czwartek, 31 stycznia 2013

Virginia C. Andrews „Kto wiatr sieje”

Pięćdziesięciodwuletnia Cathy sprowadza się wraz z rodziną do odbudowanego Foxworth Hall. Jej młodszy syn, Bart, zgodnie z testamentem jej matki ma stać się głównym spadkobiercą majątku po ukończeniu dwudziestego piątego roku życia. Relacje rodzinne wkrótce zaczną się komplikować, za sprawą zaginionego przed laty brata matki Cathy i Chrisa, Joela, który wrócił do Foxworth Hall, aby przypomnieć im o konsekwencjach życia w grzechu. Czy więzy rodzinne będą w stanie przezwyciężyć nieustannie piętrzące się problemy?
„Życie w Foxworth Hall podobne jest do jakiejś ponurej, mrocznej i tajemniczej powieści. Najgorsze, że to rzeczywistość.”
Czwarta część sagi o rodzinie Dollangangerów/Foxworth’ów, która łączy pokolenia – czytają młodzi, czytają matki i babki:) Tym razem Andrews postanowiła w głównej mierze skupić się na destrukcyjnym fanatyzmie religijnym wnikliwie poruszanym w części pierwszej i w mniejszym („Płatki na wietrze”) lub większym stopniu („A jeśli ciernie”) kontynuowanym w następnych tomach. Głównym katalizatorem tego wątku będzie Joel Foxworth, który nieustannie będzie przypominał Cathy, iż żyjąc w kazirodczym związku ze swoim bratem skazuje i siebie, i jego na wieczny ogień piekielny. Choć chwilami fanatyzm mężczyzny wydaje się, aż nadto wymuszony to nie zmienia to faktu, że Andrews za sprawą tej postaci udało się znakomicie ująć w słowa sedno problemu – destrukcyjny wpływ na psychikę ludzką nadmiernej wiary w Boga, która negatywnie wpłynie przede wszystkim na umysł Barta, przyszłego dziedzica majątku, coraz bardziej przypominającego swojego bezwzględnego pradziadka, Malcolma.
„Spadające liście są jak łzy, które skrywam w sobie, wiatr gwiżdżący po nocach jest moim krzykiem boleści, ptaki odlatujące na południe mówią mi, że lato mojego życia przyszło i odeszło, i nigdy, nigdy już nie będę czuł się szczęśliwy.”
Narratorką ponownie jest Cathy, już pięćdziesięciodwuletnia, która pragnie w spokoju przeżyć jesień swojego życia u boku kochającej rodziny. Jednak miejsce, w którym obecnie mieszka nie sprzyja temu postanowieniu, bowiem ciemne korytarze Foxworth Hall nieustannie przypominają jej o piekle zgotowanym jej i jej rodzeństwu w dzieciństwie przez własną matkę. Ponadto cień Malcolma zdaje się nadal snuć po pomieszczeniach wielkiego domostwa, przeklinając całą rodzinę za grzeszną egzystencję. Nastoletnia, adoptowana córka Cathy i Chrisa, Cindy, pomimo swojej beztroski i infantylności zaczyna odkrywać swoją kobiecość, tym samym narażając ród Foxworth’ów na nieprzyjemne plotki mieszkańców okolicznego miasteczka. Najstarszy syn, Jory, zostaje pozbawiony swoich baletowych marzeń i zmuszony do stawienia czoła kalectwu u boku ciężarnej żony, Melodie, która bynajmniej nie zamierza mu w tym pomóc. Moim zdaniem Melodie jest zdecydowanie najbarwniejszą postacią tej powieści – niby czarny charakter, ale autorka postarała się o przekonujące motywy jej godnego potępienia zachowania, tym samym oferując czytelnikom bohaterkę, do której będą mieć ambiwalentny stosunek: znienawidzą ją, ale równocześnie zmuszą się do głębokiego współczucia nad jej zaprzepaszczoną egzystencją, która miała przypominać piękną bajkę, a stała się prawdziwym koszmarem. Tak na dobrą sprawę „Kto wiatr sieje” jest zwyczajnym dramatem pewnej rodziny, zmagającej się z trudami dnia codziennego. Jedynymi elementami odróżniającymi Foxworth’ów od innych familii jest ich ogromne bogactwo, kazirodczy związek, mroczna przeszłość i fanatyzm religijny, który od najmłodszych lat rzutuje na całe ich życie. To opowieść o zmaganiach z problemami i więzach rodzinnych, które są w stanie przetrwać prawie wszystko. Dzięki znakomitemu, kwiecistemu, często wyegzaltowanemu stylowi autorki czytelnik powinien całkowicie zatopić się w tej posiadającej wszelkie znamiona literatury gotyckiej lekturze.
„Kto wiatr sieje” z pewnością przebiło „Płatki na wietrze”, tym samym zrównując się poziomem z „A jeśli ciernie”, jednakże podobnie, jak pozostałe części serii nawet o milimetr nie przybliżyło się do szokujących „Kwiatów na poddaszu”. Zakończenie zdaje się być idealnym ukoronowaniem całej sagi (ostatnia część, „Ogród cieni” będzie prequelem), bowiem lepszego finału rozdzierającej serce historii Cathy i Chrisa wprost nie mogłam sobie wymarzyć. Fanom całej sagi z pewnością nie muszę polecać tej pozycji, natomiast osobom, którzy jeszcze się z tą opowieścią nie zetknęli radzę zacząć od początku, bowiem nieznajomość poprzednich części może wpłynąć na niezrozumienie niektórych wątków niniejszej powieści.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 30 stycznia 2013

„Smętarz dla zwierzaków” (1989)

Louis i Rachel Creed wraz z dwójką dzieci sprowadzają się do nowego domu, w małym miasteczku w stanie Maine. Już pierwszego dnia poznają swojego nowego sąsiada, Juda Crandalla, który wkrótce zabiera ich na okoliczny cmentarz dla zwierząt, stworzony przez dzieci. Kiedy ginie kot Creedów Jud prowadzi Louisa na prastary cmentarz Indian Micmaców, leżący nieopodal miejsca spoczynku zwierzaków. Louis zgodnie z instrukcją Juda zakopuje kota na przeklętej ziemi, aby wkrótce „powitać” zwierzę z powrotem wśród żywych.
„Cmętarz zwieżąt” to moja ulubiona książka, a jej ekranizacja to jeden z najlepszych horrorów, jakie dane mi było dotychczas poznać, a już na pewno najciekawszy film grozy w dorobku Mary Lambert. Na początku należy nadmienić, że „Smętarz dla zwierzaków” nie jest przeznaczony dla ortodoksyjnych fanów Stephena Kinga, bo choć pisarz był autorem scenariusza to wprowadził kilka mniej lub bardziej znaczących zmian, jak na przykład brak Normy Crandall, czy samobójstwo Missy Dandridge, przy okazji mocno okrajając niektóre dłuższe wątki z powieści. Jako, że owe modyfikacje nie miały większego wpływu na fabułę, nie spłyciły całej historii oraz zachowały główne myśli autora książki w ogóle mi to nie przeszkadzało. Jednakże już na wstępie przestrzegam widzów poszukujących wiernych ekranizacji, zachowujących najdrobniejsze, nawet najmniej znaczące szczegóły powieści – to nie jest film dla was.
Według mnie modyfikacje wprowadzone do scenariusza przez Stephena Kinga tylko pomogły temu obrazowi, w końcu to, co przyzwoicie prezentuje się w literaturze niekoniecznie zda egzamin na ekranie. Lambert skupiła się przede wszystkim na duszącym klimacie wszechobecnej grozy, tak charakterystycznym dla horrorów lat 80-tych. Mrożąca krew w żyłach sceneria zapuszczonego cmentarza dla zwierzaków oraz cieszącego się złą sławą cmentarzyska Micmaców wespół z ciemną kolorystyką, nastrojową ścieżką dźwiękową, oszczędnymi kiczowatymi efektami komputerowymi oraz umiejętną charakteryzacją postaci zza światów składają się na niepowtarzalny, często mocno niepokojący klimat, którego nie uświadczymy, obcując ze współczesnymi horrorami. Akcja, która w książce rozgrywała się powoli, wręcz mozolnie tutaj pędzi w zawrotnym tempie, ciesząc spragnionego mocnych wrażeń widza przerażającymi smaczkami, opartymi przede wszystkim na ich najgłębiej skrywanych lękach. W końcu, co byście zrobili, gdybyście w środku nocy zastali w swojej sypialni niedawno zmarłego mężczyznę, Victora Pascowa, z odłupanym, zakrwawionym kawałkiem czaszki, proszącego was o towarzystwo w drodze na cmentarz dla zwierzaków? Wrzeszczelibyście w niebogłosy, czy raczej posłusznie z nim poszli? Przekonany, że śni Louis zdecyduje się na tę drugą ewentualność, tym samym dając widzom jedną z najbardziej klimatycznych, trzymających w nieznośnym napięciu scen. Jego mozolna wędrówka za ożywionym trupem najpierw przez skąpany w przytłaczającej ciszy dom, a następnie osnutą gęstą mgłą ścieżkę wprost na przerażający cmentarz, z jego upiornie jarzącymi się w księżycowym blasku starymi nagrobkami. To kwintesencja horroru, którą Lambert przedstawiła z dbałością o najdrobniejsze, tak uwielbiane przez wielbicieli tego gatunku szczegóły. Takich scen jest znacznie więcej – pożerający ludzkie mięso, okrutnie zdeformowany Timmy Baterman; odegrana przez nieprawdopodobnie szczupłego mężczyznę Zelda, przemawiająca do sparaliżowanej ze strachu Rachel mrożącym krew w żyłach, skrzeczącym głosem oraz ciągłe wędrówki Louisa na legendarne cmentarzysko Indian, a to tylko niektóre z zapadających w pamięć scen, które całkowicie przyćmi znakomicie ucharakteryzowana postać dobrego ducha Victora Pascowa z roztrzaskaną czaszką i rozbieganym spojrzeniem.
„Smętarz dla zwierzaków” to przede wszystkim opowieść o szalonej miłości, która staje się siłą napędową zrozpaczonego, pragnącego odzyskać swojego synka ojca. To historia o szaleństwie, które nie bacząc na konsekwencje i fakt, że są rzeczy gorsze od śmierci popycha dorosłego mężczyznę w stronę całkowitej destrukcji. To szaleństwo, niestety, nie będzie tak doskonale wyczuwalne, jak podczas lektury książki, bowiem odtwórca roli głównej, Dale Midkiff, nie posiada w swoim repertuarze, ani jednej choćby w połowie przekonującej miny. To samo można powiedzieć o partnerującej mu, panicznie bojącej się śmierci kreacji Rachel przez równie mało profesjonalną Denise Crosby. Najmocniejszą częścią obsady jest z pewnością wioskowy Jud, zagrany przez Freda Gwynne’a oraz dzieci – Blaze Berdahl i słodziutki Miko Hughes, który w następnych latach wystąpi między innymi w „Nowym koszmarze Wesa Cravena”.
Produkcja z pewnością przeznaczona dla wielbicieli klasycznego straszenia, oczekujących od filmowego horroru przede wszystkim duszącego klimatu wszechobecnego zagrożenia. Ortodoksyjni odbiorcy ekranizacji z pewnością powinni trzymać się od tego obrazu z daleka, bowiem te wszystkie drobne zmiany z literackim pierwowzorem mogą ich nieco zirytować. Jeśli natomiast jesteś zwolennikiem odrobinę zmodyfikowanych, zachowujących przede wszystkim główne myśli autora i integralną oś fabularną adaptacji to bez wahania możesz zapoznać się z moim zdaniem godną pióra Stephena Kinga wersją filmową „Smętarza dla zwierzaków”.

wtorek, 29 stycznia 2013

Alex Kava „Kolekcjoner”

Agentka specjalna Maggie O’Dell zostaje wysłana przez swojego szefa, zastępcę dyrektora FBI na Florydę, celem zbadania odnalezionego przez straż przybrzeżną pojemnika z częściami ludzkiego ciała. Całą sprawę znacznie komplikuje zbliżający się huragan, który według meteorologów może spustoszyć całą Florydę. Maggie ma tylko kilka godzin, aby rozwikłać trudną zagadkę i schwytać „właściciela” tajemniczego pojemnika.
Jestem wierną fanką serii Alex Kavy o agentce specjalnej Maggie O’Dell, ale mimo najszczerszych chęci nie mogłam przekonać się do „Kolekcjonera”. Powiem nawet więcej: to jak na razie najsłabsza część serii, jaką dane mi było przeczytać. Podczas lektury odniosłam wrażenie, jakbym miała do czynienia z inną, zupełnie obcą mi autorką – to zdecydowanie nie jest Kava, jaką poznałam, obcując m.in. z „Dotykiem zła”, „Łowcą dusz”, „Granicami szaleństwa”, czy moją ulubioną pozycją o Maggie „W ułamku sekundy”. „Kolekcjoner” jest zdecydowanie za krótki – wszystkie wydarzenia, łącznie ze śledztwem i profilowaniem psychologicznym tak dalece skrócono, iż odniosłam wrażenie, że O’Dell tak naprawdę nie zrobiła nic, aby schwytać tajemniczego sprawcę, pozostawiając wszystko dalece naciąganym zbiegom okoliczności.
Najciekawszą postacią „Kolekcjonera”, obok O’Dell zdecydowanie jest Elizabeth Bailey, ratowniczka straży przybrzeżnej, która zmaga się z nieakceptacją w swoim zespole ze względu na płeć. Tymczasem jej szwagier, właściciel zakładu pogrzebowego, Scott Larsen, dzięki któremu dosyć szybko poznajemy naszego kolekcjonera jest najnudniejszym, znacząco obniżającym poziom powieści bohaterem – jego perypetie ze współpracy z mordercą, ani przez chwilę nie przyciągnęły mojej uwagi. To samo mogłabym powiedzieć o samym sprawcy. Fakt, że jego personalia (a raczej przydomek) poznajemy dosyć wcześnie w ogóle mi nie przeszkadzał, ale jego trywialne motywy już tak. Zwyczajnie nie widzę niczego intrygującego w mordercy na zlecenie. Dodajmy do tego, znany mi z „Zabójczego wirusa” pierwiastek męski w osobie pułkownika Benjamina Platta, który ze wszystkich przygodnych chłopaków Maggie jest najbardziej nijaki i dostaniemy mało intrygującą, przewidywalną fabułę, z dwiema ciekawymi bohaterkami i całą plejadą pobieżnie scharakteryzowanych męskich postaci. Za to ciekawy był pomysł śledztwa w realiach zbliżającego się huraganu, szkoda tylko, że autorka uparła się, jak najszybciej skończyć tę powieść, tym samym praktycznie nie skupiając się na reakcjach mieszkańców małego miasteczka na ową rychłą tragedię.
Nie jestem w stanie znaleźć w tej powieści, jakichś nadzwyczajnych elementów, które mogłyby zainteresować jej potencjalnego czytelnika. Wielbiciele Maggie O’Dell z pewnością będą chcieli poznać jej dalsze losy, nawet jeśli jej postać tak na dobrą sprawę nie odgrywa jakiejś znaczącej roli w tym konkretnym przypadku. Tymczasem pozostałych czytelników zapraszam do lektury innych części serii (szczególnie tych pierwszych), ponieważ „Kolekcjoner” tak na dobrą sprawę może skutecznie zniechęcić ich do pióra Kavy, co byłoby krzywdzące, zważywszy na jej inne, nieco wcześniejsze oblicze.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

„Amerykańska zbrodnia” (2007)

