środa, 30 czerwca 2021

Keri Beevis „Zamilknij na zawsze”

 

Trzydziestodwuletnia Lila Amberson jest jedyną ocalałą z wypadku samochodowego, w którym straciły życie dwie osoby: mężczyzna, z którym Lila spędziła ten tragicznie zakończony wieczór i wywodząca się z bogatego rodu siedemnastoletnia Stephanie Whitman. Lila niewiele pamięta z tego wieczora, ale lekarze twierdzą, że wspomnienia z czasem mogą wrócić. Niedługo po opuszczeniu szpitala kobieta poznaje przyrodniego brata Stephanie Whitman, poczytnego powieściopisarza Jacka Foleya, który nie kryje swojego nieprzyjaznego nastawienia do jej osoby. Potem jednak sytuacja między nimi znacznie się poprawia. Wspólnie dochodzą do wniosku, że za śmiertelnym w skutkach wypadkiem samochodowym kryje się coś więcej. Wygląda na to, że komuś bardzo zależy na tym, by na zawsze uciszyć jedyną ocalałą. Lila i Jack na własną rękę zaczynają badać tę coraz bardziej zagadkową sprawę.

Pierwsza wydana w Polsce powieść bestsellerowej brytyjskiej autorki Keri Beevis, thriller psychologiczny „Zamilknij na zawsze” (oryg. „Dying To Tell”), który swoją światową premierę miał w 2019 roku i przez jakiś czas utrzymywał się w pierwszej dwudziestce piątce najlepiej sprzedających się powieści w Wielkiej Brytanii, w Australii natomiast udało mu się wspiąć na szczyt tej listy. Ulubioną powieściopisarką Beevis jest Tami Hoag, ale duży wpływ wywarła na nią również twórczość Stephena Kinga: „Lśnienie” to jedna z jej ulubionych książek, a lektura „Misery” nakłoniła ją do postawienia pierwszych kroków w pisarstwie. Swoje zrobiły też filmy. Nie tylko jej ulubionego reżysera, Alfreda Hitchcocka, ale całe „filmowe wychowanie”, jakie Beevis odebrała w latach 80-tych XX wieku. Jej ojciec był właścicielem kilku wypożyczalni wideo, a Keri chętnie korzystała z ich wspaniałego asortymentu - w większości były to dzieła produkcji amerykańskiej. Obecnie Keri Beevis mieszka w angielskim hrabstwie Norfolk i jest zdecydowana kontynuować swoją pisarską przygodę z dreszczowcem. W tym gatunku czuje się świetnie i na razie nie widzi powodów, by obrać też jakiś inny kurs.

Zamilknij na zawsze” Keri Beevis to thriller psychologiczny, który powinien przypaść do gustu szczególnie czytelnikom celującym w lżejsze klimaty. Zagadkowe historie, które rozjaśniają się nieśpiesznie, w tym konkretnym przypadku, dzięki osobistemu zaangażowaniu bohaterów, których połączy głębsze uczucie. Tak, „Zamilknij na zawsze” to psychologiczny dreszczowiec z dosyć silnie rozwiniętym wątkiem miłosnym, ale niech ten fakt nie zraża osób nieprzepadających za takimi akcentami, bo Beevis mimo wszystko nie przedobrzyła. Nie pozwoliła, by w bólach rodząca się między głównymi bohaterami „Zamilknij na zawsze”, dla obojga niespodziewana, miłość, rozpraszała zbytnio mrok, jaki wkradł się w ich życie. Wręcz przeciwnie: miłosne perypetie Lili Amberson i Johna Foleya dodają dramaturgii tej opowieści. Dosyć zwyczajnej, jeśli wziąć pod uwagę dokonania wielu innych współczesnych pisarzy i pisarek na tym gatunkowym poletku, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Keri Beevis uczyniła to główną siłą swojej opowieści o szaleńczej pogoni za najpewniej niewygodną prawdą. „Zamilknij na zawsze” otwiera nieplanowane zabójstwo młodej kobiety dokonane przez niejakiego Biskupa (czyżby rzecz o grzechach na wyższych szczeblach hierarchii kościelnej?). Po tym krótkim prologu poznajemy Lili Amberson, trzydziestodwuletnią kobietę pracującą w kawiarni i wynajmującą niewielkie mieszkanie w Norwich w Anglii. Singielkę z wyboru, która ledwo wiąże koniec z końcem, jest blisko ze swoim młodszym bratem, nerdem Elliotem i daleko od matki (ich ojciec od dawna nie żyje), tak skupionej na sobie, na swoich romansach, że dla jej dzieci praktycznie już nic nie zostaje. Lilę najpierw znajdujemy w szpitalu, gdzie jak szybko się dowiadujemy, trafiła niedługo po wypadku samochodowym. Dwie pozostałe osoby, które uczestniczyły w tym tragicznych zdarzeniu poniosły śmierć. Życie tak naprawdę Lila zawdzięcza Richardowi Grugerowi: nieznajomemu mężczyźnie mieszkającemu wraz z żoną i osiemnastoletnim synem w okolicy, w której doszło do wypadku. Wśród ofiar była siedemnastoletnia Stephanie Whitman, córka jednego z najbogatszych ludzi w Anglii, Henry'ego Whitmana, który w przestrzeni medialnej forsuje teorię, że winę za śmierć jego córki ponosi Mark Sutherland, druga śmiertelna ofiara wypadku, młody mężczyzna, z którym Lila spędziła ten feralny wieczór. W związku z czym kobieta jest persona non grata we wpływowych kręgach Whitmanów/Foleyów. Lila przeczuwa, że nie będzie mile widziana na pogrzebie Stephanie, ale jakiś wewnętrzny przymus pcha ją... wprost w bynajmniej nieopiekuńcze – jeszcze nie - ramiona Jacka Foleya. Przyrodniego brata Stephanie, autora znakomicie sprzedających się powieści kryminalnych, którego rozwściecza przybycie tego absolutnie nieproszonego gościa na ostatnie pożegnanie jego ukochanej siostry. I w taki oto burzliwy sposób rodzi się relacja, która praktycznie niesie tę bezpretensjonalną opowieść. Opowieść niewymuszoną, nieprzekombinowaną, właściwie to dosyć prostą i niestety przewidywalną, ale poruszającą się z taką gracją, tak płynnie się rozwijającą i na tyle skoncentrowaną na postaciach, że wychodzić z tego świata przedstawionego absolutnie mi się nie chciało. Dobrze się czułam u boku tej, na pierwszy rzut oka, niezbyt dopasowanej pary, będącej na tropie zbrodni. Z drugiej strony mówi się przecież, że przeciwieństwa się przyciągają. Uboga kobieta o gołębim sercu i łatwo ulegający emocjom, wybuchowy bogacz, dotychczas wiążący się z paniami zdecydowanie mniej czułymi na jego humory. Z kobietami mającymi nieporównanie twardszą skórę od Lili. Z drugiej strony dla Jacka jest oczywiste, że ta kobieta kryje w sobie jakąś imponującą siłę, że nie jest tak kruchą istotą, za jaką może uchodzić przed bliższym poznaniem.

Najpierw trzęsienie ziemi (przypadkowe zabójstwo i silne postanowienie, by ukryć ten czyn oraz śmiertelny w skutkach wypadek samochodowy), a potem napięcie jeszcze rośnie. Jak u Alfreda Hitchcocka, w twórczości, którego autorka „Zamilknij na zawsze” jest bezgranicznie zakochana. Co prawda nie uderza ona z taką siłą, jak zwykł to robić jej mistrz, ładunek emocjonalny zawarty w tej książce nie dorównuje najsłynniejszym dreszczowcom Hitchcocka, ale widać, że Beevis korzysta ze wskazówek podpatrzonych w jego filmach. Stara się – i dodam, że moim zdaniem całkiem nieźle jej to wychodzi – w podobnym stylu budować dramaturgię, suspens. Fabuła własna, ale technika budowania całej emocjonalnej otoczki (ale już nie natężenie emocji), żonglerka napięciem, dosyć zbliżona. Nieoficjalne śledztwo Lili Amberson i Jacka Foleya, który ma doświadczenie w tego rodzaju działalności, bo „w poprzednim życiu” był dziennikarzem śledczym, porusza się tak jakby po dwóch torach. Wraz z bohaterami skupiamy się zarówno na kwestiach dotyczących bezpośrednio siedemnastoletniej Stephanie Whitman, która poniosła śmierć podczas jednego ze wstępnych „hitchcockowskich trzęsień ziemi”, potencjalnych wstydliwych, może nawet mrocznych, tajemnicach przyrodniej siostry Jacka, jak i na zakapturzonym prześladowcy Lili, który, czego Beevis nie stara się przed nami ukryć, próbuje ja uśmiercić, zanim odzyska wspomnienia, które niewątpliwie go pogrążą. Wspomnienia z nocy, w której Lili dosłownie otarła się o śmierć. Najprawdopodobniej zginęłaby, gdyby nie interwencja Richarda Grugera: wyjątkowo nieprzyjemnego typa, mieszkającego wraz z rodziną nieopodal miejsca, w którym doszło do wypadku. W zacisznym zakątku, w osamotnionym domu, którym wybawca Lili zarządza twardą ręką. Zazdrośnie strzeże też swojej prywatności, a autorka daje nam do zrozumienia, że coś może się za tym kryć. Że może to mieć jakiś związek z wypadkiem, który na zawsze odmienił życie przesympatycznej protagonistki „Zamilknij na zawsze” i też dającego się lubić, mimo jego niegodnych pochwały zachowań, protagonisty. Im będziemy towarzyszyć najczęściej, najdłużej, ale od czasu do czasu Keri Beevis pozwoli nam zerknąć do najwyraźniej dysfunkcyjnej trzyosobowej rodziny Grugerów i podejrzeć działania oraz myśli tajemniczego prześladowcy Lili Amberson. Może i brzmi to trochę skomplikowanie, może i wynika z moich słów, że „Zamilknij na zawsze” to obfitujący w wątki, zamierzenie nielicho poplątany thriller, przy którym główka będzie pracowała na pełnych obrotach, ale myślę, że osoby przyzwyczajone do współczesnych powieściowych dreszczowców psychologicznych, które zalewają również polski rynek (i dobrze), zgoła inaczej będą na to patrzeć. Na tę doprawdy angażującą, ale nie tak znowu złożoną intrygę, w którą Lila i Jack w istocie są osobiście zaangażowani. On chce się dowiedzieć, co tak naprawdę spotkało jego przyrodnią siostrę, a ona czuje się zobligowana (syndrom ocalałej), żeby mu dopomóc. A potem jeszcze poniekąd na odwrót: ona nabiera przekonania, że jej życie jest zagrożone, a on czuje się w obowiązku zapewnić jej ochronę. A najlepszym sposobem na zwrócenie Lili poczucia bezpieczeństwa jest dojście do człowieka, który nie cofnie się, dopóki kobieta nie zamilknie na zawsze. Wypadek, który ponad wszelką wątpliwość ma jakieś drugie, najpewniej mroczniejsze, dno; częściowa i zapewne krótkotrwała amnezja; motyw zabójcy-prześladowcy, a na dokładkę rodzinne niesnaski, problemy w majętnym rodzie, do którego nowa wybranka Jacka nie pasuje. Lila tak to widzi, ale Jack nie podziela jej obaw, że nigdy nie wpasuje się do tego środowiska. Nigdy nie zostanie zaakceptowana przez ludzi, którym zawsze będzie przypominać tragicznie zmarłą nastoletnią członkinię ich szacownego rodu. Poza tym Lila jest biedna, a przecież wszyscy wiedzą (stereotyp), że bogacze nie lubią spoufalać się z pospólstwem, wpuszczać ludzi z niższych warstw społecznych na złote łono swojej rodziny. Muszę przyznać, że mocno zajmowało mnie bicie się z myślami, niepowstrzymanie zakochujących się w sobie nawzajem, czołowych postaci „Zamilknij na zawsze”. Wątpliwości, czy to drugie ma takie same oczekiwania, czy uczucia są odwzajemnione. Wątpliwości, czy aby zasługuję na tę miłość i czy powinienem się jej trzymać, skoro przysparzam jej tyle bólu. Wątpliwości, czy warto znowu wystawiać się na ryzyko (złamane serce), skoro zdążyło się polubić życie singielki? Z reguły nie przepadam za takimi historiami, ale Keri Beevis bez widocznego trudu udało się całkiem mocno wciągnąć mnie w owe miłosne rozterki ludzi, których los bynajmniej nie był mi obojętny. Tak pięknie, dogłębnie rozpisane, ciekawe, jak to się mówi coś sobą reprezentujące, osobowości, że autentycznie wciągnęłam się także w ten intymniejszy obszar ich życia. Nie tylko w iście niebezpieczne śledztwo, które na dobrą sprawę ich połączyło. Niekoniecznie na zawsze...

Tak sobie siedzę i się zastanawiam, czy to jednorazowy przypadek, czy raczej początek dłuższej przygody z twórczością Keri Beevis. Angielskiej powieściopisarki, która w swojej bibliografii ma więcej thrillerów psychologicznych, a ja, po lekturze „Zamilknij na zawsze”, chętnie bym do nich zajrzała. Liczę więc na to, że polscy wydawcy pójdą za ciosem, będą kuć to żelazo, póki w miarę gorące. Bo już da się zauważyć, że i w Polsce proza Keri Beevis znajduje jak najbardziej podatny grunt. Nie zakochałam się, ale na pewno polubiłam „Zamilknij na zawsze” na tyle, by bez dodatkowych zachęt sięgnąć po kolejny dreszczowiec tej pani, gdy tylko pojawi się taka okazja. Gdy już wyjdzie w Polsce. Bo wyjdzie, prawda?

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


poniedziałek, 28 czerwca 2021

„Ciche miejsce 2” (2020)

 
Recenzja zawiera spoilery „Cichego miejsca” Johna Krasinskiego

W postapokaliptycznym świecie zdominowanym przez niewidome stwory z doskonałym słuchem Evelyn Abbott, wraz ze swoimi dziećmi, nastoletnią niesłyszącą Regan, trochę młodszym Marcusem i niemowlęciem, wyrusza w nieznane. Wchodząc na teren dawnej odlewni wpadają w pułapkę. Z odsieczą przychodzi im mieszkający w tym miejscu znajomy z poprzedniego życia, Emmett. Mężczyzna udziela im schronienia, ale nie ukrywa, że chce, aby jak najszybciej się wynieśli. Nagle jednak dokonują odkrycia, które wszystko zmienia. Regan nabiera przekonania, że można to wykorzystać w walce z kosmicznymi intruzami, które zdziesiątkowały ludzkość.

Po sukcesie „Cichego miejsca”, horroru science fiction w reżyserii Johna Krasinskiego z 2018 roku, którego scenariusz napisał wespół z Bryanem Woodsem i Scottem Beckiem, wytwórnia Paramount Pictures ogłosiła, że trwają prace nad kontynuacją tej historii. Woods i Beck odrzucili propozycję stworzenia scenariusza, tłumacząc, że wolą skupić się na oryginalnych pomysłach. Krasinski początkowo też nie był zainteresowany pracą nad „Cichym miejscem 2” (oryg. „A Quiet Place Part II”), ale po paru miesiącach, i odrzuceniu przez Paramount koncepcji paru innych scenarzystów, Krasinski wyszedł z własnym pomysłem. W jego wizji, zresztą zaakceptowanej przez wytwórnię, główną rolą tym razem odgrywała nastoletnia Regan Abbott. „Ciche miejsce” traktowało o bezgranicznej, gotowej do wszelkich poświęceń miłości rodzicielskiej, a „Ciche miejsce 2” miało mówić o „wyfrunięciu z gniazda”, wyjściu młodego człowieka w szeroki świat, bez swoich dotychczasowych ochroniarzy w postaci kochających rodziców. Tym razem Krasinski sam napisał scenariusz i znowu zasiadł na krześle reżyserskim. Przekonał też swoją żonę Emily Blunt do ponownego wcielenia się w rolę Evelyn Abbott. Budżet „Cichego miejsca 2” ponad trzykrotnie przewyższył budżet pierwszej odsłony (jedynka kosztowała w przybliżeniu siedemnaście milionów dolarów, a dwójka około sześćdziesięciu jeden milionów dolarów). Pierwszy pokaz filmu odbył się w nowojorskim Lincoln Center 8 marca 2020 roku. Szeroka dystrybucja w kinach miała się rozpocząć już 20 marca tego samego roku, ale pandemia COVID-19 wymusiła przesunięcie tego wydarzenia aż do drugiego kwartału następnego roku.

Prolog „Cichego miejsca 2” w reżyserii i na podstawie scenariusza Johna Krasinskiego pokazuje, jak to wszystko się zaczęło. Dzień pierwszy, dzień inwazji Obcych. Niewidzących stworzeń z nadzwyczaj rozwiniętym zmysłem słuchu, które poznaliśmy już w pierwszej odsłonie tego głośnego tytułu. Najpierw więc świadkujemy wydarzeniom – w otoczeniu też już znanej rodziny Abbottów – które można określić jako prequel „Cichego miejsca”. Nie trwa on jednak długo – potem mamy duży skok w czasie i takim oto sposobem z prequela robi się sequel. Bezpośrednia kontynuacja „Cichego miejsca” z 2018 roku. Tym razem John Krasinski postawił na większą dynamikę, więcej akcji. Część pierwszą nakręcono w taki sposób, że mogła się podobać (i większości odbiorców się podobała) zarówno zwolennikom tak zwanej nowej fali kina grozy (obrazów wolniejszych, maksymalnie skoncentrowanych na klimacie, z silniej rozwiniętą warstwą dramatyczną/obyczajową), jak entuzjastom szybszych, „bardziej wybuchowych” historii z dreszczykiem. Dwójka natomiast śmielej wychodzi naprzeciw oczekiwaniom tej drugiej z wymienionych grup. Aurę, na szczęście dla mnie, w pewnym zakresie zachowano. Stylowa, nostalgiczna oprawa wizualna, kolorystyka zdjęć, która w oczach wielu stanowi jeden z najsilniejszych pierwiastków pierwszej odsłony serii(?) (Emily Blunt zdradziła, że jej mąż ma już pomysły na rozdział trzeci), nadal panuje w tym cichym świecie. Ale na mnie nie oddziaływała już z taką siłą. Raz, że nie ma już tego efektu nowości, ale przede wszystkim nie ma tej cierpliwości. Nie wydobywają twórcy tyle napięcia z tego bezsprzecznie groźnego świata przedstawionego, ile udało się wycisnąć w kasowym otwarciu trudnych dziejów rodziny Abbottów. Właściwie, jak już wspomniałam, swój początek ich historia znajduje tutaj, w „Cichym miejscu 2”. Sielskie obrazki sprzed inwazji, która zmieniła wszystko – słoneczny dzień, beztroskie chwile w rodzinnym gronie – i nieoczekiwane (dla bohaterów, bo raczej nie widzów) przybycie Obcych. [Ciekawostka: scena z autobusem, w istocie jadącym na Emily Blunt z prędkością czterdziestu mil na godzinę, była najbardziej stresującym doświadczeniem tak dla niej, jak dla jej męża, Johna Krasinskiego, związanym z tym przedsięwzięciem. Krasinski zdradził, że miał poczucie, że położył na szali swoje małżeństwo. Miał świadomość, jak źle, z różnych powodów, to może się potoczyć. Ale na szczęście te czarne wizje się nie ziściły.] Wygenerowane komputerowo stwory natychmiast, tuż po wylądowaniu na Ziemi, którego na ekranie nie zobaczymy (twórcy sprowadzają to niecodzienne wydarzenie do ognistej smugi na niebie), przypuszczają zmasowany atak na ludzi. W domyśle zabijają wszystko, co nie tyle się rusza, ile hałasuje. Wystarczy najlżejszy dźwięk, choćby szelest, by zwrócić na siebie uwagę tych ślepych istot, które przemocą wyrwały Ziemie spod władzy człowieka. I zajęły jego miejsce. To wszystko już znamy, więc przeskoczmy dalej. Sprawdźmy, co słychać u rodziny Abbottów obecnie. W umownej teraźniejszości, czyli tuż po wydarzeniach, jakie obserwowaliśmy w „Cichym miejscu”. Evelyn Abbott, wraz z trójką swoich dzieci, wyrusza w niebezpieczną podróż, naturalnie pieszo. Zatrzymują się w dawnej odlewni, w której nie mają zamiaru się urządzać. To ma być jedynie krótki przystanek – przystanek wymuszony stanem zdrowia jednego z nich. Traf chce, że w tym miejscu schronienie znalazł przyjaciel Lee Abbotta (John Krasinski), męża Evelyn, którego straciła w nader dramatycznych okolicznościach, Emmett. W tej roli Cillian Murphy, znany m.in. z „28 dni później” Danny'ego Boyle'a, „Red Eye” Wesa Cravena, „Incepcji” Christophera Nolana i „Red Lights” Rodrigo Cortésa, który, uważam, jak zwykle stanął na wysokości zadania.

Scenariusz „Cichego miejsca 2” przebiega praktycznie bez niespodzianek. Ot, standardowa opowiastka o dzielnej dziewczynie, która jest gotowa w pojedynkę rozprawić się z krwiożerczymi najeźdźcami. Jest przekonana, że znalazła dobry sposób na pozbycie się tych bestii. A przynajmniej zwiększenie szans gatunku ludzkiego w tej trwającej już rok wojnie. W sumie nie tyle wojnie, ile chowaniu się przed wrogami-potworami. Tą dziewczyną jest nastoletnia niesłysząca Regan Abbott (w tej roli ponownie niesłysząca aktorka Millicent Simmonds), która w swój ryzykowny plan wtajemnicza jedynie swojego młodszego brata Marcusa (i tu też powrót: Noah Jupe). Najważniejszą z nowo wprowadzonych postaci jest Emmett, człowiek, który stracił całą swoją rodzinę i bynajmniej nie szuka towarzystwa. Daje schronienie Evelyn i jej dzieciom, ale tylko chwilowe. Oczekuje, że szybko się wyniosą i rzecz jasna nie ma najmniejszego zamiaru towarzyszyć im w dalszej podróży. Chce znowu być sam w swojej „norze”. Wola walki, która na dobrą sprawę nigdy nie była u niego tak wielka jak w przypadku Lee, zupełnie w nim zgasła po stracie bliskich. Jak ta postać się rozwinie, łatwo się domyślić. Klasyczne zagranie. To samo zresztą można powiedzieć o działaniu zainicjowanym przez nastoletnią bohaterkę „Cichego miejsca 2”. Prostota fabularna sama w sobie oczywiście mi nie wadziła - prawdę mówiąc, z połączeniu z oprawą wizualną, nasuwała przyjemne skojarzenia ze starym, dobrym kinem fantastycznym – ale już sama fabuła, sam tekst, szczególnie interesujący dla mnie nie był. Coś równie prostego, ale innego: tak bym sobie życzyła. Bo mimo najszczerszych chęci, mimo uporczywych starań, nie dałam rady całą sobą wejść do tego cichego świata. W pierwszą część bez trudu się emocjonalnie zaangażowałam, a w tym przypadku byłam już bardziej obok niż wewnątrz. Przeciętna, niezobowiązująca, okrutnie przewidywalna, szybka rozrywka, do której z całą pewnością wracać nie będę. Ale też nie mogę powiedzieć, że wynudziłam się jak ten biedny mops. Nie było na to czasu, wszak dużo się działo... No, tak naprawdę to w kółko to samo. Tamci atakują, my się bronimy. Tu mamy film drogi (pełna niebezpieczeństw gonitwa za lepszym jutrem), a tam przymusowy postój pod ziemią, tkwienie w ciasnej, klaustrofobicznej przestrzeni, do której w każdej chwili mogą wtargnąć bestie. Z wyjątkowo czułym zmysłem słuchu, ale za to pozbawione wzroku. Odbiorcy „Cichego miejsca” pamiętają zapewne, że w tym ekstremalnie nieprzyjaznym świecie rodzina Abbottów powiększyła się o jednego członka. Na świat przyszło dziecię, które niezamierzenie mogło sprowadzić na nich wszystkich śmierć. Wystarczy, że uderzy w płacz... Znalazł się na to sposób, genialny w swojej prostocie. Przekonujący. Abbottotm udało się zmniejszyć, ale niecałkowicie zażegnać, ryzyko, jakie wiąże się z opieką nad tak maleńką istotą w rzeczywistości, w której przetrwają najcichsi. A przynajmniej wszystko wskazuje na to, że to warunek konieczny, jeśli chce się jeszcze trochę pożyć. W tym świecie bez perspektyw, gdzie człowiek nie jest już na szczycie łańcucha pokarmowego, gdzie w zasadzie jest zwierzyną łowną niezbyt realistycznie się prezentujących potworów, które przeszło rok wcześniej bez ostrzeżenia „spadły z nieba”. Królikiem drżącym w swojej norce, ilekroć usłyszy zbliżającego się drapieżnika. Bo jak rzecze Emmett, siedzenie w takich norkach jest najlepszym, co w tej sytuacji można zrobić. Zwłaszcza że szukanie sojuszy z innymi członkami zdetronizowanego gatunku też wiąże się z niemałym ryzykiem. Bo apokalipsa zmienia ludzi. Przeważnie na gorsze. I co tu jeszcze dodać? Dużo chodzenia, mniej korzystania ze strun głosowych, jak to w „Cichym miejscu”, choć na moje oko więcej niż poprzednio - migania jednak i tak można się spodziewać. Sporo starć ze „strasznymi” potworami i mało emocji. Tak całkowicie beznamiętnie tego widowiska nie przyjmowałam, jakieś tam napięcie się wkradało, poczucie beznadziei zresztą również, ale nigdy tak mocne, tak obezwładniające, jak poprzednio. Wtedy, gdy rodzina Abbottów żyła jeszcze sobie niespokojnie w swoim (nie)zawodnym osamotnionym domu. W tym świecie wszyscy są bowiem samotni. Tak...

