się sprawdzają.
Kaznodzieje gromkim głosem „przekazujący słowa swojego boga”
i ludzie z nabożną czcią spijający zatrute słowa z jego ust...
Znamy to zarówno z życia, jak z mnóstwa fikcyjnych historii, tak
filmowych, jak literackich. Christian White na dużą oryginalność
się tutaj nie porwał. Ale taką mniejszego kalibru, a i owszem. Nie
przypominam sobie, żebym kiedykolwiek natrafiła na fikcyjną
opowieść o sekcie zielonoświątkowców. Zaryzykuję twierdzenie,
że najczęściej obrywa się katolikom, ale zielonoświątkowcy? No
nie. Inna sprawa, że jedna, uważam haniebna, praktyka członków
Kościoła Wewnętrznej Światłości z Manson w stanie Kentucky
dotyczy także Kościoła katolickiego. Według mnie jest to zmora, o
której stanowczo zbyt mało się mówi. I która cieszy się dosyć
dużym przyzwoleniem społecznym, pomimo tego, że pociąga za sobą
ofiary. Kościół, do którego przynależy biologiczna matka
dwuletniej Sammy, dziewięcioletniego Stuarta i trzynastoletniej Emmy
oraz żona właściciela miejscowej apteki Jacka Wenta, zasadnicza
kobieta imieniem Molly, w 1990 roku, do którego White przenosi nas
równie często, co do roku 2018, jest znany z iście groźnych form
okazywania swojej wiary. Jadowite węże goszczą na każdej mszy.
Picie trujących substancji też jest tutaj na porządku dziennym.
Ale to może być jedynie czubek góry lodowej. Ci mieszkańcy
Manson, którzy nie są częścią tej wspólnoty mają prawo obawiać
się również o własne bezpieczeństwo. Zwłaszcza po zniknięciu
dwuletniej Sammy Went. Sekta zielonoświątkowców naturalnie wzbudza
podejrzliwość również w czytelniku, ale to tylko jedna z opcji. W
Manson nie brakuje ludzi, którzy uchodzą za potencjalnych
porywaczy, którzy wydają się być zdolni do wyrwania bezbronnej
dziewczynki z jej rodzinnego gniazdka. Ba, nawet w tym gniazdku są i
tacy, którzy spokojnie mogą być w to zamieszani. Czy nastoletnia
siostra Sammy, która jak wiemy przynajmniej w głębi ducha, nie
życzyła jej dobrze, mogła jakoś przyczynić się do jej
zniknięcia? Choćby niechcący? A co z ich rodzoną matką,
fanatyczką religijną, zdającą się przez to coraz bardziej
oddalać od swojej rodziny? A jej mąż? Mężczyzna ukrywający
swoje preferencje seksualne, w tajemnicy spotykający się ze swoim
kochankiem? Kolejnym podejrzanym, głównie dlatego, że wywodzi się
z rodziny potępianej przez dużą część tego niewielkiego
społeczeństwa, jakim jest Manson. Z tak zwanych nieodpowiednich
kręgów – no wiecie: w ich domu panuje bieda, zdarzały się
kolizje z prawem, jest zbyt duży pociąg do alkoholu... Czego chcieć
więcej, żeby móc wyrobić sobie opinię, że to zła rodzina jest?
Lepsze są te bogobojne familie, które napiętnują wszystko, co
według nich prostą drogą prowadzi do Piekła. Homoseksualizm i
innowierstwo na przykład. W takim mieście żyje dwuletnia Sammy,
niewinna dziewczynka, która pewnego dnia zapada się pod ziemię.
Wraca dwadzieścia osiem lat później, jako Kimberly Leamy. Kobieta,
która dopiero teraz poznaje swoje korzenie. Ale czy nie lepiej dla
niej byłoby żyć w błogiej niewiedzy? Odciąć się od tej
mrocznej przeszłości, zostawić tamto za sobą i trzymać się
osób, które zawsze uważała za swoją prawdziwą rodzinę? Albo
się oszukiwać, albo o prostu zaakceptować smutną prawdę, że
kobieta, którą miała za swoją rodzicielką tak naprawdę jest
porywaczką. A raczej była, bo od czterech lat nie żyje. Ale jej
drugi mąż żyje. I może mógłby co nieco Kim wyjaśnić, gdyby
została w Melbourne zamiast czym prędzej udawać się do... gniazda
żmij? My, czytelnicy, podróżujemy wraz z Kim, ale i bez niej. W
retrospekcjach bowiem towarzyszymy innym postaciom w mniejszym lub
większym stopniu związanym ze sprawą zaginięcia najmłodszej
członkini rodziny Wentów. Jej siostrze, rodzicom, szeryfowi,
sekretnemu partnerowi jej ojca. Przy okazji poznając też paru
innych mieszkańców Manson, w którym powoli prawie wszystko wydaje
się odwracać o sto osiemdziesiąt stopni. Ci dobrzy okazują się
tymi złymi i odwrotnie? Owszem do pewnego stopnia pozory mylą, ale
ta droga ku poruszającej prawdzie jest trochę bardziej wyboista.
Nieprzewidywalna, a jeśli odpowiednio na nią spojrzeć to również
bardzo niepokojąca i wyciskająca łzy z oczu. A przynajmniej mnie
Christian White wzruszył tragedią, jaka dotknęła nie tylko główną
bohaterką „Dziecka znikąd”. To opowieść o tragicznych losach
wielu osób – strasznych przejściach ludzi zgotowanych im przez
ludzi. Bo najgorszym potworem zawsze był, jest i będzie człowiek.
Christian White doskonale o tym wie i moim zdaniem w bardzo
emocjonalny sposób udało mu się to przekazać. Nie tego się
spodziewałam. White jest scenarzystą, więc przewidywałam inny
styl wypowiedzi – bardziej suchy, mniej szczegółowy i nie aż tak
poruszający moją wyobraźnię, jak to miało miejsce w istocie.
„Dziecko
znikąd” to naprawdę mocno trzymający w napięciu, empatyczny
thriller psychologiczny dla ludzi, którzy wprost przepadają za
małomiasteczkowymi klimatami. I za opowieściami o mrocznych
tajemnicach rodzinnych, zagadkowych porwaniach i groźnych sektach.
Christian White, początkujący australijski powieściopisarz wręcza
w nasze ręce niezbyt skomplikowaną historię, ale bez wątpienia
przesyconą niebezpieczną tajemniczością, przygniatającą wręcz
aurą potworności z przeszłości, ale i być może z rychłej
przyszłości głównej bohaterki. Miłośniczki prozy Stephena
Kinga. Takiej jak autor „Dziecka znikąd”, któremu wróżę
świetlaną przyszłość. Tak, o pisarską karierę tego pana raczej
martwić się nie trzeba. Christian White bez większego trudu sobie
poradzi. Być może nawet zawojuje światowy rynek. Bo chłop ma
talent. I nawet jeśli do końca nie przyjmuje jeszcze tego do
wiadomości, to już wie, jak z niego korzystać. Jak sprawić, żeby
czytelnik do szczętu zatracił się w jego opowieści. W mrocznym
świecie na razie „Dziecka znikąd”, ale jakoś nie mam
wątpliwości, że podobnie będzie z jego kolejnymi publikacjami.
Które oczywiście w Polsce też muszą się ukazać – słyszycie
Panie i Panowie wydawczynie i wydawcy?
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu