piątek, 30 września 2022

„Black Box” (2020)

 

Nolan Wright stracił wspomnienia w wypadku samochodowym, w którym zginęła jego żona Rachel. Z pomocą dziesięcioletniej córki Avy mężczyzna stara się powrócić do dawnego życia, z nadzieją, że amnezja w końcu ustąpi. Kiedy nie udaje mu się odzyskać pracy, korzystając z rady swojego przyjaciela, doktora Gary'ego Yeboah, Nolan decyduje się skorzystać z eksperymentalnej terapii doktor Lillian Brooks, neurolog, która skonstruowała aparaturę opartą na hipnozie nazwaną Black Box. Motywowany głównie dobrem córki, Nolan zapuszcza się w tajemne zakamarki swojego umysłu, stopniowo odkrywając rzeczy, o które nigdy by się nie podejrzewał. Na domiar złego w Black Box prześladuje go upiorna istota, która wedle doktor Brooks jest uosobieniem reakcji obronnej mózgu, co może wskazywać na jakąś traumę.

Black Box”, amerykański horror science fiction wyreżyserowany przez debiutującego w pełnym metrażu Emmanuela Oseia-Kuffoura Jr. w oparciu o scenariusz, który napisał wespół ze Stephenem Hermanem, pomysłodawcą tej historii, jest częścią filmowej operacji „Welcome to the Blumhouse” - zbiór długometrażowych, niepowiązanych fabularnie, stworzonych przez różne zespoły produkcji grozy wyprodukowanych przez Blumhouse Productions/Blumhouse Television dla Amazon Prime Video. Emmanuel Osei-Kuffour Jr. dostał tę szansę dzięki swojemu krótkometrażowemu obrazowi z 2015 roku pt. „Born with It”, który był pokazywany na różnych festiwalach filmowych. W pracy nad „Black Box” Osei-Kuffour inspirował się „Babadookiem” Jennifer Kent, „Czarnym łabędziem” Darrena Aronofsky'ego, „W pogoni za szczęściem” Gabriele Muccino, „Niezniszczalnym” M. Nighta Shyamalana i japońskimi horrorami. Z mniejszym naciskiem opierał się na takich filmach jak „Matrix” Lilly i Lany Wachowskich, „Efekt motyla” J. Mackye Grubera i Erica Bressa i „Looper - Pętla czasu” Riana Johnsona. Ekipa zaprosiła do współpracy Troya Jamesa, który wykonywał swój popisowy numer znany reżyserowi „Black Box” z programu „America's Got Talent”. Film został uwolniony szóstego października 2020 roku na Amazon Prime Video, tym samym otwierając „Welcome to the Blumhouse”. Razem z „Kłamstwem” Veeny Sud.

Emmanuel Osei-Kuffour Jr. w swojej twórczości większą wagę przywiązuje do dynamiki relacji międzyludzkich niż efektów specjalnych. Woli skromne, intymne widowiska skoncentrowane na prowadzeniu fabuły, zdecydowanie nie przepada za „wtrętami komputerowymi”, ale nie pogardzi dobrymi praktycznymi dodatkami. W każdym razie w swoim pierwszym pełnometrażowym filmie z łatwością wygospodarował trochę miejsca dla dosadniejszych atrakcji. Dla człowieka wyginającego śmiało ciało, który wedle słów reżysera „Black Box” w ogóle nie korzystał ze wsparcia cyfrowego. „Pajęczy krok” Backwards Mana (właściwie Troya Jamesa) naturalną koleją rzeczy przywiódł mi na myśl „Egzorcystę” Williama Friedkina, jeden z największych kamieni milowych w kinematografii grozy, co prostą drogą doprowadziło mnie do „Egzorcyzmów Emily Rose” Scotta Derricksona, ale o „Babadooku” Jennifer Kent, przyznam się, nie myślałam. A właśnie „Babadooka” „mieli przed oczami” twórcy omawianej produkcji. Nie wiem, czy taki był cel zespołu ds. „Black Box”, ale podążając za Nolanem Wrightem (przekonująca kreacja Mamoudou Athiego) nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to mały ukłon dla klasycznych opowieści o „niebezpiecznych geniuszach” i ich diabelskich wynalazkach, nierzadko tworzonych w dobrej wierze, ale w historiach, które mam na myśli zazwyczaj efekt jest wprost przeciwny do zamierzonego. Zabawa w Boga w kinie grozy nie jest dobrym pomysłem, o czym być może przekona się też doktor Lillian Brooks, (nie)mądra głowa, która skonstruowała tytułową skrzynkę, czy jak kto woli pudełko. Głównego bohatera poznajemy pół roku po wypadku samochodowym, w którym uczestniczył z żoną o imieniu Rachel. On przeżył, ona nie miała tyle szczęścia. O ile można nazwać szczęściem to, co przyniosła mu bliższa i trochę dalsza przyszłość. Do szpitala trafił w stanie krytycznym. Lekarze właściwie nie dawali mu najmniejszych szans na przeżycie. Nie z takim urazem czaszki i płatu skroniowego. Ale pacjent po paru dniach wybudził się ze śpiączki... i nie wiedział, kim jest. Amnezja w takich wypadkach nie jest niczym niezwykłym, choć oczywiście wielce kłopotliwym dla osób nią dotkniętych. Tak też było z Nolanem, obcym w obcym kraju. Role się odwróciły – ojcem zaopiekowała się dziesięcioletnia Ava (zjawiskowy występ małej Amandy Christine), rezolutna, stanowcza dziewczynka, której pozostał już tylko on. Kochany tata. Ojciec, o którego warto walczyć. Gwoli ścisłości Ava miała też przyszywanego wujka, najlepszego przyjaciela Nolana, doktora Gary'ego Yeboah, do którego maleńka opiekunka zawsze mogła zwrócić się o pomoc. Ale nic nie wskazuje na to, by korzystała z tej opcji. Ta niecodzienna relacja rodzicielska przyciągała mnie z nie mniejszą siłą niż hipnotyczne hokus-pokus doktor Lillian Brooks - udana kreacja Phylicii Rashad, która płynnie, bez widocznego wysiłku jakby naprzemiennie przyoblekała się w skórę „dobrotliwej cioteczki” i „jadowitego gada”. Mój stosunek do tej kobiety do pewnego momentu nieustannie się zmieniał, co jak zakładam nie było produktem ubocznym scenariusza. Przemyślane działanie – subtelne podsycanie napięciowego ognia w sekretnym kominku. Zachęcamy odbiorcę do podejrzliwego przyglądania się ambitnej pani doktor, ale z ferowaniem wyroków mimo wszystko radzimy się wstrzymać. Bo może nie taki diabeł straszny, jak go w jakiejś części malują. Doktor Brooks przypomina tych wszystkich burzycieli ze starych, dobrych - młodszych też - utworów science fiction (w tym body horrorów: wystarczy spojrzeć na niektóre XX-wieczne dokonania Davida Cronenberga), ale w tej grupie mamy przecież nie tylko takich, którzy świadomie sprowadzają zagrożenie. Lillian może szkodzić swojemu pacjentowi (pacjentom?) zupełnie niechcący. Bo co do tego, że Black Box jest terapią mocno inwazyjną wątpliwości raczej mieć nie będziemy. Pytanie tylko, co konkretnie ta skrzyneczka wyczynia z umysłem nieszczęsnego Nolana Wrighta?