Recenzja na życzenie
Jest rok 1965. Sylvia i Jennie Likens poznają wychowującą gromadkę dzieci Gertrude Baniszewski. Ich podróżujący po kraju i handlujący watą cukrową rodzice postanawiają oddać je pod opiekę obcej osoby za 20 dolarów tygodniowo. W ten sposób pragną zapewnić córkom bezpieczny, stały dom, bez konieczności ciągłego zmieniania miejsca zamieszkania. Wkrótce okazuje się, że chora, sfrustrowana Baniszewski z sobie tylko znanych powodów pragnie dotkliwie ukarać Sylvię za wyimaginowane przewinienia. W tym celu zamyka ją w piwnicy i pozwala własnym dzieciom oraz małoletnim z sąsiedztwa na poddawanie dziewczyny wyszukanym torturom.
Sprawa, która w latach 60-tych wstrząsnęła Stanami Zjednoczonymi. W 1989 roku Jack Ketchum na kanwie tej historii oparł swoją kontrowersyjną powieść, zatytułowaną „Dziewczyna z sąsiedztwa”, która w 2007 roku doczekała się swojej ekranizacji. „Amerykańską zbrodnię” Tommy O’Haver oparł na podstawie zeznań świadków z 1966 roku. W ten sposób powstało wierniejsze niż u Ketchuma zobrazowanie prawdziwych wydarzeń, aczkolwiek należy nadmienić, że tortury, jakim poddawana była Sylvia w domu Baniszewski drastycznie ugładzono. Ponadto twórcy starali się podejść do tematu bardziej obiektywnie, niż w „Dziewczynie z sąsiedztwa”, nadając „potworom” ludzkie cechy, których w przypadku głównej prowodyrki całego zdarzenia u Ketchuma zabrakło.
Jak się okazuje „obiektywnie” nie zawsze znaczy „lepiej”, przynajmniej w moim odczuciu. Podczas początkowych, zapoznawczych scen filmu, poznajemy chorą kobietę w podeszłym wieku, samotnie wychowującą grupkę dzieci oraz przebywającą w toksycznym związku z dużo młodszym od siebie mężczyzną. Jej beznadziejna egzystencja wśród leków, ubóstwa i niesfornych dzieci zmusza niezdającego sobie jeszcze sprawy, do czego kobieta jest zdolna widza do lekkiego współczucia. Takie odczucia względem tej postaci wymusza na nas odtwórczyni tej roli, Catherine Keener, która pozornie bez żadnego wysiłku portretuje nam osobę balansującą na skraju złamania nerwowego, z jej ciągłymi zmianami nastrojów, które niepokoją odbiorcę już w trakcie początkowych scen produkcji. Kolejnym katalizatorem tragedii w domu Baniszewski jest jej najstarsza córka Paula, znakomicie wykreowana przez Ari Graynor, która chcąc niesłusznie zemścić się na Sylvii rozsiewa kłamstwa na jej temat. Jak można się spodziewać matka, oczywiście, stanie po stronie córki, co zaowocuje jedną z najgłośniejszych tragedii w Stanach Zjednoczonych. Z całej obsady najlepiej zaprezentowała się Ellen Page, w roli Sylvii oraz jedyna moralna osoba z całej gromadki zwyrodnialców Scout Taylor-Compton, co było dla mnie sporym zaskoczeniem, zważywszy na fakt, że nigdy nie przepadałam za ekspresją tej aktorki. Tutaj przeskoczyła swój mierny poziom do tego stopnia, że aż żałowałam, iż poświęcono jej tak epizodyczną rólkę.
Fabułę skonstruowano w formie rekonstrukcji zdarzeń, opartej na słowach świadków, zaznających przed sądem. W ten sposób przeszłość subtelnie miesza się z przyszłością, szokując odbiorcę nie tyle drastycznymi szczegółami (to thriller, więc brutalne sceny w przeważającej większości rozgrywają się poza kadrem) ile wstrząsającym studium zdegenerowanej psychiki ludzkiej. W czasach znieczulicy społecznej oraz naiwnego zaufania do obcych ludzi nie dziwi fakt, że żaden z sąsiadów nie zareagował na krzywdę wyrządzaną Sylvii, a jej rodzice bez większych oporów oddali córki pod opiekę nowo poznanej osoby. Natomiast postać Gertrude Baniszewski budzi już daleko idące zdumienie. Dzięki obiektywnemu podejściu do tematu przez twórców widzom dane będzie poznać posiadającą zarówno zalety, jak i zdecydowanie przysłaniające je wady. Nie będziemy mieć do czynienia z jednoznacznie złą, pełną jedynie negatywnych cech osobą, jak w przypadku „Dziewczyny z sąsiedztwa”, stąd nasz wstrząs na tę konkretną antagonistkę będzie o wiele bardziej ambiwalentny. W końcu próba usprawiedliwienia jej czynów kosztem leków, które zażywała, trudnej sytuacji materialnej oraz zmęczeniem w wychowywaniu dzieci z jednej strony zdaje się być przekonująca, ale po głębszym namyśle widz dochodzi do wniosku, że jej problemy w obliczu kłopotów niewinnej Sylvii są mocno trywialne. UWAGA SPOILER Zakończenie obrazujące ucieczkę Sylvii, która po powrocie do domu Baniszewski z rodzicami widzi swoje ciało jest zgrabną zmyłką twórców, którzy w bezwzględny sposób dają widzom złudzenie rychłego happy endu, aby za chwilę pozbawić ich złudnej nadziei. Można też interpretować je symbolicznie. W końcu twórcy sugerują nam, jak w prosty sposób można było ocalić życie nastoletniej dziewczyny, gdyby oczywiście, choć jedna osoba z tej gromadki zwyrodnialców wykazała się minimalną dozą empatii. Z całego filmu najbardziej szokuje kara wymierzona Baniszewski, która po nieudanej próbie zrzucenia winy na własne dzieci (!) zostaje skazana na dożywocie, z którego odsiaduje jedynie dwadzieścia lat, aby ostatnie pięć lat przed śmiercią nacieszyć się wolnością. Jeśli to jest sprawiedliwość to ja nie chcę wiedzieć jak wygląda niesprawiedliwy wyrok… KONIEC SPOILERA.
Pod kątem szoku o wiele lepiej prezentuje się sławetna „Dziewczyna z sąsiedztwa”, aczkolwiek myślę, że warto zapoznać się z obiektywną, mocniej trzymającą się faktów wersją tej historii. „Amerykańska zbrodnia” nie jest produkcją, która mogłaby pochwalić się szeroką reklamą w mediach, bowiem opowiada historię, której większość ludzi wolałoby nie znać. Stąd mój apel: tylko dla osób o mocnych nerwach.

niedziela, 27 stycznia 2013

Alex Kava „Zło konieczne”

Agentka specjalna Maggie O’Dell tym razem staje w obliczu podwójnego problemu. Pomagając waszyngtońskiej policji przy sprawie seryjnego mordercy, obcinającemu kobietom głowy zostaje wezwana do Omaha w stanie Nebraska. Jej zadaniem będzie nakreślenie profilu psychologicznego nieznanego sprawcy, który za pomocą gry komputerowej wyszukuje na obszarze całych Stanów Zjednoczonych zdemoralizowanych księży i eliminuje ich. Maggie stanie do nierównej walki nie tylko z inteligentnym seryjnym zabójcą, ale również swoją przeszłość, gdyż jedynym sposobem na schwytanie go jest połączenie sił z wrogiem – księdzem Michaelem Kellerem.

Amerykańska autorka thrillerów psychologicznych, Alex Kava, każdą swoją książką szturmem zdobywa listy bestsellerów. Największą popularnością cieszy się jej seria o specjalizującej się w behawiorystyce agentce FBI, Maggie O’Dell, która jak dotychczas liczy sobie dziesięć części. Jak na razie przeczytałam tylko sześć (jestem w trakcie lektury siódmej) i choć początkowo byłam sceptycznie nastawiona, bowiem nie przepadam za pozycjami z list bestsellerów to ku swojemu zdziwieniu dosyć szybko dałam się wciągnąć w znakomicie wykreowany, często niepokojący świat Kavy, w którym prym wiodą potwory w ludzkiej skórze. Choć zapoznałam się z dwiema powieściami tej autorki, niepoświęconym agentce O’Dell, zatytułowanym „Fałszywy krok” i „Trucizna” to muszę przyznać, że pozostają one daleko w tyle za tą popularną serią, a powodem takiego stanu rzeczy jest oczywiście brak charakterystycznej postaci Maggie, z którą czytelnikowi niezwykle łatwo jest się identyfikować. Kolejnym plusem tej serii jest fakt, że aby w pełni zrozumieć fabułę którejkolwiek kontynuacji nie jest konieczna znajomość poprzednich.

„Może nawet uważać się za krzyżowca, który chroni bezbronnych i mści się za tych, którzy zostali skrzywdzeni albo zabici. Któż lepiej usprawiedliwiłby taką zemstę niż ksiądz? W końcu Kościół katolicki ma długą historię krucjat przeciw złu.”

„Zło konieczne” nie zaczyna się zbyt zachęcająco, bowiem zostajemy skonfrontowani z „dziełami” dwóch morderców, a fabuła zbyt często omija O’Dell, skupiając się na jej przyjaciółce, psycholog Gwen Patterson, detektyw waszyngtońskiej policji Julii Racine, byłym chłopaku Maggie, Nicku Morellim oraz dwóch chłopcach, biorących udział w podejrzanej grze komputerowej. Czytelnik szybko zorientuje się, że morderca obcinający swoim ofiarą głowy oraz zabójca katolickich księży mają ze sobą coś wspólnego, aczkolwiek istota ich współpracy zostanie wyjaśniona dopiero pod koniec powieści. Kiedy Maggie dostaje wezwanie do Omaha fabuła znacznie się poprawia, bowiem od tego momentu będziemy świadkami pełnego psychologii i niekontrolowanych emocji śledztwa za nieuchwytnym mordercą księży, którzy w przeszłości bardzo skrzywdzili małych chłopców. Nie dziwi fakt, że Kava w obliczu głośnych ostatnimi czasy spraw katolickich księży, oskarżonych o pedofilię postanowiła przedstawić swoje własne spojrzenie na tę bulwersującą kwestię. W ten sposób powstał swego rodzaju traktat potępiający zachowanie nie tylko winnych niemoralności kapłanów, ale również ich przełożonych – archidiecezji, starającej się zatuszować ten szokujący precedens. Oczywiście, autorka nie cofa się przed wyartykułowaniem własnego zdania w tej bulwersującej sprawie, wkładając w usta Maggie niniejszą kwestię: „W przypadku pedofilów okrucieństwo z czasem narasta, a jednak w ciągu ostatnich piętnastu lat Kościół katolicki przeniósł do nowych parafii mniej więcej tysiąc pięciuset księży oskarżonych o molestowanie seksualne. Oczywiście, niektórych wysyłał na krótkie wakacje do magicznego centrum rehabilitacji. Moim zdaniem Pożeracz Grzechów nie chce już patrzeć, jak to się wciąż powtarza, a nikt nie reaguje. Tak, chyba mogę powiedzieć, że czuję do niego trochę sympatii, przeciwnie niż do wszystkich innych morderców, z którymi miałam do czynienia”. Jednakże, choć autorka w pewnym sensie popiera karanie śmiercią pedofili nie potępia Kościoła w całości, cały czas podkreślając, że istnieje więcej księży z powołania, aniżeli „odszczepieńców” oraz pozostawia czytelnikowi możliwość własnej oceny tej kwestii.

