wtorek, 31 października 2017

„Dead Awake” (2016)

Beth Bowman od jakiegoś czasu doświadcza paraliżu sennego, w trakcie którego jest podduszana przez upiorną kobiecą postać. Po odnowieniu kontaktu ze swoją siostrą bliźniaczką, Kate, Beth opowiada jej o swojej przypadłości. Kate próbuje przekonać ją, że istota, którą widuje nocami nie jest prawdziwa, że jest jedynie nieszkodliwą halucynacją, ale zmienia zdanie po śmierci swojej siostry. Zaczyna badać zjawisko paraliżu sennego, którego sama doświadcza od nocy, w której zmarła jej bliźniaczka. Zbiera także informacje o upiorzycy, która teraz nawiedza także ją, a pomaga jej w tym chłopak Beth, Evan. Oboje szybko nabierają pewności, że podzielą los siostry Kate, jeśli nie znajdą sposobu na pokonanie zmory. W czym pomaga im specjalizujący się w zaburzeniach snu doktor Hassan Davies, który poświęcił długie lata na badanie podobnych przypadków.

Horror „Dead Awake” jak na razie jest najbardziej znanym tytułem w reżyserskim dorobku Phillipa Guzmana. W jego dotychczasowej filmografii nie znajdziemy ani jednego obrazu wpisującego się do tego gatunku. Za to autor scenariusza „Dead Awake”, Jeffrey Reddick ma już pewne doświadczenie w filmowym horrorze – pracował choćby nad scenariuszami „Oszukać przeznaczenie”, „Tamary” i „Dnia żywych trupów” (2008). Pierwsze pokazy owocu współpracy Guzmana i Reddicka odbyły się w 2016 roku na Shriekfest Horror Film Festival i Alamo City Film Festival, a do szerszego obiegu „Dead Awake” wszedł w roku 2017. Nie znajdując dużo fanów, czemu wcale się nie dziwię.

O paraliżu sennym po raz pierwszy usłyszałam ładnych parę lat temu. A zaczęło się od opowieści o zmorze, historyjki z dreszczykiem, która jak dowiedziałam się niedługo potem (dzięki Internetowi) wzięła się ze słowiańskiego podania ludowego. Nocne demony pojawiały się w różnych kulturach, w legendach, wierzeniach z wielu miejsc świata, ale z paraliżem sennym kojarzona jest przede wszystkim słowiańska zmora, zwana również marą, która najpierw siada na piersiach śpiącej osoby, a potem przystępuje do pożywiania się jej krwią. Naukowcy wychodzą z założenia, że te wierzenia zainspirowało zjawisko paraliżu sennego, którego w dawnych czasach nie potrafiono racjonalnie wytłumaczyć. Podczas zasypiania bądź gwałtownego wychodzenia z fazy REM zdarza się, że ciało ogarnia całkowita niemoc – traci się władzę nad nim, czemu często towarzyszy między innymi uczucie przygniatania klatki piersiowej, a czasami doświadcza się nawet halucynacji. Nie trzeba być szczególnie utalentowanym twórcą horrorów, żeby dostrzec w tym dobry materiał na film grozy, tym bardziej więc zdumiewa mnie, że nie można przebierać w straszakach podejmujących problematykę paraliżu sennego i słowiańskiej zmory. Już w listopadzie w Polsce do szerokiego obiegu wejdzie horror „Slumber” (zapowiedź tutaj), który jak wskazuje opis dystrybutora będzie dotykał wyżej wspomnianych motywów albo wątków tylko nieco zbliżonych do tych zaprezentowanych w „Dead Awake”. Mam tylko nadzieję, że nie dostanę powtórki z... hmm... rozrywki zaproponowanej przez Phillipa Guzmana. I oczywiście Jeffreya Reddicka, bo w mojej ocenie najsłabszym punktem tej produkcji jest właśnie scenariusz. Jocelin Donahue w podwójnej roli, Kate i Beth Bowman, radziła sobie całkiem nieźle – żeby jednak nie było żadnych wątpliwości zaznaczam, że w tę drugą postać wchodziła nieporównanie rzadziej. Główną bohaterką „Dead Awake” jest Kate, choć początek filmu sugeruje co innego. W remake'u pewnego kultowego slashera mieliśmy do czynienia z takim samym zabiegiem, z tą różnicą, że tam dłużej zwlekano z „odsłonięciem kart”. W „Dead Awake” Beth ginie szybko – nie sądzę więc, żeby wyjawienie tego faktu zepsuło komuś seans omawianego obrazu, ale jeśli się mylę to najmocniej przepraszam. Gdy centralne miejsce na planie zajęła jej siostra bliźniaczka, Kate, bardzo się ucieszyłam, bo chwilę wcześniej dano mi do zrozumienia, że w tym duecie to ona jest tą złą, a ja wprost uwielbiam kobiece czarne charaktery (w filmie i w literaturze). Ale scenarzysta błyskawicznie „sprowadził mnie na ziemię”, odbierając wszelką nadzieję na ten typ postaci i każąc nastawić się na zdecydowanie bardziej powszechną osobowość. Zostałam więc zmuszona do towarzyszenia na wskroś pozytywnej, w sumie to nawet budzącej sympatię, acz ogólnikowo wykreślonej bohaterce, która stara się znaleźć sposób na pokonanie upiorzycy duszącej ludzi zapadających na paraliż senny. Zmory, która jak zauważył już niejeden odbiorca tej produkcji trochę przypomina Samarę z „The Ring”. Ale tylko trochę – radzę nie spodziewać się porównywalnej jakości, bo oblicze morderczej staruchy jest zdecydowanie mniej demoniczne. Jej niezbyt liczne manifestacje nie charakteryzują się niczym, co miałoby szansę na dłużej osiąść w pamięci osób dobrze zaznajomionych z gatunkiem. Krwawiący obraz zwiastujący rychłe pojawienie się zmory w jednej ze scen i jej powolne zbliżanie się od drzwi sypialni do sparaliżowanej ofiary to moim zdaniem najbardziej upiorne dodatki do jej wystąpień, aczkolwiek na tle całego gatunku i tak wypadają one blado. Innymi słowy, nie są to atrakcje tego rodzaju, które można by spokojnie uznać za przejaw wielkiej kreatywności twórców efektów specjalnych, ani nawet nie są podane z dużą dbałością o napięcie.

Jak już wspomniałam z mojego punktu widzenia najsłabszym elementem „Dead Awake” jest jego fabuła. Jeffrey Reddick sięgnął po bardzo obiecujące motywy, ale nie potrafił obudować ich wciągającą historią. Akcję sprowadził do amatorskiego śledztwa Kate Bowman i Evana (przekonująco wykreowanego przez Jesse'ego Bradforda), właściwie całkowicie pozbawionego zaskakujących punktów zwrotnych i trzymających w napięciu rozwiązań fabularnych. Czołowi bohaterowie idą po prostu po nitce do kłębka, prostą drogą, która nie ma żadnych większych tajemnic, zaciemnionych pobocznych ścieżek, mylnych tropów, zmuszających do główkowania sugestii. Zmora istnieje i trzeba ją pokonać – nie ma tutaj absolutnie żadnych niejasności. Zmora dusi swoje ofiary, gdy te doświadczają paraliżu sennego. Działa na całym świecie, ale wybiera jedynie tych nieszczęśników borykających się z tą przypadłością, którzy... No właśnie ten warunek dla co poniektórych może być małą niespodzianką, ale jestem gotowa się założyć, że większa część odbiorców „Dead Awake” spojrzy na ten motyw, jak na rozpaczliwą próbę urozmaicenia nijakiego przebiegu akcji, tym bardziej nieskuteczną, że bezrefleksyjnie skopiowaną z fikcyjnych dziejów pewnego powszechnie znanego antybohatera. UWAGA SPOILER Jeszcze jaskrawsze podobieństwo do filmów o Freddym Kruegerze unaocznia się w trakcie końcowego pojedynku we śnie KONIEC SPOILERA. Czerpanie inspiracji z dokonań innych dla mnie, samo w sobie, nie jest niczym złym, ale nie wówczas, gdy nie znajduję dla tego sensownego wytłumaczenia. Wydaje mi się, że scenariusz zyskałby bez tych udziwnień, że ta historia nie irytowałaby mnie tak bardzo, gdyby poprzestano na prostocie paraliżu sennego i zmory, której ataków na inne ofiary, druga śpiąca osoba nie byłaby w stanie podejrzeć. Bo wówczas nie doszłabym do przekonania, że obcuję z marną podróbą uwielbianego przeze mnie horroru, który podszedł do tego tematu z nieco innej strony, który miał inny fundament (nie paraliż senny), i któremu udało się przy tym zachować porywającą prostotę, dzięki czemu nie miałam poczucia kombinowania dla samego kombinowania. Taka była moja perspektywa, ale bardzo możliwe, że twórcy wychodzili z założenia, że pozytywnie zaskoczą tym publiczność – jakąś tam część może tak, ale nie sądzę, żeby długoletni fani horrorów tak zareagowali na owe udziwnienia. Chociaż nie. Żeby być całkowicie szczerą, jeden dodatek rozbudził moją ciekawość i w sumie zaskoczył mnie, ale głównie dlatego, że całkiem niedawno czytałam o nim w „Pacjencie zero” Jonathana Maberry'ego, właśnie wówczas stykając się z tym terminem po raz pierwszy (cóż za zbieg okoliczności). Kolorystyce zdjęć mogę za to przyznać mały plusik – klimat grozy mógłby być dużo gęstszy, bardziej namacalny, ale przynajmniej nie kazano mi patrzeć na serię silnie skontrastowanych, plastikowych obrazów, ponieważ całość okraszono lekką mgiełką, nadając „Dead Awake” odrobiny ponurości. Która robiłaby silniejsze wrażenie, gdyby ekipa wykazała się większą dbałością o generowanie napięcia. Zresztą umiejętność budowania i intensyfikowania tego ostatniego pewnie przysłużyłoby się również fabule – wówczas prawdopodobnie nie nudziłabym się aż tak bardzo.

Co poniektórzy fani kinematografii grozy coś tam dla siebie w „Dead Awake” pewnie znajdą. Nie sądzę, żeby znalazło się wiele osób z tego obozu, które będą rozpływać się w zachwytach nad rzeczonym dokonaniem Phillipa Guzmana – myślę, że większość z nich w najlepszym wypadku uzna, że dobija do średniej, że to kolejny, niczym niewyróżniający się przeciętniaczek, którego z nudów można obejrzeć, ale nie jest to pozycja obowiązkowa dla miłośników gatunku. Ja zapatruję się na ten twór bardziej krytycznie. W moich oczach nie dochodzi nawet do tego poziomu, dlatego jeśli mnie by ktoś pytał o zdanie radziłabym mu poszukać innego sposobu na spożytkowanie wolnego czasu.

niedziela, 29 października 2017

Thomas Olde Heuvelt „HEX”

Nad małym miasteczkiem Black Spring w stanie Nowy Jork ciąży klątwa. Każdy, kto tutaj zamieszka nie może przez dłuższy czas przebywać poza granicami miasta. Każdy musi pogodzić się z obecnością wiedźmy z Black Rock, straconej w XVII wieku kobiety, która od czasu swojej śmierci codziennie przechadza się po Black Spring. W przeszłości skrępowano jej ręce łańcuchem oraz zaszyto usta i oczy, aby uniemożliwić jej wyrządzanie krzywd ludziom z wykorzystaniem mocy jaką posiada. Aby zminimalizować ryzyko mieszkańcy Black Spring wprowadzili twarde zasady, których złamanie jest karane z najwyższą surowością. Wiedźmy, wędrującej po ulicach miasta, co jakiś czas przystającej na dłuższy czas w różnych miejscach, również w zamieszkałych nieruchomościach, nie wolno dotykać, bo to może doprowadzić do nagłej śmierci któregoś z mieszkańców Black Spring. A nade wszystko nie wolno otwierać jej oczu, bo to najprawdopodobniej doprowadzi do upadku ich wszystkich. Z małymi wyjątkami istnienie wiedźmy utrzymywane jest w tajemnicy przed ludźmi z zewnątrz. Ukrywaniem jej przed turystami zajmuje się kilkuosobowa grupa działająca pod nazwą HEX. Wszyscy mieszkańcy Black Spring związani są tajemnicą, nad każdym z nich cały czas wisi widmo śmierci, wszyscy są przeklęci, ale starają się funkcjonować normalnie. Na tyle, na ile to możliwe. Nauczyli się funkcjonować w mieście nawiedzanym przez wiedźmę, która jak wierzą tylko czeka na możliwość zgładzenia ich wszystkich.

Thomas Olde Heuvelt jest holenderskim pisarzem, który na rynku literackim debiutował w 2002 roku powieścią „De Onvoorziene”. Obecnie ma na koncie pięć powieści i kilka opowiadań, a niektóre jego dzieła zostały uhonorowane prestiżowymi nagrodami literackimi, w tym Hugo Award. Światowy rozgłos przyniosła Heuveltowi powieść „HEX”, mroczny horror, który w 2013 roku ukazał się w Holandii, a po trzech latach i po wprowadzeniu przez autora kilku poprawek (między innymi przeniósł akcję z jego rodzimego państwa do stanu Nowy Jork) został opublikowany w Stanach Zjednoczonych. „HEX” jest pierwszą książką Thomasa Olde Heuvelta przetłumaczoną na język angielski, ale wziąwszy pod uwagę entuzjastyczne przyjęcie tej pozycji przez tamtejszych czytelników nie sądzę, żeby na „HEX-ie” się skończyło. Prawo do przeniesienia powieści na ekran zostało sprzedane Warner Bros.

Thomas Olde Heuvelt jest fanem twórczości Stephena Kinga, Roalda Dahla, Carlosa Ruiza Zafona, Neila Gaimana, Yanna Martela i Jonathana Safrana Foera i wcale nie ukrywa, że ich dzieła mają duży wpływ na jego pisarstwo. Bibliografia pozostałych autorów nie jest mi znana, więc nie mogę się na ten temat wypowiedzieć, ale nie mam żadnych wątpliwości, że Heuvelt faktycznie czerpie inspirację z dorobku Stephena Kinga. Niekoronowany król współczesnego literackiego horroru dołączył do grona fanów „HEX-a”, bo i nie mogło być inaczej – w końcu w omawianej powieści doskonale unaocznia się bardzo zbliżone spojrzenie Holendra na gatunek horroru. Heuvelt jak zwykł to czynić Stephen King często uprzedza fakty – wspomina, że wkrótce stanie się coś strasznego, czasami nawet jasno daje do zrozumienia, jakaż to tragedia spotka któregoś z bohaterów książki, ale na szczegóły każe nam trochę poczekać. Akcję powieści osadza w małym amerykańskim miasteczku (w tym wydaniu książki, bowiem polska wersja została opracowana na podstawie publikacji opracowanej dla Stanów Zjednoczonych), nad którym nieustannie wisi widmo upadku, które toczy jakaś metaforyczna choroba, chociaż w oczach przyjezdnych to miejsce przypomina istną oazę spokoju. Dostrzegają oni tylko idylliczną fasadę miejscowości funkcjonującej pod nazwą Black Spring, my natomiast możemy zajrzeć pod powierzchnię – zanurzyć się w mroku, w którym egzystują mieszkańcy tego przeklętego miejsca. Ciemność nie napiera na nich tylko z zewnątrz, atakuje ich również od środka, powoli bierze we władanie ich serca, a źródłem takiego stanu rzeczy jest klątwa uosabiana przez wiedźmę z Black Rock (nazwa okolicznych lasów), kobietę w podeszłym wieku, która została stracona w XVII wieku i od tego czasu pojawia się w tym małym miasteczku każdorazowo przybierając w pełni materialną postać. Heuvelt kilka razy wspomina o „Blair Witch Project”, ale nawet bez tej wskazówki każdy, kto miał (w moim przypadku wątpliwą) przyjemność obejrzenia tego filmu zapewne zorientowałby się, że holenderski autor miał świeżo w pamięci ten obraz podczas obmyślania fabuły „HEX-a”. Na szczęście dla mnie nie sprowadził jej do wędrówek przerażonych młodych ludzi po lesie, w którym ponoć grasuje okrutna wiedźma. Zamiast tego pozwolił nam między innymi dokładnie zapoznać się z tą mrożącą krew w żyłach, ale też budzącą niemałe współczucie kobiecą postacią wędrującą po Black Spring, której szept może sprowadzić na człowieka śmierć i która uniemożliwia mieszkańcom osiedlenie się w innym miejscu. Ludzie mieszkający w Black Spring mogą wyjeżdżać, ale dłuższy pobyt poza granicami miasteczka wiąże się z ryzykiem popełnienia samobójstwa. Będą nawiedzani przez makabryczne wizje, ogarnie ich ogromna potrzeba odebrania sobie życia i jeśli czym prędzej nie wrócą do domu z całą pewnością poddadzą się jej. Ta klątwa dotyka wyłącznie tych, którzy wprowadzili się do Black Spring, nie rozciąga się na ludzi jedynie odwiedzających ten zakątek Stanów Zjednoczonych i i tylko garstka osób z zewnątrz zdaje sobie sprawę z jej istnienia. Sama ta koncepcja i jej jakże porywające wykonanie powinna zostać uhonorowana najbardziej prestiżowymi nagrodami literackimi, a już na pewno powinna zostać obsypana pochwałami oddanych miłośników gatunku. Ale nie tylko na pomysłowej klątwie zasadza się geniusz tej powieści. Heuvelt wprost błyszczy w charakterze konstruktora postaci, nawet tych drugoplanowych, bo podobnie jak Stephen King optuje za szerokim ujęciem miejsca akcji. Nie tak szerokim, jak chociażby w „Miasteczku Salem” i „Sklepiku z marzeniami”, ale i tak doskonale unaoczniającym zdecydowane, dosyć częste wychodzenie poza przestrzeń zajmowaną przez głównych bohaterów, poza obręb, w którego centrum tkwi dwóch z czwórki (piątki jeśli wliczyć psa) członków rodziny Grantów: Steve i jego starszy, siedemnastoletni syn Tyler. Heuvelt nierzadko rozpościera przed nami ogólny schemat życia w miasteczku, przybliżając nam również reakcje jego mieszkańców na niektóre wydarzenia, ale z tej niewielkiej społeczności wyjmuje kilka drugoplanowych postaci, którym przygląda się z większą uwagą. Ale mniejszą od tej, którą obdarza Steve'a i Tylera. „HEX” to oczywiście opowieść o wiedźmie, która obłożyła jedno z amerykańskich miasteczek niezwykle uciążliwą klątwą i do widoku której osoby mieszkające w tym miejscu, jeśli chcą zachować zdrowe zmysły, muszą się przyzwyczaić. Tak samo jak muszą oswoić się z niemożnością przeprowadzki do innego miasta i bolesną świadomością „stania nad przepaścią”, tj. przekonania, że jeden fałszywy krok może sprowadzić na nich śmierć. Ale „HEX” jest także (albo raczej przede wszystkim) historią o ludziach złączonych przerażającą tajemnicą, żyjących w pułapce, z której najpewniej nigdy się nie wydostaną – owszem, starających się żyć w miarę normalnie, radzić sobie z tym przekleństwem, ale i tak niemogących ustrzec się przed zgubnym wpływem tej niezwykłej sytuacji na ich kondycję psychiczną.

„HEX” to akronim, ale jak przyznaje jeden z bohaterów książki skrót utworzono tak dawno, że żaden z obecnie (to znaczy w 2012 roku) żyjących mieszkańców Black Spring nie zna pełnej nazwy tej organizacji. Grupy zajmującej się ukrywaniem wiedźmy z Black Rock przed przyjezdnymi, składającej raporty zaznajomionym z sytuacją wojskowym stacjonującym poza granicami miasteczka. HEX współpracuje ze wszystkimi wtajemniczonymi – stworzona przez nich aplikacja pomaga w lokalizowaniu wiedźmy, dzięki informacjom o jej aktualnym miejscu pobytu wprowadzanym przez mieszkańców. Ponadto „HEX” obsługuje kamery rozlokowane w wielu miejscach miasteczka, które okazują się bardzo pomocne także w wyszukiwaniu wszelkich przejawów niesubordynacji ze strony mieszkańców. Stary dekret narzuca na ludzi żyjących w Black Spring pewne zasady, których pod żadnym pozorem nie wolno im łamać. Nieposłuszeństwo karane jest z najwyższą surowością, ponieważ stawia ono w sytuacji najwyższego zagrożenia życia każdego z nich. Mieszkańcy Black Spring są więc od siebie zależni, każdy zdaje się trzymać w rękach życie ich wszystkich, dlatego też większość z nich nie ma nic przeciwko temu, aby każdego, kto złamie którąś z narzuconych zasad przykładnie ukarać. Black Spring wygląda jak przytulne, nowoczesne miasteczko, w którym zapewnione są warunki ku temu, aby toczyć w nim spokojny, leniwy wręcz żywot, ale jeśli wejrzeć głębiej, co Heuvelt z ochotą czyni, można zauważyć proces przenikania się XXI wieku z wiekiem XVII, tak jakby te dwie epoki toczyły nieustanny bój na tym terytorium o niepodzielne nim władanie albo koegzystowały ze sobą w przedziwnej harmonii. Obstawiam jednak to pierwsze – autor „HEX-a” nie artykułuje tego wprost, ale podczas lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wspomniany pojedynek cały czas trwa, a od jego wyniku jest uzależniona przyszłość Black Spring. Areną tej wojny są ludzkie serca – to we wnętrzach mieszkańców Black Spring toczy się niniejszy pojedynek, ale nie jest powiedziane, że tylko od nich zależy, jaką drogą ostatecznie pójdą. Bo Thomas Olde Heuvelt nie pozwala nam zapomnieć o nadnaturalnej postaci, która wydaje się być sprawczynią wszystkich nieszczęść spotykających tutejszą społeczność, to ona jawi się niczym jądro ciemności, punkt z którego emanuje zepsucie powoli biorące we władanie coraz więcej ludzkich umysłów. UWAGA SPOILER Końcówka zmusza nas jednak do zmodyfikowania tego poglądu. Makabryczny i niezwykle poruszający ciąg wydarzeń w dalszej partii książki prawdopodobnie każdą osobę zaznajomioną z „Cmętarzem zwieżąt” Stephena Kinga napełni przekonaniem, że Heuvelt trochę z niego powyjmował (w końcówce przewija się też motyw, który mnie osobiście nasunął na myśl podanie ludowe o Fleciście z Hameln – więcej o tym tutaj – a w epilogu pomyślałam o „Małpiej łapce” W.W. Jacobsa). Ale nie brakowało też jego własnych pomysłów. A to wszystko przedstawił tak, że nie miałam żadnych wątpliwości, iż mam do czynienia z bezkompromisowym pisarzem, który równie dobrze odnajduje się w prozie ekstremalnej, jak (co udowodnił mi już wcześniej) w mocno klimatycznych, wręcz przesyconych mroczną atmosferą horrorach, w których w piorunującym stylu przeplatają się motywy nadnaturalne z wątkami psychologicznymi KONIEC SPOILERA. A wszystko to holenderski geniusz oddaje z poruszającą wyobraźnię skrupulatnością, opisuje w tak wyczerpujący, obrazowy sposób, że nawet gdyby poświęciło się całą energię na blokowanie napływu coraz to bardziej koszmarnych obrazów to i tak nie przechytrzyłoby się Heuvelta. Ten pisarz odbierze wam wszelką nadzieję, zatopi kły w waszych sercach, przedtem przeprowadzając was przez niewyobrażalną mękę bohaterów tej książki osnutą tak przytłaczającą atmosferą, że chyba żaden miłośnik nastrojowych horrorów nie będzie miał wątpliwości, że oto przybył do nas kolejny mistrz literatury grozy. Geniusz w najczystszej postaci, który w moich oczach przebija wiele powieści Stephena Kinga.

Jeśli Thomas Olde Heuvelt będzie kontynuował swoją przygodę z literackim horrorem i uda mu się nie zejść zanadto z poziomu osiągniętego w „HEX-ie” to bez wątpienia będzie jedną z najjaśniej błyszczących gwiazd na firmamencie autorów współczesnej literatury grozy. Ta książka dla mnie jest istnym arcydziełem, pozycją obowiązkową dla każdego miłośnika powieściowych horrorów. Publikacją, w której nie znalazłam absolutnie żadnych, nawet najmniejszych potknięć, która albo nie ma, albo ja ich nie dostrzegam, żadnych słabszych momentów. „HEX” wprost emanuje nieskończoną miłością do gatunku. Został napisany przez fana horrorów, który doskonale zna, rozumie i potrafi należycie wykorzystać prawidła nim rządzące. W opowieści, która wprost hipnotyzuje, która dostarcza multum silnych wrażeń, ale też zmusza do myślenia, która wciąga i porywa. Bierze czytelnika we władanie i nie puszcza jeszcze długo po zakończeniu lektury. Jak dla mnie „HEX” to coś wspaniałego, bezcennego i diablo uzależniającego, dzieło, do którego będę wracać... i podejrzewam, że nie tylko ja.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 27 października 2017

„Jedna ciemna noc” (1982)

Nastoletnia Julie Wells chce dołączyć do tak zwanych Sióstr. W skład tej paczki wchodzą młode kobiety w jej wieku, Kitty, Leslie i zarządzająca tą małą grupą Carol Mason, była dziewczyna aktualnego chłopaka Julie, Steve'a, która nadal nie może się pogodzić z rozpadem ich związku. To ona wymyśla próbę dla Julie, której przejście, jak ją zapewnia, zagwarantuje jej miejsce w grupce Sióstr. Polega ona na spędzeniu przez Wells jednej nocy w mauzoleum, mając do towarzystwa wyłącznie trupy w nim spoczywające. Niedawno umieszczono tam zwłoki Karla Raymarseivicha Raymara, obdarzonego zdolnością telekinetyczną wampirami energetycznego, z badaniami którego właśnie zapoznaje się jego córka Olivia McKenna. Julie nie zdaje sobie sprawy z grożącego jej niebezpieczeństwa, tak samo jak jej koleżanki, które niepostrzeżenie wślizgują się do mauzoleum z zamiarem postraszenia przechodzącej próbę dziewczyny.

Zrealizowany za około milion dolarów horror „Jedna ciemna noc” w reżyserii Toma McLoughlina przez co poniektórych widzów był porównywany do „Ducha” Tobe'a Hoopera i chyba (bo niewymienionego w czołówce) Stevena Spielberga – dopatrzono się kilku podobieństw, które zinterpretowano jako zapożyczenia z tego kultowego filmu, co było niewykonalne, bo omawiany obraz został nakręcony wcześniej. Podczas postprodukcji zaistniały pewne problemy, które opóźniły dystrybucję „Jednej ciemnej nocy”. Najbardziej bolesna dla Toma McLoughlina i współscenarzysty Michaela Hawesa (drugim scenarzystą był sam McLoughlin) była zmiana zakończenia przez producentów filmu na etapie postprodukcji - nie pytano ich nawet o zgodę tylko postawiono przez faktem dokonanym.

Pokryta grubą warstwą kurzu „Jedna ciemna noc” nigdy nie zostanie odkurzona wkupując się w łaski dużej części współczesnej publiki. To pewne jak śmierć i podatki. Zresztą ta produkcja Toma McLoughlina nawet w latach 80-tych nie odnosiła wielkich sukcesów, czemu doprawdy trudno się dziwić. Horrory, które powstały w przedostatniej dekadzie XX wieku, ogólnie rzecz ujmując i oczywiście w mojej ocenie, osiągnęły bardzo wysoki poziom. Nie wszystkie, ale i tak uważam, że lata 80-te XX wieku były najlepszym okresem dla kinematografii grozy. Od horrorów z tej dekady wymagam więc więcej i dotyczy to także B-klasówek, jako że w tamtym okresie nakręcono wiele niezapomnianych nieskobudżetówek. Jak na współczesne standardy suma, jaką dysponowali twórcy „Jednej ciemnej nocy” jest dosyć niska – różne źródła różnie to podają, ale z tych, które znalazłam wynika, że nie posiadali więcej niż milion dolarów i mniej niż osiemset tysięcy dolarów – ale w latach 80-tych taka gotówka miała większą wartość niż obecnie. Omawiany film kręcono na modłę kina grozy klasy B, przy czym moim zdaniem celowano w jego delikatniejszą odsłonę. Spotkałam się z twierdzeniem, że „Jedna ciemna noc” prezentowałaby się zdecydowanie lepiej w krótkim metrażu i myślę, że faktycznie mogłoby tak być, ale nie sądzę, żeby tylko takie podejście podniosło jakość tej produkcji. Bo jak na moje oko pomysł na fabułę nie był z gatunku tych, których nie da się rozciągnąć na około półtora godziny i co więcej nawet nie trzeba było nadwerężać mózgownicy, żeby znacznie uatrakcyjnić seans widzom znajdującym przyjemność w obcowaniu z nastrojowymi horrorami. Wystarczyło jedynie częściej kierować kamerę na samotnie przybywającą w mauzoleum Julie Wells, w którą z bardzo dobrym skutkiem wcieliła się Meg Tilly. Niewykluczone, że rzeczywisty, a nie udawany lęk, który jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym na niektórych stronach internetowych towarzyszył aktorce, dopomógł jej w stworzeniu tak wiarygodnego wizerunku nastoletniej Julii, ale nie zamierzam też niczego ujmować jej zdolnościom, podawać w wątpliwość jej talentu, bo już wówczas, w początkowej fazie jej kariery widać sporo jego przebłysków. Kiedy czyta się skrótowy opis fabuły „Jednej ciemnej nocy” łatwo można dojść do wniosku, że będzie się miało do czynienia z klimatyczną opowieścią o konfrontacji nastolatki z nieczystą mocą, która panoszy się w pewnym mauzoleum. Człowiek nastawia się na stopniowe eskalowanie zagrożenia nie z tego świata, obserwowanie coraz to bardziej zdecydowanych manifestacji zła i rozpaczliwych prób wydostania się młodej kobiety z pułapki, w jaką wpadła niejako na własne życzenie. Julie Wells nie tyle bardzo chciała wstąpić do tak zwanej grupy Sióstr, ile udowodnić trójce dziewcząt wchodzących w jej skład, że nie jest tchórzem za jakiego go uważają. Zresztą słusznie, bo Julie to dziewczę dosyć strachliwe, co doskonale widać tuż przed jej wejściem do mauzoleum i po przekroczeniu przez nią jego progu. Ktoś pewnie powie, że każdy, nawet najodważniejszy osobnik czułby strach w takiej sytuacji, ale ze względu na swoje osobiste doświadczenia zbliżone (ale nie takie same) do tych, jakie przeżywa jedna z pierwszoplanowych postaci „Jednej ciemnej nocy” z całą stanowczością odcinam się od tego poglądu. Wyrażenie „jedna z pierwszoplanowych postaci” było w pełni zamierzone, bo wbrew temu, co wydawało mi się po przeczytaniu zarysu fabuły omawianego obrazu na krótko przed seansem, Julie Wells nie jest jedyną centralną bohaterką tej opowieści. Scenarzyści snują bowiem tę historię z kilku różnych perspektyw, skaczą od jednego bohatera/bohaterki do drugiego/drugiej zamiast, co moim zdaniem byłoby dużo lepszym rozwiązaniem, w największym stopniu koncentrować się na postaci kreowanej przez Meg Tilly.

Twórcy „Jednej ciemnej nocy” przez zdecydowaną większość czasu próbowali tworzyć aurę zagrożenia bez wspomagania się manifestacjami siły nieczystej, która wzięła we władanie jeden z grobowców stojących na pewnym mrocznym cmentarzu. Z informacji pozyskanych przez jego córkę, Olivię (bardzo dobra kreacja Melissy Newman) wiemy, że w rzeczonym mauzoleum spoczywa ciało Karla Raymara, mężczyzny który za życia był wampirem energetycznym władającym wrodzoną mocą telekinezy, któremu być może udało się pokonać barierę życia i śmierci. A podczas prologu widzimy makabryczne znalezisko w mieszkaniu niedawno zmarłego Raymara, dobitnie wskazujące na to, że mamy do czynienia z okrutnym osobnikiem. Później okazuje się, że zbrodnicze czyny jakich za życia dopuszczał się ten czarny charakter nie były dyktowane nieodpartym pragnieniem folgowania swoim najniższym instynktom tylko dobrem nauki. Ot, dostajemy klasycznego burzyciela, szalonego naukowca tak zafiksowanego na punkcie swoich badań, że w ogóle niedbającego o dobro jednostki. Z drugiej jednak strony scenarzyści dają nam do zrozumienia, że organizm tego mężczyzny też czerpał z jego działalności niemałe korzyści, dlatego chyba najbezpieczniej będzie założyć, że kierował się dwiema potrzebami. Na przemian z tym wątkiem snute są wątki poświęcone młodym ludziom rozbitym na trzy ujęcia. Przejścia Julie w mrocznym grobowcu, czyli część, która przynajmniej u mnie budziła największe nadzieje, podano w takim skrócie i z tak kompletną ignorancją napięcia, że szybko wyzbyłam się owej nadziei na mocno klimatyczny straszak. Sceneria była idealnie trafiona – McLoughlin zdradził, że zainspirowały go jego przeżycia w paryskich katakumbach, które zwiedził gdy miał dziewiętnaście lat. Czerpał również z twórczości Edgara Allana Poe, ale poza głównym miejscem akcji i być może końcowymi wydarzeniami rozgrywającymi się w mauzoleum nic nie przywodziło mi na myśl dorobku tego genialnego pisarza. Bo twórcy więcej miejsca poświęcili szczeniackim zachowaniom Carol i Kitty względem Julie, które negatywnie wpływały na atmosferę zalegającą we wnętrzu grobowca. Innymi słowy były zabawne, a nie niepokojące, przy czym pomijając dziwaczny nałóg żucia szczoteczki do zębów, śmiech budził bijący z nich infantylizm i chwilami niski stopień prawdopodobieństwa (akurat uwierzę w to, że ofiara dziecinnych wybryków po wpadnięciu na jedną z dziewcząt, które za nie odpowiadają mogła nie zobaczyć, z kim tak naprawdę ma do czynienia), a nie godne uznania poczucie humoru scenarzystów. Dzieje chłopaka Julie, Steve'a, oglądało się już dużo lepiej. Bo zachowano tutaj większą powagę, a nie dlatego, żeby były one jakoś szczególnie interesujące. Wygląd efektów specjalnych wykorzystanych w końcówce (tak, na manifestację niszczycielskiej mocy trzeba długo czekać) jest realistyczny i całkiem upiorny (najlepsze są zbliżenia na małe białe robaczki), ale sposoby wprowadzania ich w ruch mocną trącą myszką. Cechują się taką nieporadnością, że niewykluczone, iż wielu widzów będzie zanosić się śmiechem zamiast, jak zapewne chcieli tego twórcy, ze wstrętem wgapiać się w niniejsze rekwizyty.

„Jedna ciemna noc” to moim zdaniem jeden z gorszych produktów przedostatniej dekady poprzedniego wieku. Tak całkowicie niepozbawiony plusów, ale nie są one na tyle duże żeby przysłonić, jak dla mnie liczniejsze, minusy. Nie mogę powiedzieć, że pomysł na ten film zawierał w sobie jakiś niespotykany potencjał, który zwyczajnie nie został przez twórców wykorzystany, bo trudno dopatrzeć się w tej koncepcji czegoś nadzwyczajnego, czy chociażby nawet furtki, do czegoś takiego. Ale można było nakręcić to w nieporównanie bardziej trzymającym w napięciu stylu i po przerzuceniu większego ciężaru na postać Julie Wells przystąpić do standardowego, acz wciąż bardzo przeze mnie lubianego, portretowania klimatycznego ciągu nadnaturalnych zjawisk zachodzących w jakże atrakcyjnych z punktu widzenia miłośnika horrorów, wnętrzach dużego mauzoleum. I właśnie z tego powodu uważam, że scenarzyści nie wykorzystali możliwości, jaka się przed nimi rozpostarła po wykluciu się w ich głowach zarysu owej historii.

środa, 25 października 2017

Jonathan Maberry „Pacjent zero”

Policjant Joe Ledger zostaje wcielony do tajnej agencji rządowej działającej pod nazwą Wojskowy Departament Nauki (WDN). Zostaje dowódcą oddziału złożonego z ludzi mających doświadczenie na polu walki, którzy doskonale radzą sobie w sytuacjach najwyższego zagrożenia życia. Szef WDN, posługujący się kilkoma nazwiskami, ale w tych kręgach znany jako Church, największy potencjał dostrzega jednak w Ledgerze, biegłym w sztukach walki byłym wojskowym. Jego umiejętności mogą okazać się bardzo przydatne, w rozwiązaniu palącego problemu, którym aktualnie zajmuje się jego agencja. Istnieją dowody na to, że terroryści znaleźli sposób na zamienianie ludzi w zombie i zamierzają doprowadzić do wybuchu pandemii, która z kolei doprowadzi do końca znanego nam świata. Wojskowy Departament Nauki ma mnóstwo środków, ale bardzo mało czasu na zażegnanie kryzysu – powstrzymanie zarazy i unieszkodliwienie ludzi, którzy opracowali ten diabelski plan.

Amerykanin Jonathan Maberry nie należy do pisarzy, że tak powiem, faworyzowanych przez polskich wydawców. Chociaż jest autorem dosyć płodnym na naszym rynku jak dotąd ukazało się zaledwie pięć jego powieści - „Wilkołak”, trylogia Pine Deep, w skład której wchodzą „Blues duchów”, „Song umarłych” i „Wschód złego księżyca” oraz „Pacjent zero” będący pierwszą częścią literackiej serii o Joe Ledgerze. Ta ostatnia w 2009 roku otrzymała nominację do Bram Stoker Award, a sam Maberry sklasyfikował ją jako technothriller, czyli jeden z gatunków, który darzy szczególnie dużym uczuciem. Ale jak sam przyznaje, a czego rozliczne dowody znajdziemy w jego twórczości nie lubi poruszać się w ciasnych szufladkach, dlatego w „Pacjencie zero” można odnaleźć również elementy charakterystyczne dla innych gatunków literackich, przede wszystkim dla horroru, w tradycji którego Jonathan Maberry również jest zakochany.

Miałam już okazję zapoznać się z próbką twórczości Jonathana Maberry'ego w postaci trylogii o Pine Deep. Tak wyśmienitego kawałka współczesnej amerykańskiej literatury grozy, że wprost nie mogłam się doczekać kolejnego spotkania z jego prozą. Historie o żywych trupach nie należą do moich ulubionych - zazwyczaj (jeśli już) podchodzę do nich bardzo nieufnie, ale nazwisko Jonathana Maberry'ego sprawiło, że w tym przypadku było inaczej. Problematyka omawianego utworu nie obniżała mojego entuzjazmu, aczkolwiek nie aż tak dużego, żebym przygotowywała się na zrównanie z poziomem trylogii o Pine Deep. I jak się okazało słusznie, bo nie jest to popis na miarę tamtego trzytomowego dzieła. Maberry miał jednak z czego schodzić – poziom tamtych powieści był tak wysoki, że spadek, jaki zauważyłam w „Pacjencie zero” nie doprowadził mnie do wniosku, że oto mam do czynienia z „książką z najniższej półki”. Wręcz przeciwnie: na tle współczesnej literatury o zombie „Pacjent zero” moim skromnym zdaniem prezentuje się nad wyraz zacnie, co dla niektórych może być wielce interesującym zjawiskiem z tego względu, że Maberry zbudował swoją historię z motywów doskonale znanych długoletnim wielbicielom gatunku. Wcale nie trzeba unikać ciągów tradycyjnych rozwiązań fabularnych, żeby tchnąć życie w snutą przez siebie opowieść i wszystko wskazuje na to, że Maberry jest tego świadomy. Zręczna żonglerka mocno wyeksploatowanymi motywami może się okazać dużo bardziej skuteczna od silnych powiewów świeżości, tym bardziej jeśli dysponuje się tak dobrym warsztatem, jak Jonathan Maberry. Ten amerykański pisarz nie dysponuje tak fantazyjnym stylem jak chociażby Dan Simmons, nie stawia też na gawędziarstwo a la Stephen King, ale nie uderza również w prostotę na miarę na przykład Edwarda Lee, Guya N. Smitha, czy nawet Grahama Mastertona (chodzi o jego horrory, bo większość z tych thrillerów jego autorstwa, które dane mi było przeczytać spisano językiem bardzo przypominającym ten, którym operuje Jonathan Maberry). Styl tego autora plasuje się gdzieś pomiędzy – słownictwo, którym się posługuje nie jest wyszukane, a poszczególne opisy postaci, miejsc i sytuacji nie rozciągają się na ogromne obszary książki - ale daleko mu jeszcze do ogólnikowości. Konstruowane przez niego zdania pewnie nikomu nie wydadzą się ani zbyt krótkie, ani za długie, a i też nikt nie powinien mieć problemów z dokładnym odmalowywaniem w swojej wyobraźni wszystkich składowych tej opowieści. Na którą jak już wspomniałam składa się kilka dobrze znanych miłośnikom thrillerów, horrorów i science fiction motywów, a w centrum wszystkiego stoi niezwykle charyzmatyczny protagonista, postać której sposób bycia dodaje sporo smaczku tej historii. Joe Ledger to człowiek, który potrafi odnaleźć się w najtrudniejszych sytuacjach, wojownik, który w walce zdaje się na instynkt, a na otaczający go świat patrzy nieco cynicznym okiem. Może pochwalić się niemałymi umiejętnościami strzeleckimi i znakomicie spisuje się w walce wręcz, ale nie jest typem tępego mięśniaka kompletnie nieczułego na krzywdę innych i niemogącego się doczekać na skopanie czterech liter swoim wrogom. A właściwie to wrogom całego zachodniego świata, bo nowe zajęcie Joe Ledgera zmusza go do stanięcia w szranki z wyznawcami skrajnego islamu starającymi się zniszczyć wszystkich tzw. niewiernych. Na kartach książki Jonathana Maberry'ego wojna z terroryzmem wchodzi na nowy, dużo bardziej przerażający poziom. Autor niejako zapytuje: co by się stało, gdyby w ręce zamachowców trafiła broń biologiczna? I to w dodatku taka, na którą ich przeciwnicy nie posiadają lekarstwa. Stworzona przez człowieka, rozprzestrzeniająca się w błyskawicznym tempie zaraza, która zamienia ludzi w zombie. W sztywnych, jak zwykli nazywać ich pozytywni bohaterowie „Pacjenta zero”.

Można by sądzić, że w obecnej chwili, kiedy technika tak się rozwinęła [...] nauczyliśmy się czegoś, że umiemy wykorzystać wcześniejsze błędy. Można by sądzić, że staliśmy się bardziej przewidujący i dalekowzroczni. Ale tak się nie stało […] Może prawdziwą ludzką wadą jest zdolność do działania, jakby następne pokolenie się nie liczyło. Nigdy tak nie postępowaliśmy. Może jako jednostki, ale nie jako narody i nie jako gatunek […] My wszyscy będziemy połączeni najnowszym pokazem upartej determinacji rasy ludzkiej, by popełnić samobójstwo.”

Na pierwszej linii walki z żywymi trupami i ich stwórcami staje tajna agencja rządowa funkcjonująca pod nazwą Wojskowy Departament Nauki. Na jej czele stoi tajemniczy mężczyzna posługujący się kilkoma nazwiskami, ale najczęściej nazywany jest Churchem. To jedna z najciekawszych postaci zaludniających stronice „Pacjenta zero” - osoba posiadająca mnóstwo znajomości, potrafiąca wywierać nacisk na osoby piastujące wysokie stanowiska i niemająca żadnych trudności z maskowaniem swoich emocji. Ale pierwiastkiem, który budzi największą ciekawość jest zagadkowość Churcha – jego ludzie nie wiedzą kim tak naprawdę jest, skąd pochodzi, jak udało mu si się zapewnić sobie tak wysoką pozycję i dlaczego z taką łatwością przychodzi mu przekonywanie nawet samego prezydenta Stanów Zjednoczonych do swoich racji. Główny bohater książki, Joe Ledger, szybko dochodzi do wniosku, że Church jest potworem, zimnokrwistym draniem, który nie ma żadnej litości dla swoich wrogów – i jak zauważa Ledger całe szczęście, że taki osobnik stoi po stronie tych dobrych. Jonathan Maberry przeplata wydarzenia, w centrum których stoją pozytywni bohaterowie (najczęściej relacjonowane w pierwszej osobie z perspektywy Joe Ledgera) z urywkami z życia ich adwersarzy. Dzięki temu szybko dowiadujemy się kim jest szalony naukowiec, burzyciel, z istnienia którego ludzie pracujący w WDN zdają sobie sprawę, ale w przeciwieństwie do nas nie znają jego tożsamości. Ten typ postaci nie jest nowy – to raczej ukłon Maberry'ego w stronę gatunku science fiction, bo głównie z nim się on kojarzy. Autor na tym szkielecie zbudował kolejną wielce interesującą osobowość, postać która jest jednym z głównych graczy w tej rozgrywce, bez której plan zniszczenia tzw. niewiernych nigdy nie mógłby się ziścić. Stworzył też całkiem ciekawą, choć niekoniecznie bardzo zawiłą, czy dogłębnie zaskakującą intrygę rozgrywającą się w obozie złożonym z czarnych charakterów, ale nieporównanie bardziej zajmującym elementem tej opowieści jest broń, którą dysponują. Jonathan Maberry dał solidne naukowe podwaliny chorobie, która jeśli WDN zawiedzie w błyskawicznym tempie zdziesiątkuje ludzkość – szczegółowo opisał właściwości tej zarazy, opierając się na aktualnej wiedzy medycznej, podpiął się pod choroby dobrze znane ludzkości, dzięki czemu nadał swoim kreaturom, zainspirowanym klasycznymi filmami o żywych trupach więcej realizmu. Wizja Jonathana Maberry'ego najprawdopodobniej nigdy się nie ziści, ale muszę przyznać, że tę ewentualność podparł na tyle przekonującymi danymi, że chwilami zmuszał mnie do myślenia. W trakcie trwania lektury nie miałam poczucia chociażby lekkiego zaniedbania płaszczyzny naukowej, a w technothrillerach odgrywa ona bardzo ważną rolę. Najbardziej zaskoczyły mnie jednak moje pozytywne reakcje na sekwencje pojedynków. Takie kawałki na ogół szybko mnie męczą, a tutaj były dostarczycielem wielu emocji. Jonathan Maberry nie pozwolił, żeby te dosyć liczne starcia osunęły się w otchłań banalności, żeby ich wynik był mi kompletnie obojętny za sprawą czy to braku dramaturgii, beznamiętnego kalkowania z innych tego typu utworów, czy wreszcie protagonistów, którzy są tak nudni, że nawet nie ma się ochoty na kibicowanie im w rzeczonych walkach z przeważającą siłą wroga.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiłam czytając opowieść o żywych trupach, nie mogę sobie przypomnieć ostatnio przeczytanej książki o zombie, która dostarczyła mi tyle przyjemności. Bo jak się okazało nawet jak Jonathan Maberry bierze na warsztat temat, który wchodzi w poczet najmniej lubianych przeze mnie motywów horroru to zamienia go w coś, o czym naprawdę chce się czytać – w podróż, w której chce się uczestniczyć, a po jej zakończeniu żałuje się, że nie trwała dłużej, że nie ma się pod ręką kolejnych części tej historii, powieści skupiających się na dalszych dziejach bohaterów przedstawionych w tej jakże wciągającej historii. Cóż, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że Joe Ledger i inni wkrótce zawitają w naszych księgarniach, jako bohaterowie kolejnych książek autorstwa Jonathana Maberry'ego.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 22 października 2017

Przegląd horrorów Fest Makabra 2

Przegląd horrorów Fest Makabra 2 w kinach od listopada do oporu!

Już w Halloween rozpocznie się Fest Makabra 2, czyli kolejna edycja ogólnopolskiego przeglądu horrorów, prezentującego najciekawsze i najoryginalniejsze dokonania światowego kina grozy ostatniego sezonu. W programie wydarzenia znajdują się mrożące krew w żyłach filmy z różnych stron świata, a wszystkie z nich pokazywane są w Polsce premierowo. Seanse Fest Makabry odbędą się w kinach studyjnych i lokalnych w całej Polsce oraz na nocnych maratonach największych sieci kin w listopadzie i grudniu 2017 roku. Organizatorem wydarzenia jest dystrybutor filmów Kino Świat. Plakat do drugiej edycji przeglądu stworzył wybitny polski artysta – Andrzej Pągowski. 

FILMY:

„Szklana trumna” (2016) – klaustrofobiczny, odważny i zatopiony w neonowej estetyce hiszpański debiut Haritza Zubillagi o cenionej aktorce, która walczy o życie w zamkniętej limuzynie. W roli głównej fenomenalna i doceniona wieloma nagrodami Paola Bontempi. Film prezentowany na ponad 20 festiwalach filmowych, w tym m.in. w Sitges, San Sebastian i na Maladze. 6 nagród i 10 nominacji na koncie.
Zwiastun
tutaj

„Słudzy diabła” (2017) – największy przebój kasowy indonezyjskiego kina grozy w historii. Film, który w pierwszym tygodniu od premiery w kinach obejrzało ponad milion widzów! Osadzony w latach 80-tych duszny horror o rodzinie nawiedzanej przez zjawę niedawno zmarłej matki. Nowy film Joko Anwara - cenionego indonezyjskiego specjalisty od kina gatunkowego.
Zwiastun
tutaj

„Pamiętam Cię” (2017) - mroczna ekranizacja bestsellerowej powieści grozy Yrsy Sigurðardóttir, zwanej królową islandzkiego kryminału. Jeden z największych hitów frekwencyjnych islandzkiego kina. Połączenie mroźnego, skandynawskiego dreszczowca z opowieścią o nawiedzonym domu i ghost story. W roli jednej z głównych ról występuje podbijający Hollywood Jóhannes Haukur Jóhannesson („Atomic Blonde”, „Gra o tron”).
Zwiastun
tutaj

„Głosy ze ściany” (2017) - Emilia Clarke (Daenerys z „Gry o tron”) w mrocznej i pełnej suspensu gotyckiej opowieści o strachu, tajemnicy i romansie, osadzonej w toskańskim zamku w latach 50-tych. Film porównywany przez krytyków m.in. do „Sierocińca”, twórczości Alfreda Hitchcocka i Edgara Allana Poego.
Zwiastun
tutaj

„Okręt strachu” (2016) – bezkompromisowy i brutalny chiński horror surwiwalowy, rozgrywający się na pokładzie statku pełnego śmiertelnych pułapek. Film zbudowany z najlepszych elementów kultowych serii „Piła” i „Cube”. W roli głównej chińska królowa krzyku – Ruby Lin.
Zwiastun
tutaj

Oficjalna strona: http://festmakabra.pl
Facebook: https://www.facebook.com/festmakabra
 
Źródło: wszystkie materiały podesłane przez Kino Świat Sp. z o.o.

sobota, 21 października 2017

„1922” (2017)

Rok 1922 był najgorszym rokiem w życiu farmera Wilfreda Jamesa. Pasmo nieszczęść zaczęło się wówczas, gdy jego żona Arlette postanowiła sprzedać ziemię i przeprowadzić się do miasta. W obliczu sprzeciwu Wilfreda kobieta decyduje się spieniężyć tylko swoje sto akrów i zabrać ze sobą jedynie ich czternastoletniego syna Henry'ego. Ale jej małżonek nie jest zachwycony perspektywą samotniczego trybu życia i dysponowania osiemdziesięcioma akrami ziemi, leżącej w bezpośredniej bliskości terenu, na którym jeśli plany Arlette się ziszczą, będzie stała ubojnia. Zaczyna więc nastawiać Henry'ego przeciwko jego matce. Cierpliwie tłumaczy nastolatkowi, że jedynym wyjściem z sytuacji jest zabicie Arlette i wmówienie wszystkim zainteresowanym, że kobieta uciekła. Henry w końcu daje się przekonać. Zgadza się pomóc ojcu w realizacji jego zbrodniczego planu.

„1922” to ekranizacja minipowieści Stephena Kinga zamieszczonej w zbiorze „Czarna bezgwiezdna noc”. W książce widnieją cztery utwory, z której już w sumie trzy przeniesiono na ekran - „Dobrane małżeństwo” i „Wielki kierowca” doczekały się swoich filmowych wersji w 2014 roku. Pierwszy obraz został wyreżyserowany przez Petera Askina, a drugi przez Mikaela Salomona. Natomiast „1922” na warsztat wziął Zak Hilditch - sam spisał scenariusz i to on zasiadł na krześle reżyserskim. Jego film trafił do szerokiego obiegu niedługo po ukazaniu się ekranizacji „Gry Geralda” na platformie Netflix. Obie produkcje wywodzą się z tej stajni, a wziąwszy pod uwagę poziom filmowej „Gry Geralda” moje oczekiwania względem „1922” były dosyć spore. Tym bardziej, że twórcy omawianej produkcji mieli łatwiejsze zadanie do wykonania od ekipy pracującej nad poprzednią ekranizacją prozy Stephena Kinga made in Netflix.

Minipowieść (czy jak kto woli opowiadanie, bo wiem, że nie każdy uznaje to pierwsze określenie) jest wdzięczniejszym materiałem źródłowym od powieści. Nie w absolutnie każdym przypadku, bo nadrzędne znaczenie ma fabuła, ale akurat w tym również ona działała na korzyść Zaka Hilditcha. Twórcy „Gry Geralda” mieli niezwykle twardy orzech do zgryzienia, podczas gdy minipowieść „1922” wydawała się być praktycznie gotowym scenariuszem. Można było wprowadzić w tę opowieść jakieś własne pomysły, a nawet zmodyfikować ją w takim stopniu, że trzeba by było określać ją mianem adaptacji, a nie bardziej preferowanej przez jak się wydaje większość wielbicieli literackich pierwowzorów, ekranizacji. Ale scenarzysta Zak Hilditch widać uznał, że nie ma takiej potrzeby (nie licząc drobnostek i zakończenia) i moim zdaniem słusznie, bo akurat od tej historii nie wymagałam żadnych poprawek. Kombinacje mogłyby, jak to nierzadko bywa, wypaczyć sens i obniżyć atrakcyjność fabuły „1922”, choć poszukiwacze zawiłych intryg mogą mieć inne zdanie na ten temat, bo to bardzo prosta historyjka. Podsumowując: omawiany film jest ekranizacją, a nie adaptacją utworu Stephena Kinga, co oznacza tyle, że jest bardzo wiernym odwzorowaniem literackiego pierwowzoru. Zak Hilditch nie poprzestał na wyjmowaniu z minipowieści samych wydarzeń składających się na tę historię. Pozwolił też sobie zapożyczyć wiele zdań skonstruowanych przez Stephena Kinga, kwestii wtłoczonych w usta aktorów, zwłaszcza odtwórcy roli głównej Thomasa Jane'a. Ten aktor miał już okazję grać w filmach opartych na twórczości Kinga, w „Łowcy snów” i we „Mgle”, ale jak na moje oko rola Wilfreda Jamesa leżała mu najlepiej. W przypadku tej postaci nietrudno o przerysowanie, o sprowadzenie jej do pozycji wsiowego głupka albo co gorsza degenerata zasługującego tylko i wyłącznie na najwyższe potępienie. A podczas lektury minipowieści miałam zgoła inny stosunek do głównego bohatera i zarazem narratora. Spoglądałam na niego w zupełnie inny sposób i właśnie to nastawienie do osoby, która dopuściła się okrutnej zbrodni uważam za największy superlatyw tego utworu. Thomas Jane musiał wcielić się w postać mężczyzny bardzo przywiązanego do swojej ziemi. Ciężko pracującego farmera, który nie wyobraża sobie życia w mieście, przy czym nie należy na niego patrzeć przez pryzmat krzywdzącego stereotypu tj. robola, który gardzi wysiłkiem umysłowym. Wilfred James wieczory spędza nad książkami, czytając dla przyjemności, a gdy jego żona Arlette (dobra kreacja Molly Parker) informuje jego i ich czternastoletniego syna Henry'ego (do warsztatu Dylana Schmida również nie mam żadnych zastrzeżeń) o swoich zamiarach, mężczyzna wykazuje się dużą znajomością technik manipulacyjnych. Thomas Jane wręcz doskonale wywiązał się ze swojego zadania – stworzył niezwykle realistyczny wizerunek mężczyzny lubiącego proste życie, ale wykazującego się też niemałą inteligencją i przebiegłością. Pokazał dwoistość ludzkiej natury, o czym między innymi traktowała minipowieść „1922” - człowieka, we wnętrzu którego ścierają się dwa przeciwstawne bieguny, który jest na tyle sympatyczny, żeby widza obchodził jego los, ale który też nie pozwala nam zapomnieć, że jest jednostką zdolną do najokrutniejszych czynów. Tak samo jak literacki pierwowzór filmowa wersja została włożona w ramy pisemnej spowiedzi – James opisuje wydarzenia zaistniałe w jego przeszłości siedząc w pokoju hotelowym. Koncentruje się głównie na feralnym roku 1922, ale przybliża także widzom wypadki mające miejsce w kolejnych latach, które doprowadziły go do punktu, w którym obecnie się znajduje. To ostatnie unaocznia w skrótowy sposób, tak samo jak w wersji literackiej. A ilekroć wraca wspomnieniami do przeszłości twórcy skrupulatnie odmalowują przed naszymi oczami realia pierwszej połowy lat dwudziestych XX wieku, kładąc spory nacisk na robiący wrażenie kontrast sielanki z posępnością. Mrok w niezwykle smaczny i mocno podnoszący napięcie sposób przeplata się tutaj z żywymi barwami, którym mieni się malownicze otoczenie trzyosobowej rodziny Jamesów w gorących promieniach słonecznych. Złowroga, ponura aura szybko zacznie dominować – mrok w końcu weźmie we władanie światło słoneczne, a beznadzieja, nieuchronność coraz to większych nieszczęść zacznie sukcesywnie zabijać wszelkie przebłyski nadziei na lepsze jutro.

Przesłanie „1922”, tak literackiej odsłony tej historii, jak i tej filmowej, wybrzmiewa bardzo wyraźnie i można chyba spokojnie powiedzieć, że nie jest ono zbyt oryginalne. Ta opowieść to ni mniej, ni więcej jak przestroga przed dopuszczaniem się zbrodni. Historia mówiąca o tym, że morderstwo nie jest sposobem na rozwiązanie problemów, że ten akt prowadzi do kolejnych, dużo bardziej poważniejszych kłopotów. Takich, których być może w ogóle nie da się rozwiązać – można odsuwać w czasie konsekwencje swojego czynu, ale ten proces nie będzie trwał wiecznie, w końcu przyjdzie moment zapłaty. Zabójca jednak dużo wcześniej zapragnie cofnąć czas, żeby mógł odwrócić bieg wypadków. Ale tego nie może zrobić – co się stało, to się nie odstanie. Teraz może jedynie próbować wyjść obronną ręką z rozpaczliwej sytuacji, w której się postawił. Uratować to, co można jeszcze uratować, ale z biegiem trwania filmu dla odbiorcy (i dla niego pewnie też) staje się coraz bardziej jasne, że toczy walkę z wiatrakami, że nic co zrobi nie przyniesie upragnionych przez niego rezultatów. Zak Hilditch przeprowadza nas przez tę opowieść w niemalże równie poruszającym, emocjonalnym stylu, co Stephen King na kartach swojej minipowieści. Na szczęście oszczędził mi widoku krowy przechodzącej niewyobrażalne męki w studni, bo ciężko mi było o tym czytać i nie miałam najmniejszej ochoty tego oglądać, ale pokazał sam moment upadku i przez chwilę kazał mi słuchać rozdzierającego serce muczenia rannego zwierzęcia. Wyobraźnia dopowiedziała resztę i w ten oto sposób znowu uroniłam kilka łez. Straszne losy innej krowy twórcy pokazali już dosyć szczegółowo, ale morderstwo Arlette jest o wiele mniej drastyczne niż w minipowieści. Krótkie migawki zamiast pornograficznych zbliżeń, co poczytuję na minus, ale już gwałtowność tego aktu i mroczna atmosfera go spowijająca wywarły na mnie oczekiwany efekt. Uderzyły z całą mocą, znacznie wywindowały napięcie, które od tego momentu tylko wzrastało. Co godne pochwały filmowcy nie uciekali przed wszystkimi makabrycznymi kawałkami tej historii – pozwolili bardzo dokładnie przyjrzeć się ciału leżącemu w studni, po którym biegają szczury (jeden w pewnym momencie wyłania się z ust trupa), okaleczaniu zwierzęcia i pogryzionej twarzy jednej postaci. Ale największe wrażenie robi charakteryzacja martwej kobiety, a najbardziej pomysłowa i klimatyczna jest sekwencja z samorzutnie trzaskającymi drzwiami wejściowymi, za którymi w pewnym momencie widać zakrwawioną, stojącą nieruchomo postać, która nie ma prawa stąpać po tym świecie. Zak Hilditch nieco zmodyfikował końcówkę „1922”. A moim zdaniem celem tego było UWAGA SPOILER pozostawienie szerszego pola do domysłów. W minipowieści mamy trupa Arlette, który opowiada Wilfredowi o życiu Henry'ego i jego dziewczyny z dala od farmy (coś a la „Bonnie i Clyde”), ale nie informuje go jedynie o wydarzeniach, które już zaistniały, zdradza mu też to, co dopiero się wydarzy. Wieszczy. Co mogłoby wskazywać na to, że James rzeczywiście padł ofiarą zemsty zza grobu, a nie zmagał się jedynie z wyrzutami własnego sumienia, powoli popadając w obłęd. Można oczywiście przyjąć, że wszystko mu się pomieszało, spisywał bowiem tę historię wówczas, gdy dobrze poznał dzieje Henry'ego i jego dziewczyny. Jego śmierć też można wytłumaczyć – mogło to być samobójstwo, a nie efekt działalności szczurzych wysłanników Arlette. Ale wydaje mi się, że Stephen King bardziej opowiadał się za motywem nadprzyrodzonym, że chciał abyśmy stawiali na zemstę zza grobu. Hilditch natomiast darował sobie przepowiadanie przyszłości przez martwą Arlette – dał do zrozumienia, że trup kobiety opowiada Wilfredowi tylko o tym, co już się wydarzyło i nie pokazał końca Jamesa. Nie pozostawił żadnych wątpliwości co do tego, że za chwilę umrze, ale z widoku jego zwłok zrezygnował KONIEC SPOILERA. Właściwie to obie wersje zakończenia uznaję za udane – każde ma swój urok, każde wydaje mi się być idealnym zwieńczeniem tej opowieści i jestem skłonna zaryzykować przypuszczenie, że wielu innych fanów twórczości Stephena Kinga podzieli mój pogląd, że nie będą mieli za złe Hilditchowi tej zmiany.

Platforma Netflix filmem „1922” utwierdziła mnie w przekonaniu obudzonym po seansie „Gry Geralda”, że jest stajnią, z której powinno wychodzić jak najwięcej filmów opartych na prozie Stephena Kinga. W tym charakterze i jak na tę chwilę to dla mnie najbardziej obiecujące źródło – na kinowe adaptacje czy ekranizacje twórczości tego autora właściwie w ogóle nie czekam, ale gdy tylko dojdą mnie słuchy o tym, że Netflix (a mam taką nadzieję) pracuje nad kolejną filmową wersją jakiegoś utworu Kinga zacznę z utęsknieniem wypatrywać wpuszczenia jej do szerszego obiegu. Tak jak to robiłam w przypadku „1922” od momentu zobaczenia znakomitej ekranizacji „Gry Geralda”. I w najmniejszym nawet stopniu się nie zawiodłam – omawiany obraz to moim zdaniem kolejny kawałek solidnej roboty, przeznaczony zarówno dla wielbicieli literackiego pierwowzoru, jak i osób jeszcze z nim niezaznajomionych. Fanów thrillerów i horrorów, bo zobaczymy tutaj elementy charakterystyczne dla obu tych gatunków.

czwartek, 19 października 2017

„Talon Falls” (2017)

Dwie zaprzyjaźnione pary mieszkające w Nashville w stanie Tennessee, Lyndsey i Sean oraz Ryder i Lance, przybywają do Kentucky, gdzie mają zamiar spędzić trochę czasu z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Właściciel jednej ze stacji benzynowych zachęca ich do odwiedzenia lokalnej atrakcji, domu strachu położonego pod lasem. Lyndsey nie podoba się ten pomysł, ale pozostali postanawiają odwiedzić to miejsce. Po wejściu do domu strachu ich oczom ukazują się między innymi bardzo realistyczne tortury na ludziach, których widok dostarcza im wiele mocnych wrażeń. Są bowiem przekonani, że to na co patrzą nie jest prawdziwe. Do czasu aż zostaną schwytani przez ludzi pracujących w tym miejscu.

„Talon Falls” to drugi, po „Chasing Ghosts”, pełnometrażowy film Joshuy Shreve'a i zarazem jego pierwszy horror. Scenariusz napisał sam i jak zdążyło już zauważyć kilku jego odbiorców najprawdopodobniej najsilniej inspirując się „Hostelami”. „Talon Falls” również można dopisać do nurtu torture porn, przy czym w zestawieniu z dwiema pierwszymi częściami wyżej wymienionego tytułu wypada bardzo biednie. Już na pierwszy rzut oka widać, że twórcy omawianego obrazu nie dysponowali dużą gotówką, ale jak uczy historia tego gatunku filmowego niski budżet bywa pomocny. A przynajmniej w oczach osób negatywnie nastawionych do plastikowych kadrów i drogich efektów komputerowych, w których nie ma za grosz realizmu. Co nie oznacza, że absolutnie każdy tańszy horror zasługuje na najwyższe uznanie wielbicieli gatunku.

Joshua Shreve bez wątpienia jest dobrze zaznajomiony z konwencjami krwawego i umiarkowanie krwawego kina grozy i nie widzi niczego złego w poruszaniu się w ich ramach. Z całą pewnością niejedną rąbankę już w życiu widział i jestem skłonna zaryzykować twierdzenie, że cieszyło go obcowanie z przynajmniej niektórymi dobrze już sobie znany motywami. Jeśli tak w istocie było, a po seansie „Talon Falls” nie mam żadnych powodów by sądzić inaczej, to znalazłam punkt wspólny z Joshuą Shreve'em. Wprost przepadam za tymi powrotami do wątków znanych z innych horrorów, tj. do tych przeze mnie lubianych, a w „Talon Falls” kilka takowych bez trudu odnalazłam. Pierwszy to oczywiście motyw grupki przyjaciół, która gdzieś tam wyjeżdża. W tym przypadku czworo przyjaciół wybiera się do jakiejś małej mieściny w stanie Kentucky, aby trochę odpocząć na łonie natury. Ich postój na stacji benzynowej to kolejny ukłon w stronę konwencji głównie slasherów i survivali. Shreve tak samo jak wielu przed nim pokazuje nam budzącego nieufność właściciela tego przybytku, który nakłania protagonistów do małej zmiany ich trasy. Tak samo jak w przypadku remake'u „Wzgórza mają oczy” zostaje to poprzedzone zagadkowym znaleziskiem – jeden z bohaterów „Talon Falls”, lubiący myszkować Lance, znajduje na zapleczu stosy VHS-ów. Można tutaj wysnuć wniosek, że tak samo, jak w nowej wersji „Wzgórza mają oczy” decyzja o wysłaniu młodych ludzi na śmierć była podyktowana obawą, że owe znalezisko mogło wzbudzić podejrzenia. Ale równie dobrze mogło to nie mieć absolutnie żadnego znaczenia – możliwe, że i bez tego ten śliski typ zareklamowałby pozytywnym bohaterom filmu tutejszy dom strachu. Sean, Lance i Ryder zapalają się do pomysłu odwiedzenia tej lokalnej atrakcji, ale Lyndsey (w tej roli Morgan Wiggins, która moim zdaniem z całej obsady poradziła sobie najlepiej, ale poziom był tak niski, że nie należy przez to rozumieć, iż zabłysnęła niezwykłym kunsztem aktorskim) w ogóle się to nie podoba. Wolałaby trzymać się obranej trasy, dotrzeć jak najszybciej do punktu docelowego zamiast pałętać się po starych domach pełnych przerażających rekwizytów i przebierańców. Powiedziałabym, że ta postawa powinna każdego wielbiciela slasherów utwierdzić w przekonaniu, że to właśnie Lyndsey jest potencjalną final girl UWAGA SPOILER to znaczy osobą, która najdłużej utrzyma się przy życiu, a nie taką która jako jedyna wyjdzie cało z masakry. Powiedziałabym tak, gdyby nie prolog, który zdradza na tyle dużo, żeby już wówczas nie mieć żadnych wątpliwości co do kształtu, jaki przybierze zakończenie KONIEC SPOILERA. Lyndsey, jak na final girl przystało, optuje za najlepszym rozwiązaniem, z czego doskonale zdaje sobie sprawę oglądający, ale jak to na ogół bywa dziewczyna pozostaje w mniejszości – jej towarzysze bardzo chcą zobaczyć dom strachu i zrobią to pomimo jej obiekcji. Już podczas tego krótkiego wstępu, tak okrojonego, że nie mamy szans dobrze poznać protagonistów, widać poważne uchybienia w warstwie technicznej. Niezgrabny montaż i miejscami bardzo nieprzyjemne dla oka kadrowanie wybijają nieco z rytmu, ale atmosfera spowijająca poszczególne kadry do najlżejszych na pewno nie należy. Nie jest to co prawda prawdziwy popis duszącego klimatu dosłownie oblepionego „nieczystościami”, ale zdjęciom nadano odrobinę ciężkości charakterystycznej dla filmowych rąbanek, zwłaszcza tych spoza głównego nurtu. A po przekroczeniu przez protagonistów progu domu strachu jeszcze to zagęszczono poprzez odpychające wnętrza tej starej nieruchomości oraz widoki, jakie ukazują się oczom młodych bohaterów „Talon Falls”. No dobrze niektóre z nich, bo bez kolorowej tandety się nie obyło. W końcu w atrakcji rodem z wesołych miasteczek jarmarczności zabraknąć nie mogło. Nie takiej na miarę „Lunaparku” Tobe'a Hoopera, co ciekawe filmu, za którym nie przepadam, ale faktem jest, że takiej amatorki, jak w „Talon Falls” tam nie zobaczyłam.

Czytałam kilka opinii innych widzów „Talon Falls” obiecujących mocno krwawe widowisko – odstręczający spektakl tortur, który tylko ludzi z żelaznymi żołądkami nie będzie zmuszał do częstego odwracania wzroku od ekranu. Więc przygotowałam się na w miarę obfity rozlew substancji imitującej posokę i sporo długich zbliżeń na obrażenia zadawane nieszczęsnym ofiarom ludzi pracujących w domu strachu. Joshua Shreve zmiksował tutaj motyw handlu tak zwanymi filmami ostatniego tchnienia (snuff movies) - poprzestając na sugestii w formie stosów VHS-ów i paru rzuconych kwestii, zamiast uciekać się do dokładnego portretowania tych transakcji - z motywem torturowania i zabijania ludzi na żywo, na oczach złaknionej mocnych wrażeń publiczności. Widownia nie ma pojęcia, że przygląda się prawdziwym torturom i mordom, trwa w przekonaniu, że to jedynie inscenizacja, że to wszystko jest udawane. Gdy Lance opuszcza dźwignię przez ciało mężczyzny przywiązanego do krzesła elektrycznego zaczyna przechodzić śmiercionośny prąd – ofiara bardzo cierpi, a chłopak w tym czasie nie posiada się z radości, ponieważ nie ma pojęcia, że właśnie stał się oprawcą. UWAGA SPOILER Później, o ironio, spotka go dokładnie taki sam los KONIEC SPOILERA. Ale największą atrakcją domu strachu wydaje się być pokój tortur. To tutaj zobaczymy najwięcej cierpień zadawanych wybranym klientom ku uciesze i odrazie innych przyglądających się temu zza szyby. Efekty specjalne są w miarę przekonujące – nie jest to szczyt realizmu, ale w porównaniu do wielu nowszych mainstreamowych rąbanek wypadają całkiem dobrze, czego niestety nie mogę powiedzieć o pracy operatorów. Zbliżeń jest stanowczo za mało, a te które widzimy są zdecydowanie za krótkie. Może z wyłączeniem odrywania paznokcia, ale pewna nie jestem, bo ta niezmiennie zadająca mi nieomal fizyczny ból forma okaleczania bohaterów filmów zawsze wydaje mi się być dłuższa niż istotnie ma to miejsce. I w sumie to by było na tyle, jeśli chodzi o ujęcia torture porn, które wywarły na mnie jakieś wrażenie – szybkie obcięcie ucha, wbijanie w ciało narzędzia ze szpikulcami, czy nawet miażdżenie czaszki chłopaka: wszystko to filmowano tak pośpiesznie i z tak nikłą koncentracją na detalach, że nawet nie zdążyłam niczego poczuć. Innych w zamyśle mocniejszych sekwencji (a należy dopisać do tego jeszcze rażenie prądem), jeśli takowe w ogóle były, w ogóle nie pamiętam. Pamiętam za to nadmiernie rozciągniętą w czasie końcówkę, z której to twórcom „Talon Falls” nie udało się wykrzesać nawet odrobiny napięcia. To znaczy ja go nie czułam, ale niewykluczone, że znajdą się osoby, których zelektryzują te z mojego puntu widzenia chaotyczne pogonie przerywane nudnawymi zamiast powoli intensyfikującymi zagrożenie przestojami w postaci ukrywania się zbiegów przed mężczyzną noszącym maskę wyobrażającą łeb świni.

Nieczęsto mam okazję obejrzeć film z nurtu torture porn, bo i nie jest to rodzaj horroru, który cieszy się największą uwagą współczesnych twórców horrorów, dlatego bardzo chętnie zasiadłam do seansu „Talon Falls”. Nie nastawiałam się na kino na miarę dwóch pierwszych „Hosteli”, ale też nie sądziłam, że ten obraz dostarczy mi jakichś większych cierpień. Nastawiałam się na niewymagający myślenia, w miarę brutalny obraz, przy którym czas szybko mi zleci i nawet jeśli nie będzie on wybijał się ponad średnią to dostarczy mi na tyle mocnej rozrywki, żebym czuła jako takie zadowolenie. Ale jedyne co teraz czuję to złość na samą siebie – za wybór, jakiego dokonałam i za uparte trwanie przed ekranem, aż do zbawiennych napisów końcowych.

wtorek, 17 października 2017

„Cold Moon” (2016)

Rok 1989. Evelyn Larkin mieszka wraz z wnukami, Jerrym i Margaret, w małym miasteczku Babylon na Florydzie. Utrzymują się z uprawy ziemi, ale plonów jest coraz mniej, a to sprawia, że wisi nad nimi widmo zajęcia ich własności przez bank. Jego prezesem jest Nathan Redfield, majętny człowiek posiadający rozległe znajomości, który nie boi się działać poza granicami prawa. Gdy szesnastoletnia wnuczka Evelyn, Margaret, zostaje zamordowana, kobieta nie ma żadnych wątpliwości, że winę za jej śmierć ponosi Nathan. Zaprzyjaźniony z nim szeryf Ted Hale nie dysponuje niczym, co obciążałoby Redfielda. Swoją uwagę skupia głównie na dyrektorze szkoły średniej, Walterze Perrym, w towarzystwie którego Margaret spędziła trochę czasu tuż przed swoją śmiercią. Tymczasem Nathana zaczyna dręczyć czy to duch zamordowanej dziewczyny, czy projekcje jego własnego umysłu.

Griff Furst zajmuje się głównie aktorstwem, ale podejmuje się również prac nad scenariuszami i reżyserią. Stworzył między innymi „Pogromcę wampirów” (2009), „Lake Placid 3” (2010) i „Zagłodzonych” (2014). Scenariusz (potem wyreżyserowanego przez siebie) „Cold Moon” napisał we współpracy z Jackiem Snyderem, na podstawie powieści nieżyjącego już Michaela McDowella pt. „Cold Moon Over Babylon”. Ten ostatni nie był tylko powieściopisarzem, pisał także scenariusze – między innymi „Przeklętego” na podstawie książki Stephena Kinga wraz z Tomem Hollandem i „Soku z żuka” z Warrenem Skaarenem. Szacowany budżet „Cold Moon” opiewa na sumę trzech milionów dwustu tysięcy dolarów, a jego pierwsze pokazy odbyły się w 2016 roku na kilku festiwalach – do szerszego obiegu film wszedł w roku 2017.

„Cold Moon” łączy w sobie elementy horroru i kryminału. Skręty w stronę tego pierwszego gatunku są ujęte z perspektywy, która utrudnia wprowadzenie widza w stan lękowy, ale sam ich wygląd może wskazywać na takie dążenie filmowców. Twórcy efektów specjalnych starali się nadać czy to zjawom dręczącym Nathana Redfielda, czy jego halucynacjom (tego nie zdradzę, choć wątpię, żeby znalazło się wielu widzów, którzy szybko nie domyślą się z czym mają do czynienia) mocno upiorny wygląd. I rzeczywiście sylwetki prześladujące wywodzącego się z bogatej rodziny mężczyznę jawią się całkiem demonicznie, a ich manifestacji nie znaczy męcząca powtarzalność. Innymi słowy twórcy nie ograniczają się jedynie do standardowych zabiegów typu: maszkara wypełniająca z nagła ekran lub przemykająca za plecami swojego celu tylko silą się na większą pomysłowość. Najbardziej podobała mi się sekwencja w banku z wężem wypełzającym z ust upiorzycy i scenka na cmentarzu mająca chyba być hołdem dla znakomitego „Soku z żuka” Tima Burtona. Wężowy stwór automatycznie przywodzi na myśl tamten obraz, ale prawdę powiedziawszy we wszystkich efektach specjalnych dostrzegałam przebłyski ducha wspomnianego filmu Burtona. Pomimo wykorzystania nowoczesnej technologii. Komputerem posiłkowano się na tyle wprawnie, żebym ani razu nie czuła się wytrącona z równowagi, co w sumie nielicho mnie zaskoczyło. W końcu bardzo rzadko udaje mi się w pełni zaakceptować takie zabiegi. To samo mogę powiedzieć na temat ustępów ocierających się o komedię, sekwencji, które zamierzenie bądź nie (obstawiam to pierwsze) wywoływały lekki uśmiech na mojej twarzy. A mowa o zjawie bądź imaginacji jadącej na niewidzialnym rowerze i później, na cmentarzu przebierającej szybko nogami, których nie miała... Absolutnie nie miałam nieprzyjemnego poczucia rozrzedzania klimatu bzdurnymi dowcipasami tylko odbierałam te wstawki w kategoriach nieprzekombinowanych, kreatywnych urozmaiceń. A fabuła naprawdę tego potrzebowała – właściwie to tak bardzo, że nawet te dosyć liczne i w dużej mierze pomysłowe efekty specjalne nie były w stanie przepędzić nudy. Zbliżała się ona do mnie bardzo powoli, ale systematycznie, a w okolicach pięćdziesiątej minuty chwyciła mnie w swoje szpony i nie puściła aż do napisów końcowych. Nie chcę przez to powiedzieć, że osunęłam się w otchłań marazmu tak późno dlatego, że wcześniej płaszczyzna tekstowa prezentowała się lepiej, bo w sumie cała ta składowa „Cold Moon” porusza się w obrębie tego samego poziomu – scenariusz jest liniowy, nie ma wyraźnych wzniesień i spadków, a to rodzi obojętność. Nie zawsze, nie w każdym przypadku, ale akurat tutaj o pełnym zaangażowaniu w opowieść z mojej strony nie mogło być mowy. Próbowałam w to wsiąknąć, ale pomimo współczucia, jakim darzyłam rodzinę Larkinów nie umiałam „pływać” w tej historii. Może dlatego, że w centralnym punkcie postawiono motyw, do którego niewielu twórców potrafiło podejść w sposób, który sprostał moim wymaganiom względem filmowego horroru. A po części „Cold Moon” nim jest – po części, bo scenarzyści poruszają się także w ramach konwencji kryminału i wydaje mi się, że tej tradycji poświęcają więcej czasu, co niekoniecznie przekłada się na jakość tej płaszczyzny fabularnej.

Akcja „Cold Moon” rozgrywa się pod koniec lat 80-tych XX wieku, w sennym miasteczku Babylon na Florydzie, w którym nieoficjalną, acz realną władzę zdaje się mieć majętna rodzina Redfieldów. Jej głowa, James (w tej roli uwielbiany przeze mnie Christopher Lloyd, czyli doktor Emmett Brown ze wspaniałej trylogii „Powrót do przyszłości”, który tutaj też mnie nie zawiódł) to człowiek schorowany, wymagający opieki, ale też zgryźliwy i bezpośredni. Wcześniej był prezesem banku, ale gdy podupadł na zdrowiu funkcję tę przekazał swojego starszemu synowi Nathanowi (w miarę dobra kreacja Josha Stewarta). Ma jeszcze drugiego syna, nastoletniego Bena, który jest bardzo przywiązany do swojego brata i stara się sumiennie wykonywać wszystkie jego polecenia. Natomiast sam Nathan przedstawia sobą typ rozpuszczonego „bachora”, człowieka patrzącego na innych z góry, przekonanego o własnej wyjątkowości i niewahającego się wykorzystywać swojej wysokiej pozycji do zaspokajania własnych nawet niezgodnych z prawem potrzeb. Lloyd i Stewart to jedyni członkowie obsady, którzy nie irytowali mnie swoim warsztatem, jedyni aktorzy, którzy nie męczyli mojego wzroku sztuczną mimiką i nie kazali mi słuchać ani beznamiętnych monologów, ani egzaltowanych, pełnych patosu przemów i nienaturalnych wrzasków. U pozostałych członków obsady widziałam właśnie takie formy ekspresji, co niejednokrotnie obniżało poziom realizmu, a czasami nawet zabijało tę odrobinę napięcia wygenerowaną przez daną sytuację i jej oprawę wizualną. To ostatnie najlepiej widać podczas spotkania Nathana i córki szeryfa w lesie, podczas jej diablo groteskowego popisu będącego rekcją na przerażający (dla niej) widok, który ukazał się jej oczom. Ale to tylko przykład, moim zdaniem najbardziej jaskrawy, bo w „Cold Moon” jest więcej ustępów, które bez wątpienia prezentowałyby się dużo lepiej, gdyby nie nieudolne warsztaty aktorów biorących w nich udział (przypominam, że nie dotyczy to Lloyda i Stewarta). Kolejną bolączką tej produkcji jest jej przewidywalność – na podstawie finału można spokojnie wysnuć wniosek, że Griff Furst i Jack Snyder chcieli, aby widz aż do końca nie był pewien, co tak naprawdę dręczy Nathana Redfielda. Ale dopiero to ostatnie ujęcie uświadomiło mi rzeczony zamysł, bo przez cały seans nie miałam absolutnie żadnych powodów do wątpliwości. Od razu, bez zastanowienia obrałam tylko jedną perspektywę i cały czas się jej trzymałam, właściwie nawet nie myśląc o innych możliwościach. I jak się okazało miałam rację – nie myślcie jednak, że wymagało to ode mnie jakiegokolwiek wysiłku umysłowego, bo tutaj naprawdę nie ma nad czym myśleć. Dobre efekty specjalne, całkiem udane odwzorowanie realiów końcówki lat 80-tych XX wieku oraz co niejako się z tym łączy przyblakłe kadry tworzące w miarę ponury klimacik, nie były w stanie w całości wynagrodzić mi obcowania z kompletnie nieciekawą z mojego punktu widzenia opowieścią o budzącym antypatię człowieku, którego dręczą duchy bądź halucynacje. To znaczy ja wiedziałam co go dręczy i przez to jeszcze bardziej się niecierpliwiłam – od pewnego momentu wręcz marzyłam o tym, żeby ta podróż po utartej ścieżce dobiegła już końca, żebym nie musiała już obcować z tym beznamiętnym scenariuszem, z tą nudnawą historyjką, której nawet w miarę dobry klimat i takież same efekty specjalne nie były w stanie uatrakcyjnić na tyle, żebym nie musiała siłą powstrzymywać opadania powiek. Ale zdołałam dotrwać do końca, więc wygląda na to, że nie było jeszcze najgorzej...

Gdyby film „Cold Moon” opowiadał o czym innym, albo chociaż obrano by inne spojrzenie na tę historię to być może teraz piałabym z zachwytu nad tym dokonaniem Griffa Fursta. Bo oprawa wizualna i efekty specjalne naprawdę wpadły mi w oko, tym elementom niczego nie mogę zarzucić, ale dla mnie najważniejsza zawsze jest fabuła. Lubię proste historyjki, jestem nawet w stanie przymknąć oko na przewidywalność, ale jeśli na dokładkę dostaję kompletnie nieatrakcyjną dla mnie perspektywę i motyw przewodni, który nie należy do moich ulubionych (parę produkcji na ten temat przypadło mi do gustu, ale ich twórcy podeszli do niego w inny sposób) to trudno się dziwić, że musiałam walczyć z ogarniającą mnie sennością. Nie od razu, ale do tego czasu też nie czułam się wielce zainteresowana tą opowiastką. Chwilami coś tam czułam, ale żeby w pełni się w nią zaangażować? Co to, to nie.