Takie sobie do pogapienia się. Taki sobie horror science fiction z nurtu postapo (i kawalątkiem apo). Tylko tyle tym razem dostałam od Johna Krasinskiego. Większy budżet - gorsza jakość. Typowe. Trzeba jednak zaznaczyć, że jestem w mniejszości. Zdecydowana większość widzów lepiej przyjęła to widowisko. Co więcej nie brakuje osób – wśród nich też ileś krytyków – którzy są zdania, że sequel wyszedł lepiej od jedynki. Tym bardziej odradzać nikomu bliskiego spotkania z „Cichym miejscem 2”, nie zamierzam. Może z wyjątkiem osób, którym nie jest znana pierwsza odsłona. Tak na wszelki wypadek, bo może być trochę, ociupinkę, trudniej ze zorientowaniem się w terenie. Kompletne zagubienie w tej historii raczej nie grozi, ale po co sobie komplikować?

sobota, 26 czerwca 2021

Herman Raucher „Dom Maynarda”

 

Pierwsza połowa lat 70-tych XX wieku. Pochodzący z Cincinnati w stanie Ohio, dotknięty zespołem stresu pourazowego dwudziestotrzyletni Austin Fletcher, zostaje zwolniony ze służby w Wietnamie. Udaje się prosto do odziedziczonego po poległym koledze z wojska, Maynardzie Whittierze, domku w miejscowości Belden w stanie Maine. Znacznie oddalona od innych zabudowań, otoczona dzika przyrodą, przykryta śniegiem, w pełni wyposażona, solidna chata wydaje się idealnym miejscem dla takiego samotnika, jak Austin. Im dłużej jednak mężczyzna przebywa w tym miejscu, tym bardziej jest skłonny uwierzyć w fantastycznie brzmiące opowieści krążące wśród tutejszej ludności. Opowieści o wiedźmie, pierwszej właścicielce nowego lokum Austina, przed wiekami powieszonej na stojącym nieopodal jej domu drzewie, której przeżarta złem dusza nigdy nie opuściła tego kawałka ziemi. Drzewo wiedźmy stoi po dziś dzień i jak zauważa Fletcher nie rzuca cienia. Bardziej niepokoją go jednak niewytłumaczalne odgłosy, które słyszy po zapadnięciu zmroku i niewytłumaczalne incydenty, jakie mu się przydarzają w tym prawdopodobnie przeklętym miejscu.

Dom Maynarda” (oryg. „Maynard's House”) to pierwotnie wydana w 1980 roku jedyna powieść grozy w artystycznym dorobku amerykańskiego powieściopisarza oraz scenarzysty filmowego i teatralnego Hermana Rauchera, najbardziej znanego z autobiograficznej historii „Summer of '42” (scenariusz i powieść – zarówno film, jak książka były jednymi z najbardziej dochodowych dzieł siódmej dekady XX wieku), ale współcześni widzowie bardziej mogą go kojarzyć z melodramatu z roku 2001, „Słodki listopad” w reżyserii Pata O'Connora, remakiem filmu z 1968 roku pod tym samym tytułem – Raucher pracował nad scenariuszem obu tych obrazów, a wcześniej napisał sztukę, która to wszystko zapoczątkowała. Pomysł na „Dom Maynarda” Raucher zaczerpnął ze swojego życia. Po zakończeniu służby wojskowej późniejszy autor tej książki spędził trochę czasu w samotni (chatce w stanie Maine) należącej do jego przyjaciela. Z jego bohaterem łączy go też to, że on również stracił na wojnie (w Korei, nie w Wietnamie) przyjaciela, który pełnił wówczas rolę sanitariusza wojskowego. Natomiast motyw wyimaginowanej czy faktycznej wiedźmy „Dom Maynarda” zawdzięcza najbardziej znanemu, niechlubnemu, rozdziałowi w historii Salem w stanie Massachusetts: polowaniu na tak zwane czarownice. W latach 90-tych XX wieku pojawił się plan przeniesienia „Domu Maynarda” na ekran i choć czyniono jakieś starania w tym kierunku przez większość tej dekady i kawałek kolejnej, to projekt w końcu upadł. Ostatnią posiadaczką praw do sfilmowania książki była wytwórnia StudioCanal, która zamierzała wypuścić ten obraz pod tytułem „Ara/Froom”.

Lśnienie” Stephena Kinga, „Zimowe nawiedzenie” Dana Simmonsa, „Ciemność” Jozefa Kariki: to przykłady powieści, z którymi polski czytelnik miał szansę zapoznać się przed lekturą „Domu Maynarda” Hermana Rauchera, a zatem istnieje możliwość, że omawiane dzieło nasunie mu na myśl tamte pozycje. Łączy je bowiem motyw uwięzienia - faktycznego czy tylko pozornego - bohatera/bohaterów w odludnym miejscu, parafrazując Shirley Jackson, w tłumaczeniu Pauliny Braiter, pokrytym grubym płaszczem śniegu, w którym przedziwne rzeczy się dzieją. Wydana ponad dwie dekady po „Domu Maynarda” wyszczególniona powieść Dana Simmonsa, w moje myśli wdzierała się z największym impetem, podczas lektury jedynej powieści grozy w pisarskim dorobku Hermana Rauchera. Niemniej daleka jeszcze jestem od posądzania jego kolegi po piórze o bezwstydne przeniesienie jego pomysłów do „Zimowego nawiedzenia” (w sumie podobny dźwięk można też usłyszeć u Kariki). Walczący z wewnętrznymi demonami w śnieżnej scenerii, straumatyzowany mężczyzna, który tylko być może stał się celem jakichś nadnaturalnych sił, to za mało, żeby wyciągać tak daleko idące wnioski. Podobieństwa mogły być przypadkowe, bo na dobrą sprawę, mało charakterystyczna to koncepcja. W latach 80-tych XX wieku historia wymyślona przez Hermana Rauchera, niewesołe przeżycia Austina Fletchera w tytułowym domu, mogły rodzić silniejsze poczucie świeżości, ale teraz... Powiedzmy, że odbiór współczesnego czytelnika, przynajmniej w tym zakresie, może się okazać mniej satysfakcjonujący. Mniej, nie znaczy wcale. Pierwsze polskie wydanie „Domu Maynarda”, piękna edycja w twardej oprawie od wydawnictwa Vesper (rok 2021), z nastrojową okładką zaprojektowaną przez mistrza Macieja Kamudę, który stworzył również czarno-białe grafiki zamieszczone wewnątrz książki (w większości: naturalna sceneria, ponure widoki „miejsca, w którym tkwi bohater książki” – dodam, że mnie zafascynowała autentycznie trójwymiarowa spieniona rzeka; doprawdy mają ludzie talenty) zawiera, jak zwykle wnikliwe, posłowie Grady'ego Hendrixa: jego własna analiza niniejszego dzieła plus garść faktów z prywatnego i zawodowego życia Hermana Rauchera. „Dom Maynarda” otwiera scena w pociągu, w której zostaje nam przedstawiony czołowy bohater książki, dwudziestotrzyletni Austin Fletcher, wokół którego będzie się obracać właściwie cała akcja tego raczej kameralnego utworu. Nie odstąpimy go na krok – będziemy przyglądać się jego coraz to bardziej alarmującym aktualnym (tj. z przełomu roku 1972 i 1973: umowna teraźniejszość) doświadczeniom w Maine oraz niezbyt odległym wspomnieniom, okolicznościom, które doprowadziły go do Domu Maynarda (fragmenty retrospektywne). I czemuś, co można nazwać pomieszaniem „teraz” z „wtedy”. Główny bohater powieści zawsze był typem samotnika, ale na wojnie w Wietnamie znalazł przyjaciela, a przynajmniej kogoś najbardziej zbliżonego do przyjaciela w całym swoim dotychczasowym życiu. Był nim Maynard Whittier. Był, bo poległ na tej przeklętej wojnie. Zdążył jednak spisać testament – cały swój dobytek, czyli wiejski domek i jedenaście akrów ziemi w stanie Maine, zostawił swojemu przypuszczalnie najbardziej zaufanemu towarzyszowi broni, Austinowi Fletcherowi. Człowiekowi, który gdziekolwiek się znalazł, zawsze słyszał, że tam nie pasuje. Sam też tak czuł; właściwie przywykł już do myśli, że nigdy nie uda mu się znaleźć swojego miejsca na ziemi. Że zawsze będzie „niedopasowany”. Spadek po Maynardzie natchnął go jednak nadzieją na lepsze jutro. Fletcher po cichu liczył na to, że Dom Maynarda to będzie to miejsce, o którym zawsze marzył. Miejsce, które będzie mógł w pełni uznać za swoje. Dom Austina. I na początku rzeczywiście wydaje mu się, że los wreszcie zawiódł go tam, gdzie będzie mu dobrze. To prawda, że musi się jeszcze sporo nauczyć, jeśli chce – a chce – przetrwać na tym dzikim terenie. Choć Austin zdążył oswoić się z samotnością, a nawet ją polubić, to tak naprawdę nigdy jeszcze nie był aż w takim stopniu zdany wyłącznie na własne siły. Nawet w wojennym piekle mógł liczyć na pomoc innych. Nie wspominając już o tym, że dorastał w mieście. A tu jest głęboka prowincja. Tu jest ludność, która zdaje się nadawać na zupełnie innych falach niż Austin. Ale wbrew temu wszystkiemu nasz bohater czuje, że szczęście wreszcie się do niego uśmiechnęło. Że nareszcie trafił do domu...

Nierzucające cienia leciwe drzewo, na którym niegdyś powieszono kobietę posądzoną o praktykowanie czarnej magii. Tak zwane drzewo wiedźmy i Miniłaki: jak głoszą lokalne legendy, niewielkie istoty mieszkające w lasach, górach, które potrafią dać się we znaki osiadłym w tych stronach ludziom. W zaciszu, do którego na początku książki przybywa Austin Fletcher. Prawie przy tym tracąc życie. Niespodziewane wsparcie znajduje ten zwykle myślący dopiero po fakcie (najpierw działa, a dopiero potem się zastanawia) młodzieniec, w osobie Jacka Meekera, powszechnie szanowanego mieszkańca Belden w stanie Maine. Za co Fletcher jest mu wdzięczny, choć nie bardzo potrafi to okazać. Delikatnie rzecz ujmując. Wielu na miejscu Meekera pozostawiłoby warkliwego przybysza samemu sobie, ale Jacka zupełnie nie wzrusza jego konfrontacyjne nastawienie. Prawdziwa ostoja spokoju. Człowiek, którego chyba nic nie jest w stanie wzruszyć, wyprowadzić z równowagi, urazić. Niech sobie „młokos” gada, co chce, co mu tylko ślina na język przyniesie, a ja i tak nie cofnę pomocnej dłoni wyciągniętej w jego kierunku. Bezinteresownie będę mu pomagał dopóty, dopóki na moje oko, będzie takiego wsparcia potrzebował. Imponująca wielkoduszność, rycerska szlachetność... albo działalność na rzecz złego. W tym przypadku raczej złej, bo autor „Domu Maynarda” dosyć szybko ujawnia największe zagrożenie, jakie, tylko być może, czyha na młodego weterana wojny wietnamskiej w mroźnej scenerii „gdzie diabeł mówi dobranoc”. Naturalnie, już sam ten krajobraz rodzi niewygodne emocje, dyskomfort, jakiego oczekuje się od tego rodzaju historii. Można poczuć się nieswojo na tym dzikim śnieżnobiałym terytorium, od którego, w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, nie sposób w szybkim tempie się oddalić. Co więcej, Austin w razie czego nie będzie mógł wezwać posiłków – w Domu Maynarda nie ma telefonu, a i zdzierać gardła nie ma po co, bo najbliżsi sąsiedzi są... no daleko. Ci, którzy nastawiają się na klasyczną opowieść o nawiedzonym domostwie, na coraz to bardziej agresywne ataki jakiejś istoty, czy też istot nieprzynależących do tego świata, w klaustrofobicznym domku „stojącym pośrodku niczego”, w najlepszym razie będą pozytywnie zaskoczeni, a w najgorszym trochę się rozczarują. Nie do końca, bo Raucher jedną nogą stoi na tej sprawdzonej platformie, podpina się pod konwencję horroru nadnaturalnego (taka ghost story z wiedźmą... i tajemniczymi Miniłakami?), czyni to jednak tak subtelnie, że prawie niezauważalnie. Później może się to zmienić – nie musi – ale większość tej historii pod tym względem upływa zaskakująco spokojnie. Odgłosy, które nocami słyszy nasz dzielny Austin łatwo zracjonalizować. Znaleźć dla nich przyziemne wytłumaczenie. Żadnych widmowych postaci mężczyzna nie dostrzega - chyba że mówić o tych bytujących w jego umyśle, zdestabilizowanym, jeszcze zanim osiadł w tym niekoniecznie obłożonym klątwą, domku. Ale odnotowuje, że tak zwane drzewo wiedźmy nie rzuca cienia, rejestruje obecność jakichś niewielkich postaci, które mogą być Miniłakami i tak, staje w końcu oko w (nie)oko z czymś niezwykłym. Współczesnego odbiorcę ta scenka może nielicho rozbawić – absurdalny pomysł. Są jeszcze niepokojące zapiski odnalezione w Domu Maynarda i to, co frapowało mnie najbardziej. To, nad czym łamałam sobie głowę, co obracałam w myślach i w lewo, i w prawo, zresztą bez wątpienia zgodnie z planem autora. Tak miało być, ta postać miała być rozpatrywana pod różnymi kątami, nawet wtedy, gdy na pierwszy rzut oka prezentowała się całkowicie niewinnie. W każdym razie zwyczajnie. A potem... są drobne sugestie, aluzje zręcznie podsycające te wstępne podejrzenia, ale o pewność – w tym, czy w tamtym kierunku – trudno. W sumie niczego nie możemy być pewni, i to kolejny element „Domu Maynarda”, który doceniam. Finał tym bardziej. Pomysł ciekawy - w dodatku otwarty na wyobraźnię, domysły czytelnika - powiedziałabym nawet, że niepospolity (a jednak jest jakaś świeżość!) i tyczy się to też samej formy. Tutaj warto odnotować, że tłumacz Maciej Wacław włączył się do tej zmyślnej gierki autora powieści... której mimo wszystko przydałoby się więcej, jeśli już nie manifestacji nieznanego (faktycznych czy tylko wyimaginowanych nietypowych zdarzeń), to na pewno napięcia.

Opowieść z dreszczykiem, ale u mnie trochę za lekkim. Na mnie niezbyt dobrze działały te wszystkie dramatyczne chwile Austina Fletchera na łonie natury, które zasadniczo są całkiem zwyczajne. Ot, nie tak elektryzujące, jak chciał tego autor, nieprzyjemne spotkania bohatera z dziką zwierzyną, łowienie ryb, mozolne wędrówki po oślepiająco białym bezkresie i tak dalej. Humor – sporo humoru – naturalnie jeszcze skuteczniej odganiał „mroczny nastrój”, który z kolei przyganiało samo miejsce akcji i co bardziej zagadkowe wycinki z pobytu mieszczucha na wsi. Więc się wyrównało:) W każdym razie „Dom Maynarda”, jedyny horror w powieściopisarskim dorobku Hermana Rauchera jakoś mi upłynął. Raz lepiej, raz gorzej, innymi razy wyśmienicie-znakomicie. Więc dobrze, jest... naciąganie dobrze.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 24 czerwca 2021

Nowy projekt wydawnictwa Mag

 
Wydawnictwo Mag szykuje nową serię, serię horrorów, która otworzy się już 26 czerwca 2021 roku (oficjalna premiera) „Księgami krwi I-III” Clive'a Barkera. W przygotowaniu są już „Czerwone drzewo” Caitlin R. Kiernan i „Dni ostatnie” Briana Evensona. Dalszy plan zakłada między innymi takie działa jak „Koko” Petera Strauba”, „Podrzutek” Victora LaValle'a, „Biblioteka w Mount Char” Scotta Hawkinsa, „Domy na dnie morza” Caitlin R. Kiernan, wznowienie „Drooda” Dana Simmonsa i oczywiście „Ksiąg krwi IV-VI” Clive'a Barkera.

Źródło: https://www.facebook.com/fantastykamag/

„Censor” (2021)

 

Lata 80-te XX wieku. W Wielkiej Brytanii trwa walka z niemoralnymi, pełnymi przemocy, paskudnymi filmami, w której z racji swojej pracy, bierze również udział Enid Baines: cenzorka filmowa, która w dzieciństwie straciła siostrę Ninę podczas ich wspólnej zabawy w lesie. Enid, w przeciwieństwie do swoich rodziców, nie jest w stanie zaakceptować myśli, że Nina tamtego feralnego wieczora została zamordowana. Zamiast tego podtrzymuje w sobie przekonanie, że jej jedyną siostrę porwano, w którym utwierdza się po obejrzeniu pierwszej sceny jednego z najnowszych filmów kontrowersyjnego reżysera, Fredericka Northa. Wydarzenia na ekranie przywołują najgorsze wspomnienia z jej życia i niewykluczone, że również wszystko to, co Enid wyparła z pamięci. Kobieta decyduje się bliżej przyjrzeć tej sprawie, w nadziei na odnalezienie siostry.

Brytyjski horror psychologiczny z drobnymi elementami gore utrzymany w stylistyce retro, będący pełnometrażowym debiutem reżyserskim pochodzącej z Walii Prano Bailey-Bond, która napisała również scenariusz – razem z Anthonym Fletcherem, z którym współpracowała już wcześniej przy okazji tworzenia niektórych swoich krótkometrażówek. W tym piętnastominutowego filmiku grozy wypuszczonego w 2015 roku pod tytułem „Nasty”, który opierał się na podobnym pomyśle, co „Censor”. Jednym z tematów omawianej produkcji jest szeroko pojęta cenzura, zarówno ta instytucjonalna wymierzona w sztukę, jak coś w rodzaju cenzury psychicznej, autocenzury. Brytyjka, do tego fanka niskobudżetowych brutalnych filmów z dawnych lat, „horrorów wyklętych”... Nic dziwnego, że swoją „rozprawę” o cenzurze, Bailey-Bond postanowiła osadzić w epoce tak zwanych video nasties. W czasach wzmożonej walki brytyjskich władz z gorszącymi, jakoby demoralizującymi obrazami z kraju, ale częściej ze świata. W ramach przygotowań reżyserka i współautorka scenariusza obskurnego horroru „Censor” zwiedziła biuro The British Board of Film Classification (BBFC) i przeprowadziła pouczające rozmowy z przemiłymi pracownikami tej cenzorskiej organizacji, niegdysiejszego miecza na wideo paskudne. Bailey-Bond pozwolono przejrzeć niektóre materiały z interesującego ją okresu. Na przykład komentarze ówczesnych brytyjskich cenzorów do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, „Zabójcy z wiertarką” Abla Ferrary i „Martwego zła” Sama Raimiego. „Nawet jeśli gabinet cenzorów w filmie jest fikcyjny i nie przypomina BBFC, nawet jeśli sposób działania ówczesnych cenzorów był nieco inny, wszystko było zainspirowane niektórymi rozmowami i badaniami” [przeprowadzonymi w dzisiejszym gmachu BBFC]. Mniej więcej takimi słowami podsumowała to kierowniczka projektu „Censor”, filmu grozy, który swoją premierę miał w styczniu 2021 roku na Sundance Film Festival, a do amerykańskich kin (to na początek) został wpuszczony w czerwcu oczywiście tego samego roku.

Dobrze przyjęty przez krytyków film nakręcony przez fankę video nasties dla... dla ich fanów. Choć pewnie grono jego sympatyków nieco się poszerzy, może nawet Prano Bailey-Bond kogoś tym przedsięwzięciem zachęci do przyjrzenia się przynajmniej niektórym z obrazów swego czasu wciągniętych na tę stworzoną przez The British Board of Film Classification niesławną listę. Listę filmów zakazanych na terenie Wielkiej Brytanii, która obejmowała kilka sekcji – tych ściganych, konfiskowanych, i tych traktowanych trochę łagodniej. Niemniej mam powody sądzić, że dużo łatwiej będzie odnaleźć się w tej produkcji osobom mającym sentymentalny stosunek do tych „paskud”. Ich zwolennikom, miłośnikom, entuzjastom. Jak zwał, tak zwał. Reżyserka i współscenarzystka omawianej produkcji wyznała, że fascynują ją represje i że szczególne niebezpieczeństwo widzi w cenzurze. Sztuka to jedno, ale Bailey-Bond zwraca uwagę także na problem autocenzury. Niektóre, zwłaszcza te co bardziej niewygodne, traumatyczne wspomnienia bywają wypierane przez nasze mózgi, ale jest też i tak, że z pełną świadomością „wchodzimy w buty cenzorów”. Często nie mówimy tego, co naprawdę myślimy; odgrywamy role narzucane przez społeczeństwo; wkładamy różne maski, w zależności od sytuacji, okoliczności, w jakich się akurat znajdujemy, maski pod którymi skrzętnie skrywamy swoje prawdziwe myśli, potrzeby. Nie dotyczy to wszystkich, ale generalnie rzecz ujmując do tego sprowadza się życie w społeczeństwie. Coraz to dalej posuwana tak zwana poprawność polityczna, nauka o normalności i nienormalności, która rozciąga się właściwie na wszystkie sfery życia. A oglądanie filmów pełnych przemocy fizycznej i/lub seksualnej nie jest dobrze widziane w cywilizowanych społeczeństwach. Fani takich pozycji to psychopaci, ludzie skłonni do przemocy, rozpaczliwie wymagający psychiatry, choćby dlatego, że stwarzają ogromne zagrożenie dla innych. Takie stereotypy wciąż funkcjonują i zapewne to nigdy się nie zmieni. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że sytuacja, przynajmniej z perspektywy przeciętnego, nieszkodliwego miłośnika dzieł obrzydliwych, znacznie się poprawiła. W każdym razie w odniesieniu do czasu i miejsca akcji filmu „Censor”. Lata 80-te XX wieku, okres rządów Żelaznej Damy, Margaret Thatcher, którą zobaczymy na ekranie telewizora pierwszoplanowej postaci. Wcielono też w ten materiał fragmenty takich uwielbianych przez Prano Bailey-Bond obrazów, jak „Zabójca z wiertarką” Abla Ferrary, czy „Koszmar” Romano Scavoliniego. A jakby tego było mało, twórcy produkcji będącej przedmiotem tej recenzji, pobawili się tak, jak lubił się bawić choćby Wes Craven. Filmy w filmie, przy czym kluczowy jest jeden z najnowszych krwawych horrorów niejakiego Fredericka Northa. Skandalisty, którego filmografia składa się głównie z pozycji okrutnie ocenzurowanych, tj. w jego rodzimej Wielkiej Brytanii albo w ogóle wycofanych z legalnego obiegu, albo pociętych. Scena w wypożyczalni wideo, która zgodnie z zamysłem reżyserki, ożywiła we mnie tęsknotę za takimi przybytkami (stare, dobre czasy), pokaże jak sprawdzały się takie ustawowe zakazy w praktyce. Ponoć zakazany owoc najlepiej smakuje, więc... Ale przyjrzymy się wreszcie temu, co przynajmniej na mnie działało najlepiej. Zachwycająco! Klimat lat 80-tych XX wieku. Nie, więcej: stylizacja na materiał powstały w tamtym okresie. Zupełnie jakbym oglądała rzecz na VHS-ie. Taśma podniszczona, zdjęcia ziarniste, przyblakłe, brudne, niechlujne dokładnie tak jak lubię, jak w zrealizowanych niskim kosztem rąbankach z lat 80-tych, ale i 70-tych XX wieku. Łatwo zapomnieć – ja zapomniałam – że film powstał w czasach współczesnych, z taką pieczołowitością, tak skutecznie go postarzano. I montaż, widowiskowy montaż! Swoją drogą nawet jedna, dodam: efektywna, jump scenka się przyplątała...