Znając już trochę styl Kavy nie miałam żadnych problemów z odkryciem tożsamości zarówno waszyngtońskiego mordercy, jak i Pożeracza Grzechów, aczkolwiek przy takiej mnogości pobocznych bohaterów nie jest to wcale łatwe. Modus operandi obu zabójców również nie charakteryzuje się niczym nad wyraz oryginalnym, ale myślę, że w tym przypadku szokujące szczegóły mordów nie były sprawą nadrzędną. Istotą „Zła koniecznego” jest przede wszystkim bolesne spojrzenie na wciąż aktualny problem niekaranej pedofilii oraz wybór pomiędzy złem a koniecznym złem, przed którym staje Maggie, bratając się ze swoim wrogiem – zabójcą małych chłopców, któremu przed czterema laty udało się uciec (jej finalne postępowanie jest wymowne – O’Dell daje nam jasno do zrozumienia, co jest dla niej ważniejsze: zasady, czy sprawiedliwość).

„Zło konieczne”, podobnie jak pozostałe części głośnej serii Alex Kavy o Maggie O’Dell polecam szczególnie wielbicielom thrillerów psychologicznych, traktujących o potworach w ludzkiej skórze oraz osobom zainteresowanym znaną metodą profilowania psychologicznego. Z uwagi na drobiazgową charakterystykę przede wszystkim płci pięknej podejrzewam, że niektórzy mężczyźni mogą poczuć się odrobinę zawiedzeni, aczkolwiek obiecuję, że nie uświadczycie tutaj wyciskającego łzy, płomiennego romansu:)

piątek, 25 stycznia 2013

„Necronomicon” (1993)

Recenzja na życzenie (Nukie)

Słynny pisarz, H.P. Lovecraft, znajduje w starej bibliotece owianą złą sławą księgę, zwaną „Necronomicon”. Studiując ją przenosi się w trzy różne światy, których bohaterowie muszą zmierzyć się z nadnaturalnymi stworami.

Wspólne dzieło trzech reżyserów, Christophe’a Gansa, Briana Yuzny i Shusuke Kaneko, zainspirowane twórczością legendarnego H.P. Lovecrafta. Film jest swego rodzaju antologią, złożoną z trzech różnych historii, połączonych postacią pisarza, którego mroczna przygoda w starej bibliotece stanowi czwartą opowieść grozy. Myślę, że twórcy bardzo postarali się o równomierne zrównoważenie klimatu z ohydą, tym samym stwarzając produkcję, która powinna zadowolić nie tylko wielbicieli nadnaturalnej prozy Lovecrafta, ale horrorów w ogóle.

Pierwsza historia, opowiada o dziedzicu starej posiadłości, który odkrywa mroczną tajemnicę swojej familii. Pierwsze, co rzuca się w oczy to sugestywnie prowadzony gotycki klimat, który wespół z ciemną kolorystyką obrazu i nastrojową, ale nienachalną ścieżką dźwiękową powoli, acz konsekwentnie prowadzi widza w czeluścia najgorszego koszmaru, wykreowanego dzięki gumowatym mackom, wychodzących z ust małego chłopca (mało realistycznych, aczkolwiek posiadających swój specyficzny urok) oraz przerażająco ucharakteryzowanej kobiecie zza światów.
Druga nowela to swego rodzaju opowieść w opowieści, podczas której cierpiąca na rzadkie schorzenie skóry kobieta przedstawia pewnemu dziennikarzowi ułamek historii swej rodziny. Widz będzie miał między innymi okazję poznać sekret jej długowieczności oraz powody unikania przez nią ciepła. Choć to zdecydowanie najmniej drastyczna nowelka to fabularnie najbardziej przypadła mi do gustu. Jednakże czuję się w obowiązku nadmienić, że bardzo nieznacznie, gdyż wszystkie historie w moim mniemaniu stoją na podobnym ponad przeciętnym poziomie. Tutaj, poza finalnym rozpadem człowieka, w jakże odstręczającej, oślizgłej scenie nie uświadczymy zbyt wielkiej dozy dosłowności, ale w zamian dostaniemy zgrabnie poprowadzoną, spójną opowieść o pragnieniu nieśmiertelności i cenie, jaką trzeba za nią zapłacić.
Trzecia, najbardziej krwawa nowela, którą z czystym sumieniem można w całości przypisać do nurtu gore, opowiada o ciężarnej policjantce, która trafia do mrocznego świata przybysza z innego świata, zwanego Rzeźnikiem. Muszę przyznać, że jej kąpiel wśród zakrwawionych części ludzkich ciał robi wrażenie, podobnie jak kilkustopniowe zakończenie, aczkolwiek można przyczepić się do latających gumowych nietoperzowatych stworów, których mierne wykonanie bardziej bawi, aniżeli straszy.

