wtorek, 29 kwietnia 2014

„The Den” (2013)


Elizabeth Benton pracuje nad projektem dla pewnej firmy. Cały wolny czas spędza na wideo czacie, nagrywając wszystkie rozmowy z przypadkowymi osobami. Podczas jednej takiej sesji kontaktuje się z nią dziewczyna, która ogranicza się jedynie do wiadomości tekstowych. Kiedy tajemniczy mężczyzna podsyła jej nagranie z zarejestrowanym zabójstwem owej użytkowniczki Elizabeth nabiera pewności, że morderca od początku ich wirtualnej znajomości podawał się za swoją ofiarę. Kobieta zgłasza całe zajście policji, która w takich sytuacjach niewiele może zdziałać. Wkrótce zabójca przejmuje władzę nad komputerem Elizabeth, za pośrednictwem którego może dotrzeć do jej najbliższych przyjaciół. Zarzuca na kobietę cybernetyczną sieć, a policja jest przekonana, że padła ona ofiarą jedynie niewinnego żartu.

Pierwszy pełnometrażowy thriller Zachary’ego Donohue, zrealizowany w modnej estetyce found footage. Premierowy pokaz filmu miał miejsce w Rosji, a opinie krytyków wahały się pomiędzy dwiema skrajnościami. Jedni rozpływali się w zachwytach nad aktualnym przesłaniem produkcji Donohue i jej ciekawą realizacją, a inni utrzymywali, że „The Den” ma widzom do zaoferowania jedynie infantylną fabułę, podaną za pośrednictwem irytującej pracy kamery. Moje odczucia są raczej ambiwalentne. Uważam, że film nie zasługuje na nieubłaganą krytykę, ale jestem też daleka od zachłystywania się jego rzekomym geniuszem.

„The Den” zrealizowano przy pomocy kamerek internetowych – większa część seansu to właściwie zapis krótkich rozmówek Elizabeth (całkiem przyzwoita warsztatowo Melanie Papalia) z użytkownikami z całego świata. Mamy wgląd nie tylko w jej konwersacje na czacie, ale również wiadomości wymieniane ze znajomymi za pośrednictwem komunikatora internetowego oraz maila. Krótko mówiąc: „The Den” to właściwie taki pokaz wirtualnej egzystencji Elizabeth, która ma ambicję nagrać, jak najwięcej rozmów z wideo czata w ramach projektu dla pewnej firmy. Patrząc na tego rodzaju realizację początkowo zastanawiałam się, czy twórcy już zapomnieli o tradycyjnym filmowaniu. We współczesnym kinie grozy coraz częściej natrafiam na found footage i szczerze mówiąc coraz poważniej zaczynam się zastanawiać, czy tego rodzaju celowo amatorskie nagrywanie wkrótce całkowicie nie wyprze normalnej realizacji. Ale muszę uczciwie przyznać, że o ile inne thrillery i horrory jedynie żerują na popularności tego nurtu, mając możliwość profesjonalnie zobrazować swoje scenariusze to „The Den” nie miał takiego wyboru. Tradycyjna realizacja nie przystawałaby do jego fabuły, a wręcz mogłaby się okazać śmiertelnie nudna.

Pierwszy zapis z wideo czatu właściwie przyćmiewa wszystkie późniejsze wydarzenia. Mowa o konwersacji Elizabeth z pewnym chłopcem, który utrzymuje, że w jego szafie ukrywa się potwór. Aby to udowodnić przenosi laptopa we wspomniane miejsce i za pomocą kamerki internetowej powoli filmuje wnętrze szafy, w jakże pełnej napięcia, mrocznej scenie. Kiedy kieruje kamerę na swoją twarz za jego plecami, nagle wyrasta szkaradna postać upiorzycy, udowadniając, że Donohue całkiem nieźle sprawdza się w ogranych, ale za to wbijających w fotel jump scenkach. Następnie scenariusz przeskakuje do właściwej problematyki filmu, a mianowicie osaczenia Elizabeth przez zamaskowanego seryjnego mordercę. Mężczyzna szuka ofiar pośród użytkowników portalu czatowego, na którym zalogowała się nasza główna bohaterka. Modus operandi sprawcy nie jest jakieś nadzwyczaj oryginalne, ale nie można zaprzeczyć, że w dzisiejszych czasach, w dobie komputerów ma w sobie pewną groźbę, której nie sposób nie przyznać racji. Laptop Elizabeth to właściwie jej całe życie – dzięki niemu kontaktuje się ze swoimi znajomymi i ciężarną siostrą oraz gromadzi na dysku całą pracę. Lwią część swojego wolnego czasu spędza przed ekranem monitora w oku kamerki internetowej, co stanowi wręcz wymarzony układ dla bezwzględnego mordercy, który gdzieś tam na świecie spokojnie obserwuje swoje przyszłe ofiary. Owy „cały świat” Elizabeth wkrótce zostanie przejęty przez bezimiennego wroga, obdarzonego zdolnościami hakerskimi. Jego cel jest prosty – wykorzystać laptopa kobiety przeciwko niej, znaleźć i zabić jej przyjaciół, a na końcu dotrzeć do niej (oczywiście, nie zapominając o ciągłym nagrywaniu). Napięcie, jak na tego rodzaju amatorskie warunki realizacyjne jest całkiem nieźle odczuwalne - na szczególną uwagę zasługuje atak na ciężarną siostrę Elizabeth i jej chłopaka. Gorzej jest niestety ze scenami mordów. Jak na niski budżet są aż nazbyt realistyczne, ale daleko idąca oszczędność w epatowaniu przemocą i brak jakichś bardziej oryginalnych scen eliminacji poszczególnych bohaterów sprawiają, że wielbiciele brutalnego, dosłownego kina raczej nie znajdą tutaj nic dla siebie. Ponadto mocno rażą przeskoki miejsca akcji. Ilekroć obserwowałam wydarzenia mające miejsce „pod gołym niebem” zastanawiałam się, czy tego rodzaju profesjonalny morderca naprawdę wędrowałby po mieście z laptopem w ręku, filmując otoczenie kamerką internetową, czy zwyczajnie zainwestowałby w cyfrówkę… Kolejny poważny mankament to przewidywalne i mocno oklepane zakończenie. UWAGA SPOILER Już po ataku na dom siostry Elizabeth twórcy zdradzają nam, że morderców jest przynajmniej dwóch (ktoś niesie kamerę filmującą uciekającego antagonistę), a jeśli połączymy to z ryzykownym filmowaniem zbrodni dojdziemy do wniosku, że mamy do czynienia z grupą przestępców zarabiających na filmach snuff KONIEC SPOILERA.

Jak już wspominałam do „The Den” żywię ambiwalentne uczucia. Z jednej strony to pomysłowo zrealizowany, pełen napięcia thriller, przestrzegający młodych ludzi przed zagrożeniami, czyhającymi w cyberprzestrzeni. A z drugiej pozbawiony mocniejszych scen mordów, przewidywalny wręcz konwencjonalny obraz, który na pewno rozczaruje poszukiwaczy czegoś dosłownego i oryginalnego. Moim zdaniem to zwykła średniawka, ale podejrzewam, że zagorzali wielbiciele found footage będą z seansu zadowoleni.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Przegląd reżyserów kina grozy # Lucio Fulci

W czwartym przeglądzie przeniesiemy się do Włoch na spotkanie z niestety nieżyjącym już „poetą gore”, Lucio Fulci’m. Nierozumianym przez krytykę, ale docenianym przez wielbicieli krwawego kina grozy. Poniżej jak zwykle kilka subiektywnie uszeregowanych filmów reżysera, z którymi jak dotąd się zapoznałam.

1. „Siedem bram piekieł” (1981)

Oniryczny, pełen duszącego klimatu grozy horror o hotelu, w którym znajduje się portal do Piekła, dotykający również tematyki żywych trupów. Przez wzgląd na spore nagromadzenie przemocy film trafił w latach 80-tych na niesławną brytyjską listę video nasty. Za to osobliwa realizacja, przywodząca na myśl koszmar senny i odważne epatowanie makabrą zdobyło serca fanów nurtu, którzy do dziś uważają „Siedem bram piekieł” za najbardziej charakterystyczne dzieło Fulci’ego. Niezapomniana, bardzo długa scena zjadania człowieka przez włochate pająki zapewne znacznie przyczyniła się do niesłabnącej popularności niniejszego obrazu.

2. „Zombie pożeracze mięsa” (1979)

Kolejna pozycja zamieszczona na brytyjskiej liście filmów zakazanych. Nieoficjalny włoski sequel kultowego zombie movie George’a Romero, pt. „Świt żywych trupów”, w 1981 roku nominowany do Saturna za najlepszą charakteryzację, zresztą całkowicie zasłużenie. Któż zdoła wyrzucić z pamięci najsłynniejszą scenę „Zombie pożeraczy mięsa”, w trakcie której trup w mocno posuniętym stanie rozkładu, z zarobaczywionymi oczodołami wstaje z grobu? W horrorze wielokrotnie można spotkać się z tego rodzaju sekwencją, ale żadna nawet nie dorównuje wizji Fulci’ego. Kolejną sceną, która przypieczętowała sukces tej produkcji jest jakże makabryczny mord pewnej kobiety, której oko zostaje nabite na drzazgę. Tak realistyczna i pomysłowa sekwencja nie mogła nie zająć pierwszego miejsca w stworzonym w 2009 roku rankingu Newsweeka na najokropniejszą scenę filmową.

3. „Nowojorski rozpruwacz” (1982)

Osobliwa mieszanka estetyki kina gore z giallo, zakazana w Australii, Finlandii, Niemczech, Norwegii i Wielkiej Brytanii, która pousuwała z kraju wszystkie kopie filmu, wypuszczając go dopiero w 1997 roku w wersji ocenzurowanej. Taka daleko idąca histeria na punkcie „Nowojorskiego rozpruwacza” troszkę mnie zaskakuje, bo jak na Lucio Fulci’ego nie uświadczymy tutaj zbyt dużego rozlewu krwi. Właściwie jedyna maksymalnie brutalna sekwencja ma miejsce podczas legendarnego rozcinania kobiecie żyletką sutka i oka. Geniusz tego obrazu tkwi raczej w klimacie i podtekstach - wielkomiejska atmosfera wszechobecnego zepsucia i mizoginiczne kreacje kobiet. Postać kwaczącego mordercy, o dziwo, dodatkowo podnosi ogólny poziom tego obrazu, sugerując widzom, że Fulci (co do niego niepodobne) troszkę wyśmiewa estetykę giallo, i to z pozytywnym skutkiem.

4. „Miasto żywej śmierci” (1980)

Kolejny zombie movie Lucio Fulci’ego utrzymany w onirycznym klimacie grozy, który w Niemczech zakazany jest do dziś. Na spragnionego mocnych wrażeń odbiorcę najsilniej oddziałuje mrożąca krew w żyłach ścieżka dźwiękowa, Fabio Frizzi’ego, która byłaby niczym, gdyby nie genialne wizualizowanie daleko idącej makabry Fulci’ego. Obaj panowie zsynchronizowali się wręcz idealnie. Wszak gdyby nie muzyczne wyczucie Frizzi’ego sceny mordów nie robiłyby aż tak wielkiego wrażenia, natomiast brak dosłowności w epatowaniu przemocą szybko wyparłoby z pamięci ścieżkę dźwiękową. W „Mieście żywej śmierci” reżyser skorzystał ze swojej ulubionej formy realizacji, co najsilniej rzuca się w oczy w trakcie przybliżania ciała mężczyzny do wiertła, tak maksymalnie przeciągniętej, pełnej napięcia sceny, że jestem przekonana, iż zmrozi nawet starych wyjadaczy kina grozy. Kolejną genialną sekwencją jest wymiotowanie własnymi jelitami – niesamowicie realistyczną dzięki wykorzystaniu prawdziwych owczych wnętrzności. Pamiętacie scenę zjadania surowego mięsa przez główną bohaterkę „Dziecka Rosemary”, do nagrania której Roman Polański nie zawahał się wykorzystać prawdziwego rekwizytu? Cóż, Fulci chyba nieco zainspirował się pedantycznością Polańskiego.

5. „Kot w mózgu” (1990)

Zdecydowanie najkrwawszy horror Lucio Fulci’ego, jaki do tej pory dane mi było obejrzeć. Autoironiczna opowieść o zmęczeniu reżysera ciągłym kręceniem makabrycznych produkcji, które powoli, acz konsekwentnie prowadzi go w stronę prawdziwego szaleństwa. Siłą „Kota w mózgu” jest niewyobrażalne wręcz nagromadzenie przemocy – to właściwie taka niemalże ciągła kompilacja odstręczających, jakże przyjemnie kiczowatych scen gore. Ćwiartowanie, kanibalizm, nazistowska orgia, wydłubywanie oczu… Wielbiciele krwawego kina grozy powinni być jak najbardziej zadowoleni, w końcu to właśnie dla nich nakręcono ten film.

6. „Dom przy cmentarzu” (1981)

Kolejny „reprezentant” brytyjskiej listy filmów zakazanych. Brudny klimat, oryginalna praca kamery, która skupia się przede wszystkich na oczach aktorów, odstręczająca charakteryzacja żywych trupów i oczywiście spory rozlew krwi to przepis na idealne kino gore, z którego Fulci, jak najbardziej skorzystał. Choć na tle pozostałych horrorów reżysera, wchodzących w skład tzw. „Trylogii śmierci” (tj. „Siedmiu bram piekieł i „Miasta żywej śmierci”) „Dom przy cmentarzu” wypada najsłabiej, z uwagi na brak jakichś bardziej charakterystycznych scen mordów to już w zestawieniu z twórczością innych reżyserów krwawego kina gore prezentuje się wręcz znakomicie.

7. „Aenigma” (1987)

Jaki może być slasher w wydaniu Lucio Fulci’ego? Prosta odpowiedź: szokujący. „Aenigma” to typowy reprezentant tego nurtu, ze schematyczną fabułą, tylko odrobinę urozmaiconą czarną magią, ale wybijający się ponad przeciętność dzięki kilku pomysłowym scenom mordów. Najsilniej wbija się w pamięć moment zgniatania dziewczyny przez tysiące ślimaków. Ale Fulci z powodzeniem wykorzystał również swoje zamiłowanie do oniryzmu, w atmosferze koszmaru sennego obrazując krwawiący obraz w muzeum. Wielbicieli slasherów „Aenigma” powinna zadowolić, bo kto jak kto, ale Fulci znakomicie sprawdza się w absolutnie każdym nurcie, reprezentującym krwawe kino grozy.

sobota, 26 kwietnia 2014

Adrian Bednarek „Pamiętnik diabła”


Bogaty student prawa, Kuba Sobański, jest prawdziwą duszą towarzystwa. Za dnia oddaje się pilnej nauce, aby ziścić swoje marzenia o wielkiej karierze adwokackiej. A noce spędza u boku swojej popularnej dziewczyny Julii i kilku innych znajomych. Suto zakrapiane alkoholem i przyprawione narkotykami imprezy, w których Kuba bierze czynny udział pozwalają mu stworzyć pozory, które ukryją jego prawdziwą naturę. Instynkt drapieżcy, popychający go do brutalnych mordów młodych dziewczyn, zakorzeniony w nim już w okresie traumatycznego dzieciństwa. Nazwany przez media Rzeźnikiem Niewiniątek, Kuba wkrótce staje się najbardziej poszukiwanym przestępcą w Krakowie, ale to nie powstrzyma go przed coraz częstszym wypuszczaniem się na łowy.

Debiutancka powieść Adriana Bednarka. Mroczny psychothriller, traktujący o jednej z najpopularniejszych postaci tego gatunku: seryjnym mordercy. Konstrukcja książki przywodziła mi na myśl legendarne dzieło Breta Eastona Ellisa, pt. „American Psycho”. Narracja pierwszoosobowa, z punktu widzenia mordercy, odrobinę zainspirowanego postacią Patricka Batemana i rzecz jasna skupiający się na najdrobniejszych, brutalnych szczegółach styl. Jednakże, pomimo tej drobiazgowości, Bednarek na szczęście oszczędził swoim czytelnikom pedantycznego skupienia na rzeczach nieistotnych, rezygnując ze znanych z „American Psycho” rozwlekłych opisów ubrań i gustów muzycznych na rzecz dogłębnej charakterologii głównego antybohatera. Prawdę powiedziawszy bardzo cieszyły mnie te inspiracje powieścią Ellisa, które znakomicie współgrały z licznymi osobistymi pomysłami autora. Tego rodzaju miszmasz znacznie uatrakcyjnił postać Kuby Sobańskiego, dając nam czytelnikom kolejnego jakże intrygującego antagonistę, który mógłby konkurować z najpopularniejszymi literackimi seryjnymi mordercami.

„Zaliczam się do wąskiego grona ludzi, którzy są kimś więcej. […] Robię to, o czym niektórzy marzą, inni chcieliby wiedzieć, jak to jest, a jeszcze inni posłaliby mnie do wszystkich diabłów lub innych czarnych charakterów książek służących im za podstawy w tak zwanej religii.”

Jestem przekonana, że niejeden wielbiciel psychothrillerów po przeczytaniu „Pamiętnika diabła” będzie zaskoczony dojrzałym warsztatem debiutującego Adriana Bednarka. Mnie akurat ten fakt w ogóle nie zdziwił, bo już dawno odkryłam, że pierwsze powieści pisarzy niejednokrotnie przyćmiewają poziomem ich kolejne twory. „Pamiętnik diabła” zaskoczył mnie z innego powodu. Otóż, w swojej głupocie sądziłam, że jedynie polscy autorzy powieści z gatunku horroru ostatnimi czasy znacznie poprawili poziom swoich dzieł, nawet przez myśl mi nie przeszło, że jakiś rodzimy thriller może całkowicie je zdyskredytować. Tak, „Pamiętnik diabła” to jak na razie najlepsza polska książka, jaką dane mi było przeczytać i naprawdę ciężko będzie jakiemukolwiek rodakowi Bednarka go przeskoczyć.

Fabułę powieści śledzimy z punktu widzenia seryjnego mordercy, Kuby Sobańskiego – niezwykle frapującego, złożonego antybohatera, którego ciężko wtłoczyć w ciasne ramy charakterologiczne. Wywodzący się z bogatej, acz dysfunkcyjnej rodziny młody student prawa, którego życiową misją jest folgowanie wszystkim swoim hedonistycznym żądzom. Będąc przekonanym o swojej wielkości chłopak początkowo nie wątpi, że zdoła bezproblemowo egzystować w dwóch różnych światach. Pierwsze jest tylko zlepkiem pozorów, mającym odsunąć od niego ewentualne podejrzenia, a drugie odzwierciedla jego prawdziwą okrutną naturę łowcy. Obsesyjnie dbający o wygląd zewnętrzny, schludny, wysportowany, rozpieszczony, bogaty młodzieniec, który musi opędzać się od płci przeciwnej. Na co dzień spotykający się z córką znanego adwokata, blondwłosą Julią, która nie tylko ma zapewnić mu ewentualne alibi, ale również dopomóc w wielkiej karierze prawniczej, do której usilnie dąży. Pełne alkoholu i narkotyków imprezy w kręgu najbliższych znajomych to kolejny szczegół, który w mniemaniu Kuby zapewnia mu alibi – w końcu, kto podejrzewałby o dokonanie okrutnych mordów prawdziwą duszę towarzystwa? Traumatyczne przeżycia z dzieciństwa są kołem napędowym prawdziwego „ja” Kuby. Opętany żądzą mordu chłopak poszukuje atrakcyjnych młodych brunetek, które przypominają mu jego siostrę Klarę, po czym po długich obserwacjach przystępuje do uzewnętrzniania swojej rzeczywistej natury. Przywdziewa przerażającą maskę, uzbraja się w noże i rusza na łowy, które chwilowo pozwalają mu odreagować złe emocje nagromadzone w jego psychice za sprawą siostry. Oddając się morderczemu, mocno krwawemu procederowi Kuba przenosi się w głąb swojego umysłu, który zastępuje niewinną ofiarę postacią Klary. Ta swego rodzaju transferencia pozwala mu nieskończenie wiele razy mścić się na własnej siostrze, która zaszczepiła w nim potwora.

Osoby niepełnoletnie bardzo proszę o opuszczenie następującego cytatu z książki: „Jest przytwierdzona dwoma nożami do ściany. Noże wbiłem jej w przedramiona. […] Z porozcinanych bioder wylewa się krew i zwisają jakieś narządy. To wywołało obrzydliwy smród, kiedy ją ciąłem. […] Nogi wiszą jedynie na kręgosłupie i miednicy. Kości są uwidocznione. Dookoła nie ma skóry. Na udach podobnie. […] Widać też jeden bok, nieco wyżej. Wystają z niego żebra. Skóry w tym miejscu również nie ma. Została zdjęta. Żebra połamane. Skóra jest jedynie na twarzy, szyi i brzuchu.”

Konstrukcja książki jest bardzo prosta – ot, towarzyszymy Kubie w trakcie fałszywego codziennego życia w gronie przyjaciół oraz obserwujemy jego prawdziwą naturę bezwzględnego mordercy. Dzięki drobiazgowemu warsztatowi Bednarka, który nie cofa się nawet przed dokładnymi opisami bestialskich mordów możemy dogłębnie wejrzeć w duszę zabójcy. Ale nie tylko w tym tkwi geniusz autora, najważniejsze w moim mniemaniu jest osobiste podejście do Kuby. Intencją autorów piszących książki o seryjnych mordercach w roli narratorów na ogół jest wymuszenie na odbiorcy pozytywnego odbioru antagonisty (wyłączając „American Psycho”, gdzie Ellis celowo wywoływał w czytelnikach obrzydzenie do Patricka Batemana). Ostatnią tego rodzaju książką, którą dane mi było przeczytać była zaskakująco mierna „Autobiografia Kuby Rozpruwacza”, która w moim mniemaniu zaprzepaściła wielki potencjał, tkwiący w historii najsławniejszego zabójcy świata, nie wspominając już o wzbudzeniu we mnie jakichkolwiek uczuć do narratora. Adrianowi Bednarkowi natomiast ta sztuka udała się idealnie. W trakcie zapoznawania się z późniejszymi rozterkami egzystencjalnymi Kuby autentycznie mu współczułam, a kiedy popadł w swego rodzaju obsesję na punkcie rzekomo „depczącej mu po piętach” policji dopingowałam mu w trakcie akcji wymykania się z rąk wymiaru sprawiedliwości. Całkowicie zapominając kim jest, a co za tym idzie czując obrzydzenie do samej siebie w krótkich przebłyskach powrotu do rzeczywistości. Naprawdę ciężko jest zmusić czytelnika do tego rodzaju postrzegania seryjnego mordercy nawet doświadczonym pisarzom, a co dopiero debiutantowi.

Adrianowi Bednarkowi wróżę wielką karierę pisarską i zapewniam, że w tym stwierdzeniu nie ma absolutnie ani grama przesady. Tak wciągającego psychothrilera o seryjnym mordercy dawno nie czytałam. W zalewie tego rodzaju literatury naprawdę ciężko jest znaleźć godne uwagi perełki, więc tym bardziej jestem wdzięczna mojemu rodakowi, że już jego pierwsze podejście do literatury zaoferowało mi wszystko, czego od psychothrillerów oczekuję. Jak najbardziej polecam wszystkim wielbicielom prozy o seryjnych zabójcach. Ta książka zabierze was w mroczną podróż po zakamarkach okrutnej psychiki prawdziwego zwyrodnialca, do którego być może zapałacie nieoczekiwanymi uczuciami.

Za książkę bardzo dziękuję autorowi, Adrianowi Bednarkowi. Oficjalny fanpage „Pamiętnika diabła” tutaj.

czwartek, 24 kwietnia 2014

„Udręczeni” (2009) / „Udręczeni 2” (2013)

Recenzja na życzenie

Pierwszy pełnometrażowy film Petera Cornwella, zatytułowany „Udręczeni” w czasach swojej świetności spotkał się z ogromnym zainteresowaniem widzów. Nic więc dziwnego, że po czterech latach od jego premiery Tom Elkins zdecydował się rozpocząć swoją reżyserską karierę od sequela dzieła Cornwella. Choć obaj panowie tak naprawdę debiutowali „Udręczonymi” to jednak kontynuacja wyszła od bardziej obytego z kinem grozy twórcy, który montował takie produkcje, jak „Głosy 2”, „Córka” i „Zjawy” (z miernym skutkiem, ale zawsze). Gdybym miała wskazać część, która silniej przypadła mi do gustu to postawiłabym na dwójkę, chociaż zestawianie obu tych filmów traktuję w kategoriach porównania zupełnie niezwiązanych ze sobą obrazów. Elkins podobnie, jak Cornwell zainspirował się rzekomo prawdziwą historią, aczkolwiek zupełnie odmienną od tej, którą widzieliśmy w pierwowzorze. Tak na dobrą sprawę „Udręczeni 2” mogłoby powstać, jako całkowicie samodzielny film, ale jak to często w kinie grozy bywa reżyser podłączając się do produkcji Cornwella zapewne liczył na większe zainteresowanie opinii publicznej.

Obie części wykorzystują jeden z moich ulubionych motywów w kinie grozy - przeprowadzkę do nowego, nawiedzonego domu. W jedynce mamy do czynienia z rodziną, która wynajmuje nowe lokum, z uwagi na kurację najstarszego dziecka, Matta, który choruje na raka. Chłopak zajmuje pokój w piwnicy, w której odkrywa sąsiadujące pomieszczenie ze sprzętami, sugerującymi, że przed laty dom pełnił rolę zakładu pogrzebowego. Już od pierwszego dnia pobytu w nowym otoczeniu Matt jest świadkiem niepokojących zjawisk, które początkowo tłumaczy sobie halucynacjami, będącymi następstwem nowego, eksperymentalnego leczenia. Jednak, gdy zaczyna widywać młodego jasnowidza, mieszkającego tutaj przed laty nabiera pewności, że nowy dom jego rodziny jest nawiedzony.
W dwójce poznamy rodzinę Wyricków, która kupuje nowy, stojący z dala od cywilizacji dom, wraz z okolicznym laskiem. Lisa i jej siostra, Joyce, od małego borykają się z „przekleństwem rodzinnym”, pozwalającym im wejrzeć w świat pozagrobowy. Tę osobliwą cechę Lisa przekazała swojej córce, Heidi, która zaraz po przeprowadzce poznaje nieżyjącego już byłego właściciela ich nowego domostwa, pana Gordy’ego. Ku niezadowoleniu matki, która nigdy nie zaakceptowała swojego daru dziewczynka utrzymuje, że na ich terenie w przeszłości miały miejsce straszne wydarzenia, które według pana Gordy’ego mogą rzutować na ich egzystencję.

Poza przeprowadzką do nowego domu (która jednak często powtarza się w filmach z nurtu ghost story) znalazłam tylko jeden wspólny punkt tych produkcji – o wiele ciekawszą pierwszą połowę od drugiej. „Udręczeni” początkowo skupiają się na delikatnych wizjach Matta. Świadkując matce, która myje podłogę w jego pokoju chłopak, ku swojemu przerażaniu widzi krew rozmazywaną po podłodze, zamiast wody. Opierając się o ścianę jego ręka zatapia się w jej organicznym wnętrzu. Fabułę skonstruowano tak, aby widzowie początkowo sądzili, że Matt boryka się z halucynacjami, wywołanymi nową kuracją, aż do momentów bardziej zdecydowanego ataku duchów, gnieżdżących się w domostwie. Po odkryciu dawnego przeznaczenia domu, który pełnił rolę zakładu pogrzebowego Matt zaczyna wbrew sobie przenosić się do czasów bytności pewnego medium, który niegdyś urządzał tutaj seanse spirytystyczne. Clue programu było wypuszczanie z ust złotawej ektoplazmy, którą w filmie zobrazowano z wykorzystaniem rażąco sztucznych wizualnie efektów komputerowych. Choć pierwsza połowa produkcji bazuje na iście mrocznym klimacie grozy, potęgowanym mistrzowsko skomponowaną ścieżką dźwiękową ono raptownie wyparuje w drugiej części seansu, kiedy fabuła skłania się w stronę nekromancji. Z konwencjonalnego nawiedzenia film przechodzi do czegoś bardziej oryginalnego, acz jakże nieumiejętnie zrealizowanego. Duchy ludzi, które przed laty starał się ożywić pewien człowiek, których ciała zdobią tajemnicze zdania wycięte w skórze nie mają w sobie nic, co chociaż troszeczkę by mnie zaniepokoiło. To samo można powiedzieć o poparzonej zjawie, której przesadzona charakteryzacja również mnie nie przekonuje. Jedyne, w czym Cornwell się wykazał w drugiej połowie seansu to jump scenki. Moment, w którym matka Matta zapala światło, aby w jego poświacie ujrzeć niespodziewanie wyrośniętą przed nią twarz poparzonego ducha przyprawił mnie o szybsze bicie serca – twórcy naprawdę znakomicie wyczuli chwilę, w której najlepiej umieścić byt zza światów, tak aby maksymalnie zaskoczyć odbiorcę. Podobnie zachwyca scena pobudki młodej dziewczyny i odkrycia czegoś (zapewne ptaka) trzepotającego się pod łóżkiem. Kiedy już chce odsunąć prześcieradło nagle wyrasta przed nią skąpana w mroku postać. To prawda, że film w głównej mierze opiera się na znanych z innych nastrojówek tricków ewokacji grozy, aczkolwiek należy oddać twórcom sprawiedliwość, że chwilami robi to naprawdę umiejętnie. Szkoda tylko, że nieciekawa fabuła z czasem zaczyna nużyć.

Obsadzie „Udręczonych” naprawdę nie można niczego zarzucić. Zdecydowanie najlepiej wypadł odtwórca najtrudniejszej, głównej roli, Kyle Gallner. Ale jego filmowa matka, gwiazda „Candymana”, Virginia Madsen oraz znana mi z „Oszukać przeznaczenie 3” i „Powtórzeń” Amanda Crew dużo mu nie ustępują.

Jak już wspomniałam odrobinę lepiej w moim mniemaniu prezentuje się sequel „Udręczonych”, z seansem którego dość długo zwlekałam, obawiając się powtórki z nekromancji. Do obejrzenia ostatecznie zachęcił mnie udział Chada Michaela Murray’a, który jest tak zniewalająco przystojny, że uznałam, iż w przypadku nudnawej fabuły będę przynajmniej miała, na kim oko zawiesić. Aktorsko o wiele lepiej wypadła jego filmowa żona, Abigail Spencer, a sam film niezmiernie mnie zaskoczył, oczywiście na plus, odcinając się od historii Cornwella i obrazując własną, również ponoć opartą na faktach i w ogólnym rozrachunku nieco bardziej intrygującą opowieść.

Na pewno lepiej dobrano scenerię – skąpany w słonecznym świetle mały domek na odludziu w sąsiedztwie lasu, w którym zagnieździły się złośliwe duchy. Znakomitym pomysłem było również obdarzenie żeńskiej części obsady darem podglądania życia pozagrobowego. Już pierwsza scena, w trakcie której Lisa widzi ducha swojej matki, stojącego w kącie pokoju daje nam przedsmak wyczucia charakteryzatora. Bez przesady, która tak raziła w jedynce, twórcy wizualizują niepokojące zjawy, których każdorazowe pojawienie się (a jest tego całkiem sporo) to prawdziwe mistrzostwo montażu, autorstwa samego Elkinsa. Ilekroć Lisa, Joyce bądź mała Heidi zaglądają w zza światy kolorystyka obrazu przechodzi w szarość bądź sepię, przywodząc na myśl te sławetne zdjęcia, na których jakoby sfotografowano duchy. Taka realizacja robi naprawdę piorunujące wrażenie, a jeśli dodać do tego późniejszego ducha Murzynki o białych oczach, które niezmiennie mnie przerażają można śmiało domniemywać, że Tom Elkins ma rzadko spotykane wyczucie gatunku, które potrafi wykorzystać, ale jak na razie nie w pełni. O ile pierwsza połowa „Udręczonych 2” jest prawdziwym popisem montażu, wciągającej fabuły i ciekawych bohaterów to druga podobnie, jak to miało miejsce w pierwowzorze odrobinę zaniża poziom. Chociaż sam pomysł wykorzystania żywej w Stanach Zjednoczonych niechlubnej historii zniewolenia ciemnoskórych obywateli oraz oryginalna profesja ich ówczesnego „wybawiciela” ma w sobie spore pokłady oryginalności to już wykonanie nie zachwyca tak mocno, jak na początku. W drugiej części projekcji tak na dobrą sprawę jedynie jedna scena zasługuje na wzmożoną uwagę widzów. Niezwykle innowacyjna i realistyczna sekwencja podwieszenia kobiety do sufitu za sznurki wychodzące z jej ust, które dodatkowo naznaczają jej ciało grubymi szwami, ściągającymi skórę od środka. Moim zdaniem wplecenie tego rodzaju sceny bardziej typowej dla kina gore, aniżeli ghost story (podobnie retrospekcje obrazujące wypychanie) znakomicie współgra z fabułą, choć jak już wspomniałam twórcy w drugiej połowie mogli pokusić się o nieco więcej klimatycznych rozwiązań.

Ostateczna konfrontacja ze złem zarówno w jedynce, jak i dwójce mocno rozczarowuje. Ot, pełne efekciarstwa dynamiczne sceny, pozbawione jakiegokolwiek klimatu. W dodatku te happy endy, które zapewne zostały wymuszone trzymaniem się zeznań rodzin, które jakoby przeżyły te koszmary naprawdę… W moim mniemaniu twórcy obu części powinni odrobinę sfabularyzować finały, tak aby wgniatały w fotele, a nie wywoływały odruch wymiotny takim nagromadzeniem słodkości.

Pomijając kilka mankamentów mogę chyba polecić obie części „Udręczonych” szczególnie widzom wprost przepadającym za ghost stories, wykorzystującymi ograne w tym nurcie chwyty. Poszukiwacze innowacyjności fabularnej również mogą znaleźć tutaj coś dla siebie, choć w moim odczuciu ta innowacyjność tylko zaszkodziła, szczególnie jedynce. Co nie znaczy, że inni odbiorcy nie dostrzegą potencjału, drzemiącego w problematyce nekromancji. Podsumowując: oba obrazy oceniam raczej na plus. Mają swoje subtelne klimaty grozy, profesjonalnych aktorów i kilka naprawdę znakomicie zrealizowanych scen, które być może nie straszą, ale przynajmniej przyciągają oko.