niedziela, 29 maja 2011

"Maska z wosku" (1997)


Rok 1900, Paryż - policja znajduje ciała małżeństwa oraz małą dziewczynkę, która przeżyła rzeź. Rok 1912, Rzym - mężczyzna wchodzi nocą do muzeum figur woskowych, gdzie zostaje zamordowany. Na scenę wkracza Sonia, która podejmuje pracę w muzeum oraz przy okazji poznaje przystojnego dziennikarza, z którym zaczyna się umawiać. Przy okazji oboje odkrywają związek między zdarzeniem sprzed dwunastu lat w Paryżu, a morderstwami, które ciągle mają miejsce w Rzymie.

Scenariusz do filmu napisali między innymi Dario Argento oraz Lucio Fulci - dwaj panowie, których nazwiska są świetnie znane w środowisku horroru. Osobiście nie przepadam za produkcjami zarówno Argento jak i Fulci'ego, ale jest to jedynie kwestia gustu oraz osobistego wyczucia smaku w kinie grozy, ponieważ renomy na pewno nie można im odmówić. Tym razem trafiłam na horror, który pod kątem scenariusza jest owocem współpracy tych dwóch panów, natomiast jeśli chodzi o reżyserię to jest to debiut nieznanego mi dotąd osobnika nazwiskiem Sergio Stivaletti. "Maska z wosku" zainteresowała mnie z jednego tylko powodu. Otóż realizacją zajęli się zarówno Włosi, których filmów po prostu nie cierpię, jak i Francuzi, którzy dla mnie są mistrzami europejskiego kina grozy. Wiedząc, że Francja przyłożyła rękę do tego dzieła postanowiłam zaryzykować i przekonać się na własnej skórze, czy ten skądinąd mało znany horror zasługuje na uwagę wielbicieli tego gatunku filmowego.

Nie zawiodłam się. Już na początku oczom widzów ukazuje się okropny widok strasznie okaleczonych zwłok pewnego małżeństwa. Tutaj zaznaczę, że skoro do filmu przyłożył rękę Argento możemy spodziewać się paru efektownych scen mordów ze wskazaniem na samą sztuczną krew, która jak i w wielu innych jego filmach tak i tutaj charakteryzuje się wręcz rażącą czerwienią, która staje się kluczowym elementem siłą rzeczy przyciągającym oko widza podczas oglądania. Może się to wydawać mało realistyczne, ale to nie zmienia faktu, że czerwień automatycznie staje się tutaj najważniejszym kolorem, a co za tym idzie potęguje wrażenia widza podczas paru krwawych scen. Idąc dalej robi się małe zamieszanie. Reżyser chyba celowo już na początku wprowadził pewnego rodzaju zamęt fabularny, aby lekko zdezorientować widza. Podobało mi się to, gdyż lubię takie zmuszające do myślenia slashery, które siłą rzeczy nie pozwalają oderwać wzroku od ekranu. Jednakże w tym momencie muszę zaznaczyć, że twórcy odrobinę przedobrzyli. Chcąc zamotać widza znacznie komplikując fabułę w rzeczywistości wprowadzili pewną dozę przewidywalności, która szybko pozwala nam odkryć tożsamość mordercy. Wiem, że to istny paradoks, ale właśnie coś takiego ma tutaj miejsce. Na minus odhaczę jeszcze parę niewyobrażalnych wręcz naciągnięć fabularnych, które przez swoją naiwność, a miejscami wręcz infantylność odbierają temu obrazowi sporą dozę realizmu.

Klimat, klimat i jeszcze raz klimat! To jest coś, co niewątpliwie mnie zauroczyło. Poczynając od atmosfery początku XX wieku, kiedy to ma miejsce akcja filmu - wspaniałe stroje aktorów, nastroje panujące wówczas w społeczeństwie rzymskim, to jest coś, co wręcz przyciąga oko. Ale nie zapominajmy również o momentach grozy, kiedy to jesteśmy świadkami polowania przez mordercę na swoje ofiary - w takich chwilach produkcja ta wręcz pulsuje nieznośną atmosferą, gdzie swoją zasługę ma również muzyka, która wbrew temu co mówili o niej wielbiciele gatunku mnie na przekór bardzo się podobała, a co najważniejsze idealnie wpasowała się w fabułę filmu. Rzecz jasna pomysł robienia z ludzi figur woskowych nie jest niczym oryginalnym w przypadku tego gatunku, ale na uwagę zasługuje tytułowa maska mordercy - tak przerażająco ucharakteryzowanego sprawcy w kinie grozy już dawno nie widziałam, zresztą zapowiedź tego można zobaczyć już na plakacie tej produkcji.