„Necronomicon” jest typowym przykładem na to, jak nakręcić realistyczny, nadnaturalny horror, z minimalnym wykorzystaniem efektów komputerowych, który będzie równocześnie niepokoił, jak i zniesmaczał odbiorcę. Rok 1993 należał do pięknego okresu, podczas którego aktorzy nie bali się troszkę ubrudzić w imię daleko posuniętego realizmu. I choć niektóre rekwizyty w obecnych czasach bardziej śmieszą niźli straszą to należy oddać twórcom sprawiedliwość, że owa produkcja na tle współczesnych, idących na łatwiznę, tj. przepełnionych efektami komputerowymi horrorów, wypada nadzwyczaj solidnie, tym samym stanowiąc przednią rozrywkę dla szerokiego grona odbiorców filmowej grozy.

środa, 23 stycznia 2013

Promocja wydawnictwa Mag

Wydawnictwo Mag ma dla miłośników fantastyki miłą informację, a mianowicie: od dnia 23 stycznia do 5 lutego, w salonach EMPiK-u, przy zakupie książek wydanych w serii "Uczta Wyobraźni" drugi egzemplarz będzie można nabyć w cenie 1 grosza - zatem klient otrzyma w zasadzie 2 książki w cenie jednej. Zapraszamy.

http://www.mag.com.pl/ksiazki-1,3,333--0-0-Uczta_Wyobraźni.html

„Silent Hill: Apokalipsa” (2012)

Osiemnastoletnia Heather przeprowadza się wraz ze swoim ojcem do nowego miasta, co nie jest dla niej niczym nowym, bowiem przez całe życie często zmieniała miejsce zamieszkania. Dziewczynę nieustannie dręczą przerażające koszmary senne i wizje, w którym widzi dziwne stwory, zamieszkujące miejsce zwane Silent Hill. Kiedy jej ojciec zostaje porwany Heather wraz z nowo poznanym kolegą wyrusza do tajemniczego miasta, gdzie wkrótce odkryje swoje przeznaczenie.

Sequel znanego dzieła z 2006 roku, będący równocześnie (podobnie, jak filmowy pierwowzór) adaptacją popularnej gry komputerowej. Tym razem za reżyserię odpowiadał twórca „Doliny cieni” i „Wściekłości”, Michael J. Bassett. Nie jestem graczem, więc nie będzie tutaj porównań, choć mam powody podejrzewać, że „Silent Hill: Apokalipsa” powinna przypaść do gustu przede wszystkim wielbicielom gry oraz rzecz jasna koneserom maksymalnie efekciarskich „odgrzewanych kotletów” w 3D. Nie wiedziałam, że fani horrorów powinni trzymać się od tego obrazu z daleka, stąd też mój niemalże fizyczny ból w trakcie seansu.

Fabuła rozgrywa się kilka lat po wydarzeniach zaprezentowanych w jedynce. Sharon, która posługuje się teraz przybranym nazwiskiem, jest już dorosła. Dzięki swojej matce wydostała się z Silent Hill i teraz prowadzi smutną egzystencję ciągłej uciekinierki. Nie pamięta przeszłości, jeśli nie liczyć krótkich przebłysków, nawiedzających ją podczas snów. Tymczasem jej ojciec doskonale zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które nieustannie wisi nad nieszczęsną dziewczyną. Główna rola, niestety, nie przypadła w udziale Jodelle Ferland (zresztą nie dziwię się, że nie zagrała w tym czymś) tylko „drewnianej” Adelaide Clemens. Sean Bean, o dziwo, zgodził się ponownie pojawić w tej historii i równocześnie był najmocniejszym aktorskim akcentem, obok epizodycznej kreacji Radhy Mitchell. Całkiem przyzwoicie zaprezentował się również młody Kit Harington, czyli mówiąc w skrócie drugoplanowe postacie całkowicie zakasowały główną bohaterkę. Jeśli ktoś szuka jakiejś rozbudowanej, zaskakującej fabuły, osnutej niepokojącym klimatem, tak znanym z części pierwszej to podobnie jak ja mocno się zawiedzie. Naiwna fabułka, oparta na heroicznym ratowaniu porwanego ojca Heather jest tylko pretekstem do popisania się nowoczesną technologią 3D. Twórcy postanowili ponownie zaprezentować nam dziwacznych mieszkańców Silent Hill, tyle, że ich wejścia podobnie, jak wszystko inne całkowicie oddarto z klimatu, że już nie wspomnę o tym, iż jest ich zdecydowanie za dużo. Nowym potworkiem jest z pewnością marionetkowa pokraka, dzierżąca w łapach swoje głowy, która tak mocno ociera się o animację, że nie wyobrażam sobie, aby jakikolwiek widz powstrzymał się od wybuchu niekontrolowanego śmiechu. Ponadto zobaczymy latające kończyny i lejącą się posokę, a to wszystko rzecz jasna wygenerowane komputerowo – tym samym pozbawione jakiejkolwiek dozy realizmu. Pikselowa krew, maksymalne efekciarstwo, przysłaniające zarówno fabułę, jak i klimat to zdecydowanie nie jest preferowany przeze mnie przepis na horror – już bliżej mu do multipleksowej papki, aniżeli filmu grozy.