Censor” Prano Bailey-Bond podąża za Enid Baines, cenzorką, pracownicą British Board of Film Classification, w którą w zadowalającym mnie (aczkolwiek mogło być lepiej) stylu wcieliła się Niamh Algar. Cenzorką z powołania, przekonaną, że działania angielskiego rządu pod wodzą nieprzejednanej Margaret Thatcher, są z gruntu słuszne. Enid wierzy, że ratuje ludzkie umysły, że jej zawodowe zaangażowanie hamuje degrengoladę jednostek, może nawet całego brytyjskiego społeczeństwa. Jest jedną z tych, którzy mówią stanowcze „nie!”, którzy stawiają barykadę dla filmów „promujących przemoc fizyczną i seksualną”. Tak to widzą władze, tak to widzi Enid i wielu, wielu innych. Mogłoby się wydawać, że taka przeciwniczka cenzurowania fikcyjnych dzieł wszelkiego typu, jak Bailey-Bond, osoba, która bynajmniej nie kryje swojego rozbawienia paniczną nagonką, jaka rozgorzała w jej ojczyźnie w drugiej połowie poprzedniego wieku „akcją pod kryptonimem video nasties”, nie będzie próbowała usprawiedliwiać BBFC. Albo inaczej: można się spodziewać, że wszystkich umownych pracowników tej organizacji przedstawi wyłącznie w czarnych barwach, że nie będzie się siliła na... obiektywizm? Nie było mnie tam, więc trudno o pewność, ale uważam za prawdopodobne, że podczas największej w historii Wielkiej Brytanii wojny z filmowymi „paskudami”, wśród żołnierzy walczących na tym froncie, wśród wykonawców woli politycznej, była przynajmniej garstka wątpiących, a nawet przekonanych, że to „lekka” przesada. Jeden z bohaterów omawianej produkcji to taki trochę agent w szeregach wroga. Mężczyzna, który w przeciwieństwie do swoich kolegów, a już na pewno Enid Baines, bardziej działa na rzecz ludzi lubiących sobie pooglądać te wszystkie filmy, które wielu obwinia za całe zło na tym świecie. Nie wierzy, że fikcyjny film, pełen, na jego oko, nierealistycznie się prezentujących, porażająco wręcz sztucznych krwawych/umiarkowanie krwawych efektów specjalnych, komukolwiek może pomylić się z rzeczywistością. Najwyraźniej nie przemawiają do niego argumenty, że taki kinematograficzny potworek może wpaść w ręce dziecka, czy też osoby niezdrowej na umyśle. Jego podejście może ulec zmianie, bo pojawia się sprawa, która jest przedstawiana w mediach jako niepodważalny dowód na to, że filmowa fikcja popycha ludzi do zbrodni, której rzecz jasna nie dopuściliby się, gdyby na takie ohydztwa się nie natykali. Nie mnie oceniać, w jakim stopniu twórcom obskurnego, o jak wspaniale klimatycznego (brud, „smród i ubóstwo” i odrobinka makabry – na wzmiankę moim zdaniem zasługują jedynie bynajmniej niebezzębne usta „ukryte” w klatce w piersiowej), horroru w oryginale zatytułowanego „Censor”, udało się pokryć z tak zwaną prawdą historyczną. Może i historycy, czy po prostu osoby, które pamiętają ten konkretny rozdział w historii Wielkiej Brytanii, znajdą jakieś nieścisłości, ale... Ujmę to tak: sam ten świat przedstawiony, ta mniej czy bardziej luźna interpretacja instytucjonalnej walki z jakoby demoralizującymi filmami, miała w sobie tę magię, ten przewrotny urok, jakiego pożądam od... jak się okazało nie tak znowu krwawego kina. Szczerze mówiąc, liczyłam na większą dosadność, na trochę (bez przesady) więcej śmiałych efektów specjalnych. Krótko: więcej makabry. Ale za to usatysfakcjonowała mnie, płaszczyzna psychologiczna, która wyraźnie stanowi dominantę reżyserskiego debiutu pani, która bez widocznego trudu potrafi przywołać ducha kina grozy z dawnych lat. Ze wskazaniem na „taśmowo” produkowane, nierzadko za przysłowiowe grosze, rąbanki z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Nie jest to wprawdzie opowieść jakoś szczególnie wyszukana, czy choćby tylko nieprzewidywalna, ale muszę przyznać, że twórcy pozwolili mi całkiem głęboko wejść w umysł jednostki UWAGA SPOILER coraz bardziej zagubionej w wymyślonym, tak naprawdę nieistniejącym świecie. Jednostki, która powoli, acz konsekwentnie traci zdolność odróżniania rzeczywistości od fikcji. Można by powiedzieć, że na własnej skórze przekonuje się, że miała rację wierząc w szkodliwe oddziaływanie brutalnych obrazów na ludzki umysł, gdyby nie poważne wątpliwości, czy aby jest jeszcze zdolna do wyciągania takich wniosków. Ta nie całkiem antypatyczna postać, w każdym razie nie w pierwszych partiach - choć pewnie nie każdy się z tym zgodzi - co oczywiście rodziło pożądany od tego typu kina (czy nie?) dodatkowy dyskomfort. Ale do rzeczy: jeśli tak to odczytywać, że to paskudne filmy wepchnęły Enid w szpony szaleństwa, groźnego nie tylko dla niej samej, ale i jej otoczenia, to wychodzi na to, że Bailey-Bond, przeciwniczka cenzurowania fikcyjnych dzieł, tworów zręcznych rąk i płodnych umysłów „przypuściła atak na swoje własne przekonania”. Przewrotnie, może nawet odważnie... Chyba że chorobę Enid wytłumaczymy sobie traumą, jaką przeżyła w dzieciństwie, stresem, niewyobrażalnie bolesną tęsknotą za młodszą siostrą i straszliwym poczuciem winy ożywionym przez sugestie, przypadkowe czy nie, zawarte w jednym z najnowszych dzieł dość tajemniczego reżysera, w swojej filmografii mającego między innymi filmy, które spokojnie można podciągnąć pod typ exploitation KONIEC SPOILERA.

Współczesny horror, który ogląda się, jak horror sprzed lat, a konkretnie z przedostatniej dekady XX wieku (siłą rzeczy także lat 70-tych). Pierwszy taki – pełnometrażowy – od pochodzącej z Walii miłośniczki gatunku Prano Bailey-Bond. Trochę sprawdzonego już w kinie eksperymentowania z formą: film w filmie i częściowo w związku z tym różne formaty obrazu, zabawa z czerwienią. Czerwienią przyjemnie kiczowatą (to też przypominało mi kino grozy klasy B, wiadomo z którego okresu), ale i dodającą artyzmu, do tego silnego powiewu... starości. Co prawda momentami, które tak się złożyło porozkładały się w drugiej połowie (w przybliżeniu), nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ten artyzm to taki trochę na siłę. Niektórzy zapewne powiedzą „przerost formy nad treścią”... Jakkolwiek to nazwać, uważam że „Censor” w reżyserii Prano Bailey-Bond i na podstawie scenariusza, który napisała wespół z Anthonym Fletcherem, zyskałby, gdyby całość utrzymano w tonie bardziej zbliżonym do tego, z jakim miałam niekłamaną przyjemność obcować w pierwszych partiach. Nie, wcale nie uważam, że potem wszystko się sypie. Aż takiej katastrofy nie odnotowałam. Niemniej bezpretensjonalność powabniej, z większym wdziękiem mi się zaprezentowała. Słodziej brzmiała.

wtorek, 22 czerwca 2021

Chris Brookmyre „Retrospekcja”

 

Rok 2018. Nastoletnia vlogerka z Kanady, Amanda Coolidge, letnie wakacje spędza w Europie u na stałe mieszkających w Glasgow w Szkocji znajomych swoich bliskich, prawnika Vincenta Reida i jego młodej żony Kirsten, pełniąc rolę opiekunki ich jedynego dziecka, niemowlaka Arrona. Zgodnie z tradycją Reidowie część lata zamierzają spędzić w Algarve w Portugalii, w willi należącej do Vince'a, tym razem jednak zabierają ze sobą Amandę. Dziewczyna z zaskoczeniem odkrywa, że dwie wille sąsiadujące z letnią nieruchomością Vince'a należą do rodziny Temple'ów, którą kojarzy z profesorem Maxem Temple'em, popularnym demaskatorem teorii spiskowych, który niedawno zmarł. Jego rodzina pierwszy raz od kilkunastu lat ma spędzić wspólne wakacje w Algarve. Amanda odkrywa, że w 2002 roku Temple'ów spotkała nieodwracalna tragedia i niejako wbrew sobie nabiera podejrzeń. Zaczyna się zastanawiać, czy aby oficjalna wersja na temat tamtego nieszczęśliwego wydarzenia jest zgodna z prawdą. Czy rzeczywiście przed laty w tym miejscu doszło do straszliwego wypadku, czy kryje się za tym coś więcej? Mroczna rodzinna tajemnica? Spisek?

Retrospekcja” (oryg. „Fallen Angel”) to pierwsza wydana w Polsce powieść poczytnego szkockiego pisarza Christophera 'Chrisa' Brookmyre'a, która swoją światową premierę miała w roku 2019. Thriller psychologiczny od autora specjalizującemu się przede wszystkim w historiach kryminalnych, w tym tartan noir – jego najbardziej znanym osiągnięciem jest seria z dziennikarzem śledczym Jackiem Parlabane'em, która w samej Wielkiej Brytanii sprzedała się w przeszło dwóch milionach egzemplarzy. Pierwsza odsłona rzeczonego cyklu, „Quite Ugly One Morning” to pierwsza opublikowana powieść Brookmyre'a, w roku 1996. Urodzonego w Glasgow w Szkocji absolwenta Uniwersytetu w Glasgow, męża anestezjolożki, matki jego jedynego syna. W swojej twórczości Chris Brookmyre często łączy humor z wartką akcją zwykle o charakterze kryminalnym. W jego książkach można odnaleźć komentarze polityczne i społeczno-obyczajowe oraz odniesienia do szkockiego futbolu – Brookmyre wspiera St. Mirren F.C.

Nie trzeba być szczególnie wnikliwym obserwatorem współczesnego świata, żeby zauważyć, że coraz większy posłuch w tak zwanych rozwiniętych społeczeństwach zyskują propagatorzy wszelkiej maści teorii spiskowych. Coraz więcej ludzi woli wierzyć nawet w ekstremalnie niewiarygodne (przykład: reptilianie) wyjaśnienia różnych zjawisk/wydarzeń niż w wersje oficjalne. Dlaczego tak się dzieje? Chris Brookmyre uczynił ten szkodliwy trend jednym z tematów swojego psychologicznego dreszczowca w Polsce wydanego pod tytułem „Retrospekcja” (Prószyński i S-ka, 2021) – w prostych słowach, bez wdawania się w rozwlekłe analizy, bez zbytniego podpierania się nużącymi akademickimi wywodami, dysputami, przedstawia w swojej książce mechanizmy funkcjonowania teorii spiskowych. Procesy myślowe zachodzące w głowach ich wyznawców, okoliczności sprzyjające ich powstawaniu i sam sposób ich tworzenia. Wspomina antyszczepionkowców, ludzi święcie przekonanych, że lądowanie na Księżycu to tak naprawdę mistyfikacja NASA, wspomina kontestatorów oficjalnej wersji zamachu na prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna F. Kennedy'ego, wspomina rzekomy spisek dotyczący Roswell, a nawet wątpliwości związane z miejscem urodzenia prezydenta Stanów Zjednoczonych, Baracka Obamy. I w pewnym sensie buduje własne teorie spiskowe. Teorie, jakie narosły wokół sprawy, którą oficjalnie uznano za wypadek. Organy ścigania nie znalazły dowodów świadczących o celowym działaniu, o czyimkolwiek sprawstwie, ale „internetowym detektywom”, ekspertom od wszystkiego, nie potrzeba żadnych dowodów, żeby sklecić sensacyjną, „przekonującą” historyjkę godzącą w wizerunek dowolnie wybranej osoby. Ktoś dopuścił się zbrodni. Kto? Zdania, jak to zwykle bywa, są podzielone. Alternatywnych wersji wydarzeń w internecie krąży cała masa. Do wyboru, do koloru. A co tak naprawdę wydarzyło się w roku 2002 w mieście Algarve w Portugalii? Prawda obiektywna – towar deficytowy. Błyskawicznie tracący na znaczeniu. Ważniejsza jest „prawda” subiektywna. Moja ocena sytuacji. Moja wersja wydarzeń. Jam jest sędzią w każdej sprawie. I nie zawaham się użyć internetu, by przekazać swoją prawdę objawioną całemu światu. Nastoletnia Amanda Coolidge, Kanadyjka, spędzająca wakacje 2018 w Europie, w tej informacyjnej wojnie swego czasu stanęła po stronie Maxa Temple'a, najbardziej znanego pogromcy teorii spiskowych. Nigdy go nie poznała, ale od lat go podziwiała. Jak wielu innych. Trudno się dziwić, że tragedia, jaka spotkała rodzinę Temple'ów podczas wakacji w Portugalii w roku 2002, stała się pożywką dla twórców teorii spiskowych. Profesor Max Temple'a w końcu wypowiedział im wojnę. A oni w zamian postarali się jeszcze dołożyć cierpień jemu i bliskim mu osobom. Zemsta to jedno, ale wielu z tych samozwańczych internetowych detektywów najpewniej formułowało swoje brzydkie teorie w przekonaniu, że działa w jak najbardziej słusznej sprawie. Bo przekazuje opinii publicznej prawdę o tym potwornym wydarzeniu z roku 2002. Z okresu, który w omawianej publikacji Chrisa Brookmyre'a nierównomiernie przeplata się z umowną teraźniejszością, przypadającą na lato 2018. Fabułę najbardziej jednak komplikuje/urozmaica większa od przeciętnej ilość „bohaterów rozdziałów”. Mnóstwo perspektyw, aczkolwiek tylko w przypadku Amandy autor postawił na narrację pierwszoosobową, pozostali bohaterowie i ewentualnie antybohaterowie „musieli się zadowolić” ujęciem w trzeciej osobie. Wprost zdumiewające ile treści na temat wszystkich portretowanych postaci Brookmyre pomieścił w tej niezbyt długiej (około czterysta stron) publikacji. Zdumiewające, ale nie aż tak, jak jeden z największych zwrotów akcji zaserwowany pod koniec, który naprawdę mocno mnie zaskoczył, a nawet zaszokował. Tak czy inaczej, Chris Brookmyre zaprezentował mi się w „Retrospekcji” jako pisarz, który nie potrzebuje dużo miejsca, żeby stworzyć szczegółowe, mocno pogłębione obrazy całej gamy postaci „krążących po zamkniętej orbicie”.