Aktorstwo miejscami trochę mnie irytowało. Wiem, że to produkcja europejska, a więc i sposób gry jest trochę inny niż to widzimy w przypadku filmów amerykańskich, ale to nie zmienia faktu, że wyczuwałam pewnego rodzaju sztuczność w zachowaniach niektórych aktorów. Zdecydowanie najlepiej wypada odtwórczyni roli Sonii, Romina Mondello - pozostali nie wybijają się ponad przeciętność. Przy okazji radzę również zwrócić uwagę na zakończenie, które jest chyba najlepszym elementem filmu - uwielbiam takie rozwiązania fabularne, która zawierają w sobie zarówno szczyptę zaskoczenia, jak i zapowiedź powrotu zła. Nie to co infantylne happy endy:)  

Mimo, że "Maska z wosku" posiada niestety parę niedoróbek przede wszystkim fabularnych to i tak zasługuje na uwagę wielbicieli kina grozy. Tak klimatycznego slashera w Europie ze świecą szukać, a tak intrygujących postaci mordercy w tym podgatunku na pewno nie ma zbyt wiele. Oczywiście, film będzie też idealną pozycją dla fanów kina włoskiego oraz francuskiego. Radzę przymknąć oko na parę nielogiczności i jak najszybciej sięgnąć po te dzieło.

piątek, 27 maja 2011

"Coś" (1982)

W naukowej bazie na Antarktydzie mają miejsce dziwne wydarzenia. Otóż, badacze zmagają się z Obcym, który żeruje na ciałach zarówno zwierząt jak i ludzi. Dawniej zamrożony w lodach Antarktydy teraz zbudził się ze snu, a jego najważniejszym celem jest przetrwanie, które wymaga ofiar z ludzi.

Remake filmu z 1951 roku w reżyserii Johna Carpentera. Oryginału nie miałam okazji zobaczyć, ale jeśli chodzi o jego nową wersję to absolutnie nic nie można jej zarzucić. Najlepsza jest na pewno sceneria tego obrazu. Rozległe przestrzenie odizolowanej od społeczeństwa, skutej lodem
Antarktydy. Co ciekawe niektóre sceny kręcono w specjalnie udekorowanym studiu, gdzie na zewnątrz temperatura osiągała do 30 stopni Celsjusza. Ponadto warto również wiedzieć, że "Coś" było pierwszym wysokobudżetowym filmem, jaki nakręcił Carpenter - do tej pory reżyser miał do czynienia z niezależnymi producentami, natomiast ten obraz dał mu szansę zaszaleć za 15 milionów dolarów i równocześnie wybił jego nazwisko na wyżyny światka horrorów.

"Coś" jest klasycznym horrorem science-fiction , który na stałe wpisał się już do kanonu kultowych filmów grozy. Co ciekawe był nominowany do Złotej Maliny za muzykę, która nota bene przypadła do gustu fanom i była głównym elementem stopniującym niezwykłą atmosferę filmu. Jak to krytycy potrafią się poważnie pomylić:) Poza scenerią i muzyką na uwagę zasługuje również postać Obcego, która jest do tego stopnia odrażająca, że aż nie
dobrze się robi. Takie efekty bardzo rzadko udawało się osiągnąć twórcom w tamtych czasach, więc tym bardziej ten element zasługuje na naszą uwagę. Jeśli chodzi o bohaterów to najbardziej upodobałam sobie psa - uwielbiam rasę Husky, sama jestem w posiadaniu takiego psiaka, więc tym bardziej było mi go szkoda podczas seansu. Główną rolę ludzką odegrał Kurt Russell, gwiazda światowego formatu, od której możemy się spodziewać jedynie pełnej profeski - swoją drogą całkiem interesująco wyglądał w ocieplanej kurtce:)

Jak przystało na Carpentera nie obyło się również bez krwawych scen, których dość wielu tutaj uświadczymy, ale wydaje mi się, że reżyser nie chciał zbytnio epatować przemocą - zależało mu przede wszystkim na klimacie i poczuciu alienacji u bohaterów. Poza tym w filmie bardzo wielu dostrzega pewne aluzje do polityki, ale jeśli o mnie chodzi to takie interpretacje w ogóle mnie nie interesują. W przypadku tej produkcji liczyłam przede wszystkim na mocny, nastrojowy horror z elementami science-fiction i dokładnie to dostałam. Wszystkie podteksty prezentowanych tutaj wydarzeń to nie moja działka:) Każdy przeciętny widz bez wykształcenia w kierunku filmoznawstwa znajdzie tutaj znakomity film grozy, który słusznie zasłużył sobie na status kultowego - wszystko inne pozostawiam specjalistom, którzy czują wewnętrzną potrzebę, żeby rozbierać każdą produkcję na czynniki pierwsze i skrupulatnie analizować każdy szczególik. Ponadto myślę, że "Coś" jest doskonałym przykładem na to, że jeśli się chce to można zrobić przyzwoity remake. Carpenter postawił sobie wysoką poprzeczkę, z niczym nie szedł na łatwiznę i dzięki temu udowodnił tym wszystkim współczesnym twórcom remaków, że nie tak trudno jest nakręcić godną uwagi wersję filmu wzorowaną na pierwowzorze.