Twórcy chyba zauważyli, że gdzieś „uciekł im” klimat, więc poczuli się w obowiązku dodać znane z części pierwszej sceny wędrówki bohaterów po skąpanym w popiele mieście i te sceny zdecydowanie wybijają się ponad mierny poziom tego filmidła. I co z tego, że żywcem skopiowano je z jedynki? Ważne, że tylko tutaj przez chwilę dane mi było odczuć ułamek tego osobliwego klimatu, zapamiętanego z pierwszej wersji z 2006 roku. Tymczasem zakończenie, podobnie jak i inne wydarzenia, których byłam świadkiem podczas tej dłużącej się niemiłosiernie projekcji jest całkowicie przewidywalne, a co gorsza pozostawia furtkę do części trzeciej, której (jeśli takowa powstanie) po zapoznaniu się z sequelem z pewnością nie obejrzę.

Jesteś wielbicielem kultowych gier „Silent Hill”, albo cenisz sobie maksymalnie komercyjne, efekciarskie kino dla mas? W takim razie to obraz przeznaczony właśnie dla ciebie. Jeśli natomiast szukasz solidnego, klimatycznego i przede wszystkim realistycznego horroru to raczej sobie odpuść.

wtorek, 22 stycznia 2013

Ramsey Campbell „Najciemniejsza część lasu”

Lennox Price w przeszłości był specjalistą od wszelkiego rodzaju omamów. W lasach, leżących na obrzeżach małego angielskiego miasteczka padł ofiarą halucynogennych pnączy, które znacząco wpłynęły na jego zdolność pojmowania. Teraz Price przebywa w szpitalu, z którego stara się ostrzec swoją żonę, wnuczka i dwie córki, mieszkających w okolicach przeklętego lasu o niebezpieczeństwie czyhającym na ich rodzinę. Choć niektórzy dają wiarę jego słowom nie wiedzą jeszcze na czym to zagrożenie będzie polegało.

Angielski pisarz horrorów, który zyskał popularność dzięki antologii opowiadań, nawiązujących do twórczości H.P. Lovecrafta, w Polsce nie cieszy się jakąś nadzwyczajną popularnością. Jak dotąd jedyną powieścią Campbella, z jaką się spotkałam był „Zły wpływ”, który nie bardzo przypadł mi do gustu. Pierwsze sto stron „Najciemniejszej części lasu” również nie nastroiły mnie entuzjastycznie na jego prozę, ale ku swojemu zdziwieniu po przebrnięciu przez ten przydługi wstęp dałam się porwać jego specyficznej narracji i oryginalnemu pomysłowi, który zdaje się być idealnym materiałem na film.

Pierwsze sto stron konfrontuje czytelnika z mało mówiącymi ostrzeżeniami Lennoxa i innych pacjentów szpitala, skierowanych w stronę jego rodziny. Ta mnogość trudnych do zdefiniowania niebezpieczeństw, czyhających w mrocznym lesie oraz multum tajemnic fabularnych niestety nie osiągają zamierzonego efektu – zamiast przykuć moją uwagę i zmusić do wzmożonego główkowania w celu rozwiązania licznych zagadek oraz podsycać moją ciekawość Campbell tylko mnie zdezorientował, sprawiając, że to zapoznawanie się z wydarzeniami, których ni w ząb nie potrafiłam pojąć tylko mnie znużyło. Umiejętnego stopniowania klimatu, skondensowanego w okolicach owianego złą sławą lasu nie można oczywiście pisarzowi odmówić, ani na początku, ani w trakcie najbardziej elektryzujących wydarzeń, aczkolwiek mógł on się bardziej postarać o maksymalną uwagę czytelnika, podczas tych feralnych stu stron wstępu. Później, po dokładniejszym poznaniu głównych bohaterów oraz właściwej fabuły wszystko zgrabnie wskakuje na swoje miejsce, dając odbiorcy kawał naprawdę nastrojowej, pomysłowej oraz trzymającej w ciągłym napięciu literatury grozy. 

Po bliższym poznaniu protagoniści okazują się być grupką bardzo przekonująco wykreowanych postaci, posiadających ogrom jakże intrygujących cech. Główna bohaterka Heather, córka Lennoxa jest tzw. „najsłabszym ogniwem” w rodzinie – pozbawiona większej dozy wyobraźni pozostaje o krok w tyle za pozostałymi członkami swojej familii, zdeterminowanej, by rozwikłać zagadkę przeklętego lasu, który rzutuje na egzystencje wszystkich mieszkańców miasteczka, a w szczególności Price’ów. Jej syn Sam tymczasem znacznie zbliża się do jej siostry Sylwii, która przybyła ze Stanów Zjednoczonych na wezwanie bliżej niesprecyzowanego głosu. Niepokojące zachowanie kobiety, wciągającej Sama w coraz to bardziej przerażające sytuacje nosi wszelkie znamiona czarnego charakteru na tyle demonicznego, że z pewnością stanie się ona „najjaśniej błyszczącą gwiazdą” niniejszej książki. Gdzieś w tle przewija się również żona Price’a, Margo, artystka, która po nieudanej wystawie przeżywa lekki kryzys, który z kolei wkrótce zmusi ją do twórczości w objęciach naszego antagonisty – przerażającego lasu.

Mroczne legendy miejskie, halucynacje, niepokojące postaci, wychodzące z przeklętego lasu, przeklęta księga, spisana przez demonicznego czarnoksiężnika i fatalistyczne przeznaczenie Price’ów – do tego w wielkim skrócie sprowadza się cała klimatyczna fabuła „Najciemniejszej części lasu”, czyli do elementów, które powinny przypaść do gustu każdemu wielbicielowi literackiej grozy. Oczywiście, jeśli posiada na tyle cierpliwości, aby przebrnąć przez nudnawy stustronicowy początek powieści.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu