środa, 30 grudnia 2020

„Sen” (2020)

 

Marlene dręczą niezwykle realistyczne koszmary senne. Starając się je wyjaśnić w końcu odnajduje hotel, w którym jest przekonana, że nigdy wcześniej nie była, ale z jakiegoś powodu wciąż widuje go w snach. Niedługo potem jedyna bliska jej osoba, jej dziewiętnastoletnia córka Mona, zostaje wezwana do szpitala leżącego nieopodal problematycznego hotelu. Okazuje się, że jej matka wpadła w stupor, prawdopodobnie na skutek jakiegoś wstrząsającego przeżycia. Chcąc znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania i może dzięki temu pomóc swojej rodzicielce, Mona melduje się w tym samym hotelu, w którym ostatnio przebywała Marlene. Hotelu prowadzonym przez starsze małżeństwo, Otta i Lore, wykazujące chęć pomocy młodej kobiecie. Wkrótce i Monę zaczynają nawiedzać koszmarne sny mające związek z tym miejscem. Na domiar złego na jawie dziewczyna zaczyna doznawać zagadkowych wizji, tym bardziej dla niej przerażających, bo mogących świadczyć o odziedziczeniu po matce jakiejś przypadłości psychicznej.

Zrealizowany za niecałe półtora miliona euro niemiecki horror psychologiczny pt. „Sen” (oryg. „Schlaf”, międzynarodowy: „Sleep”) został wyreżyserowany przez debiutującego w pełnym metrażu (wcześniej nakręcił kilka shortów), urodzonego w Jenie Michaela Venusa, w oparciu o scenariusz, który stworzył wespół z niedoświadczonym w branży filmowej Thomasem Friedrichem. Film kręcono w Hamburgu i w górach Harz – te drugie przez Venusa są uważane za serce Niemiec. Niektóre sceny „Snu” powstawały w dawnym sanatorium Erbprinzentanne – budynek stoi pusty od 2011 roku. Swoją premierę obraz ten miał w lutym 2020 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie, natomiast w październiku tego samego roku został wpuszczony do niemieckich kin. W Polsce zadebiutował na Splat!FilmFest 2020, gdzie otrzymał nominację do Nagrody Publiczności.

Czy ja się obudziłam?”

Sen” Michaela Venusa to skromnie zrealizowana produkcja, która jak sama nazwa wskazuje opiera na sprawdzonym już w kinie motywie niezwyczajnych koszmarnych snów. Marlene (dobry występ Sandry Hüller) jest stewardessą nieznającą swoich korzeni. Gdy była niemowlęciem została podrzucona przez jakąś niezidentyfikowaną osobę pod dom dziecka, a kiedy dorosła wydała na świat córkę Monę, która ma już dziewiętnaście lat. I bardzo martwi się o swoją matkę którą to od jakiegoś czasu dręczą niezwykle realistyczne koszmary senne. Marlene przywiązuje do nich dużą wagę, właściwie to ta sytuacja powoli ją wykańcza. Kobieta czuje, że zagadkowe sny, które nawiedzają ją praktycznie każdej nocy, kryją w sobie odpowiedzi na od zawsze dręczące ją pytania. Skąd pochodzi? Kim są jej rodzice i dlaczego ją porzucili? Hotel ze snów Marlene, który, jak odkrywa, istnieje w rzeczywistości, może być kluczem do rozwiązania zagadki jej przeszłości. Ale niedługo po przekroczeniu przez tę udręczoną kobietę progu owego leżącego pod lasem przybytku, Marlene wpada w stupor. Lekarze podejrzewają, że to skutek przeżytego szoku, widzowie natomiast będą mieć co do tego absolutną pewności. Twórcy nie kryją powodu nagłego pogorszenia stanu zdrowia Marlene. Tak od razu w pełni tego nie zrozumiemy, ale od początku będziemy wiedzieć, cóż takiego przydarzyło się matce głównej bohaterki filmu w hotelu prowadzonym przez podejrzanie miłe starsze małżeństwo. Gro Swantje Kohlhof jako Mona, według mnie, zazwyczaj radzi sobie średnio, ale jest w „Śnie” jedna sekwencja, która pokazuje, że dziewczyna ma talent. Sekwencja, która dała jej niemałe pole do popisu i to poprzez wprowadzenie pewnego znanego motywu, który jednak nieczęsto bywa tak widowiskowo, tak upiornie zagrany. Pierwszy pełnometrażowy film niemieckiego twórcy Michaela Venusa wpisuje się w tak zwaną nową falę kina grozy. Kameralny, nieśpiesznie odkrywany horror psychologiczny bazujący przede wszystkim na klimacie. Na konsekwentnie zagęszczającej się aurze niezdefiniowanego zagrożenia. Atmosferze tajemnicy, której rozwiązania, jak od początku sygnalizują twórcy, najlepiej szukać w koszmarnych snach i halucynacjach doznawanych na jawie. Wzmożoną czujność, przynajmniej długoletnim miłośnikom gatunku, zapewne narzucą również właściciele hotelu, do którego główna bohaterka trafia, gdy jej matka traci kontakt z rzeczywistością. Kiedy Marlene przebywa w okolicznym szpitalu, jej dziewiętnastoletnia córka zatrzymuje się w rzeczonym hotelu, w nadziei na rozwikłanie tajemnicy, którą badała jej nieszczęsna rodzicielka. Otto i Lore (przyzwoite kreacje Augusta Schmölzera i Marion Kracht), małżeństwo prowadzące ten średniej wielkości, położony w malowniczej scenerii hotel, wykazuje gotowość do pomocy doświadczonej przez los dziewczynie. A już zwłaszcza Otto, rozmowny jegomość, który – o czym Mona nie wie - z jakiegoś powodu każdą noc spędza przywiązany do łóżka (somnambulik?). I wygląda na to, że pomimo zapewnień, iż jest gotowy dopomóc Monie w jej „małym” śledztwie, wykręca się od niektórych odpowiedzi. Zupełnie jakby starał się odciągnąć uwagę dziewczyny od danego obiecującego tropu, zagadać ją... Chociaż nie, Otto lubi sobie pogadać nie na temat, ale gdy już się wygada, to wraca do przerwanego, interesującego Monę, wątku. Lore jest zdecydowanie mniej komunikatywna od swojego męża. Nie tak skłonna do spoufalania się z hotelowymi gośćmi. W każdym razie na pewno dotyczy to Mony, ciekawskiej nastolatki, która teraz na własnej skórze odczuwa dokładnie to, co przeżywała jej biedna rodzicielka, która wychowała ją w pojedynkę. Jedyna osoba w życiu Mony, na której jej zależy. To samo można powiedzieć o Marlene. Chorej psychicznie kobiecie, która mimowolnie przekazała swojemu jedynemu dziecku wadliwy gen? Czy może jednostce wspomaganej przez jakąś nadnaturalną siłę w niestrudzonym poszukiwaniu swoich korzeni? „Sen” udzieli nam jasnych odpowiedzi na te zasadnicze pytania, ale jak można się tego spodziewać, na rozwianie tych (ale i innych) wątpliwości, trzeba będzie trochę poczekać. Albo pokusić się o samodzielne rozwikłanie tej, nie aż tak skomplikowanej, jak mogłoby się wydawać, zagadki. Do czego zresztą filmowcy zdają się nas zachęcać.

Najbardziej w „Śnie” brakowało mi jakichś wybijających momentów. Rozwiązań fabularnych czy technicznych niespodzianek, które miałyby szansę zakotwiczyć się w mojej pamięci. Bo podejrzewam, że jeśli już to z całego tego widowiska zapamiętam jedynie wspomniane już wystawne śniadanie w podleśnym hotelu Otta i Lore. I może pewne zwierzę. Niby zwyczajne, ale w tym kontekście wypadające dość osobliwie, żeby nie rzec absurdalnie. Koszmary senne nawiedzające najpierw Marlene, a potem Monę oraz wizje, których ta druga doświadcza na jawie (coś jak Kingowskie lśnienie w zakresie przeszłych wydarzeń, czy przejaw jakiejś jeszcze niezdiagnozowanej choroby psychicznej?) sportretowano w miarę poprawnie – jest onirystyczny, dość tajemniczy, ale i z lekka nadnaturalny klimacik, jest trochę substancji udanie imitującej krew i wreszcie jest nieprzyjemne, acz w tym przypadku pożądane, poczucie zacierania się granicy pomiędzy jawą a snem. I jakaś jump scenka się w „Śnie” znajdzie. Taki ukłonik w stronę zwolenników tego rodzaju „straszenia”, ale radzę nie spodziewać się wielu takich zabiegów. Jeśli o mnie chodzi, to w tych wszystkich wizjach i snach, uderzało mnie swego rodzaju asekuranctwo filmowców. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że boją się pójść o krok dalej. Ta płaszczyzna scenariusza w moich oczach wypadła płasko. Może i Michael Venus i jego ekipa nie grali tymi samymi nutami, może i celowali w różne emocje, ale ich natężenie w moim przypadku niezmiennie było takie samo. Inaczej rzecz miała się z bardziej pospolitymi (no powiedzmy) wydarzeniami portretowanymi w „Śnie”. Z amatorskim śledztwem dziewiętnastoletniej Mony w zacisznej, pięknej, ale i tchnącej w sumie potężną wrogością scenerii. Wrogością przynajmniej odczuwalnie paranormalnej natury, ale za to w tekście nie brakuje aluzji do prozaicznego charakteru zagrożenia. To znaczy nieprzynależącego do jakiegoś innego świata (świata duchów czy innych niezwykłych istot). Podejrzanych wszak nie brakuje wśród nowo poznanych przez Monę ludzi z krwi i kości – w tej niewielkiej społeczności, na tej niemieckiej górskiej prowincji, gdzie wszyscy się znają, ale niekoniecznie kochają. Jest jeszcze kwestia choroby psychicznej. Michael Venus nie przypomina nam o tym zbyt często, ale też nie musi. Bo zasiane wcześniej ziarno i tak kiełkowało przynajmniej w moim umyśle. Tak naprawdę to tym prężniej, bo brałam pod uwagę możliwość, że to klasyczne odwracanie uwagi, że filmowcy nie eksplorują należycie tego obszaru dlatego, że tam właśnie kryje się prawda. Prawda o Marlene i jej córce Monie. I być może ich przodkach, bo „Sen” to również opowieść o rodzinnych zaszłościach. O poszukiwaniu swoich korzeni, które najprawdopodobniej nikomu z zainteresowanych nie przyniesie satysfakcji. W końcu kino (i literatura) grozy częściej przestrzegają przed takimi wycieczkami w przeszłość. Uczą, że są tajemnice, które nigdy nie powinny zostać odkryte. Że niektóre trupy należy pozostawić w ich szafach. Najlepiej bez zaglądania. Zostawić przeszłość za sobą i żyć dniem dzisiejszym... Łatwo powiedzieć, ale główna bohaterka omawianego obrazu może nie mieć wyboru. Nie można bowiem odrzucić ewentualności, że ktoś lub coś w pewnym sensie decyduje za nią. Innymi słowy: jeśli chce wydobyć matkę ze stuporu, czyli odzyskać osobę, na której od kiedy sięga pamięcią najbardziej jej zależy, musi poddać się tej nieznanej sile, która bierze ją we władanie niedługo po „odsunięciu od sprawy” jej rodzicielki. O ile w ogóle istnieje jakaś magiczna siła w świecie przedstawionym przez Michaela Venusa. I jego zręczną ekipę. Ze wskazaniem na Mariusa von Felberta, autora dość intensywnych, melancholijnych, całkiem ponurych, ale i od czasu do czasu wręcz oszałamiająco pięknych zdjęć (bogactwo naturalne, krajobraz leśny) oraz twórców niewesołej ścieżki dźwiękowej, Sebastiana Dameriusa i Johannesa Lehnigera. Muzyki tym skuteczniejszej, że nieczęsto wybrzmiewającej, w „Śnie”. Gra się bowiem też ciszą i to bardzo umiejętnie. A przynajmniej na mnie niemałe wrażenie te, oczywiście nienowatorskie, zabiegi, wywarły. Ostatnia partia „Snu” wydawała mi się nazbyt rozwleczona, ale myślę, że niejeden odbiorca tego mrocznego „spektaklu” poczuje się nieco zakłopotany. UWAGA SPOILER Przynajmniej część tych osób, które są święcie przekonane, że współcześni Niemcy nic tylko zakłamują historię, czy to poprzez omijanie (na przykład w kulturze) niewygodnych dla nich faktów historycznych, czy wręcz, bo i takie teorie krążą, celowe, dokładnie przemyślane lukrowanie niechlubnej przeszłości swojego kraju na arenie międzynarodowej KONIEC SPOILERA. Pomiędzy napisami końcowymi jest jeszcze jedna, na dobrą sprawę niepozbawiona znaczenia, sekwencja.

Pierwszy pełnometrażowy film niemieckiego twórcy Michaela Venusa, horror psychologiczny przynajmniej z pozoru zmiksowany z opowieścią o jakiejś nadnaturalnej sile, jak wiele na to wskazuje, bytującej w krainie marzeń sennych. Wciągająca i całkiem mroczna historia wpisująca się w tak zwaną nową falę kina grozy. Powolna, nastrojowa opowieść z dreszczykiem, która nie można powiedzieć, że całkowicie stroni od efektów specjalnych (głównie praktyczne, ale i komputerowe dodatki da się w „Śnie” wypatrzyć), jednakże nie wykorzystuje ich zbyt często. Tak jak i innego rodzaju w jakiś sposób wyróżniających się momentów. Jeśli chodzi o całokształt to piorunującego efektu „Sen” Michaela Venusa na mnie nie wywarł, ale techniczne elementy, z których złożono tę opowieść, bądź co bądź, moją uwagę przykuwały. Podtrzymywały, a nierzadko i wzmagały moje zainteresowanie tą w miarę zagadkową (co nieco przewidziałam), nieprzekombinowaną opowieścią z zadowalająco wykreślonymi portretami psychologicznymi. I to nie tylko najważniejszych postaci, czyli matki i córki śniących swoje potencjalnie niezwyczajne sny.

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Zapowiedzi na rok 2021

 
Jak co roku poniżej przedstawiam garść wybranych zapowiedzi filmowych na rok 2021 z zastrzeżeniem, że premiery niektórych z nich mogą się przesunąć na kolejne lata (pozostałe informacje też nie są pewne). A wiadomo, że w tych pandemicznych czasach zdarza się to częściej niż wcześniej. Z tego powodu część wyczekiwanych w 2020 roku premier filmowych, które podawałam w poprzednich zapowiedziach (tutaj) przełożono na kolejny rok. Wciąż nie ma jednak gwarancji, że rzeczone obrazy w 2021 roku ujrzą światło dzienne. Tak czy inaczej w poniższym zestawieniu pomijam pozycje z poprzednich tego typu wpisów.

 

The Texas Chainsaw Massacre”, reż. David Blue Garcia

Najnowsza cegiełka głośnej franczyzy o kanibalistycznej rodzince żyjącej gdzieś w Teksasie podobno ma być kolejną kontynuacją pierwszej odsłony serii, oryginalnej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” w reżyserii Tobe'a Hoopera, która swoją premierę miała w 1974 roku. Kolejną, czyli trzecią (jeśli dobrze liczę, bo odnajdywanie się w zawiłościach tej/tych serii powoli zaczyna mnie przerastać). Trzecim sequelem pierwszej odsłony przygód szalonego Leatherface'a i jego równie niestabilnej psychicznie familii. Scenariusz zbliżającej się masakry napisał Chris Thomas Devlin – fabuła ponoć będzie koncentrować się na dwudziestoparoletniej kobiecie, która zabiera swoją nastoletnią siostrę w swoją podróż służbową do Teksasu. Reszty można się już domyślić.

The Retaliators”, reż. Samuel Gonzales Jr., Bridget Smith

Amerykański horror od Better Noise Films na podstawie scenariusza debiutujących w tej roli Darrena i Jeffa Allena Geare'ów, który jest już na etapie postprodukcji. W filmie wystąpią między innymi Michael Lombardi, Joseph Gatt, Katie Kelly i Marc Menchaca. Ponadto będą gościnne występy takich zespołów, jak Five Finger Death Punch, Papa Roach, The HU, Ice Nine Kills, Escape the Fate, From Ashes to New.

Till Death”, reż. S.K. Dale

Pełnometrażowy debiut reżyserski Scotta Dale'a oparty na scenariuszu Jasona Carveya. Amerykański horror/thriller z Megan Fox, która ma wcielić się w postać sterroryzowanej Emmy. Uwieziona wraz ze swoim mężem przez dwie łaknące zemsty osoby, kobieta będzie musiała znaleźć sposób na wyjście z opresji, zanim oprawcy zrealizują swój plan zabicia jej i jej ukochanego.