Śmierć jest dla ludzi niezrozumiała. Pomimo całego dorobku cywilizacyjnego i ogromnej zgromadzonej wiedzy nigdy nie zdołali pojąć swojej skończoności, nie pogodzili się z nieuchronnością śmierci i z niezmiennym zdumieniem przyjmują jej kaprysy. Trudno się zatem dziwić, że nie potrafią czerpać pociechy z myśli, że niektórzy naprawdę na nią zasługują.”

Retrospekcja” Chrisa Brookmyre'a zasadza się na interesującym, sprytnym zabiegu, który w skrócie można opisać, jako ścieranie się dwóch przeciwstawnych przekonań. Z jednej strony autor konsekwentnie podsyca w nas podejrzenia względem Temple'ów, a z drugiej raz po raz przypomina, jak łatwo na takich wątpliwościach zbudować skomplikowaną i z gruntu nieprawdziwą wersję wydarzeń. Nie oceniaj po pozorach, nie doszukuj się dziury w całym, nie dopisuj historii do wszystkiego, co wydaje ci się trochę podejrzane. Zbieraj fakty, ale powstrzymaj się przed pochopną interpretacją. Szukaj prawdy, ale zachowaj ostrożność. Nie wybiegaj myślą za daleko. Niczego nie zakładaj, a jeśli już nie potrafisz inaczej, to nie przywiązuj się zanadto do swoich teorii. Bo jak rzecze szanowany profesor Max Temple łatwiej okłamać ludzi, niż przekonać ich, że zostali oszukani. Wyprowadzić ich z błędu. Takie przedstawienie sprawy przez Chrisa Brookmyre'a w moim pojęciu miało między innymi osłabiać zaufanie czytelnika do niego samego. Skłaniać go do zapisywania w pamięci przynajmniej co bardziej dających do myślenia faktów na temat Temple'ów ujawnianych przez pisarza, odnotowywania wszelkich podejrzanych zachowań, rejestrowania zwłaszcza wad protagonistów i ewentualnych antagonistów, ale opierania się pokusie też ożywianej przez samego autora. Pokusie zbudowania na tych, bądź co bądź, wątłych podstawach jakiegoś dramatycznego ciągu przyczynowo-skutkowego. Cierpliwie czekać na twarde dowody, zdaje się sugerować autor „Retrospekcji”; nie zadowalać się poszlakami, które w gruncie rzeczy można interpretować na przeróżne sposoby. Nie pozwalać, by alarmy uruchamiane w naszych głowach przez Brookmyre'a zagłuszały inne dźwięki, szum w tle. Celia, niedawno owdowiała „matrona” rodu Temple'ów, która wciąż nie może pogodzić się z tym, że jej gwiazda bezpowrotnie zgasła (najpierw była sławną aktorką, a potem pisała dość poczytne felietony do różnych gazet), zdaje się po części żyć w wyimaginowanym świecie. Obsesyjnie podtrzymywać mit perfekcyjnej rodziny, której jest głównym spoiwem, najważniejszym jej członkiem. Jej córka Ivy Roan, dawniej Sylvie Temple, to swego rodzaju femme fatale, „królowa lodu”, patrząca na innych z góry, bardzo złośliwa kobieta, która przez długi czas izolowała się od rodziny, ale teraz, po śmierci swojego ojca Maxa, męża Celii, z jakiegoś powodu postanowiła spędzić wakacje w tym najwidoczniej znienawidzonym gronie. W willach w Portugalii teraz już będących wyłączną własnością Celii. Jest tu też rodzeństwo Ivy, nadmiernie wyluzowany Rory i „szara myszka” Marion wraz z mężem Kenem i dwójką ich dorosłych już dzieci (w retrospekcjach to zaledwie kilkulatki) Lią oraz Hugh, który zabrał ze sobą swoją maleńką córeczkę Emily. W sumie cztery pokolenia Temple'ów. A w bliskim sąsiedztwie przybyła z Toronto w Kanadzie młodziutka niania pierwszego dziecka ich wakacyjnego znajomego, prawnika Vincenta Reida oraz jego aktualnej, dużo młodszej od niego żony, Kirsten, która w teorii zajmuje się prowadzeniem domu i opieką nad ich synem Arronem. Wcześniej zapewne tak właśnie było, ale gdy pojawiła się Amanda, chętnie nierówno podzieliła się z nią obowiązkami – nastoletnia vlogerka z Kanady oczywiście dostała ich więcej. Pierwszą tajemnicę autor „Retrospekcji” wprowadza już w prologu, a dotyczy ona bardzo zagadkowej zbrodni - nie znamy ani motywu, ani tożsamości sprawcy, ani nawet personaliów ofiary. Potem na naszych oczach wykluwa się tajemnicza sprawa sprzed szesnastu lat, ale w tym przypadku Chris Brookmyre nie zamierza długo trzymać nas w niewiedzy, co do jej ogólnego charakteru. Ten konkretny wątek krystalizuje się dosyć szybko, a tajemnica buduje się wokół niego. Wypadek czy zabójstwo? Kluczowe pytanie... albo nie. Może to tylko kolejny fortel tego z całą pewnością bardzo przebiegłego pisarza, bezwstydnego manipulanta, który może nas oszukiwać w jakimś wyższym celu. Wyższym od tego, którego zwykle oczekuje się do tego rodzaju literatury. Zaskakujące zwroty akcji? To też, ale nie można wykluczyć, właściwie to trzeba założyć, że Brookmyre w genialnie przewrotny sposób zamierza dowieść prawdziwości nauk Maxa Temple'a. Doprowadzić do tego, żebyśmy na własnej skórze przekonali się, jak łatwo w dzisiejszych czasach wpaść w sidła tak zwanych teorii spiskowych. Jak łatwo nieświadomie zamknąć oczy na prawdę, a za pewnik przyjąć... owoce wyrosłe w naszej wyobraźni. Nie tyle w wyniku mocnych pchnięć, ile co najwyżej szturchnięć człowieka, który dorobił się (nie)małej fortuny na zmyślonych historiach. Jeśli w swoim pisarskim dorobku ma więcej tak emocjonujących, pouczających, wstrząsających wręcz, tak misternie skonstruowanych, z taką precyzją i dokładnością, skupieniem na szczegółach, poprowadzonych opowieści, to ten sukces moim zdaniem jak najbardziej mu się należał. Bardzo chciałabym jednak to sprawdzić – zapoznać się z innymi kryminałami/thrillerami tego szkockiego powieściopisarza. Bo „Retrospekcja” mnie odurzyła.

Brzytwa Ockhama, ta zasada nie zawsze znajduje zastosowanie. Bywa, a już zwłaszcza w beletrystyce, że prawda jest bardziej skomplikowana, niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Ale „Retrospekcja” szkockiego bestsellerowego pisarza Christophera 'Chrisa' Brookmyre'a nie musi być jednym z takich przypadków. A co za tym idzie pod fasadą idealnej rodziny niekoniecznie panoszy się istna zgnilizna, niekoniecznie kryją się brudy, jakich próżno szukać w tak zwanych przeciętnych rodzinach. Czy to gniazdo żmij, czy rodzina jakich wiele? Jaka jest prawda o Temple'a? I dlaczego powinniśmy powstrzymywać się od pochopnego wyrokowania? Dlaczego teorie spiskowe mają aż tylu wiernych wyznawców? Dlaczego należy się przed nimi bronić? To wszystko i jeszcze więcej w „Retrospekcji”: trzymającym w napięciu, mrocznym, choć skąpanym w prażącym słońcu, thrillerze psychologicznym od Chrisa Brookmyre'a. Powieści o zbrodni sprzed lat, której mogło nie być. Zwolennikom gatunku (i teorii spiskowych) jak najbardziej polecam!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 20 czerwca 2021

Ruth Ware „Śmierć pani Westaway”

 

Mieszkająca w Brighton w Anglii dwudziestojednoletnia tarocistka, Harriet 'Hal' Westaway, po nagłej śmierci matki, która wychowała ją w pojedynkę, musiała praktycznie z dnia na dzień się usamodzielnić. Na początku jakoś udawało jej się wiązać koniec z koniec, ale z czasem wpadła w długi. Lichwiarz, od którego nieopatrznie pożyczyła niewielką sumę pieniędzy, coraz bardziej natarczywie domaga się spłaty ogromnych odsetek. Hal ma mało czasu na zdobycie niewyobrażalnej dla niej gotówki, ale nadzieję daje jej niespodziewany list od prawnika jej rzekomej babki, Hester Mary Westaway. Kobieta niedawno zmarła, ale wszystko wskazuje na to, że umieściła Hal w swoim testamencie. Dziewczyna nie ma wątpliwości, że doszło do pomyłki, ale po namyśle, decyduje się wykorzystać szansę, jaką zesłał jej los. Przyjmuje zaproszenie do ogromnej, acz zaniedbanej wiejskiej posiadłości Trepassen w Kornwalii, gdzie najbliższe dni spędzi z prawdziwą rodziną pani Westaway, którą zdesperowana dziewczyna zamierza oszukać.

Pierwotnie wydana w 2018 roku „The Death of Mrs. Westaway” (pol. „Śmierć pani Westaway”) to czwarta z kolei powieść bestsellerowej brytyjskiej autorki porównywanej głównie do Agathy Christie, Ruth Warburton, opublikowana pod pseudonimem Ruth Ware (pod swoim prawdziwym nazwiskiem wcześniej publikowała powieści dla młodzieży), po „W ciemnym, mrocznym lesie”, „Dziewczynie z kabiny numer 10” i „Grze w kłamstwa” - prawa do sfilmowania tych trzech pozycji zostały już sprzedane - oraz przed „Pod kluczem” i jeszcze niewydaną w Polsce „One by One”. „Śmierć pani Westaway” to utrzymany w klimacie gotyckim thriller psychologiczny, który w pewnym zakresie miał działać jak klasyczne utwory oparte na zagadce zamkniętego pokoju. W swoich poprzednich dreszczowcach Ware na pierwszym planie stawiała żeńskie postacie, które w niebezpieczeństwie znalazły się „nie z własnej winy”, w „Śmierci pani Westaway” spróbowała natomiast czegoś innego. „Powołała do życia” bohaterkę, która niejako sama sprowadza na siebie dodatkowe kłopoty. Młodą kobietę, która miała być mniej sympatyczna, może trochę bardziej wyrachowana, od tej spotkanej przez czytelników. W każdym razie plan Ruth Ware był inny, ale w trakcie pisania jej bohaterka w pewnym sensie „przestała jej słuchać”. Ostatecznie stając się kimś, kogo Ware szczerze pokochała. Znaczna część jej czytelników również.