Jeśli ktoś szuka w horrorze intrygującego klimatu, świetnej muzyki i scenerii oraz profesjonalnej obsady to jest to pozycja w sam raz dla niego. Fabuła skonstruowana jest w taki
sposób, żeby nikt nie poczuł znużenia, atmosfera idealnie stopniowana, a wizerunek tytułowego Cosia dosłownie mrozi krew w żyłach. Absolutny klasyk gatunku!

poniedziałek, 23 maja 2011

"The Entity" (1981)

Carla Moran mieszka samotnie wraz z trójką dzieci. Pewnego dnia ktoś wykorzystuje ją seksualnie w jej własnym łóżku. Problem w tym, że Carla zostaje zgwałcona przez jakąś obecność, której nie widać. Z czasem te incydenty stają się coraz częstsze.

Historia Carli Moran ponoć wydarzyła się naprawdę, tym samym stając się dowodem na potwierdzenie tez parapsychologów, co do obecności sił nadprzyrodzonych. Oczywiście, w przypadku kręcenia tego typu filmów nie obyłoby się również bez plotek z planu. Podobno prawdziwy syn Carli Moran złamał sobie rękę podczas próby ratowania swojej matki przed nadprzyrodzoną istotą - co ciekawe aktor odgrywający jego rolę również złamał sobie rękę podczas kręcenia filmu.

Sidney J. Furie nakręcił film na podstawie noweli Franka De Felitta, opartej na prawdziwych wydarzeniach. Pytanie tylko, czy główna bohaterka naprawdę znajdowała się w centrum paranormalnych wydarzeń, czy też zwyczajnie była chora psychicznie? Reżyser już na początku filmu przedstawia widzowi ten dylemat, po czym wyraźnie zaczyna opowiadać się po stronie tej pierwszej możliwości. Chcąc rozwiązać swój nietypowy problem Carla najpierw udaje się do psychiatry, który oczywiście mimo ogromnych chęci nie jest w stanie jej pomóc. Następnie kobieta zwraca się do parapsychologów, którzy posiadają większe kwalifikacje do zgładzenia złośliwej istoty, ale czy będą w stanie pomóc naszej bohaterce? W tym momencie nasunęły mi się skojarzenia z kultowym "Egzorcystą" - reżyser robi z lekarzy niekompetentnych idiotów równocześnie wynosząc parapsychologów na piedestał. I w tym momencie widz otrzymuje odpowiedź na postawione wcześniej pytanie. W końcu staje się on bezpośrednim świadkiem wydarzeń rozgrywających się głównie w domu Carli Moran - widzi jak coś ją brutalnie gwałci i bije, widzi samoistnie poruszające się przedmioty oraz dziwaczne błyskawice. "The Entity" jest horrorem, który straszy tym, czego nie widać. Straszy dudniącą muzyką podczas każdego ataku istoty, straszy nieustannie narastającą atmosferą grozy i wszechobecnego zagrożenia. W tym aspekcie naprawdę nie mam zastrzeżeń, gdyż już dawno nie miałam okazji zobaczyć równie nastrojowego horroru - nie przepadam za duchami w kinie grozy, ale w tym przypadku dostałam dokładnie to, czego oczekiwałam.
 
Choć w filmie o tym nie wspomniano na pewno każdy wielbiciel kina grozy od razu domyśli się, co nawiedza naszą bohaterkę. Inkub, według demonologii, był mężczyzną, który nawiedzał kobiety we śnie i wykorzystywał je seksualnie. Może w tym przypadku nie mamy do czynienia z atakami tylko i wyłącznie podczas snów Carli, ale to wcale nie oznacza, że kobiety nie mógł nawiedzić właśnie taki osobnik. No właśnie, w tym miejscu muszę zaznaczyć, że mężczyźni, którzy sięgną po ten film wyłącznie w celach popatrzenia sobie na sceny erotyczne niestety zawiodą się. Mimo, że mamy tutaj parę momentów golizny to gwarantuję, że reżyser nie afiszował nimi. Chcecie mocnego klimatu potęgowanego głównie przez znakomitą muzykę? Proszę bardzo, ale na erotyk radzę się nie nastawiać.

Zaskoczyło mnie aktorstwo w tym obrazie. W roli głównej znana z "Jazdy na kuli" Barbara Hershey, partneruje jej Ron Silver. W moim mniemaniu oboje spisali się znakomicie, a jak na produkcję z lat 80-tych zdecydowanie wybijają się ponad średni poziom gry aktorskiej widzianej przeze mnie w klasykach kina grozy. Ale i tak moim zdaniem przyćmił ich David Labiosa (gość ze złamaną ręką) - wprost nie mogłam oderwać od niego wzroku, ale podejrzewam, że zasługą tego była raczej jego uroda niż jakaś nadzwyczajna kreacja jego roli:)

Wiele osób polecało mi ten film, niejeden widz twierdzi, że "The Entity" było koszmarem jego dzieciństwa. Ja niestety nie miałam okazji zobaczyć tego obrazu w szczenięcych latach, ale cieszę się, że dałam się namówić wielbicielom horrorów na nadrobienie zaległości. Wiele rzeczy mnie w tym obrazie wprost urzekło - poza świetnym klimatem i muzyką bardzo przypadły mi do gustu nieliczne efekty specjalne (moja ukochana kiczowatość dawnych lat) oraz szybkie przejście do właściwej akcji bez przydługich wstępów. Jedyne, co można zarzucić temu obrazowi to jego długość. Moim zdaniem im bliżej końca tym bardziej nudno. W pewnym momencie reżyser nie jest w stanie zaskoczyć widza niczym nowym i niepotrzebnie to wszystko przedłuża. Gdyby "The Entity" trochę skrócono miałby jeszcze większą siłę rażenia. W 2010 roku (a jakżeby inaczej) ukazał się remake tego obrazu pod tym samym tytułem, ale jeszcze nie miałam okazji go zobaczyć. Reasumując polecam tę produkcję każdemu entuzjastowi klimatycznych horrorów, gdyż jest jednym z lepszych tego typu obrazów. A fakt, że jest ponoć oparty na prawdziwych wydarzeniach dodaje mu tylko smaczku i zdecydowanie działa na jego korzyść podczas seansu.

sobota, 21 maja 2011

"Baby Blues" (2008)


Na pewnej farmie ma miejsce tragedia. Trójka dzieci oraz niemowlę zmagają się z najgorszym wrogiem, jakiego tylko można sobie wyobrazić - własną matką. Chora psychicznie kobieta próbuje zabić swoje dzieci.
Najstarszy z nich, dziesięcioletni Jimmy robi wszystko, aby uratować swoje rodzeństwo.

Film ponoć zainspirowany jest prawdziwymi wydarzeniami, a czytając liczne artykuły o syndromie Baby Blues, który jest dosyć powszechnym zjawiskiem u kobiet po porodzie jestem w stanie uwierzyć w większość fabuły filmu. Kiedy już myślę, że Amerykanie nie są w stanie nakręcić porządnej produkcji grozy pojawia się obraz taki jak ten i moje spojrzenie ulega diametralnej zmianie. "Baby Blues" jest thrillerem, ale gwarantuję, że szokuje o wiele bardziej niż niejeden horror. Ten film gra na emocjach widza, wprawia go w zdumienie i na pewno nie należy do przyjemnych w odbiorze - takiego dyskomfortu nie czułam od czasu pamiętnej "Dziewczyny z sąsiedztwa" na podstawie powieści Jacka Ketchuma.

Na początku seansu dominują pastelowe kolory - słoneczna pogoda, beztroskie zabawy dzieci i spokojna atmosfera. Ale to szybko się zmienia, gdyż niemalże cały film jest istnym koszmarem, koszmarem dzieci terroryzowanych przez własną matkę. Tan film jest do tego stopnia brutalny, że aż ciężko było mi na to patrzeć, ale błędem byłoby mylić brutalność z nagromadzeniem krwawych scen, gdyż nie ma ich tu znowu tak wiele. Twórcy postawili raczej na autentyczność rozgrywanych wydarzeń, przemoc oraz dramatyzm, a to wszystko przy wykorzystaniu minimum obrzydliwych scen. Ten obraz nie ma obrzydzać, ale szokować i na tej płaszczyźnie spisuje się znakomicie. Widz siłą rzeczy identyfikuje się z dziecięcymi bohaterami, dopinguje im i drży na myśl o krzywdzie, jaką może wyrządzić im matka. To co się dzieje podczas tego seansu to jedna wielka tragedia - wszystko rozgrywa się wbrew nadziejom widza. Tutaj nie ma szczęśliwych zwrotów akcji - jest tylko przemoc, współczucie dla tych biednych dzieci i rezygnacja względem tego, czego jesteśmy świadkami.

Wbrew przynależności gatunkowej ten film posiada również parę mrożących krew w żyłach scen, jak na przykład: niepokojące obrazy stracha na wróble, zakrwawionego niemowlaka oraz matki odzianej w poplamioną posoką koszulę nocną dzierżącej tasak w dłoni. Cała fabuła filmu oparta jest głównie na szaleńczej, beznadziejnej ucieczce dzieci przed matką, która niczym natrętny upiór ciągle depcze im po piętach. Zdawać by się mogło, że takie przedstawienie akcji szybko znudzi widza... Nic z tych rzeczy! Jeśli ktoś posiada choć odrobinę empatii oraz potrafi wczuć się w los głównych bohaterów, identyfikować się z nimi oraz współczuć im to na pewno nie przejdzie obok tej pozycji obojętnie. To jeden z tych obrazów, który wbija się w pamięć widza i przez długi czas nie pozwala o sobie zapomnieć. Już sam wybór ofiar, małych dzieci oraz ich oprawczyni jest strzałem w dziesiątkę, jest kluczem do emocji widzów.

Wiele osób rozczarowanych jest zakończeniem i ja niestety również do nich należę. Takie rozwiązanie akcji wydało mi się do tego stopnia naciągane, żeby nie rzec kompletnie bezsensowne, że znacznie obniżyło to moją ocenę tego filmu. Już nawet częściowy happy end byłby lepszy od tego, co zaserwowali nam na koniec twórcy. A szkoda, bo tak wspaniały thriller w moim mniemaniu zasługuje na trochę bardziej sensowny finał, a już na pewno na bardziej przemyślany.

Mimo nieudanego zakończenia myślę, że "Baby Blues" jest jednym z najlepszych thrillerów, z jakimi miałam do czynienia. Szokujący, porażający, wzruszający i w okrutny sposób grający na skrajnych emocjach widza. Mało jest takich obrazów, więc tym bardziej zasługuje on na naszą uwagę. Jeśli ktoś jeszcze nie zaznajomił się z tą pozycją to dobrze radzę o nadrobienie zaległości. Ja żałuję tylko, że zapoznałam się z nią tak późno, bo takich wrażeń nie zaznałam już dawno podczas oglądania jakiegokolwiek filmu.

piątek, 20 maja 2011

"Duch" (1982)

Pewna amerykańska rodzina przeprowadza się do nowego domu. Niedługo potem zaczynają dziać się niewyjaśnione rzeczy, które każą bohaterom sądzić, że dom jest nawiedzony. Z początku nic sobie z tego faktu nie robią, aż dochodzi do tragedii.

Nie rozpisywałam się zbytnio przy okazji opisu filmu, ponieważ nie wyobrażam sobie, żeby jeszcze uchował się jakiś wielbiciel kina grozy, który nie słyszałby o tym kultowym już obrazie Toba Hoopera. Nawet moja mama widziała ten film, a horrorów nie lubi:) "Duch" jest klasyczną opowieścią o nawiedzeniu. Tak wielki rozgłos zyskał przede wszystkim z powodu tragicznej śmierci jednej z aktorek, grających w filmie, Dominique Dunne, która krótko po skończeniu zdjęć do "Ducha" została uduszona przez swojego chłopaka. Krążyło jeszcze wiele mrożących krew w żyłach plotek na temat tego obrazu, ale nie będę wypowiadać się, w które jestem w stanie uwierzyć.

Fabuła filmu przedstawia się dosyć typowo - ot, pewna rodzinka, która przeprowadza się do domu, który stoi na indiańskim cmentarzu (powinni kiedyś napisać pracę na temat wpływu indiańskich cmentarzy na amerykańskie horrory). Mamy rodziców i trójkę ich dzieci, z których najważniejszą rolę odegra najmłodsza, blondwłosa Carol Anne. Dodam, że sceną kultową tego filmu jest ta mała dziewczynka, która przykłada ręce do ekranu telewizora, co widać również na plakatach. Może i nie ma tutaj jakiś nadzwyczaj przerażających momentów, w tych czasach film nawet miejscami odrobinę śmieszy zamiast straszyć, ale wiem, że w swoich latach świetności ta produkcja wywarła ogromny wpływ na widzów, którzy w kinach siedzieli jak na szpilkach. Jeśli o mnie chodzi to z przyjemnością często wracam do tej produkcji nie tylko przez sentyment (film mojego dzieciństwa), ale również z powodu jego fabuły, która choć do oryginalnych nie należy (przynajmniej w tych czasach) to strasznie mnie wciąga, a poza tym niezmiennie jestem zachwycona iście klimatyczną muzyką. Efekty specjalne również bardzo przypadły mi do gustu. Wspominałam już, że lubię kiczowatość tych klasycznych horrorów, więc w tym przypadku dostałam to, co mnie zadowala. Ponadto podczas seansu "Ducha" uświadczymy, poza nastrojowym klimatem, również basenu pełnego kościotrupów, latających po pokoju zabawek, krwiożerczego drzewa, który obrał sobie za cel zabicie małego chłopca oraz niepokojących głosów z telewizora i ektoplazmatycznej ręki wychodzącej z ekranu.

"Duch" to klasyczny ghost story, którego nie można nie zobaczyć. Nie bez powodu film zyskał status kultowego i nie bez przyczyny nadal po tylu latach znajduje się w kręgu zainteresowania wielbicieli horrorów. Tak na marginesie dodam, że powstały również dwa sequele tego obrazu, ale żaden nie może się równać z fenomenalnym pierwowzorem.

poniedziałek, 16 maja 2011

"Martwica mózgu" (1992)

Matka Lionela zostaje ugryziona przez nowy gatunek zwierzęcia zwanego szczuro-małpa. Po jakimś czasie kobieta zamienia się w żywego trupa i systematycznie zaraża innych tą przypadłością. Lionel wraz ze swoją dziewczyną Paquitą próbują powstrzymać szerzącą się zarazę.

"Martwica mózgu" w reżyserii Petera Jacksona jest kultowym filmem gore. Podobno do tej pory nie nakręcono jeszcze horroru, który wykorzystałby więcej sztucznej krwi niż to miało miejsce w tym przypadku. I chyba już takiego filmu nie będzie zważywszy na fakt, że w tych czasach spotykamy się najczęściej z krwią pikselową w kinie grozy. Za bardzo nie wiem, na czym polega fenomen tego filmu. Co ciekawsze, sama jestem jego wielbicielką, ale prawdę mówiąc jest to jeden z tych obrazów, który posiada spore niedoróbki warsztatowe. Zacznijmy od aktorstwa, które jest po prostu fatalne - główny bohater jest chyba najbardziej sztuczna postacią w całym filmie, ale mimo to potrafi wzbudzić w widzach sympatię oraz zważywszy na to, że "Martwica mózgu" jest horrorem komediowym również udaje mu się rozśmieszyć odbiorcę, choćby przez swój ciapowaty sposób bycia - takiego maminsynka jak on chyba jeszcze nie było:) Realizacja filmu także pozostawia wiele do życzenia, ale myślę, że Jackson nie przejmował się zbytnio realistycznym montażem - odnoszę wrażenie, że tym filmem chciał jedynie obrzydzić i rozśmieszyć widza.

Jeśli chodzi o uczucie obrzydzenia to jak to w filmach gore bywa na początku niejeden widz może poczuć lekkie mdłości - w moim przypadku miało to miejsce podczas obiadu, gdzie matka Lionela jadła własne ucho:) Jednakże wszechobecna groteska i bezsprzeczna przesada krwawych scen szybko nas znieczula. Hasło reklamowe brzmiało: "Produkcja dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach i jeszcze mocniejszych żołądkach..." I może początkowo jest odzwierciedleniem faktycznego stanu rzeczy, ale z czasem trwania filmu nikt już nie powinien czuć obrzydzenia. Co się zaś tyczy elementów komediowych to w tej produkcji jest ich całe mnóstwo, co ciekawsze Jackson prezentuje nam tutaj taki rodzaj czarnego humoru, który jest w stanie rozbawić nawet mnie (co nieczęsto zdarza mi się podczas oglądania filmów). Do najśmieszniejszych, moim zdaniem, scen na pewno należy słynny spacer z dzieckiem po parku - może i to niesmaczne, a nawet odrobinę niewłaściwe, ale mimo to strasznie mnie ten moment rozbawił.

Recenzując "Martwicę mózgu" nie sposób nie wspomnieć o kultowej scenie z kosiarką do trawy, na którą to wykorzystano podobno 300 litrów sztucznej krwi. Takiej rzezi jak żyję nie widziałam w żadnym horrorze, a za tak pomysłowe narzędzie zbrodni filmowi należy się Oscar:) Pod koniec widz będzie oglądał tylko i wyłącznie latające flaki i kończyny, a to wszystko skąpane w niewyobrażalnej wręcz ilości posoki. Pewnie do tego momentu wielu już zdąży się znieczulić na sceny gore obecne w tej produkcji, ale mimo to będzie na co popatrzeć i... z czego się pośmiać.

"Martwica mózgu" okazała się wielkim przełomem w kinie grozy, szybko zdobyła serca fanów gore oraz zyskała status filmu kultowego. Jakieś nadzwyczajne arcydzieło na pewno to nie jest, ale to wcale nie zmienia faktu, że Jackson nakręcił najkrwawszą produkcją w historii kina grozy, a tym samym zrobił jeden z niewielu filmów, po który ciągle sięgają nowe pokolenia widzów. Nic dziwnego, bowiem taka rzeź na ekranie nieczęsto się zdarza i szybko się o niej nie zapomina.

sobota, 14 maja 2011

"Hard Ride to Hell" (2010)

Grupka przyjaciół podróżując po Teksasie natrafia na gang motocyklistów dokonujący rytualnego mordu kobiet. Od tej pory muszą uciekać przed nieśmiertelnymi satanistami, którzy bojąc się dekonspiracji puszczają się za nimi w pogoń. W końcu nasi bohaterowie znajdują schronienie w starym kościele, gdzie będzie miała miejsce ostateczna rozgrywka dobra ze złem.

Jeśli opis filmu zaczyna się od słów "Grupka przyjaciół" lub "Grupka nastolatków" każdy wielbiciel kina grozy doskonale wie, czego ma się po nim spodziewać. Ja bardzo sobie cenię takie horrory - na ogół stanowią świetny materiał na odstresowanie się, bez nadmiernego wysilania mózgownicy. Ale moja cierpliwość kończy się podczas oglądania horrorów typu właśnie "Hard Ride to Hell". Cała produkcja jest jednym wielkim zlepkiem innych znanych już obrazów - począwszy od "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" przez "Dziecko Rosemary" i "Od zmierzchu do świtu" na "Prześladowcy" kończąc, a to wszystko utrzymane jest w nurcie satanistycznym. Przez większą część seansu potwornie się nudziłam, gdyż wszystko to już kiedyś widziałam - zero oryginalności, zero elementu zaskoczenia. Jedynie drastyczne sceny choć trochę rekompensowały mi nudę, gdyż na niedobór krwi akurat w tym przypadku nie można narzekać, choć prawdę mówiąc chwilami wydaje się ona nieco sztuczna. Podczas pierwszych scen filmu bardzo przypadł mi do gustu osobliwy klimat filmu - bezkresne pustkowie Teksasu, oczywiście, poza zasięgiem telefonii komórkowej. Myślałam, że twórcy zdecydują się na utrzymanie tej atmosfery do końca, ale niestety szybko z niej zrezygnowali na rzecz mało efektownych pościgów i kretyńskich zachowań naszych oprawców, którzy nota bene nie byli ani przerażający, ani nawet zabawni - słowo "żałośni" idealnie do nich pasuje.

Aktorstwo chwilami poważnie kuleje, ale w końcu mamy tutaj do czynienia z horrorem nakręconym na potrzeby DVD, więc jakiś popularnych gwiazd też nie możemy się spodziewać. Jednakże przeważająca część obsady ma na swoim koncie przynajmniej jeden film grozy, więc można się było po nich spodziewać czegoś więcej. Aczkolwiek bardzo przypadła mi do gustu kreacja Katharine Isabelle, moim zdaniem swoją grą aktorską przyćmiła nawet główną bohaterkę.

"Hard Ride to Hell" jest takim małym miszmaszem podgatunkowym. Znajdziemy tutaj zarówno elementy slashera, gore jak i horroru satanistycznego. Tyle, że tak spore nagromadzenie tego wszystkiego nie wyszło filmowi na dobre. Obawiam się nawet, że całkowicie usatysfakcjonowani tym obrazem będą tylko osoby, które nie oglądają zbyt często horrorów, a i oni mogą się poczuć odrobinę znużeni takim nagromadzeniem głupoty i niedorzeczności. Nie będę tej produkcji polecać nikomu, niech każdy sam zdecyduje, czy warto marnować na nią swój cenny czas.

niedziela, 8 maja 2011

"Ultimatum" (2005)

Recenzja na życzenie

Dziewięcioro obcych sobie ludzi zostaje porwanych i zamkniętych w jednym budynku. W środku ktoś mówi im, że tylko jedna osoba może wyjść na wolność z nagrodą w wysokości pięciu milionów dolarów. Nasi bohaterowie muszą zdecydować, czy są w stanie zabijać w imię wolności czy może wolą współpracować.

"Ultimatum" jest filmem, którego nie sposób nie kojarzyć ze sławnym obrazem pod tytułem "Cube" - w końcu jest to jego niezła kopia. Jeśli miałabym jedznoznacznie określić, czy film mi się podobał, czy nie to miałabym spory problem, gdyż z jednej strony całkiem przyjemnie mi się go oglądało, ale równocześnie wyłapałam parę niedociągnięć. Już pomijam fakt, że "Ultimatum" garściami czerpie z innych podobnych sobie filmów. Ale zachowanie bohaterów, które jest tak słabo umotywowane, że chwilami wręcz nielogiczne również pozostawia wiele do życzenia. Poza tym fabuła filmu długo się rozkręca, co niewytrwałego widza może szybko znudzić. Ale w drugiej połowie za to dostajemy kilka krwawych scen, które choć trochę rekompensują słaby początek. Należy jeszcze wspomnieć, że jak na krwawe kino "Ultimatum" całkiem zręcznie utrzymuje klimat grozy, który wspomaga przede wszystkim mocna muzyka w tle i atmosfera zagrożenia wewnątrz budynku - w końcu jest to tego typu obraz, gdzie każdy może być mordercą, gdzie nikomu nie można ufać w myśl zasady, że każdy człowiek jest zdolny do zabójstwa.

Obsada dosyć przyzwoita, choć mało znana - no może za wyjątkiem Dennisa Hoppera, który w światku horroru jest już dobrze znany. Także w tej produkcji spisał się bardzo dobrze, rola księdza idealnie do niego pasowała. Zakończenie filmu, choć zdaję sobie sprawę, że jest nieco banalne mnie bardzo usatysfakcjonowało. Może to zabrzmi dziwnie, ale nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy, więc za to finalne zaskoczenie film ma ode mnie dodatkowy plus.

Podsumowując "Ultimatum" na pewno nie jest żadnym przełomem w kinie grozy, na pewno nie wnosi nic nowego do gatunku, a tylko powiela utarty już schemat, ale mimo wszystko intryguje i chwilami (szczególnie w drugiej połowie) wciąga. Może nie jest to pozycja obowiązkowa dla fanów horrorów, ale z braku laku można obejrzeć. Z przymrużeniem oka naprawdę może się podobać.

niedziela, 1 maja 2011

"Shelter" (2010)


Pani psycholog od zaburzeń osobowości, Cara Harding, poznaje człowieka, który posiada osobowość wieloraką. Kobieta stara się pomóc swojemu pacjentowi, tłumacząc jego przypadek logicznymi zagadnieniami naukowymi. Tymczasem ludzie znajdujący się w jej otoczeniu zaczynają zapadać na dziwną chorobę, w trakcie której umierają. Cara odkrywa, że wszystkie te zgony mają związek z jej nowym pacjentem.

Film wyreżyserowało dwóch Szwedów - Bjorn Stein i Mans Marlind. Początkowo zdawać by się mogło, że mamy do czynienia z thrillerem psychologicznym i nic dziwnego, ponieważ zarówno narracja jak i tematyka filmu wyraźnie na to wskazują. Ot, mamy człowieka, który ewidentnie cierpi na rozszczepienie osobowości. Mamy też panią psycholog, która akurat specjalizuje się w takich przypadkach i wykorzystując swoje doświadczenie zawodowe stara się pomóc choremu psychicznie mężczyźnie. Jednakże w pewnym momencie na scenę wkraczają elementy horroru i od tego czasu "Shelter" staje się swego rodzaju miszmaszem gatunkowym, który dosyć zręcznie łączy thriller psychologiczny z horrorem, choć nie sposób uniknąć też niejakiej przesady, gdyż nagromadzenie tego wszystkiego z jednej strony intryguje, ale również pozostawia u widza uczucie zbyt wielkiego przesytu, a miejscami również niezrozumienia zamysłu reżyserów. Na początku wszystko jest w miarę zrozumiałe, ale z biegiem czasu wszystkie te zawiłości fabularne odrobinę dezorientują, a pod koniec seansu wyjaśniają te wątki w jakże zrozumiały, żeby nie rzec banalny sposób. Od momentu wplecenia w problematykę produkcji elementów horroru mamy do czynienia z konfrontacją wiary z nauką. Myślę, że przesłanie filmu sprowadza się do tego, że osoby niewierzące narażone są na więcej niebezpieczeństw i tylko wiara w Boga może nas ocalić przed zgubą. Wiem, że to trochę banalne, ale w tym przypadku taki morał chyba daje widzom nieco do myślenia.

Nie chcę wykładać tutaj samych minusów tej produkcji, bo akurat w tym przypadku byłam usatysfakcjonowana seansem. Choć scenariusz posiadał trochę niedociągnięć to myślę, że jak na współczesne kino "Shelter" wypada nadzwyczaj przyzwoicie. Najmocniejszą stroną filmu jest oczywiście jakże oryginalna fabuła, z pewnością niespotykana w tego typu produkcjach. Ta historia ma w sobie coś, co każe nam nie spuszczać oka z ekranu, wszak szybko można się tutaj pogubić. Ale myślę, że fabuła filmu skutecznie wciąga widza w akcję, intryguje i sprawia, że nie może się on doczekać zakończenia i wyjaśnienia całej tej opowieści. Naprawdę ciężko jest się domyślić finału, co prowadzi do konkluzji, że "Shelter" z pewnością nie należy do przewidywalnych obrazów za co należy mu się kolejny plus. Twórcy zadbali również o skuteczne stopniowanie atmosfery wspomagane zjawiskową, niezwykle nastrojową muzyką, która od razu wpadła mi w ucho:)
Nie sposób nie wspomnieć o obsadzie. W roli głównej znana widzom Julianne Moore, za którą nie przepadam, ale muszę przyznać, że w tym filmie niezmiernie mnie zaskoczyła. Odgrywając postać Cary wręcz tchnęła w nią życie, wydobyła z niej wszystko, co tylko można było wydobyć, a równocześnie zrobiła to w iście przekonującym stylu. Przyzwoicie spisał się także Jonathan Rhys Meyers, który miał do spełnienia chyba najcięższe zadanie - w końcu musiał poradzić sobie z odegraniem kilku postaci, ale moim zdaniem całkiem udanie mu to wyszło.

"Shelter" jest filmem przeznaczonym dla widzów gustujących w oryginalnych, zaskakujących oraz nieco zawiłych historiach. Myślę, że zarówno pasjonaci thrillerów jak i horrorów znajdą tutaj coś dla siebie. Warto poświęcić na niego trochę czasu, gdyż jest to ten rodzaj obrazu, w którym plusy znacznie przyćmiewają jego mankamenty.