Wrong Turn”, reż. Mike P. Nelson

Nowe podejście do „Drogi bez powrotu”, znanej serii zapoczątkowanej w 2003 roku przez Roba Schmidta. Scenariusz reboota stworzył Alan B. McElroy, ten sam, który spisał historię, od której wszystko się zaczęło, a reżyserię powierzono twórcy między innymi „The Domestics” (2018), Mike'owi P. Nelsonowi. W obsadzie znaleźli się między innymi Matthew Modine, Charlotte Vega, Daisy Head, Emma Dumont i Daniel R. Hill, a fabuła ma skupiać się na grupie przyjaciół, która podczas wycieczki po Appalachach natyka się na żądną ich mięsa społeczność, która żyje w tych nieprzyjaznych warunkach od wielu pokoleń.

Great White”, reż. Martin Wilson

Australijskianimal attack. Pełnometrażowy debiut reżyserski Martina Wilsona, na podstawie scenariusza Michaela Boughena, współscenarzysty „Dying Breed” (2008). Film ma opowiadać o grupie rozbitków dryfującej na tratwie co najmniej sto mil od najbliższego brzegu. Tratwie otoczonej przez krwiożercze rekiny. W rolach głównych zobaczymy między innymi Katrinę Bowden, Tatjanę Marjanovic oraz Aarona Jakubenko.

Aurora”, reż. Lazar Bodroza

Horror/thriller science fiction twórcy „Ederlezi Rising” (2018), Lazara Bodrozy, oparty na scenariuszu Pete'a Bridgesa, Toby'ego Gibsona i Stuarta Willisa. W rolę tytułowej Aurory, jak wieść niesie, wciela się Megan Fox. W rolę astronautki, która stacjonując w przestrzeni kosmicznej w celu monitorowania burz słonecznych stanowiących realne zagrożenie dla Ziemi, odkrywa, że zjawiska te zaginają czas.

There's Someone Inside Your House”, reż. Patrick Brice

Film Netflixa oparty na powieści Stephanie Perkins w Polsce wydanej pod tytułem „Ktoś jest w twoim domu”. Teen slasher w reżyserii twórcy dwóch części „Dziwaka” (2014 i 2017), Patricka Brice'a, którego scenariusz napisał Henry Gayden. Sydney Park wcieli się w główną rolę Makani Young, nastolatki, która niedawno przeniosła się z Hawajów do niewielkiego miasteczka w Nebrasce. Zaczęła uczęszczać do miejscowego liceum, gdzie zawarła nowe przyjaźnie. Liceum, które jak wszystko na to wskazuje znalazło się na celowniku seryjnego mordercy. Nieuchwytnego maniaka, który w wymyślny sposób pozbawia życia wybranych uczniów.

Veneciafrenia”, reż. Álex de la Iglesia

Hiszpański film grozy doświadczonego reżysera, Álexa de la Iglesia, scenariusz którego napisał wespół z Jorgem Guerricaechevarría. Rzecz ma skupiać się na grupce hiszpańskich turystów, którzy w Wenecji natykają się na ludzi nienawidzących obcokrajowców. Ludzi, którzy bynajmniej tej potężnej wrogości przed przyjezdnymi nie ukrywają.

Mummy Dearest”, reż. White Cross

Tara Reid w prawdopodobnie niskobudżetowym horrorze. Horrorze o kobiecie, która od niedawna porusza się na wózku inwalidzkim. Kobiecie, która wraz ze swoim chłopakiem wprowadza się do starego domostwa. Wśród ich nowych sąsiadów jest niepokojąco zachowujący się mężczyzna. Osobliwa persona, która kieruje do bohaterki zawoalowane ostrzeżenia. Kiedy kobieta zaczyna widywać jakąś upiorną postać, zaczyna się zastanawiać, czy niezwykłe opowieści rzeczonego sąsiada nie są aby prawdą. Wciąż jednak bierze pod uwagę możliwość, że człowiek ten jest zwykłym szaleńcem, a nadnaturalna postać, którą bohaterka widuje, i o której mówił jej sąsiad, jest jedynie skutkiem ubocznym lekarstw, które przyjmuje od czasu wypadku, który „przykuł ją” do wózka inwalidzkiego.

Crow”, reż. Matt Szakal

Film wchodzący w skład popularnej franczyzy, w kinie zapoczątkowanej w 1994 roku obrazem Alexa Proyasa (pol. „Kruk”). Produkcja fanowska niebędąca remakiem żadnego z obrazów serii, tylko oferująca nową opowieść opartą na znanej już mitologii. Reżyser, Matt Szakal, jest zarazem scenarzystą niniejszego eksperymentu, a jego historia ma koncentrować się na pewnym mężczyźnie, który w halloweenową noc poszukuje ludzi, którzy zostawili go na pewną śmierć w bagażniku samochodu. Gdy już ich znajdzie, zamierza odpłacić się pięknym za nadobne.

Jungle Room”, reż. Daniel Dahlstrom, David Gere

Michael Madsen w horrorze opartym na scenariuszu Erica Weinstocka. Historia grupy studentów, którzy spędzają noc w wiekowej, zaniedbanej rezydencji. Wkrótce zdają sobie sprawę, że oprócz nich w domostwie jest ktoś jeszcze. Ktoś, kto obserwuje każdy ich ruch. Starożytny artefakt, tajemniczy prześladowca i kryjące straszne tajemnice stare domostwo, które staje się śmiertelnie niebezpieczną pułapką dla garstki młodych ludzi.

The Surrogate”, reż. David Willing

Australijski horror o zjawiskach paranormalnych w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Davida Willinga, który pracował również nad scenariuszem (wespół z Beth King). Historia niejakiej Natalie Paxton, która trafia do szpitala z rozległym krwawieniem wewnętrznym. Badanie ujawnia, że kobieta niedawno urodziła dziecko, choć nie przypomina sobie, żeby była w ciąży... Niedługo potem w jej otoczeniu zaczynają zachodzić nietypowe zjawiska. Natalie z czasem utwierdza się w przekonaniu, że to duch jej zaginionego dziecka pragnie skrzywdzić ją i jej najbliższych.

The Haddonfield Nightmare”, reż. Braden Timmons

Pierwszy pełnometrażowy film Bradena Timmonsa na podstawie jego własnego scenariusza. Film wchodzący w skład tzw. starej serii „Halloween”, zapoczątkowanej w 1978 roku przez Johna Carpentera. Mają to być dalsze losy Johna Tate'a, syna Laurie Strode, którego poznaliśmy w „Halloween - 20 lat później” (w tę rolę wcielał się Josh Hartnett, ale w tej odsłonie Johna ma kreować Peter Djuric). Jak można się domyślić, John ponownie - po dwudziestu paru latach - będzie musiał zmierzyć się z zamaskowanym seryjnym zabójcą Michaelem Myersem.

Reunion from Hell”, reż. Hayden Newman, Sam Hodge

Amerykańskislasher, którego budżet wstępnie oszacowano na zaledwie dwadzieścia tysięcy dolarów. W jednej z głównych ról zobaczymy współreżysera i scenarzystę obrazu, początkującego filmowca Haydena Newmana. „Reunion from Hell” ma opowiadać historię Rileya Connera (Newman), który po latach wraca do rodzinnego miasta na wieść o zabójstwie swojego przyjaciela. Jak się szybko okazuje cała dawna paczka Rileya znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Poluje na nich ktoś, kto, jak domyśla się bohater filmu, ma do zrealizowania bardzo konkretny, piekielny plan. A on i jego koledzy ze szkoły muszą go odnaleźć i zetrzeć z powierzchni ziemi, zanim on zrobi to z nimi.

The Mad Hatter”, reż. Catherine Devaney

Szalony Kapelusznik... Pełnometrażowy debiut Catherine Devaney, którego scenariusz napisał Meksykanin R.V. Romero. Amerykański horror z elementami kryminału o pewnym eksperymencie psychologicznym, któremu wykładowca uniwersytecki poddaje grupę swoich studentów. Ochotników mających spędzić kilka nocy, jak głosi plotka, w nawiedzonym domostwie. Nawiedzonym przez istotę zwaną The Mad Hatter. (Pseudo)naukowy eksperyment nieoczekiwanie zamienia się w nadprzyrodzony koszmar, z którego studenci nie potrafią się wydostać...

The Host App”, reż. Debbie Sheridan

Danielle Harris i Matt Passmore w debiutanckim obrazie Debbie Sheridan, którego scenariusz napisała wspólnie ze Stephenem Durhamem, twórcą mało znanego filmu akcji„Army of One” (2020). Kolejna opowieść o groźnej aplikacji – tym razem takiej, która zmienia porządek świata. Jeśli główni bohaterowie, Sasha i Jason, nie znajdą sposobu na zneutralizowanie programu, niepodzielną władzę nad światem już niebawem przejmą krwiożercze demony. Demony przybyłe wprost z otchłani piekielnej.

Panacea”, reż. Peter Daskaloff

Amerykański horror/thriller, którego scenariusz opracowali Matthew Toronto i Peter Daskaloff, kierownik niniejszego przedsięwzięcia. Budżet wstępnie wyliczono na siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a fabuła ma koncentrować się na młodej kobiecie, która jest przetrzymywana w podziemnej placówce (pseudo)medycznej. Wybrani więźniowie są raz po raz potwornie okaleczani, a po każdym takim razie poddawani eksperymentalnemu leczeniu farmakologicznemu. Podaje się im cudowny środek. Panaceum...

Time's Up”, reż. L.C. Holt, Damian Maffei

Horror obmyślony i wyreżyserowany przez Damiana Maffeia i L. C. Holta. Obaj realizują się głównie w aktorstwie – ten pierwszy wystąpił między innymi w „Nieznajomych: Ofiarowaniu” (2018), a drugi w „Następny jesteś ty” (2011). Obu najprawdopodobniej zobaczymy również w „Time's Up”. Scenariusz niniejszego slasherowego przedsięwzięcia L.C. Holt spisał już w pojedynkę. Główna akcja ma rozgrywać się w noc sylwestrową, podczas imprezy nauczycielskiej, która niespodziewanie zostaje zakłócona przez intruza. Nauczyciele wraz z miejscową reporterką i kobietą starającą się rozwiązać zagadkę śmierci swojej przyjaciółki będą musieli znaleźć sposób na tajemniczego dręczyciela jeszcze przed północą, na kiedy to zaplanował „krwawą niespodziankę”.

Seasons”, reż. Benjamin Swicker

Pełnometrażowy debiut Benjamina Swickera, oparty na jego własnym scenariuszu. Diana Prince, Jeremy London i Felissa Rose w amerykańskim horrorze osadzonym w fikcyjnym mieście Goddale, gdzie przez okrągły rok źle się dzieje. Tortury i morderstwa są tutaj na porządku dziennym. Życie w tym miejscu to niekończący się koszmar, niewyobrażalna męka, istnienie w otchłani nieprzeniknionego mroku.

Nightmare on 34th Street”, reż. James Crow

Brytyjski horror twórcy mało znanych filmów grozy (m.in. „Curse of the Witching Tree” z 2015 roku i „House of Salem” z roku 2016) Jamesa Crowa, który sam napisał scenariusz tego dość długiego, bo mającego trwać blisko dwie godziny świątecznego obrazu. Wigilia Bożego Narodzenia. Małe miasteczko i mnóstwo osobliwych wydarzeń. Święty Mikołaj rozdaje nietypowe prezenty. Pewna rodzina nagle znika wraz z notatkami sporządzonymi przez samego Krampusa. A to dopiero początek niezwykłych, przerażających wydarzeń, jakie w te święta (tj. przyszłoroczne) rozegrają się w tym do niedawna spokojnym zakątku świata.

ShadowMarsh”, reż. Matt Leal

Mike Ferguson, Ellen Woomer, David Sheridan i Felissa Rose w mrocznym horrorze napisanym przez Matta Leala, Matthew Festle'a i Megan Olenik. Fabuła ma skupiać się na Jacobie Tomlinie i jego siostrzenicy Piper, którzy zostają zmuszeni do powrotu do swojego starego domu. Niedługo po przeprowadzce zaczynają utwierdzać się w przekonaniu, że w okolicznym lesie czai się jakieś pradawne zło.

Dreamcatcher”, reż. Jacob Johnston

Pełnometrażowy debiut reżyserski Jacoba Johnstona oparty na jego własnym scenariuszu, w którym, jak już sam tytuł wskazuje, wykorzystuje sprawdzony już w horrorze motyw tzw. łapacza snów. W obsadzie zobaczymy między innymi Zachary'ego Gordona, Lou Ferrigno Jr., Travisa Burnsa, Adrienne Wilkinson i Elizabeth Posey. Ma być to historia dwóch sióstr i ich przyjaciół, którzy wybierają się na festiwal muzyki undergroundowej, gdzie swój początek znajdzie trwający dwie godziny koszmar tych niczego niespodziewających się młodych ludzi.

The Poltergeist Diaries”, reż. József Gallai

Amerykańsko-węgiersko-brytyjsko-norweski horror nastrojowy napisany i wyreżyserowany przez mającego pewne doświadczenie w kinie grozy (m.in. „Bodom” z 2014 roku i „Moth” z roku 2016), Józsefa Gallaia, który w większości był kręcony podczas drugiej fali pandemii COVID-19 na Węgrzech. Akcję zawiąże zaginięcie niejakiego Jacoba Taylora, który jakiś czas temu przeprowadził się do zacisznego miejsca. Rodzina, przyjaciele i prowadzący tę sprawę detektyw mając do dyspozycji materiały filmowe nakręcone przez samego Jacoba w dniach poprzedzających jego nagłe zniknięcie, będą próbowali znaleźć odpowiedzi na dręczące ich pytania. I, przy odrobinie szczęścia, odnaleźć mężczyznę żywego.

The Deep House”, reż. Alexandre Bustillo, Julien Maury

Francuski film grozy twórców między innymi głośnego „Najścia” (2007), „Livide” (2011) i „Leatherface'a” (2017), który ma koncentrować się na parze młodych ludzi, eksploratorach mało dostępnych, zapomnianych terenów (tzw. urbex). Ich najnowszy projekt zakłada zbadanie podwodnego domu we Francji. Ale kiedy już się do niego przedostają, wejście się zamyka. Bohaterowie zostają uwięzieni w podwodnej pułapce, która na domiar złego ma swojego gospodarza. Ducha, który nie życzy sobie żadnych gości...

The Exorcist”, reż. David Gordon Green

W 2020 roku portal Deadline podał do publicznej wiadomości dla jednych wspaniałą, dla innych przerażającą informację o tym, że wytwórnia Morgan Creek Entertainment planuje wydać reboot „Egzorcysty” Williama Friedkina, filmu opartego na powieści Williama Petera Blatty'ego, który po dziś dzień przez wielu jest uważany za najlepszy horror o demonicznym opętaniu w historii kina. Nie ujawniono jeszcze żadnych bliższych informacji (może poza nazwiskiem reżysera – istnieje możliwość, że film wyreżyseruje David Gordon Green, twórca między innymi „Halloween” z 2018 roku), ale zakłada się, że będzie to kolejna opowieść o opętanej dziewczynce, która zostanie poddana widowiskowym egzorcyzmom.

Stoker Hills”, reż. Benjamin Louis

Kolejny horror z Candymanem... yyy... to znaczy Tonym Toddem, którego scenariusz napisał Jonah Kuehner. Opowieść o studentach, którzy w ramach szkolnego projektu decydują się nakręcić film, ale w trakcie prac coś idzie nie po ich myśli i wszelki słuch o tych młodym ludzie ginie. Zajmujący się tą sprawą detektywi mają do dyspozycji zagadkowy materiał z ich nagrań. Materiał, w którym mimo wszystko znajdują parę obiecujących tropów, które prowadzą ich w sam środek gęstego lasu. W poszukiwaniu porywacza trójki studentów detektywi natrafiają na coś o wiele groźniejszego od przestępcy z krwi i kości.

Roo”, reż. Josh Horan

Australijskianimal attack debiutanta Josh Horana, który jest również autorem scenariusza. Opowieść o ratowniczce o imieniu Sarah, która wraz ze swoimi trzema przyjaciółmi odwozi odratowanego kangura do Parku Narodowego. Kangura, który bynajmniej nie zamierza okazywać wdzięczności swoim wybawcom...

The Little People”, reż. Jon Wright

Brytyjski horror reżysera między innymi „Tormented” (2009) i „Trzeźwych potworów” (2012) mający opowiadać o parze londyńczyków, Mayi i Jamiem (Hannah John-Kamen i Douglas Booth), którzy uciekają przed wielkomiejskim zgiełkiem do zacisznego rejonu Irlandii. Gdzie zyskują nieprawdopodobnych wrogów. Otóż, ku swojemu przerażaniu, odkrywają, że w lesie nieopodal ich nowego domu mieszkają mordercze gobliny.

The Legend of Johnny Jones”, reż. Matthew Clark 'Ghost'

Amerykańsko-kanadyjski slasher, którego akcja ma być osadzona w New Jersey. Młody człowiek żyjący w ubóstwie przechodzi załamanie nerwowe. Nagle ogarnia go niemożliwy do opanowania przymus zabijania. W ten sposób rodzi się legenda. Legenda o nieuchwytnym seryjnym mordercy znanym jako Johnny Jones. W obsadzie między innymi takie gwiazdy kina akcji, jak Steven Seagal i Danny Trejo, a główny cel ponoć taki, by stworzyć antagonistę na miarę Freddy'ego Kruegera, Michaela Myersa i Jasona Voorheesa, którego oczywiście będzie można przywracać w kolejnych odsłonach. Jeśli pomysł chwyci.

The Sister”, reż. Dylan Butler

Pierwszy pełnometrażowy film w reżyserskiej karierze Dylana Butlera (wcześniej kręcił wyłącznie shorty), którego scenariusz napisał sam. Brytyjski niskobudżetowy horror nastrojowy o kobiecie, która po przeprowadzce do domu swojej niedawno zmarłej siostry zaczyna doświadczać niewytłumaczalnych rzeczy.

Umma”, reż. Iris K. Shim

Pierwszy pełnometrażowy obraz fabularny Iris K. Shim. Jej własny scenariusz ma koncentrować się na niejakiej Amandzie (w tej roli Sandra Oh), która mieszka na farmie gdzieś w Stanach Zjednoczonych wraz ze swoją córką. Toczą spokojny, monotonny żywot do czasu, aż z Azji przybywają szczątki zmarłej niedawno matki Amandy. Matki, z którą od dawna nie utrzymywała kontaktu. A teraz, po odebraniu jej ciała, Amanda z jakiegoś powodu zaczyna się bać, że przemieni się w swoją wyrodną rodzicielkę.

Eight for Silver”, reż. Sean Ellis

Brytyjski film grozy twórcy między innymi „Odbicia zła” (2008), Seana Ellisa. Scenariusz jego własnego autorstwa, jak wieść niesie, został osadzony w XIX wieku. Do pewnej odizolowanej osady przybywa mężczyzna, który ma zająć się sprawą brutalnego ataku jakiegoś tajemniczego stworzenia. W tutejszym dworze znajduje jednak dowody zmieniające jego punkt widzenia na tę zagadkową sprawę. Wygląda na to, że mieszkańców owej posiadłości terroryzuje nie dzikie zwierzę, ale jakaś złowroga, nadnaturalna siła.

The Coven”, reż. Rich Ragsdale

Twórca „Klątwy El Charro” (2005) szykuje kolejny horror: oparty na scenariuszu Roberta Sheppe i Marka Younga (zainspirowany historią Charlesa Mansona i jego „Rodziny”?) „The Coven” ze Scout Taylor-Compton w jednej z głównych ról. Ma to być historia młodej pary, której relaksujący weekend w zacisznej okolicy zostaje nagle przerwany przez groźną sektę „sterowaną” przez osobę, która wpoiła im wiarę w wielkimi krokami zbliżającą się apokalipsę. Apokalipsę, którą jakoby oni mają rozpocząć. Takie jest ich przeznaczenie...

The Manor”, reż. Axelle Carolyn

Film twórczyni „Soulmate” (2013), Axelle Carolyn, którego scenariusz napisała sama. W jednej z ról prawdopodobnie zobaczymy Barbarę Hershey. Horror nastrojowy, który ma skupiać się na kobiecie nazwiskiem Judith Albright, która po przejściu udaru mózgu przeprowadza się do zabytkowego domu opieki. Wkrótce zaczyna podejrzewać, że na pensjonariuszach żeruje jakaś nadnaturalna istota. Chcąc się ratować, próbuje przekonać personel, że nie pasuje do tego miejsca.

Black Friday”, reż. Nicholas Thurkettle

Budżet „Black Friday”, początkującego w długim metrażu reżysera i scenarzysty (Nicholas Thurkettle, bo o nim mowa realizuje się głównie jako aktor), wstępnie oszacowano na półtora miliona dolarów. Ma to być horror satanistyczny przedstawiający przebiegły plan niejakiego Eddiego Beardena. Od prawie czterdziestu lat prowadzącego dom towarowy w Stanach Zjednoczonych, któremu teraz grozi bankructwo. Aby ratować swój biznes, Eddie szykuje coś specjalnego na tegoroczny Black Friday (przypadający po Święcie Dziękczynienia). Jego orężem jest czarna magia – pewien satanistyczny rytuał, który co prawda może doprowadzić do niekontrolowanego rozlewu krwi w jego centrum handlowym, ale czego nie robi się, żeby przetrwać w bezwzględnych kapitalistycznych realiach?

niedziela, 27 grudnia 2020

Natalia Kassa „Marnotrawny”

 

Podróż służbowa młodej dziennikarki Erny Brown zostaje gwałtownie przerwana w jednym z kanadyjskich lasów. Chcąc jak najszybciej wydostać się z tego miejsca, kobieta postanawia oddalić się od zepsutego samochodu i rozejrzeć po okolicy w nadziei na znalezienie kogoś, kto mógłby jej pomóc. Jej wędrówka nie trwa długo, bo nieopodal samochodu dostrzega pomiędzy drzewami duży stary budynek, niegdysiejszy hotel o nazwie Hommanger, który bynajmniej nie jest pusty. Schorowany człowiek w podeszłym wieku, niejaki Adolfo Patino, który tytułuje się Gospodarzem pozwala Ernie dołączyć do swoich gości. Oprócz niego w hotelu przebywa jego „prawa ręka”, rosły, szorstki mężczyzna nazwiskiem Stefan Kruger, który w tym tajemniczym gronie cieszy się tytułem Kucharza oraz sześć innych osób pochodzących z różnych stron świata, którzy podobno przybyli do tego miejsca w poszukiwaniu chwilowego oderwania od cywilizacyjnego zgiełku. Erna jest przekonana, że nie zabawi tutaj długo, ale kiedy pogoda się pogarsza, musi zgodzić się z gospodarzem, że najlepiej będzie przedłużyć swój pobyt w hotelu Hommanger. Wśród obcych ludzi, którzy coś przed nią ukrywają. W pachnącym stęchlizną, zakurzonym, ale i pełnym drogocennych przedmiotów, przestronnym budynku, w którym Ernę nawiedzają niezwykle realistyczne i coraz bardziej zastanawiające koszmarne sny.

Debiutująca na literackiej scenie polska autorka Natalia Kassa. Debiutująca przeszło sześćset stronicowym „Marnotrawnym”, powieścią będącą mieszanką horroru i thrillera, wypuszczoną w 2020 roku przez wydawnictwo Novae Res. O „sprawczyni tego zamieszania” na razie nie ujawniono wiele. Pedagog z wykształcenia, kolekcjonerka płyt analogowych, miłośniczka mrocznej prozy, kulinariów, muzyki z lat 80-tych XX wieku i wycieczek do opuszczonych miejsc z ciekawą historią. Tak mniej więcej przedstawia się tę, uważam, bardzo utalentowaną autorkę. Wschodzącą gwiazdę polskiej literatury grozy? Mam nadzieję. Ufam, że o Kassie rychło zrobi się naprawdę głośno. I nie tylko za sprawą „Marnotrawnego”, jak wnioskuję z jego treści, utworu, który ma być częścią jakiejś większej całości. Innymi słowy: wygląda na to, że Kassa w planach ma przynajmniej jedną kontynuację mrocznych przeżyć fascynującej dwudziestoośmioletniej Kanadyjki, którą w pierwszym literackim osiągnięciu Natalii Kassy poznajemy jako Ernę Brown.

Julius Throne („Gulu. Pamiętne lato”), Konrad Możdżeń („Chodź ze mną”), a teraz do tych panów dołącza Natalia Kassa. Moja trójca najlepiej rokujących polskich pisarzy. Wąskie grono osób, które miały porywające wejścia na rynek literacki. Powieściowe debiuty, które autentycznie mnie zachwyciły. Powieści grozy, które, moim skromnym zdaniem powinny być naszym (tj. polskim) towarem eksportowym. „Marnotrawny” to rzecz popełniona przez doświadczoną pisarkę... Tak to wygląda, ale oficjalna wersja głosi, że to pierwszy występ Natalii Kassy na literackiej scenie (przyjmuję, ale nie zdziwiłoby mnie, gdyby się okazało, że to pseudonim osoby już od jakiegoś czasu i nie bez sukcesów realizującej się w tym zawodzie). Zaczyna się od zaproszeń. Zaproszeń z niekłamaną radością odbieranych przez ludzi z różnych stron świata. Młodą mieszkankę Chicago, Cindy Walker, która rozkręciła dochodowy jednoosobowy biznes (mięsne potrawy z food trucka); stylowego Japończyka Gaku Harę, właściciela słynnego na cały świat kluby Vampirio, londyńczyków, niekochające się (właściwie to każdy z nich marzy o śmierci tego drugiego/tej drugiej) majętne małżeństwo Charlesa i Cecile Bennettów; polskiego katolickiego księdza Piotra Uchto, działającego w swoim rodzinnym Aniołowie, gdzie ludzie wciąż pamiętają straszliwą zbrodnię, za którą osądzono jego ojca; i wreszcie bogatą Rosjankę, Idę Abramovą, która w równym stopniu jest uzależniona od wódki, co adrenaliny. Wszyscy ci ludzie zostają zgromadzeni w jednym miejscu przez zmagającego się z poważną chorobą, leciwego mężczyznę nazwiskiem Adolfo Patino, dumnego posiadacza tytułu Gospodarza. Jego „prawą ręką” jest natomiast niejaki Stefan Kruger, noszący miano Kucharza, gburowata postać słusznej postury. Tym miejscem jest wspomniany hotel Hommanger – budowla ukryta w kanadyjskim lesie, nieopodal mniej uczęszczanej drogi prowadzącej między innymi do Ottawy. Gwoli ścisłości, dawniej był to hotel, ale nazwa została. Kassa nie ukrywa, że ci wszyscy wchodzą w skład jakiegoś tajnego stowarzyszenia oddającego hołd Andreasowi Wesaliuszowi, historycznej postaci, twórcy nowożytnej anatomii. Stowarzyszenia, które w chłodnych murach hotelu Hommanger najpierw zorganizuje tak zwaną Wielką Grę, a parę dni później przystąpi do czegoś, co zowie się Świętą Ucztą. Łatwo się domyślić, na czym ma to polegać. Autorka chyba nawet zdawała sobie sprawę z tego, że przynajmniej długoletni fani mrocznej prozy z miejsca rozszyfrują główny powód tego niecodziennego spotkania. Na szczęście zamiast na siłę starać się odgonić od nas te potworne domysły, tajemniczość rozpalała pod innymi kotłami. Inaczej mówiąc: niespodzianek w „Marnotrawnym” nie brakuje, tyle że nie dotyczą one ceremonii zorganizowanej przez parającego się historią medycyny Adolfo Patino i jego wiernego pomocnika, Stefana Krugera. Ale stowarzyszenia, do którego obaj przynależą już tak. W centralnym puncie tej naprawdę mrocznej opowieści, Natalia Kassa, postawiła jednak dwudziestoośmioletnią kobietę spoza tego zaklętego kręgu. Niezapowiedzianego gościa. Kanadyjkę, która na skutek awarii samochodu pewnego październikowego dnia ugrzęzła w lesie. Zmierzała gdzieś, gdzie miała wykonać być może najważniejsze zlecenie w swojej karierze. Ernie Brown – bo o niej mowa – grozi bowiem utrata pracy. Długo była niedysponowana, tkwiła w szponach depresji, która naturalnie nie pozwalała jej należycie wykonywać swoich obowiązków zawodowych. Erna przeżyła jakąś traumę, w jej życiu stało się coś, co zrobiło z niej zupełnie inną osobę. Twarda kobieta, którą znała odeszła, a jej miejsce zajęła krucha, przygnieciona smutkiem, pogubiona niewiasta, która desperacko stara się odzyskać swoje poprzednie życie. Dawną siebie. „Marnotrawny” ma dość szeroką płaszczyznę psychologiczną. Kassa stworzyła dogłębne portrety psychologiczne wszystkich ważniejszych postaci. Zróżnicowanej zgrai w pewnym sensie uwięzionej w kanadyjskiej, przepastnej nieruchomości skrywającej straszne tajemnice. Możliwe, że nawiedzonej przez duchy, które z jakiegoś powodu dręczą... jedną z najlepszych literackich bohaterek, z jaką w całym swoim życiu miałam przyjemność się spotkać!


Nie od dziś wiadomo, że historia ludzkości jest przekłamana […] Naginana, ubarwiana, zakrzywiana i dopowiadana na potrzeby tak zwanego większego dobra. Tym przynajmniej zasłaniają się wszyscy ci nic niewarci historyczni bandyci.”

Odludna sceneria. Klaustrofobiczne wnętrza, w których panuje atmosfera starości (archaiczny wystrój i przykra woń, której nie sposób się pozbyć). Ośmioro ludzi zgromadzonych tutaj w jakimś konkretnym i najprawdopodobniej niecnym celu. I jeden niespodziewany gość. Jedyna niewtajemniczona osoba w podejrzanym i w sumie barwnym gronie relaksującym się w leśnych ostępach. Choć niezupełnie, bo wraz z pojawienie się Erny Brown w tych nieskromnych i nie do końca gościnnych progach, wkracza chaos. Sytuacja komplikuje się stopniowo. Najpierw jest tylko zwyczajna nieufność do niezapowiedzianego gościa. Ponadprogramowej jednostki, której bez trudu udało się zjednać sobie Gospodarza. Najważniejszego człowieka w tym wyjątkowym towarzystwie. Bo da się odczuć, że przynajmniej część osób, które Erna Brown zaskoczyła swoją obecnością w hotelu Hommanger, za takowych się uważa. Wybrańców. Ludzi, którzy dostąpili zaszczytu, jakiego zdecydowana większość globalnej ludności nigdy nie zazna. Wielka Gra i Święta Uczta – to ów zaszczyt. Zaszczyt, który zawdzięczają wielkiemu Adolfo Patino. Człowiekowi, który z jakiegoś kompletnie nieznanemu im powodu, okazał serce dwudziestoośmioletniej nieznajomej kobiecie. Kobiecie nie mniej tajemniczej od nich. Natalia Kassa w „Marnotrawnym” nie szczędzi długich, szczegółowych, niesamowicie plastycznych opisów właściwe wszystkiego (wydarzenia przeszłe, umownie teraźniejsze i tylko potencjalnie wyśnione, przedmioty, stroje, postacie, otoczenie). Bogate słownictwo i gawędziarskie zacięcie: lekkość z jaką przychodzi jej raczenie innych swoimi mniej i bardziej mrocznymi wizjami (parę niefortunnych sformułowań się znalazło, ale to detal). Jest też w „Marnotrawnym” trochę humoru, którego główną nosicielką jest Ida Abramova, nadużywająca alkoholu Rosjanka, jedna z osób zaproszonych przez Adolfo Patino do Wielkiej Gry (jaki jest najlepszy na świecie drink? Odpowiedź: wystarczy zmieszać wódkę rosyjską i polską). Ale dominuje poczucie nieuchronności nie tylko tragedii, ale wręcz istnej rzezi. W rolach rzeźników przewiduje się oczywiście sekretne stowarzyszenie „zapatrzone” w swojego Gospodarza, a ofiary... Na pewno zagrożone jest życie niczego niespodziewającej się Erny Brown, ale wszystko wskazuje na to, że nie tylko ona powinna czym prędzej opuścić ten przeklęty budynek, który przed laty był całkiem ekskluzywnym hotelem. Koszmarne sny, jakie główna bohaterka miewa w tym zapomnianym przybytku dodają tej historii tajemniczości – a właściwie przez jakiś czas praktycznie w pojedynkę pracują na zagadkowość tej diabelsko wciągającej publikacji. Ilość stron, w dodatku wypełnionych dość drobnym drukiem, kazała mi przygotować się wielowątkową opowieść, ale ku swojemu niemałemu zaskoczeniu odkryłam, że Natalia Kassa miast ożywiać akcję coraz to nowymi pomysłami, w „nieskończoność płodzić” coraz to bardziej wydumane lub po prostu dobitniejsze motywy, skoncentrowała się na tych kilku zaakceptowanych już wcześniej. Mamy więc duszące, przesycone jakimś niedookreślonym, ale najpewniej nadnaturalnym zagrożeniem, bardzo realistyczne koszmary senne – tak bardzo, że można spokojnie założyć, iż w „Marnotrawnym” świat wyśniony w jakiś niepojęty sposób łączy się z twardą rzeczywistością Erny Brown. Elementy tego pierwszego coraz to agresywniej wkraczają do jej z pewnością nie szarej codzienności w hotelu Hommanger. Jest jeszcze przeszłość głównej bohaterki, która objawia się nam fragmentarycznie we wspomnieniach tejże, i która jak można się tego domyślić nie będzie bez znaczenia dla przyszłych, nieuchronnie zbliżających się dramatów w życiu tej fenomenalnej kobiety, która ma szansę przeżyć tylko wtedy, jeśli uda jej się odzyskać dawną siebie. I oczywiście egzotyczni ludzie, z którymi nasza Erna jest zmuszona spędzić kilka najbliższych dni. Nie wszyscy patrzą na nią z jawną niechęcią (Gaku Hara), a nawet wrogością (Stefan Kruger), niektórzy sprawiają nawet sympatyczne wrażenie. To znaczy Ernie udaje się nawiązać kilka, powiedzmy, bliższych relacji. Czerpać jakąś tam przyjemność z towarzystwa co poniektórych osób, którym swoim niespodziewanym przybyciem niewątpliwie zakłóciła jakąś arcyważną ceremonię. Nie udaremniła jej jednak. Przynajmniej jeszcze nie. Inna sprawa, czy ktoś taki, jak Erna w ogóle uzna za konieczne przeszkadzać takim ludziom, jak... jej nowi znajomi. Podejrzani w sumie są wszyscy tymczasowi mieszkańcy hotelu Hommanger. A raczej powinni być, ale Erna... Powiedzmy, że Natalia Kassa zrobiła wszystko, co możliwe w takim, nazwijmy to, problematycznym przypadku, żeby na trwałe (na dobre i na złe) przywiązać czytelnika do tej postaci. I nie jest to zbyt komfortowa sytuacja, ta sympatia w pewnym sensie może okazać się dość bolesna – w tym, moim zdaniem, jej największy urok. Kassa w centralnym punkcie tej zachwycającej opowieści postawiła jednostkę, którą trudno zaszufladkować, która wymyka się jednoznacznym, kategorycznym ocenom, która ma swoje wady... Wady? Cóż za eufemizm. Niemniej Erna Brown to ktoś, kogo opuszczałam z łezką kręcącą się w oku. I nadzieją, że już niedługo znowu się spotkamy. Bo się z nią zżyłam, a i Natalia Kassa nie pozostawiła mi wątpliwości, że Stowarzyszenie Wesaliuszy dopiero się rozkręca.

Prośba do wydawców: jakby przypadkiem pani Natalia Kassa podesłała komuś dalszy ciąg „Marnotrawnego”, to byłabym niezmiernie wdzięczna, gdyby ktoś się tym tekstem zainteresował. I założę się, że nie jestem w tym życzeniu osamotniona. Trochę sympatyków „Marnotrawny” już bowiem zyskał i zapewne wszyscy oni z najwyższą ochotą weszliby w drugi etap tej mrocznej, mocno trzymającej w napięciu i bądź co bądź całkiem pomysłowej przygody, choć korzystającej ze sprawdzonych motywów tak w horrorze, jak w thrillerze. Przygody u boku naprawdę fascynującej żeńskiej postaci. Nie mam też wątpliwości, że grono miłośników „Marnotrawnego” będzie rosło – trzeba tylko rzecz rozreklamować. Więc reklamuję: bardzo, bardzo, bardzo gorąco debiutancką powieść Natalii Kassy polecam absolutnie wszystkim fanom literackich horrorów i thrillerów!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 25 grudnia 2020

„Niech się stanie” (2020)

 

Osiemnastoletnia Sarah Dunn zgłasza się na ochotnika do programu badawczego pod przewodnictwem niejakiego doktora Meyera, dotyczącego zaburzeń snu. Przez najbliższe dwa miesiące kobieta ma sypiać w Klinice Snu, podłączona do sprzętu monitorującego. Przy czym, jak zostaje poinformowana, w każdej chwili może zrezygnować z dalszych badań. Oprócz niej w programie uczestniczy jeszcze czterech mężczyzn i jedna kobieta, a każdy z nich dostaje wynagrodzenie pieniężne za każdą noc spędzoną w Klinice Snu. Niedługo po rozpoczęciu badań Sarah zaczyna doświadczać niepokojących rzeczy na jawie, które niewątpliwie są ściśle związane z jej koszmarami sennymi, w których widuje mroczną postać ze świecącymi oczami.

Twórca między innymi pełnometrażowego horroru „Nasz dom” (2018) i jednego segmentu w filmowej antologii „Holidays” (2016), Anthony Scott Burns, przyznaje, że niemały wpływ na jego karierę miał jego przyjaciel Vincenzo Natali, twórca między innymi kultowego thrillera „Cube” (1997), horroru science fiction „Istota” (2009), horroru nastrojowego „Istnienie” (2013) i „W wysokiej trawie” (2019), adaptacji noweli Stephena Kinga i Joego Hilla pod tym samym tytułem. I jeden z producentów wykonawczych drugiego pełnometrażowego obrazu Anthony'ego Scotta Burnsa, horroru science fiction „Niech się stanie” (oryg. „Come True”). Burns zdradził, że przez jakiś czas nosił się z zamiarem zarzucenia prac nad filmami fabularnymi, ale wtedy wkroczył Natali, który przywrócił mu wiarę w jego twórczość i odpowiednio nim pokierował. Bez Nataliego „Niech się stanie”, kanadyjska produkcja oparta na pomyśle Daniela Weissenbergera, pewnie nigdy by nie powstała. Scenariusz napisał sam Anthony Scott Burns, inspirację czerpiąc między innymi z „Alicji w Krainie Czarów” i z filmu „TRON” z 1982 roku w reżyserii Stevena Lisbergera. Twórczość Davida Lyncha i Alfreda Hitchcocka też miała pewien wpływ na ten projekt Burnsa. Który w 2020 roku był pokazywany wyłącznie w ramach festiwali filmowych (w Polsce na Splat!FilmFest, edycja internetowa) – szersza dystrybucja ma rozpocząć się w pierwszym kwartale 2021 roku.

Powiedzieć o „Niech się stanie”, że to film powolny, to mało. Narracja obrana przez Anthony'ego Scotta Burnsa jest tak niesamowicie ślamazarna, że... że aż wciąga (choć u mnie odbywało się to raczej stopniowo). Metoda prosta i coraz częściej spotykana w kinie grozy, choć rzadko aż tak daleko idąca. Tak zwana nowa fala horroru gromadzi te współczesne obrazy, które cechują się nieśpiesznym rozwojem. Zwykle jednak trochę szybszym, niż ten obrany przez Burnsa w jego drugim pełnometrażowym filmie. Horrorze science fiction silnie skoncentrowanym na klimacie. Chłodnym, onirycznym, psychodelicznym, a momentami nawet klaustrofobicznym klimacie, który może przypomnieć twórczość Howarda Phillipsa Lovecrafta. I „Koszmar z ulicy Wiązów”, popularną filmową serię slash zapoczątkowaną przez nieodżałowanego Wesa Cravena w 1984 roku. I wreszcie poprzednie długometrażowe osiągnięcie filmowe Anthony'ego Scotta Burnsa, horror „Nasz dom”. Rola główna w „Niech się stanie” przypadła w udziale Julii Sarah Stone, która w mojej ocenie całkiem nieźle poradziła sobie z tym, nie tak znowu trudnym, zadaniem. Osiemnastoletnia Sarah Dunn to postać dość enigmatyczna – niewiele o niej wiemy ponadto, że ma problemy w domu i źle sypia. Do projektu naukowego pod kierownictwem niejakiego doktora Meyera w domyśle zgłasza się przede wszystkim dlatego, że chwilowo nie ma się gdzie podziać. W każdym razie marzy o jakimś spokojniejszym lokum niż jej rodzinny dom. Dachu, pod którym mogłaby się porządnie wyspać. Korzysta wprawdzie z gościnności swojej przyjaciółki Zoe, ale można założyć, że Sarah nie czuje się z tym komfortowo. Można też założyć, że nie ma pieniędzy, a w badaniach doktora Meyera dostrzega okazję do łatwego zarobku. Wystarczy jedynie spać. Spać w Klinice Snu, w której działa mały zespół... szalonego naukowca? Długoletni miłośnicy gatunku zapewne wyjdą z takiego założenia. Z miejsca dojdą do wniosku, że główna bohaterka „Niech się stanie” przystępując do tego zagadkowego projektu popełnia największy błąd w swoim życiu. Błąd, który może skutkować jej śmiercią. Albo pomieszaniem zmysłów. Albo... konfrontacją z przynajmniej jedną istotą z innego świata. Po wkroczeniu przez Sarah do zimnych, spartańskich wnętrz dużej placówki medycznej, w której działa między innymi niewielki zespół doktora Meyera, widz zaczyna kombinować. W każdym razie Burns zachęca nas do snucia domysłów na temat prawdziwego celu tych badań. Oczywiście nie mówi wprost, że doktor Meyer i jego podwładni nie wyjawili swoim pacjentom prawdziwego charakteru swojej pracy, ale patrząc na nich trudno nie odnieść takiego wrażenia. Ich życzliwość jest dość chłodna, współczucie, jakie okazują swoim mającym problemy ze snem pacjentom, stonowane. Bije od nich jakaś rezerwa, zupełnie jakby usilnie starali się nie przywiązywać do obiektów swoich badań. Poza tym uparcie odmawiają odpowiedzi na wszelkie bardziej szczegółowe pytania Sarah. Można oczywiście przyjąć ich tłumaczenie, że zaspokojenie jej ciekawości pociągałoby za sobą ryzyko zakłócenia badań (wyniki byłyby niemiarodajne). Z kolei ich zdystansowane podejście można podciągnąć pod stereotyp naukowca. Ot, umysły analityczne, przynajmniej w pracy niekierujące się emocjami, tylko twardymi danymi. Pozyskiwanymi od śpiących „królików doświadczalnych”. Tak, można w ten sposób na to patrzeć, ale... Może przemawiał do mnie utarty w kinie grozy zwyczaj – sposób, w jaki przeważnie podchodzi się do wszelkich badań naukowych i pseudonaukowych w horrorze – a może twórcy wypuszczali jakieś „podprogowe” sygnały przemawiające przeciwko badaczom snu. Tak czy inaczej, nie miałam ani krztyny zaufania do ich działalności. A Sarah z czasem zaczęła mnie doganiać w tych podejrzeniach. Czy jej złe przeczucia odnośnie tego eksperymentu okażą się uzasadnione? Tego zdradzić nie mogę, ale mogę obiecać, że droga do prawdy trochę zakrętów posiada. Bynajmniej prosta nie jest.

Koszmary senne. To główny punkt programu. Znak charakterystyczny „Niech się stanie” Anthony'ego Scotta Burnsa. Sceny, które mają szansę przejść do historii. Złotymi literami zapisać się w annałach kinematografii grozy. I stać się inspiracją dla innych. Reżyser i scenarzysta omawianego obrazu wyjawił, że pomysły czerpał ze snów swoich i swojej małżonki. Poza tym rozmawiał z ludźmi zawodowo zajmującymi się badaniami snu, którzy pozwolili mu też popatrzeć na to, na co oni zwykli patrzeć w swojej pracy. Zależało mu na tym, żeby sny w „Niech się stanie” były nie tylko mroczne i niepokojące, ale również żeby tkwiło w nich jakieś piękno. Czysty artyzm. Ważne było dla niego także to, by koszmary senne opowiadały jakąś historię. Jego wizja nie zakładała przypadkowego, nieuporządkowanego zlepka onirycznych zdjęć. W tym wyśnionym świecie rozgrywa się pewna opowieść. Opowieść, która ściśle wiąże się z opowieścią snutą poniekąd na jawie. Twarda rzeczywistość coraz bardziej zdecydowanie miesza się ze snami. A właściwie elementy tych drugich nieproszone wdzierają się do realnego świata. Nachodzą główną bohaterką filmu na jawie. Niedługo po przystąpieniu do projektu pod przewodnictwem doktora Meyera, Sarah zaczyna widywać coś, co powoduje u niej wcześniej niespotykane ataki paniki, przeważnie kończące się chwilową utratą przytomności. Tym czymś przypuszczalnie jest tajemnicza istota z jej snów - humanoidalna czarna sylwetka z rozżarzonymi oczami. Przypuszczalnie, bo pierwszy taki atak istotnie widzimy u Sarah na widok tego widma, ale potem nie możemy być już tak pewni tego, czemu świadkuje ta nieszczęsna kobieta. Przeżycie w pralni na przykład. Zjawisko, które wówczas wywołuje u Sarah kolejny atak paniki, dla nas pozostaje niewidoczne. Twórcy nie pozwalają nam zobaczyć tego, co widzi ona. Tego, co tak bardzo ją przeraziło. Czy to ta czarna istota z jej snów, czy coś jeszcze innego, ale najpewniej też pochodzącego z tamtego czarno-białego, imponująco fantazyjnego świata? Oszałamiającego uniwersum, które najwyraźniej znalazło sposób na pokonanie bariery rozciągającej się pomiędzy tymi dwoma światami. Bariery pomiędzy twardą rzeczywistością a płynnymi, niekonkretnymi marzeniami sennymi. Poetyka snu coraz śmielej wkracza w „Niech się stanie”. Coraz częściej kieruje narracją, ale trzeba zaznaczyć, że twórcy pilnują, żeby logika snu (czyli brak większej logiki) nie zdominowała tej historii. Nie spuszczają jej ze smyczy – nie pozwalają, by opowieść ta zatraciła jasny kierunek, by odbiorca całkowicie stracił orientację w terenie, co przecież mogłoby doprowadzić (przynajmniej u niektórych) do utraty całego zainteresowania tym i tak dość osobliwym widowiskiem. Przyznam, że w moim przypadku zainteresowanie od czasu do czasu drastycznie słabło. Zdecydowanie częściej w pierwszej partii, bo jak można się tego domyślić, potem już robi się bardziej dramatycznie, choć sprawy niekoniecznie nabierają dużo szybszego biegu. Owszem w dalszej części akcja niewątpliwie przyśpiesza, ale nie aż tak, żebym mogła ją nazwać dynamiczną. Burns konsekwentnie ucieka od tempa, jakie znamy z bodaj większości mainstreamowych XXI-wiecznych straszaków. Efektów komputerowych trochę w „Niech się stanie” jest, ale w takim wydaniu to nawet mnie, osobie z zasady nieprzepadającej za CGI w horrorze, w najmniejszym stopniu nie przeszkadzały. Właściwe to byłam zachwycona tymi cudami współczesnej techniki. Do tego ta zróżnicowana, bogata ścieżka dźwiękowa, w komponowaniu której miał swój udział (między innymi) sam Anthony Scott Burns. Raz spokojna, innymi razy nerwowa – ale niezmiennie pracująca na specyficzny klimat tego widowiska. Raczej nieczęste zjawisko we współczesnym kinie grozy – w moim pojęciu w nowszych horrorach muzyka aż nazbyt często gubi się gdzieś w tle, jest praktycznie niesłyszalna. I w ogóle wszystkie te intensywne zdjęcia (a ich autor to... tak, tak, Anthony Scott Burns, człowiek orkiestra), cały hipnotyczny klimat tego filmu... Gdyby nie to pewnie miałabym spore trudności w dotrwaniu do końca historii Sarah Dunn. A wtedy ominęłaby mnie miażdżąca końcówka (choć wolałabym bez wiadomości już z samiuteńkiego końca, bo leciutko banałem zapachniało). I sporo napięcia, bo kiedy już przebrnęłam przez niewiele mówiącą, za bardzo wlokącą się, taką trochę zastoinową, pierwszą partię „Niech się stanie”, wreszcie wkroczyły jak najbardziej pożądane, nieporównanie silniejsze emocje. A wcześniej wystarczyłoby niżej pochylić się chociaż nad czołową postacią, bardziej ją przybliżyć, zadbać o pełniejszy, szerszy portret tej młodej kobiety, której egzystencja przypuszczalnie nigdy nie była usłana różami. A na pewno już od jakiegoś czasu ma w życiu pod górkę. Jej męki zaczęły się długo przed trafieniem do Kliniki Snu, ale Burns niestety niewiele na ten temat zdradza. Moim zdaniem przemilczał więcej, niż musiał. Za to nad nowymi, niezwykłymi i jeszcze bardziej traumatycznymi przeżyciami Sarah, które zaczęły się dopiero po przystąpieniu do potencjalnie nowatorskiego projektu naukowego pod kierownictwem doktora Meyera, nasz drogi Anthony Scott Burns, w mojej ocenie, pochylił się już w wystarczającym stopniu. Nad przeżyciami tak, ale nad samymi postaciami, nad ich psychologicznymi portretami, już nie bardzo.

Niezgorzej smakowało to danie przygotowane przez Anthony'ego Scotta Burnsa i jego ekipę. Jego drugi pełnometrażowy horror, horror science fiction w dosyć kameralnym wydaniu. Mocno klimatyczne kino o zacieraniu się granicy pomiędzy jawą i snem. Koszmarnymi snami, w których pojawia się jakaś tajemnicza czarna postać. Opowieść o upiorze ze snów, który nie jest Fredem Kruegerem, choć nie można wykluczyć drobnej inspiracji tą legendą gatunku. „Niech się stanie” to nawet jak na standardy tak zwanej nowej fali kina grozy, do której film ten z pewnością się wpisuje, bardzo powolna historia, która równie dobrze może bez reszty porwać spragnionego niezwykłych przeżyć widza, jak mocno go wymęczyć. W moim przypadku bywało różnie - i lepiej, i gorzej – ale mimo wszystko lepszych chwil przeżyłam z „Niech się stanie” więcej. Zdarzało się nawet, że wpadałam w czysty zachwyt, a to nie zawsze (w sumie to raczej rzadko) spotyka mnie nawet przy obrazach, które ogólnie rzecz biorąc „bardziej mnie zabawiają”. Więc dobrze jest. Choć mogło być lepiej...