Absolwentka University of Manchester (studiowała anglistykę), która przed rozpoczęciem kariery pisarskiej chwytała się różnych zajęć – była kelnerką, publicystka, księgarką, spędziła też trochę czasu w Paryżu, gdzie uczyła języka angielskiego. Przelewaniem na papier wymyślonych historyjek zajmuje się od dzieciństwa (zaczęła mając siedem-osiem lat), ale do trzydziestego któregoś roku życia traktowała to wyłącznie jako hobby, tzw. „pisanie do szuflady”. Najpierw publikowała pod swoim własnym nazwiskiem, jako Ruth Warburton, i były to powieści dla młodzieży, ale prawdziwą sławę przyniosły jej dreszczowce pisane jako Ruth Ware (pseudonim artystyczny). „Śmierć pani Westaway” to moje drugie spotkanie z twórczością tej pani. Najpierw była powieść „Pod kluczem”, która poza wszystkim innym pokazała mi, że ta brytyjska pisarka tworzy coś w rodzaju nowych budowli na leciwych platformach. Wykorzystuje sprawdzone motywy, przywołuje klasycznego ducha - w „Pod kluczem” i w „Śmierci pani Westaway” mamy klimat gotycki – pod współczesną kołderką. Główna bohaterka omawianej książki żyje w czasach dzisiejszych, ale w pewnym momencie, dosyć szybko, tak jakby przenosi się w czasie. Przenosi się do... Manderley. Stara, ogromna posiadłość, wprost przesiąknięta złą energią swojej poprzedniej, niedawno zmarłej właścicielki, tytułowej Hester Mary Westaway, którą od niepamiętnych czasów opiekowała się nowa pani Danvers. To znaczy pani Warren, mocno już posunięta w latach „prawa ręka” nestorki rodu Westaway, która właśnie pożegnała się z tym światem. Ruth Ware ponad wszelką wątpliwość była świadoma podobieństw pani Warren do pani Danvers z „Rebeki” Daphne du Maurier. Tak miało być, to był jak najbardziej celowy zabieg. A to wyraźne powiązania z kolei uprawdopodabnia, przynajmniej moje, przeświadczenie, że Trepassen to nowe Manderley, a pani Westaway to nowa Rebeka de Winter. W takim razie Harrier 'Hal' Westaway musi być następczynią bezimiennej narratorki tegoż ponadczasowego dzieła Daphne du Maurier. Tutaj sprawa jest bardziej zagmatwana. Bo choć na ów niepewny grunt, jakim jest rozległa posiadłość Trepassen, Hal wchodzi pod postacią nieznającego życia, rozczulająco niewinnego, kompletnie zagubionego, nieśmiałego i trochę naiwnego dziewczątka, w rzeczywistości jest małą spryciulą, żeby już nie używać słowa „oszustka”. Bo to chyba za daleko idący wniosek. Hal świadczy wprawdzie „magiczne” usługi (tarot, wróżenie z dłoni, czytanie w myślach), w które sama nie wierzy, ale trudno na nią patrzeć jak na bezduszną manipulantkę, rasową szarlatankę, jednostkę, która bez najmniejszych skrupułów żeruje na ludzkiej naiwności. Nie przypisuje sobie tajemnej mocy, a wręcz stara się przekonać swoich co bardziej zafiksowanych na tym punkcie klientów, że takiej mocy, jakiej u niej szukają, nie posiada. Co więcej, niektórym ludziom pomaga w wychodzeniu na prostą. Świadczy coś na kształt usług terapeutycznych. W tym fachu niezbędna jest umiejętność czytania ludzi, którą Hal opanowała. Taka tam domorosła profilerka. Wróżbitka o gołębim sercu. Wyczulona na krzywdę innych, w miarę możliwości pomagająca bliźnim, niepotrafiąca jednak pomóc sobie. Szczerze mówiąc, wzruszył mnie nieszczęsny los tej przedwcześnie dojrzałej dwudziestojednolatki. Przygnębiający, niesprawiedliwy żywot, tym bardziej bolesny, że w realnym świecie dotykający nieprzebraną rzeszę ludzi. Stos zaległych rachunków, ostateczne wezwania do zapłaty i co gorsza absurdalnie wysoko oprocentowana pożyczka zaciągnięta u człowieka, który nie zwykł okazywać litości swoim dłużnikom. Lichwiarza bynajmniej niestroniącego od przemocy i jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, „nie ma na niego prawa”. Policja nic nie widzi i nic nie słyszy. Pożyczyłeś to spłacaj, choćby do końca swoich dni na tym okropnym padole, nam nic do tego. Hal pewnie i tak w końcu poszukałaby pomocy u organów ścigania, ale boi się zaryzykować. Bo nie może wykluczyć, że jej wierzyciel ma tam przyjaciół. Hal jest więc w kropce. Nie ma pieniędzy, a czas się kończy. I wtedy pojawia się iskierka nadziei. Szansa na wydostanie się z bagna, w które wpadła niedługo po tragicznej śmierci swojej ukochanej matki.

Każdy ma jakieś tajemnice, jakieś rzeczy do ukrycia, i jest w stanie wiele – czasem niewiarygodnie wiele – zrobić, by ich nie wyjawić.”

Ruth Ware na kartach „Śmierci pani Westaway” skrupulatnie odmalowuje portret pokrzywdzonej, tak przez okrutny los, jak własne nieprzemyślane wybory (które usprawiedliwia choćby jej młody wiek, ale przede wszystkim nieodwracalna strata najbliższej jej osoby: żałoba przysłoniła wszystko inne), młodej kobiety, która, jak przeczuwamy, teraz wkracza na jeszcze bardziej grząski teren. Dobrze wie, że omyłkowo uznano ją za wnuczkę Hester Mary Westaway i umieszczono w jej testamencie, ale po zastanowieniu dochodzi do wniosku, że nie może sobie pozwolić na ujawnienie prawdy, którą najwyraźniej zna tylko ona. Główny wykonawca ostatniej woli Hester i wszyscy inni członkowie rodu Tych Westawayów, nie wiedzą, że Hal nie jest jedną z nich. Przypadkowa zbieżność nazwisk, do tego wszystko się sprowadza... Protagonistka „Śmierci pani Westaway” można powiedzieć, ulega stereotypowemu myśleniu o ludziach, którym się lepiej powodzi. Uznaje, że nikomu większej krzywdy nie przysporzy, jeśli przyjmie nienależne jej pieniądze, bo jak zdążyła się zorientować Westawayom żyje się na tyle wygodnie, że kilka tysięcy funtów w tę czy we wtę nie zrobi im różnicy. Szybko jednak dociera do niej, że jej założenie było błędne. Może nawet oszukiwała samą siebie. Pieniądze to wszak nie wszystko. Westawayowie może i nie mają problemów finansowych, ale mają inne, niewykluczone, że dużo poważniejsze. I tak przechodzimy do rodzinnych tajemnicy. Trupów pochowanych w przestronnych szafach stojących w „nawiedzonym” domostwie. Zaniedbanej, osamotnionej rezydencji, w której wciąż czuje się obecność despotycznej Hester Westaway, niedawno zmarłej matki Hardinga, Ezry, Abla i zaginionej przed ponad dwudziestoma laty Maud. Najbliższe dni Hal spędzi w tym nader niewygodnym, mroczny miejscu, w towarzystwie synów testatorki oraz żony Hardinga, Mitzi i ich małoletnich dzieci, Richarda. Kitty i Freddiego. I oczywiście pani Warren, liczącej sobie przynajmniej osiemdziesiąt lat, wieloletniej gosposi i najbardziej zaufanej osoby tytułowej pani. Sporych rozmiarów wiejska posiadłość w „Śmierci pani Westaway” miała pełnić rolę klasycznego zamkniętego pokoju. Ruth Ware konsekwentnie podrzuca coraz to wyraźniejsze tropy wskazujące na to, że w Trepassen w przeszłości coś złego się wydarzyło. I najprawdopodobniej miało to jakiś związek z dziewczyną imieniem Maggie, autorką dziennika, do którego autorka da nam częściowy wgląd – fragmenty retrospektywne, z roku 1994. Im bardziej się w tę przepysznie klimatyczną opowieść zagłębiałam, tym dalej odchodziłam myślą od „Rebeki” Daphne du Maurier na rzecz... „Kwiatów na poddaszu” V.C. Andrews. Pokój zamykany od zewnątrz, w którym - o nie! - zostaje zakwaterowana, trzeba jej to oddać, nieobojętna na krzywdę bliźnich, młodziutka bohaterka tocząca wewnętrzną wojenkę. Ta regularna, zawzięta bitwa z myślami, mentalna/emocjonalna huśtawka wprawiona w ruch decyzją o odebraniu nienależnego jej spadku, to kolejny element, który właściwie przyśrubował mnie do tej pozycji. Jak ładnie się wkomponował w gotycki klimat emanujący z tej tradycyjnej opowieści o starym domu kryjącym mroczne tajemnice i grupce osób poniekąd zmuszonej do zatrzymania się pod tym zmurszałym dachem, w tych przeraźliwie zimnych, odpychających, niewątpliwie nieprzyjaznych murach. Osób, bądź co bądź, dających się lubić. No dobrze, są wyjątki, ale muszę przyznać, że nawet te postacie, których zaufaniem, za podszeptem autorki, obdarzyć nie mogłam - w każdym razie nie tak trwałym, jakim tak naprawdę, z miejsca obdarzyłam Hal – reprezentowały sobą coś miłego. Obok podejrzeń, cichych i głośnych alarmistycznych dzwonków, oczywiście uruchamianych przez samą Ware, przebiegłą powieściopisarkę, której tutaj troszkę nóżka się powinęła. Bo tę zagadkę udało mi się przedwcześnie rozpracować. I to we wszystkich jej obszarach, wypada bowiem zaznaczyć, że mrok Trepassen dociera do kilku korytarzy. Ta intryga ma parę gałęzi, ale jakkolwiek nieprawdopodobnie to zabrzmi, autorka do końca pozostaje wierna fabularnej prostocie dawnych opowieści o niepokojących starych domach i jeszcze bardziej niepokojących ludziach. Efektywnej prostocie. W jej rękach, na pewno.

Przewidywalna, ale to jakoś tej literackiej uczty mi nie popsuło. Uczty przygotowanej przez współczesną pisarkę, która w mojej ocenie jest najpoważniejszą kandydatką do przejęcia pałeczki po Daphne du Maurier. Ale już bez tego kwiecistego, prawie że poetyckiego, języka nieodżałowanej autorki „Mojej kuzynki Racheli”. Tak czy inaczej, Ruth Ware (właściwie Ruth Warburton) jest jednym z moich większych odkryć literackich ostatnich lat. Urodzona i mieszkająca w Anglii, „pisząca po gotycku” w epoce tu i teraz. Przynajmniej w „Śmierci pani Westaway” i w „Pod kluczem”, bo to jak na razie jedyne znane mi utwory tej pani. Aż wstyd się przyznać, skoro to takie wielkie odkrycie... Solennie obiecuję, uroczyście przysięgam, że nadgonię, a tymczasem zapraszam wszystkich sympatyków thrillerów psychologicznych i oczywiście klimatów gotyckich do posiadłości Trepassen. Bo niedawno zmarła właścicielka tego mrocznego miejsca, pani Westaway, coś tam dla Was zostawiła.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 18 czerwca 2021

„Link” (1986)

 

Studentka zoologii z Londynu, Jane Chase, ma spędzić lato w wiktoriańskiej nadmorskiej posiadłości należącej do nauczyciela akademickiego prowadzącego badania naukowe nad szympansami, doktora Stevena Phillipa, w charakterze jego asystentki. Po przybyciu do jego rezydencji Jane odkrywa, że doktor dzieli przestrzeń z trzema z małpami: samicą Voodoo, kamerdynerem Linkiem i najmłodszym Impem, który obecnie stanowi główny obiekt jego badań. I jest jedynym szympansem, którego doktor Phillip zamierza zatrzymać. Jane bez trudu zaprzyjaźnia się z Impem i Linkiem, ale zachowanie tego drugiego wkrótce zaczyna ją niepokoić.

Brytyjski horror o agresywnym szympansie w stroju kamerdynera w reżyserii nieżyjącego już Richarda Franklina, twórcy między innymi „Patricka” (1978), „Niebezpiecznej gry” (1981) z Jamie Lee Curtis i „Psychozy II” (1983), oficjalnego sequela ponadczasowego dreszczowca Alfreda Hitchcocka, którego twórczość Franklin bardzo cenił. W 1979 roku Franklin stworzył zarys historii, którą określił jako Szczęki z szympansami”, ale rzecz leżała odłogiem, dopóki Everett De Roche (scenarzysta „Patricka” i „Niebezpiecznej gry” Franklina, a poza tym między innymi „Długiego weekendu” 1978 i jego powstałego w 2008 roku remake'u, „Razorbacka” 1984 i „Fortecy” 1985) nie zwrócił jego uwagi na opublikowany w National Geographic artykuł Jane Goodall o przemocy wśród szympansów. Prace nad „Linkiem” wreszcie ruszyły... ale tylko na chwilę. Everett De Roche napisał właściwy scenariusz, a Richard Franklin rozpoczął poszukiwanie finansowania w Australii. Niespodziewanie jednak zaproponowano mu wyreżyserowanie „Psychozy II”, a że chodziło o kontynuację obrazu jednego z jego ulubionych artystów, Alfreda Hitchcocka, nie mógł odmówić. W międzyczasie zaangażował się w prace nad „Płaszczem i szpadą”, który to film swoją premierę miał w 1984 roku i... znowu wrócił do zabójczej małpy.

Waham się, czy porównać go [Linka] do Ptaków, ponieważ wszyscy powiedzą 'O cholera, znowu robi Hitchcocka'. W przeciwieństwie do Ptaków, co jest rodzajem fantazji, Link opiera się na realiach antropologicznych. Nazywam to thrillerem antropologicznym, a nie psychologicznym” - tak Richard Franklin opisał omawiany film niedługo po zakończeniu zdjęć. Przed premierą podkreślił też, że wbrew jego wcześniejszym zapowiedziom nie jest to film w stylu Stevena Spielberga („Szczęki”), że więcej zawdzięcza „Psychozie” Alfreda Hitchcocka – „w nastroju, tonie i wyglądzie przypomina Psychozę II, skrzyżowaną z angielską oprawą Jane Eyre Charlotte Brontë”. „Link” spotkał się z dość chłodnym przyjęciem w drugiej połowie lat 80-tych XX wieku. Richard Franklin planował nakręcenie sequela, który miał skupiać się na antropologu z Afryki, który rozpoczyna wojnę z szympansami, ale komercyjna porażka „Linka” pokrzyżowała te plany. Druga odsłona nigdy nie powstała, ale status animal attacku Franklina z czasem uległ poprawie. Lepsze opinie zbierał wśród kolejnych pokoleń widzów, co jednak nie rozciągnęło się na tak zwanych znawców kina, krytyków. Idea, jaka przyświecała tutaj Franklinowi została niejako zaczerpnięta (inspiracja) ze wspomnianego artykułu w National Geographic, skupiającego się na wojnach plemiennych wśród szympansów – zaprzeczenie myśli promowanej jeszcze w latach 60-tych XX wieku, że jakoby człowiek jest jedynym zwierzęciem toczącym wojny w obrębie własnego gatunku. „Chciałem skontrastować prymitywizm zwierząt z dżungli z wartościami Starego Świata, wysoką kulturą i 'cywilizacją', która jest jednym z tematów scenariusza” - tak Franklin tłumaczył wybór angielskiej scenerii, osamotnionej wiktoriańskiej rezydencji przycupniętej na dość wysokim klifie. To przywołuje ducha opowieści gotyckich. Samotny dom na wzgórzu, szalony dom, kryjący w swym wnętrzu ciemność... Wszystko pasuje, tylko owo szaleństwo i owa ciemność w „Linku” ma zupełnie inny charakter niż... tak, tak, w „Nawiedzonym” aka „Nawiedzonym domu na wzgórzu” Shirley Jackson. Szaleństwo zaprowadza tytułowy szympans, którego odegrał orangutan (wszystkie żywe zwierzęta występujące w filmie są prawdziwe, reżyser uparł się przy tym, choć w przypadku małp doradzano mu postawienie na ludzi w odpowiednich kostiumach, charakteryzacji). Szaleństwo i ciemność. To pierwsze mogło jednak też dotknąć właściciela Linka, doktora Stevena Phillipa, w którego w całkiem niezłym stylu wcielił się Terence Stamp. Wykładowcę w Londyńskim Kolegium Nauk Przyrodniczych, który mieszka na kompletnym odludzi, a więc ma w sobie coś z pustelnika. Tak czy inaczej, szuka spokoju, bo jest on mu niezbędny do badań. Szalony doktorek, klasyczny burzyciel, który chcący czy niechcący tworzy... potwory? Jakkolwiek wygląda prawda, z takim założeniem weszłam w niniejszy zaskakująco trzymający w napięciu obraz. Bo kto by się spodziewał, że małpa w stroju lokaja okaże się tak mało zabawna? Że dostarczy takiego dreszczyku emocji? Prawdę mówiąc duża - jeśli nie największa - w tym zasługa atmosfery, którą zawdzięczamy zarówno naturalnym, rzeczywistym krajobrazom, jak staraniom ekipy technicznej. Malownicze zdjęcia, z których jednak bije jakaś groźba, które nieśpiesznie zyskują na ponurości. Zdjęcia, za które odpowiadał Mike Molloy i doskonale współgrająca z obrazami, dodająca im intensywności, ścieżka dźwiękowa (motyw przewodni mocno wpada w ucho) skomponowana przez dobrze znanego długoletnim fanom gatunku Jerry'ego Goldsmitha, który „chwilę” wcześniej uczestniczył między innymi z Richardem Franklinem w operacji „Psychoza II”. Prowadzenie tej historii, narracja, jest wręcz idealnie wyważona. A przynajmniej ja wprost nie mogłam się oprzeć sile tej, wydawać by się mogło, przezabawnej opowieści. Prawie bezkrwawej, ale bynajmniej niewprowadzającej w swobodny, lekki nastrój. Czasami, sporadycznie, uderzającej wprawdzie w humorystyczne tony, ale nieagresywnie, nienachalnie, z taką delikatnością, że naprawdę trudno doszukiwać się tutaj także - obok horroru z nurtu animal attack, czy jak kto woli (reżyser „Linka” z pewnością wolał) thrillera - wartości stricte komediowych. Małpa-piroman. Szympans palący cygara i mający kucharskie ambicje, triumfalnie wyrzucający ręce w górę ilekroć uda mu się wzniecić płomień. Nie zapominajmy, małpa w stroju kamerdynera, który absolutnie nie jest przypadkowy, bo Link istotnie pełni taką rolę w imponującej posiadłości doktora Strevena Phillipa. Do której na okres wakacji przybywa studentka zoologii, Jane Chase (przekonujący występ dwudziestotrzyletniej wówczas Elisabeth Shue, pierwszy w którym się rozebrała – na wypadek, gdyby to kogoś interesowało, dodam, że ekipa pracująca nad filmem w tej scenie miała nieporównanie szerszy widok od tego, który udostępniono widowni).

Link” Richarda Franklina został dopuszczono do obiegu dopiero po odjęciu trzynastu minut, z czego naturalnie on sam nie był zadowolony. Możliwe, że wersja reżyserska, nieocenzurowany materiał był bardziej śmiały (przemoc i golizna), ale nie mogę tego stwierdzić z całym przekonaniem. Znalazłam natomiast informację, że we Francji ukazała się druga edycja „Linka”. Trochę inna od tej szeroko rozpowszechnionej, od tej, którą ja miałam przyjemność obejrzeć. Alternatywna, wyłącznie francuskojęzyczna wersja rzeczonej brytyjskiej produkcji o morderczej małpie, jest ponoć pozbawiona prologu z małą dziewczynką, jej rodzicami, kotem i ptakami. Za to ma bardziej rozbudowane sceny z udziałem Terence'a Stampa, które podobno dodają tej historii spójności i wzbogacają płaszczyznę psychologiczną... uważam mocno pokrzywdzonego filmu Richarda Franklina. Elektryzującego horroru (osobiście obstaję przy tej klasyfikacji), który jest kolejnym dowodem na to, że wcale nie potrzeba mnóstwa wymyślnych efektów specjalnych, żeby wprawić odbiorcę w pożądany nastrój. Zasiać ziarno niepewności, pieczołowicie je pielęgnować i czekać, aż ta magiczna roślinka mocno się rozrośnie. Gęsto, obficie, szaleńczo. Główna bohaterka „Linka”, studentka Jane Chase, której leży na sercu los zwierząt, nie boi się głośno kontestować, co bardziej oburzających metod wdrożonych przez jej wakacyjnego pracodawcę w stosunku do jego podopiecznych, współlokatorów i obiektów badań. Jane nie podoba się, że doktor Steven Phillip pozwala szympansowi, właściwie go do tego zachęca, raczyć się cygarami i bawić się ogniem. Jeszcze większą złość wzbudza w niej umysłowy pojedynek, który gospodarz organizuje niedługo po jej przybyciu. Jane uważa, że to skrajnie niesprawiedliwe, że Phillip za dużo wymaga od biednych szympansów. On naturalnie jest innego zdania. Co więcej próbuje jej wytłumaczyć, że człowiek dla swojego własnego bezpieczeństwa, nie powinien traktować dzikich zwierząt, jako równych sobie. A już na pewno w kontaktach z tak silnymi istotami, jakimi są szympansy, powinien nieustępliwie zaznaczać swoją wyższość. Bo jeśli taka małpa zwątpi w dominującą pozycję człowieka, jeśli uzna, że może z łatwością prześcignąć go w hierarchii, to Jane będzie miała poważny problem. A jeśli taka małpa odkryje, że człowiek, któremu ufała, któremu usługiwała, i którego najpewniej darzyła miłością, wbił jej nóż w plecy? Dopuścił się haniebnej zdrady? Obiektywnie patrząc pewnie i koniecznej – nie chcę, ale muszę. Jednakże, co zrozumiałe, zgoła inaczej sprawa prezentuje się z perspektywy tego inteligentnego zwierzęcia. Nagle niechcianego, nagle skazańca. Choć musiałam tutaj przyznać rację - trochę wbrew sobie - potencjalnemu szalonemu naukowcowi, to i tak pomyślałam o tych nieszczęsnych zwierzętach, które za swoją ciężką i zwykle dochodową pracę na rzecz człowiek, często dostają bilet w jedną stronę do rzeźni. Chciwość, egoizm, odrażająca pycha, przekonanie, że Ziemia należy do nas, Homo sapiens, a skoro tak to mamy pełne prawo okrutnie wykorzystywać innych mieszkańców planety. Czy sezonowy pracodawca Jane Chase też wychodzi z takiego założenia, to pole do dyskusji. Znajdziemy w scenariuszu „Linka” autorstwa Everetta De Roche'a (historię, w oparciu o luźny pomysł Richarda Franklina z końca lat 70-tych XX wieku, obmyślili natomiast Lee David Zlotoff i Tom Ackermann) argumenty zarówno potwierdzające tę tezę, jak i ją podważające. Gdy już zapoznamy się z niecodziennymi zwyczajami panującymi w domu na klifie, w którym niepodzielną(?) władzę ma doktor Steven Phillip, przypuszczalnie dojdziemy do wniosku, że będzie to kolejna opowieść wyrastająca z tradycji „Frankensteina” Mary Shelley. W każdym razie kolejna przypowieść o „potworze” stającym przeciwko swojemu stwórcy. Kolejna wojenka człowieka „bawiącego się w Boga” i istoty, którą nierozważnie stworzył. Stworzył? A może porażkę w przypadku Linka poniósł na innym polu? Bo że doktor Phillip poniósł porażkę, to właściwie od początku pobytu Jane Chase w „luksusowej małpiarni” jest przez twórców sygnalizowane. Najpierw delikatnie, potem wyraźniej. Fabuła, choć prosta, może zaskoczyć. Widać pewne odstępstwo od reguł, skręt w stronę... inną od spodziewanej. Pójście mniej wydeptaną ścieżką. Odejście od twardej konwencji, niecałkowite jednak. Bo poza tym nie tak znowu zagadkowym UWAGA SPOILER zniknięciem gospodarza KONIEC SPOILERA rzecz toczy się jak zwykle. No niezupełnie. Bo w „Linku” widać, nie tak znowu częstą, ogromną dbałość o efektywny klimat - angielska prowincja: malownicza i odczuwalnie, też zauważalnie, groźna sceneria, istne pustkowie nie licząc agresywnych psów i inteligentnych małp otaczających czyżby całkowicie bezradną dwójkę ludzkich postaci?) - wprawne, cierpliwe, konsekwentne windowanie emocjonalnego napięcia, ale też uderzenia w bardziej smutną tonację. I Imp. Mój kochany Imp.

Kameralny, klimatyczny, mocno wciągający brytyjski horror, ewentualnie dreszczowiec, z nurtu animal attack w reżyserii nieodżałowanego Richarda Franklina i na podstawie scenariusza też nieżyjącego już Everetta De Roche'a. Naprawdę emocjonujący obraz o małpie-kamerdynerze, która wypowiada posłuszeństwo ludziom. Szympansie wykreowanym przez orangutana, który nienawidzi, ale i pożąda. Atakuje, broni się... i kocha. Zazdrości. Chorobliwie zazdrości bliskości z obiektem swojej zakazanej fascynacji. Kto nie widział „Linka”, niechaj czym prędzej zerknie. Polecam, nie nakazuję, żeby nie było...