Mniej znaczy więcej. Nie wierzycie? W takim razie tym goręcej polecam „Black Box” Emmanuela Oseia-Kuffoura. Niepospolitą historię rodzinną w bardzo skromnych fatałaszkach. Nic, ani efekty specjalne, ani nawet klimat, nie miały takiego znaczenia dla twórców tego intrygującego pudełka, jak fabuła. Nic nie mogło odwrócić uwagi od treści. No, chyba że Backwards Man, którego wyjątkowo śmiałe wygibasy osnuto najbardziej intensywną, najsoczystszą, pięknie mroczną „aurą wspomnieniową”. Co prawda będziemy przenosić się też do kompletnie czarnej krainy - człowiek w nieprzeniknionej ciemnością, gdzie coś się podkrada. Do wędrowca zagubionego we własnej głowie. W przedsionku do skarbnicy pamięci. Od sześciu miesięcy ten bank jest szczelnie zamknięty dla Nolana Wrighta. Konwencjonalne terapie nie pomogły zdobyć owej twierdzy. Pozostaje czekać, aż amnezja ustąpi samoistnie. Jeśli ustąpi, bo jego lekarze byli zgodni co do tego, że równie dobrze wspomnienia mogą nigdy nie powrócić. Gdy go poznajemy, Nolan wyraźnie skłania się ku definitywnej rezygnacji z usług medycznych na polu bitwy z amnezją. Może nie tyle pogodzony z potwornym losem, ile przejedzony złudną nadzieją. Ale jeszcze niegotowy na ułożenie sobie życia na nowo, o czym świadczy choćby jego gwałtowna reakcja na wieść o niemożności powrotu do zawodu, w którym wspaniale sobie radził. A konkretnie do firmy, w której pracował przed wypadkiem. Podobno był najlepszym fotografem w tamtejszym zespole, ale wygląda na to, że katastrofa drogowa zabrała mu nie tylko żonę i wspomnienia, ale też talent, na którym zbudował swoje satysfakcjonujące życie zawodowe. Po opadnięciu emocji, Nolan uznaje, że najlepiej będzie poszukać innej pracy, ale jego przyjaciel doktor Gary Yeboah radzi mu ponownie rozważyć propozycję doktor Lillian Brooks, która pracuje w tym samym szpitalu, co on. W sumie, co mi szkodzi? Nolanowi może się wydawać, że nie ma nic do stracenia. Pewnie nawet się nie rozczaruje, bo nie jest już tak podatny na wpływ „matki głupich”. Gadaj zdrowa, ja wiem swoje. Nie dość, że nigdy nie przypomnę sobie życia sprzed wypadku, to jeszcze długo, może aż do grobowej deski, będę „panem zapominalskim”. Grunt, żebym zawsze pamiętał o odebraniu córki ze szkoły. Najważniejsze, by jej nie stracić – cała reszta jakoś się ułoży. Mogłoby się ułożyć, gdyby Nolan wytrwał w postanowieniu ignorowania nachalnej pani neurolog. Bo czasami lepiej nie pamiętać. Amnezja może być istnym błogosławieństwem. Nolan Wright w każdym razie wkrótce zatęskni za błogą nieświadomością. Słodka niewiedza, nieznajomość człowieka, którego doczesną powłokę wypełnił po wypadku. Bo twórcy sugerują, że Nolanów jest dwóch – osobowość sprzed wypadku i ta, która wykształciła się potem. Ta pierwsza wciąż tkwi w sponiewieranej głowie, w splątanym, mrocznych umyśle, którego z coraz mniejszym niepokojem, ale zawsze ostrożnie, bada „nowy Nolan” pod czujnym okiem doktor Lillian Brooks. Starcie dwóch jaźni zamkniętych w jednym ciele. UWAGA SPOILER Filmowcy zostawili przynajmniej jedną dużą wskazówkę, może niezbyt jaskrawą, celowo niewyeksponowaną, ale skoro mnie nie umknęła, to pewnie i Wy zwrócicie na bestyjkę uwagę. Na to zdjęcie, które prawdę Wam powie KONIEC SPOILERA. Uczciwe ustawienie – gra może nie od razu wyrównana, ale odbiorca nie jest bez szans; raz na pewno da się przewidzieć decydujący ruch przeciwnika – ja jednakże wolałabym bez takich prezentów. Wolałabym, żeby objawienie spłynęło na mnie dokładnie w tym samym momencie, co na głównego uczestnika tej bardziej życiowej niż może się wydawać, dramatycznej sztuki o ojcach, matkach i dzieciach. O rodzinnym piekle i rodzinnym niebie. O poszukiwaniu siebie w obcym, ale zastanawiająco znajomym środowisku. O ślepej ambicji, groźnej obsesji, mniej czy bardziej wzniosłej idei, która jakąś okrężną drogą dotarła do czułej strony w moim wnętrzu. W „Black Box” Emmanuela Oseia-Kuffoura znalazłam więcej niż jedną przygnębiającą życiową opowieść, przemyconą pod cieniutkim płaszczykiem horroru science fiction. Angażująca, trzymająca w napięciu smutna „piosnka”, która jednych buduje, innych rujnuje. Przesycona tęsknotą, pozbawiona zbędnych ozdobników (bo naprawdę upiorna postać podobno strzegąca banku pamięci głównego bohatera przed nim samym, zbędna na pewno nie jest), nieprzekombinowana, a wręcz rozczulająco prosta historia o miłości, która wszystko zniesie, wszystko pokona. Miłości rodzicielskiej.

Horror, science fiction, dramat rodzinny, opowieść egzystencjalna – i to wszystko zmieściło się w takiej małej skrzynce. Skromnej czarnej skrzynce od debiutującego w pełnym metrażu Emmanuela Oseia-Kuffoura Jr. Scenariusz napisał we współpracy ze Stephenem Hermanem, który wcześniej też nie uczestniczył w takich „długodystansowych biegach”. Szansę dała im firma Blumhouse Productions/Blumhouse Television, która zawarła umowę z Amazon Prime Video, myślę intratną dla niejednego miłośnika kina grozy. „Black Box” był jednym z pierwszych obrazów puszczonych w ramach programu „Welcome to the Blumhouse”, który pod swoim sztandarem zgromadził już osiem pełnometrażowych produkcji. I jeśli miałabym polecić tylko jedną, to byłby to... „Nokturn” Zu Quirke, ale „Black Box” Emmanuela Oseia-Kuffoura Jr. depcze mu po piętach. Dobra rzecz.

środa, 28 września 2022

Elisabeth Norebäck „Nadia”

 

Linda Andersson była Słoneczną Dziewczynką. W dzieciństwie często występowała z matką, wielką gwiazdą sceny muzycznej Katariną 'Kathy' Andersson. Gdy dorosła, Linda została nauczycielką muzyki w szkole podstawowej i prywatną korepetytorką uczącą gry na pianinie. Poślubiła wokalistę i gitarzystę Simona Hussa i ich życie było usłane różami, dopóki Kathy nie zapadła na poważną chorobę. Linda opiekowała się matką aż do jej śmierci, a zaraz potem jej związek z Simonem się rozpadł. Teraz kobieta odsiaduje dożywotni wyrok w zakładzie karnym Biskopsberg, powszechnie uważanym za najgorsze więzienie dla kobiet w Szwecji. Skazana za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem, którego nie pamięta. Linda nigdy nie przyznała się do winy, czuła się pokrzywdzona przez system, ukarana za niewinność. Uznana za potwora, z czasem w głębi ducha przyjęła ten wizerunek. Zaczęła widzieć siebie taką, jaką widzieli ją inni. Poddała się, przywykła do życia za murami, przestała karmić się na nadzieją na odzyskanie wolności. Chcieli potwora, więc stała się Potworem.

Elisabeth Norebäck urodziła się w szwedzkim regionie Dalarna i uzyskała tytuł magistra inżyniera w Królewskim Instytucie Technicznym (KTH). Obecnie mieszka w Sztokholmie wraz z mężem i trójką dzieci. Podczas jednego z urlopów macierzyńskich jej myśli pobiegły w stronę jednego z największych koszmarów troskliwego rodzica: zniknięcia dziecka. Dopingowana przez męża zaczęła przelewać swoją przerażającą wizję na papier i niemal dwa lata później jej debiutancka powieść była gotowa. Thriller psychologiczny „Säg att du är min” (ang. „Tell Me You're Mine”, pol. „Powiedz, że jesteś moja”) pierwotnie wydany w roku 2017 i nominowany do Crimetime Specsavers Award w kategorii „Najlepsza premiera roku”. W 2020 roku na szwedzkim rynku wydawniczym pojawiła się druga powieść Elisabeth Norebäck, kolejny psychologiczny dreszczowiec pod tytułem „Nadia”. Tak jak w przypadku „Powiedz, że jesteś moja” pierwszą polską edycję „Nadii” przygotowało wydawnictwo Zysk i S-ka na rok 2022. Tłumaczył Maciej Muszalski.

Niedługa, bo licząca sobie około dwustu siedemdziesięciu stron, kameralna powieść wschodzącej gwiazdy szwedzkiej sceny literackiej, Elisabeth Norebäck. Historia umownie snuta przez Lindę Andersson, którą zastajemy w najpilniej strzeżonym zakładzie karnym dla kobiet w Szwecji. Do Biskopsberga kieruje się zarówno panie skazane za lżejsze przestępstwa, jak i za najcięższe zbrodnie. W tej drugiej grupie jest nasza narratorka, która podobno zamordowała swojego niedoszłego eksmałżonka. Byli w separacji, gdy doszło tego tragicznego w skutkach spotkania na przyjęciu zorganizowanym przez Lindę. Dowody nie pozostawiały wątpliwości – Słoneczna Dziewczynka wpadła w morderczy szał. Zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem popełnione przez pierworodne dziecko jednej z największych gwiazd szwedzkiej sceny muzycznej. Nikt nie miał co do tego wątpliwości. Nikt poza główną zainteresowaną. Ofiarą systemu? Jej zdaniem przedstawiciele organów ścigania nie dopuszczali do siebie innych możliwości. Od początku do końca dosłownie zafiksowani na tym, co najmocniej rzucało się w oczy. Co zdaniem Lindy przykryło prawdę o śmierci Simona Hussa. Wszyscy, włącznie z jej młodszą o cztery lata siostrą Mikaelą i ostatnim życiowym wybrankiem Alexem Lagerbergiem, najwyraźniej podzielali stanowisko policjantów. Cała reszta to już tylko formalność. Z prawem do obrony, ale bez najmniejszych szans na oczyszczenie się z zarzutów. Społeczeństwo wydało wyrok na długo przed otwarciem przewodu sądowego. Domniemanie niewinności to wszak bajeczka dla grzeczny dzieci, fikcja literacka, o czym boleśnie przekonała się skazana na dożywotni pobyt w więzieniu narratorka „Nadii” Elisabeth Norebäck. Po raz pierwszy spotykamy ją w szpitalu, gdzie trafiła w stanie krytycznym. Zaatakowana przez niejaką Anne, również odsiadującą wyrok w Biskopsbergu. To moment zwrotny w życiu Lindy Andersson. Z potwora w Potwora. Metamorfoza właśnie się dokonała. Jej wygląd zewnętrzny dopasował się do wyglądu wewnętrznego. Teraz wygląda tak, jak każdy szanujący się potwór. Bo gdy wszyscy mają cię za potwora, to musisz nim być. Najwyższy czas przestać się oszukiwać. Racja zawsze była po ich stronie. Oni znali cię lepiej. Tym sposobem Elisabeth Norebäck naprowadza nas na znane zjawisko społeczne. Nierzadką chorobę również tak zwanego cywilizowanego świata – przekonanie, że znasz kogoś lepiej od niego samego. Powiemy ci, jaki jesteś. I tutaj pojawia się pułapka, w którą miałam wrażenie wpadła Linda Andersson. Po paru latach za wysokimi, grubymi murami Biskopsberga zaczęła myśleć jak tamci. Uznała, że jest taka, jak ją malują. To najgorsze, co można zrobić w takiej sytuacji – uznać, że inni wiedzą lepiej, co ci w duszy gra. Piekielna symfonia, boś zepsuta do szpiku kości. Wyrachowana, zimna morderczyni, której nie wystarczyło poderżnąć gardła niewiernemu mężowi. Nie, ona dosłownie podziurawiła jego biedne ciało. Zrobiła makabryczne sito z człowieka, który zawiódł jej zaufanie. Miała motyw i sposobność. Na narzędziu zbrodni, nożu kuchennym, znaleziono wyłącznie jej odciski palców. Obudziła się cała we krwi na oczach między innymi młodszej siostry, po czym jak gdyby nigdy nic postanowiła zrobić pranie. Policja zinterpretowała to jako próbę zniszczenia dowodów. I nikt nie uwierzył w jej opowieści o tajemniczej obecności, jaką wyczuła w pokoju, gdy na moment przebudziła się z niezwykle twardego snu. Przysięgała, że niczego nie pamięta, ale i to uznano za wierutne kłamstwo. Chwytała się wszystkiego, byle uniknąć zasłużonej kary. Zasłużonej? Jak przypuszczam dla odbiorców omawianej książki to nie będzie takie oczywiste. Podobno wszelkie wątpliwości w sądzie powinno się rozpatrywać na korzyść oskarżonego/oskarżonej, ale trudno oprzeć się przekonaniu, że Linda Andersson nie dostąpiła takiej łaski. Wręcz przeciwnie: wszystkie zamazane fragmenty tej kryminalnej układanki poświadczyły przeciwko niej.

Podobnie jak większość ludzi, którzy wiodą uporządkowane życie, zawsze przyjmowałam za pewnik, że nasze społeczeństwo funkcjonuje tak, jak powinno […] Władze i instytucje przestrzegają praw, zasad i tego wszystkiego, co bezpośrednio wpływa na nasze życie. Tryby obracają się w sposób właściwy, a wszyscy – policjanci, prokuratorzy i adwokaci – robią, co do nich należy, i przykładają się do swoich obowiązków. Nikt nie nagina zasad ani nie dopuszcza się zaniedbań. Każdy człowiek, niezależnie od pochodzenia etnicznego i społecznego, dostaje szansę, a jego sprawa zostaje sprawiedliwie rozpatrzona. Na końcu prawda zawsze wychodzi na jaw. Jaka ja byłam ślepa.”

Więzienna codzienność wspomnieniami przetykana. Niechronologiczna retrospektywa spętanego Potwora. Kolorowe obrazki z dzieciństwa, nie mniej idylliczne pożycie małżeńskie i kolejna wielka miłość. Albo zgubne zauroczenie. A trochę wcześniej śmierć ukochanej matki, popularnej piosenkarki, która nie miała w zwyczaju strzec swojej prywatności. Katarina - szerzej znana jako Kathy – Andersson żyła jak w jednym z tych telewizyjnych show, typu „Big Brother”, na długo przed ich rozkwitem. W blasku reflektorów, pod obstrzałem aparatów, pod okiem czujnych kamer, w tłumie oddanych fanów, czuła się jak ryba w wodzie. To było jej naturalna środowisko, w którym, jak zapamiętała nasza narratorka ani jej młodsza siostra, ani ich ojciec, nie zdołali się zadomowić. Tylko Słoneczna Dziewczynka odnalazła się w tych powiedziałabym ekstremalnych warunkach. Linda przedstawia swoją rodzicielkę w samych superlatywach, przekonuje, że miała wspaniałe dzieciństwo, że Kathy zrobiła z tego niezapomnianą przygodę. No dobrze, rysy na tym rodzinnym obrazku też się pojawiły, ale nie z winy matki. Prędzej ojca, który w końcu wybrał skromniejsze, zwyczajne, wręcz nudne życie. Dla siebie i Mikaeli. Z czasem kontakty sióstr mocno się rozluźniły. Mało tego: Linda coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że Mikaela nie przepada za matką. Tak samo jak ona za ojcem? Nie, to coś innego. Według Lindy jej wybuchowa siostrzyczka znienawidziła boską Kathy, a tak mocnym słowem nasza narratorka na pewno nie opisałaby swojego późniejszego stosunku do ojca. Nie potrafiła sprostać jego wymaganiom, jakiekolwiek by one były. Stale dawał jej do zrozumienia, że jego oczkiem w głowie jest tylko Mikaela, że nie zależy mu na zacieśnianiu więzi z pierworodnym dzieckiem. Dlatego Linda przestała go odwiedzać. Ona miała powód, ale Mikaela? Dlaczego nie widywała się z matką nawet po przerażającej diagnozie: stwardnienie zanikowe boczne? Tak czy inaczej, siostra najwyraźniej wyrzekła się także jej. W przeciwnym razie odwiedzałaby ją w więzieniu. Elisabeth Norebäck wysyła odbiorców „Nadii” w rejs po bagnie beznadziei, a wręcz zanurza w tych smolistych odmętach, lepkiej cieczy, w której czołowa postać jej drugiej powieści ma dożyć swoich dni. Na nadzwyczaj ciasnym padole. Klaustrofobiczny światek najeżony śmiertelnymi niebezpieczeństwami. Wystarczy spojrzenie, by napytać sobie biedy. Nie gap się, uważaj na słowa i nie pchaj się tam, gdzie cię nie chcą. A największą czujność zachowuj przy Królowej Biskopsbergu, wszechmocnej Adrianie Hansen. Najlepiej unikać miejsc, w których w danej chwili przebywa ta najokrutniejsza mieszkanka Biskopsbergu, ale jeśli przypadkiem wpadniesz w jej orbitę pilnuj się dużo bardziej niż zwykle. Staraj się nie sprowokować królowej wyklętych pszczół. Mniej więcej tak teraz wygląda życie tej, którą kiedyś nazywano Słoneczną Dziewczynką. Koszmar, z którego prawdopodobnie nigdy się wybudzi. Czy aby śmierć nie byłaby lepsza? Wygląda na to, że Linda znajduje w tym jakieś pocieszenie. Koło ratunkowe, po które w każdej chwili może sięgnąć. Co ma do stracenia? Nie ma już nic oprócz wspomnień. I zastawiania się nad tym, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby... Linda wie, że to do droga donikąd, w dodatku bardzo bolesna, ale nie potrafi się powstrzymać. Przyznam, że dość nieufnym okiem zaglądałam we wspomnienia Lindy związane z jej matką. Nie byłam tak pewna tej kobiety, jak umowna sprawozdawczyni tej iście depresyjnej przygody, ale za to podzielałam jej wstępną ocenę wydarzeń w domku letniskowym odziedziczonym po matce (współwłasność z Mikaelą). Swoje podejrzenia skoncentrowałam na jednej osobie, i nie była to Słoneczna Dziewczynka, która przeobraziła się w Potwora. Tak ona zaczęła się postrzegać, zgodnie z wytycznymi społeczeństwa, ale w moich oczach pozostawała godną najwyższego współczucia postacią tragiczną. Skazana za niewinność – ja to wiem, pytanie tylko, kiedy ona wreszcie przejrzy tę ohydną mistyfikację. I tak z coraz mniej ciężkim sercem dryfowałam po tym niewzbudzonym morzu. Więzienna rutyna, znane już strumienie myśli przemykające przez oszpeconą głowę rzekomej zabójczyni znanego muzyka Simona Hussa, niezbyt wnikliwe obserwacje, uroczyście wygłaszane w większości wyłącznie na użytek czytelników niebłyskotliwe prawdy o życiu. Przemyślenia artystycznej duszy. „Poetki” brutalnie wyrwanej z różowej bańki. Co ty wiedziałaś o prawdziwym życiu? Żyła w bajce albo w złotej klatce. A potem się obudziła. W jeszcze mniejszej, brudnoszarej klatce. Mozolna wędrówka, czy raczej dłuższy przystanek w piekle, gdzie powoli, acz nieubłaganie ogarniała mnie obojętność. Miałam wrażenie, jakbym kręciła się w kółko, co ma sens jeśli uznamy, że autorka chciała wprowadzić nas w rytm więziennego życia - melodia wygrywana do znudzenia, zapętlony krótki utwór puszczany każdego dnia; może z wyjątkiem świąt - ale to podejrzenie graniczące z pewnością bynajmniej nie hamowało mojego zniechęcenia. Tak mi to wszystko zbrzydło... że na koniec pozostało mi tylko pogratulować sobie wytrwałości. Warto było pocierpieć dla takiego rozwoju wydarzeń. Przemyślane wykorzystanie sprawdzonego „produktu fabularnego”. Robi wrażenie.

Najpierw było „Powiedz, że jesteś moja”, teraz kolej na „Nadię”. Druga powieść Elisabeth Norebäck, drugi thriller psychologiczny od tej szwedzkiej autorki, który, jak mniemam, ugruntuje jej pozycję na tych twardych gatunkowych ziemiach. (Nie)skromna opowieść więzienna. Opowieść Słonecznej Dziewczynki, która stała się Potworem. Opowieść Potwora wspominającego Słoneczną Dziewczynkę. Wymagająca cierpliwości, nieśpiesznie rozwijająca się fikcyjna historia kobiety, która miała wszystko, a teraz nie ma nic. Klaustrofobiczna, duszna, nudnawa. Mała spryciula. Czekajcie, a znajdziecie. Nie uciekajcie od więziennej rutyny. Wytrzymajcie, a dostaniecie cukierka:) Nie, już prędzej tabliczkę pysznie gorzkiej czekolady.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 26 września 2022

Ann Rule „Morderca znad Green River. Historia polowania na najokrutniejszego zabójcę w historii Stanów Zjednoczonych”

 

Ann Rule urodziła się w 1931 roku w Lowell w stanie Michigan, ukończyła szkołę średnią Coatesville w Pensylwanii, studiowała na University of Washington i w Highline Community College, gdzie uzyskała stopień naukowy. Była funkcjonariuszką organów ścigania w Departamencie Policji w Seattle i pisała dla magazynu True Detective pod pseudonimem Andy Stack. Osiadła w Normandy Park w stanie Waszyngton i miała czworo dzieci, z których jedno, Leslie Rule, poszło w jej pisarskie ślady. Na scenie literackiej Ann Rule zadebiutowała w 1980 roku pozycją true crime pt. „The Stranger Beside Me” (pol. „Ted Bundy. Bestia obok mnie”), traktującą o życiu i zbrodniach Teda Bundy'ego, jednego z najbardziej niesławnych seryjnych morderców w historii, z którym nieświadoma jego prawdziwej natury Rule utrzymywała przyjacielskie stosunki. Książkę przeniesiono na mały ekran (film telewizyjny) w 2003 roku pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Obcy przyjaciel”). Obraz wyreżyserował Paul Shapiro, a scenariusz opracowali Matthew McDuffie i Matthew Tabak. Rolę Teda Bundy'ego powierzono Billy'emu Campbellowi, a w postać Ann Rule wcieliła się Barbara Hershey. Po wydaniu książki „Heart Full of Lies” (pol. „Serce pełne kłamstw”) koncentrującej się na autentycznej sprawie Liysy Northon, która w 2000 roku zabiła swojego męża Chrisa, Northon wytoczyła przeciwko Ann Rule i jej wydawcy pozew o zniesławienie, który został oddalony przez Sąd Apelacyjny. Narzeczony Liysy Northon, dziennikarz Rick Swart, napisał artykuł dla Seattle Weekly, zarzucając Rule nieprecyzyjne, niechlujne i bezlitosne przedstawienie Liysy Northon jako socjopatycznej zabójczyni. Autorka odpowiedziała pozwem o zniesławienie - wytoczonym przeciwko Swartowi i Seattle Weekly w 2013 roku – który sąd uznał za bezzasadny. Rule miała w całości pokryć koszta adwokackie strony przeciwnej i wypłacić pozwanym odszkodowanie w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Ann Rule odwołała się od wyroku i Sąd Apelacyjny przychylił się do jej wniosku, ale przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia. W 2015 Ann Rule zmarła w wyniku zastoinowej niewydolności serca, tuż po pobycie w szpitalu w związku z zawałem serca. Po jej śmierci w The New Yorker pojawił się artykuł autorstwa Victorii Beale, w którym zarzucała Rule zbyt duże zaangażowanie w życie Teda Bundy'ego już po jego zatrzymaniu – między innymi wspieranie go finansowo.

Dwa lata przed pierwszym wydaniem książki, która nastręczyła Ann Rule trochę kłopotów prawnych, w 2001 roku, zatrzymano seryjnego mordercę, którego sprawę śledziła od pierwszej połowy lat 80. tych XX wieku. Umowa z wydawcą dawno została zawarta, przy czym Rule zastrzegła sobie, że pracę nad swoim reportażem (nie licząc gromadzenia informacji) o „najbardziej płodnym/zachłannym seryjnym mordercy w historii Stanów Zjednoczonych” - jak zwykło się nazywać człowieka, któremu prasa nadała przydomek The Green River Killer (Morderca znad Green River, w skrócie ZGR) – rozpocznie dopiero po jego schwytaniu. Gdyby amerykański odpowiednik Kuby Rozpruwacza (mniej pazernego zabójcy prostytutek, który swoje krwawe żniwo zebrał w 1888 roku w londyńskiej dzielnicy Whitechapel i jej okolicach) też zdołał umknąć tak zwanemu wymiarowi sprawiedliwości, obszerny reportaż pt. „Green River, Running Red” - pierwotnie opublikowany w roku 2004 - pióra jednej z najbardziej docenianych, najpoczytniejszych autorek/autorów true crime stories, najprawdopodobniej nigdy by nie powstał. Pierwsze polskie wydanie zatytułowane „Morderca znad Green River. Historia polowania na najokrutniejszego zabójcę w historii Stanów Zjednoczonych” przygotowało wydawnictwo SQN na rok 2022. Trochę ponad sześćset stronicowa publikacja w twardej oprawie z fantazją „pokolorowanej” (tj. projekt graficzny okładki) przez Pawła Szczepanika, w tłumaczeniu Aleksandry Radlak, zawierająca czarno-białe zdjęcia czterdziestu siedmiu ofiar tytułowego antybohatera. Przypomnijmy, że skazano go za czterdzieści dziewięć morderstw (najpierw czterdzieści osiem, a potem jeszcze jedno), do których przyznał się w ramach umowy zawartej z prokuraturą.

Dostosowując się do narracji przyjętej przez Ann Rule w „Mordercy znad Green River” nie będę posługiwać się jego prawdziwymi personaliami. Jak w wielu powieściach kryminalnych/thrillerach policyjnych na przedstawienie oprawcy z imienia i nazwiska przyjdzie nam długo czekać. Udajemy, że nie wiemy, kto zacz:) Mogłoby się wydawać, że Ann Rule zainteresowała się tą wstrętną sprawą przez mały udział jej niegdysiejszego przyjaciela, a przynajmniej znajomego, „podłego, okrutnego, złego” Theodore'a Roberta Bundy'ego. Wątek jak w późniejszym „Milczeniu owiec” Jonathana Demme'a, ekranizacji kultowej powieści Thomasa Harrisa – niedokładne przytoczenie słów autorki omawianego dziełka – który tutaj został przedstawiony boleśnie pobieżnie. I bynajmniej nie to przyciągnęło panią Rule do sprawy Mordercy znad Green River. To stało się wcześniej, po pierwszym makabrycznym znalezisku - w Green River i na jednym z jej brzegów - któremu niezwykle pazerny seryjny morderca zawdzięcza swój przydomek. Okropnym odkryciu w hrabstwie Kent w stanie Waszyngton, gdzie Ann Rule zapuściła korzenie. Morderca znad Green River również. Czyli kolejna bestia obok niej, której wzmożona aktywność (morderczy szał) przypadła na lata 1982-1984. Jego ofiarami padały głównie (ale nie tylko) młode prostytutki z tak zwanej Strefy. W nie celował ten niewydarzony myśliwy. Niepozorny człowieczek, który zapewne zaskoczył niejednego kinomana. Ann Rule wspomina „Koszmar z ulicy Wiązów” i serial (sic!) „Piątek trzynastego” - popularność, jaką, zwłaszcza wśród młodych ludzi, cieszyły się tego typu produkcje (pewnie miała na myśli slashery) w czasie zbrodniczej działalności Mordercy znad Green River. A gdy już widmo wyszło z cienia, zamiast zamaskowanej maszyny do zabijania z maczetą czy poparzonego gościa z rękawicą nabitą nożami i w pasiastym sweterku (za to swoistym znakiem rozpoznawczym ZGR stała się koszula w kratę; ach, i jeszcze czapka z daszkiem) ludzie ujrzeli niczym niewyróżniającego się, właściwie nijakiego okularnika z wąsem. Szok... ale nie dla tych, którzy mieli już do czynienia z autentycznymi drapieżnikami. Na przykład agentów z Jednostki Nauk Behawioralnych FBI, profilerów, którzy włączyli się w nadzwyczaj długie policyjne śledztwo. Prawie dwadzieścia lat zajęło śledczym (bez wyjątku praktycznie nieskazitelnym jednostkom, czym Rule jakoś mnie nie zaskoczyła – ile w tym prawdy, a i ile koleżeńskiej solidarności? Tylko pytam, nie stwierdzam) rozpracowywanie Mordercy znad Green River. Stworzono grupę zadaniową, która najpierw szybciutko się rozrastała, a potem drastycznie kurczyła. Wszak trzeba było pilnować budżetu – brak pożądanych efektów, a i cel tej kosztownej operacji „zszedł ze sceny równie nagle jak na nią wlazł”, poza tym, jak zawsze, politycy mieli inne, bardziej palące wydatki. Ważniejsze od schwytania człowieka, który udusił dziesiątki kobiet. Może się przeprowadził, może umarł albo trafił za kratki. A może przez cały ten czas ukrywał się na widoku? Może zbudował sobie przytulne rodzinne gniazdko w tym samym hrabstwie, w którym rozpoczął swoją krucjatę wymierzoną w nierządnice. Nazywał je śmieciami, po zatrzymaniu chełpił się swoją rzekomą działalnością na rzecz hrabstwa. Że niby pomagał mundurowym w „czyszczeniu” ich rewiru. Ale zdaniem Ann Rule (też śledczych) sam w to nie wierzył. Megalomańska gadka, jakże typowa dla psychopatów, tak samo zresztą jak przerażająco obojętny stosunek do ofiar. Zupełnie jakby były przedmiotami stworzonymi specjalnie dla jego chorych potrzeb. Nie zawsze do jednorazowego użytku. Znalazł bowiem niezawodny sposób na zaspokajanie swojego wielkiego popędu seksualnego. Prosto i skutecznie. Bezpieczny na otwartej przestrzeni, przez nikogo nieniepokojony odrażający kochanek.

Nierządnica siedziała w łóżku i jadła hamburgera. Sprzedała się, bo była głodna. Ale złamała prawo i choć łzy spływały jej po twarzy, musiałam ją zabrać do więzienia. Nigdy jej nie zapomniałam.”

Ann Rule w pewnym sensie utarła nosa Mordercy znad Green River, bo musiał podzielić się przestrzenią z postaciami, które uważał za nieistotne. Biografia seryjnego mordercy, a tu taka długa kolejka przed nim. Najpierw ofiary i śledczy, a dopiero potem ten narcystyczny nieudacznik. Na pierwszy plan tytułowy czarny charakter wysunie się w dalszych partiach książki, wcześniej jedynie sporadycznie, na krótko, „dochodząc do głosu” (wgląd w jego życie, a nie tylko w potworne owoce jego sekretnej działalności). Ucieszyło mnie takie podejście do tematu, bo przy całym braku szacunku dla Mordercy z Green River, jego dzieje nie wydawały mi się nawet w połowie tak ciekawe, tj. tak przygniatające, druzgocące, jak żywoty tych, których miał czelność okraść z życia. Z czasem mina nieco mi zrzedła. Zrobił się z tego mały rozgardiasz, mini chaos – nieustające skakanie między ofiarami i ich bliskimi a przedstawicielami organów ścigania zaangażowanymi (jedni raczej krótko, inni bardzo długo) w sprawę Green River Killer. Sytuację utrudniał fakt, że tylko niektóre (mniejszość) z licznych ofiar Mordercy znad Green River dostały więcej niż jeden-dwa niedługie akapity. Reszta siłą rzeczy zlewała mi się w jedno. Źle się z tym czułam, można to nazwać kacem moralnym, niezawinionym... chyba przez nikogo. Nie mam pewności, ale tak sobie dumałam, że Rule nie tyle zazdrośnie strzegła powierzonych jej niepoufnych informacji, ile po prostu ich nie posiadała. Przekazała dalej te opowieści, którymi zechciano się z nią podzielić. Historie, którymi chciano podzielić się ze światem. O dziewczynach, które doskonale poznały przeokropnie kwaśny smak ulicznego życia. Nastoletnich i niewiele starszych zagubionych duszach niejako zmuszonych do sprzedawania własnych ciał. Niektóre uciekły z jednego piekła w drugie, a inne wyfrunęły z całkiem wygodnych, ciepłych gniazd, gdzie w każdej chwili mogły wrócić. W niejednym domu niecierpliwie oczekiwano ich powrotu, tęsknym wzorkiem wypatrywano marnotrawnych córek, nareszcie dostatecznie zdeterminowanych by wyjść na prostą. Zostawić skrajnie nieodpowiednich mężczyzn i/lub stanąć do walki z nałogiem narkotykowym. Poszukać bezpieczniejszej pracy. Nieuwłaczającej tak jak podobno najstarszy zawód świata. Bo Morderca znad Green River nie był odosobniony w swoim postrzeganiu tych kobiet. Oczywiście on posunął się dużo dalej, niż niejeden gardzący prostytutkami praworządny mieszkaniec hrabstwa Kent kiedykolwiek zapuściłby się choćby tylko w wyobraźni. Wedle relacji Ann Rule nierządnice ze Strefy najmocniej kłuły w oczy konserwatywnych mieszkańców zapewne nie tylko tego zakątka Stanów Zjednoczonych. To oni najgłośniej dopingowali policjantów w walce... z wiatrakami. Co ciekawe, i co wyraźnie oburzało Ann Rule, prawo było nieporównanie mniej łaskawe dla prostytutek niż ich klientów. Dla mnie największą siłą tej cegiełki jest bagno w jakim żyły między innymi ofiary Mordercy znad Green River. Nie wszystkie, bo przypadkiem czy zamierzenie na długiej liście ofiar „niepozornego człowieczka” znalazły się też panie, które odpłatnych usług seksualnych nigdy nie świadczyły. Trochę zawiodła redakcja – miejscami jakby wykoślawiona składnia, dziwny szyk wyrazów – ale bardziej sama autorka. A przynajmniej mnie łatwiej byłoby przyswajać ten ogrom informacji nie tylko na temat Mordercy znad Green River, gdyby zaprowadziła większy porządek w zgromadzonym materiale. Łatwiej byłoby mi w pełni zaangażować się w tę na pewno niebezbolesną, nielekką historię. Jak to było z debiutancką i najgłośniejszą książką Ann Rule o jej niegodnym pozazdroszczenia koledze. Mówiąc wprost: z dwojga dobrego wybieram „Bestię obok mnie”, ale żebym żałowała czasu poświęconego na to późniejsze dzieło Ann Rule o „człowieku w kraciastej koszuli”, to nie. Absolutnie nie!

Druga, po „Tedzie Bundym. Bestii obok mnie”, true crime story Ann Rule z logo wydawnictwa SQN. Kolejna cudnie opakowana książka amerykańskiej nieżyjącej już pisarki kojarzonej głównie z literaturą faktu, z kryminalnymi reportażami nie tylko o seryjnych mordercach. Ale to może innym razem. Tak czy inaczej, tutaj mamy kolejną „grubą rybę” wśród autentycznych zabójców, jednego z najżarłoczniejszych drapieżników w historii Stanów Zjednoczonych. „Morderca znad Green River. Historia polowania na najokrutniejszego zabójcę w historii Stanów Zjednoczonych” Ann Rule to niewątpliwie duże wydarzenie w naszym półświatku:) Długo wyczekiwane przez zaprawionych w bojach polskich słuchaczy, czy tam czytaczy true crime story. Im polecać nie trzeba, ale może i paru innych się skusi? Polecam, choć nie tak gorąco, jak „Bestię obok mnie”.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

sobota, 24 września 2022

„Zaproszenie” (2022)

 

Mieszkająca w Nowym Jorku młoda kobieta, Evelyn 'Evie' Jackson, kelnerka w firmie cateringowej, hobbystycznie zajmująca się rzeźbiarstwem, robi sobie test DNA i w ten sposób odkrywa, że ma kuzyna w Anglii, Olivera Alexandra. Spotyka się z nim w Nowym Jorku i mężczyzna opowiada jej o skandalu wywołanym przez jej prababkę Emmaline Alexander, która miała mieć zakazany romans z czarnoskórym lokajem i zbiec do Stanów Zjednoczonych, gdzie wydała na świat owoc tego kontrowersyjnego związku, babcię Evie, która z kolei urodziła jej przyszłą matkę i zarazem najlepszą przyjaciółkę, która jakiś czas temu przegrała walkę z nowotworem. Evie dowiaduje się, że wywodzi się z bogatego rodu, obecnie szykującego się na wielkie wesele. Oliver namawia Evie do wzięcia udziału w tym wydarzeniu i finansuje jej podróż do Anglii. Kobieta ma zamieszkać w dworze New Carfax w Whitby należącym do Waltera De Ville'a, młodego arystokraty, z którym Evie nawiąże bliższą relację. A potem odkryje przerażające sekrety trzech zamożnych brytyjskich rodzin, w tym własnej.

Zrealizowany za około dziesięć milionów dolarów amerykański horror nakręcony na Węgrzech pod artystycznym kierownictwem Jessiki M. Thompson, twórczyni dramatu „The Light of the Moon” (2017). Scenariusz wstępnie zatytułowany „The Bride” - potem przemianowany na „The Invitation” (pol. „Zaproszenie”) - napisała Blair Butler (m.in. „Park grozy” Gregory'ego Plotkina i „Polaroid” Larsa Klevberga), a grono producenckie zasilili Sam Raimi i Robert Tapert, którzy jednak z czasem porzucili ten projekt na rzecz innych zobowiązań. „Zaproszenie” to spełnienie marzenia Jessiki Thompson, ponieważ od dziecka „romansuje z kinem grozy” - „wychowała się” między innymi na „Szczękach” Stevena Spielberga, „Omenie” Richarda Donnera, „Obcym - 8. pasażerze Nostromo” Ridleya Scotta, „Psychozie” i „Ptakach” Alfreda Hitchcocka. Zdjęcia (film kręcono w tak zwanym reżimie sanitarnym tłumaczonym pandemią COVID-19) ruszyły w drugiej połowie 2021 roku, między innymi w zamku w węgierskiej wsi Nádasdladány, jak dowiedziała się Thomspon, zbudowanym przez przodka Elżbiety Batory zwanej Krwawą Hrabiną. Dystrybucja kinowa ruszyła w sierpniu 2022 roku, ale na platformy VOD przygotowano trochę inną wersję – więcej przemocy i nagości, ujęcia wycięte z materiału dla kin celem uzyskania kategorii PG-13.

Modern Gothic, z mocnym naciskiem na pierwszy człon tego wyrażenia. Horror romantyczny z odrobiną humoru wymyślony przez Blair Butler, a potem nieco zmodyfikowany przez Jessicę M. Thompson, reżyserkę „Zaproszenia”, która przy kompletowaniu ekipy miała na uwadze różnorodność rasową i starała się powierzyć jak najwięcej kierowniczych stanowisk kobietom (szefowe działów, sekcji technicznych). Główną bohaterką jest mulatka Evelyn 'Evie' Jackson (niezbyt przekonująca kreacja Nathalie Emmanuel), która od śmierci matki najbliżej jest ze swoją przyjaciółką Grace (cudna Courtney Taylor), podobno ulubienicą publiczności z pokazów testowych „Zaproszenia” – zdecydowanie liderka komediowej warstwy scenariusza. Podobnie jak choćby w „Zabawie w pochowanego” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, nieprzyzwyczajona do życia w przepychu dziewczyna, zapląta się w sień utkaną przez bogaczy. Stare, dumne angielskie rody, które najwyraźniej knują coś niedobrego. Oczywiście, Evie tego nie dostrzega – Kopciuszek zachłysnął się bajkowych światem, w którym odnalazł swojego księcia. A wszystko dzięki udziałowi w badaniach genealogicznych – testy DNA analizowane przez mądre głowy i ewentualnie dopasowywane do innych ochotników. Wyniki są publikowane na stronie internetowej, gdzie, wygląda na to, każdy uczestnik programu ma swoje odpowiednio zabezpieczone konto. W ten sposób Evie odnalazła swojego kuzyna, Olivera Alexandra (sztywny jakby kij połknął – w końcu rodowity, stereotypowy, Anglik – Hugh Skinner), który niemal skacze z radości na ich pierwszym spotkaniu. Wniebowzięty młody człowiek, który będzie jeszcze szczęśliwszy móc zaprezentować swoje znalezisko reszcie rodziny. Zaprasza więc kuzynkę na wystawny ślub, w którym uczestniczyć mają trzy zaprzyjaźnionej rody. Jedną z nich, rzecz jasna, są Alexandrowie, w szeregach których, tak się pechowo złożyło, nie ma już ani jednej kobiety. To znaczy, nie było, bo teraz przecież mają Evie. Kobietę, której nigdy się nie przelewało, która przynajmniej od śmierci matki dwoi się i troi, by utrzymać się na powierzchni. Utalentowana rzeźbiarka niegoniąca za marzeniami. Nie może sobie na to pozwolić, nie ma wszak żadnego zaplecza finansowego. Jeśli jakaś okazja się pojawi, to ochoczo ją wykorzysta, a tymczasem haruje w firmie cateringowej, gdzie w tym samym charakterze – kelnerki – pracuje też Grace. Jej zabawnie niekonsekwentna doradczyni. Na zdumiewającą wiadomość Evie o jej rodzinnych powiązaniach, przebojowa, uroczo bezpośrednia przyjaciółka reaguje biciem na alarm. Kreśli potworne scenariusze w związku z planowanym wyjazdem Evie do Anglii, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że to tylko pro forma, że tak naprawdę Grace też zapaliła się do tego pomysłu. Może trafią się jakieś pikantne historyjki o ludziach z wyżyn, którzy, jak powszechnie wiadomo, zazdrośnie strzegą swoich tajemnic. Grace ma nadzieję, że Evie wyciągnie jakiegoś trupa z szafy Alexandrów czy De Ville'ów. Łaknie brudów, ale czeka ją jeszcze przyjemniejsza niespodzianka. Oto jest prawdziwy książę: młody, przystojny (wedle Evie i Grace) pan na włościach, Walter De Ville (mierny występ Thomasa Doherty'ego). Ogromna posiadłość New Carfax na obrzeżach miejscowości Whitby, gdzie zatrzyma się nasza protagonistka, to jego własność i wszystko wskazuje na to, że właśnie tutaj odbędzie się wielkie weselisko. Większe zainteresowanie od młodej pary - a gdzie oni są? - wzbudza, co zrozumiałe, odstająca od reszty towarzystwa Evie Jackson, tutaj Alexander. Evelyn nie przywykła do takiej uwagi, krępuje ją ten cały szum wokół jej osoby, ale to nader drobna niedogodność w tak bajecznych przecież realiach. Można się przyzwyczaić... nawet do takiej harpii, jak Viktoria, której zazwyczaj towarzyszy stanowiąca jej zupełne przeciwieństwo Lucy (wiarygodne kreacje odpowiednio Stephanie Corneliussen i Alany Boden). Ta pierwsza nie ukrywa swojej niechęci do Evie, natychmiast daje jej do zrozumienia, że uważa ją za niegodną krwi Alexandrów. Lucy wręcz przeciwnie: aż kipi entuzjazmem w kontaktach z Evelyn. Rozszczebiotana, infantylna istotka, która na przekór swojej zadzierającej nosa towarzyszce, notabene nieprzyzwyczajonej do takiego zachowania Lucy (dotąd była jej absolutnie posłuszna), wykorzystuje każdą okazję do wyjścia z orbity Viktorii na użytek Evie. Bo ta ostatnia nie ma nic przeciwko spędzaniu czasu z Lucy. Co innego z Viktorią – tej czołowa postać „Zaproszenia” Jessiki Thompson wolałaby nigdy nie poznać. Spokojnie obeszłaby się bez tej znajomość.

Stare zamczysko, które chyba miało być mroczne. Miał być współczesny gotyk, miał być ładny pomnik, a wyszła brzydka karykatura. Niewydarzona parodia nie „Zabawy w pochowanego” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta. Pozory mylą? Chciałabym, żeby tak było, ale bardziej czytelnie to już chyba być nie mogło. Tajemnica, której nie było. Jedna z tych, przy których zachodzę w głowę, czy to aby na pewno miało być ukryte. Jakie były intencje twórców? Zwodzić tylko bohaterkę czy również odbiorców tego nietaniego taniego spektaklu (jakieś dziesięć milionów dolarów, a wygląda najwyżej na kino klasy B)? UWAGA SPOILER Carfax: i wszystko jasne. Z mniejszych drogowskazów to na pewno Whitby i Lucy, a gdy klapki z oczu Evie Jackson-Alexander zostaną brutalnie zdjęte, swoje pięć minut dostaną Jonathan i Mina Harkerowie. Renfielda też nie mogło zabraknąć, podobnie jak Syn Smoka i jego oblubienice. To miał być hołd dla nieśmiertelnego utworu Brama Stokera, który przy okazji miał wpuścić trochę świeżego powietrza - świeżej krwi ha ha - do wampirzej konwencji KONIEC SPOILERA. Ten niezamierzony, zupełnie przypadkowy sekret „Zaproszenia” rozpracowali za mnie sami filmowcy: tak, to miała być niespodzianka! Ups, powinnam była uprzedzić o spoilerze. Mea culpa. W każdym razie kurtyna opada przed naszą biedną Evie w dość znajomych okolicznościach. Déjà vu. Nie, to nie to, ale „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera zdążyła rozgościć się w mojej głowie. Przypomniała się bestia, mimo że to nie miejsce dla niej. Powiedziałabym że to uwłacza jej godności, gdybym tylko miała pewność, że ta scena faktycznie miała być lekkim ukłonem w stronę tamtego kultowego slashera. „Zaproszenie” uwłacza za to godności innego dzieła, arcydzieła – jeden z największych kamieni milowych w długiej historii horroru – ale to tylko moje, nic nieznaczące, absolutnie niewiążące zdanie. W sumie gdyby Jessica Thompson i jej ekipa bieglej władali tajemnicą, to łatwiej byłoby mi docenić ten powiew świeżości. Niestandardowe, może nawet innowacyjne, podejście do sprawdzonego tematu. Nawet przy tak bolesnym nieposzanowaniu klimatu. No dobrze, jakieś tam starania dostrzegłam, coś tam próbowano w tej materii zdziałać - o czym chyba najdobitniej świadczy akcja w piwniczce z winami albo nocne przeżycie Evie ucięte przez „boskiego Walta” - ale nie mogę powiedzieć, żebym była jakoś szczególnie poruszona tymi i innymi „upiornościami” w zabytkowej rezydencji, w której zatrzymała się szczęśliwie odnaleziona prawnuczka długo przeklinanej w tym „kulturalnym środowisku” Emmaline Alexander. Szczęśliwie, ale nie dla samej Evelyn. Nieprzeczuwającej zagrożenia młodej kobiety, która bardziej utożsamia się z członkami służby niż swoimi krewnymi. W każdym razie nie zamierza przymykać oczu na niegrzeczne, żeby nie rzec podłe, traktowanie kobiet pracujących dla Waltera De Ville'a. A swojej osobistej pokojówce solennie obiecuje, że będzie najmniej wymagającym gościem w jej karierze. Wydawać by się mogło, że już samo to miejsce przywoła gotyckiego (nie)dobrego duszka. Zamek jakby żywcem wyjęty ze średniowiecza – tak archaiczny wystrój, że smartfon Evie wydaje się kalać tę przestrzeń, jakby bluźniła wyciągając to ustrojstwo w tych wiekowych murach, zresztą będących własnością człowieka nieukrywającego pogardy do nowoczesnej technologii – ale atmosfera w nim panująca do bólu współczesna. Jak w pierwszym lepszym – w pierwszym gorszym – popcornowym straszaku. W „buu!” się nie pobawimy, a przynajmniej nie tak często, jak to zazwyczaj na tej fali kina grozy bywa. Aż zatęskniłam za tymi nierzadko irytującymi zagraniami (po linii najmniejszego oporu; unieś cztery litery i jedziemy dalej) podczas niemożliwie dłużących mi się romantycznych chwil w New Carfax. A gdy spodziewane trupy w końcu wyszły z szaf, poczułam się jakbym wpadła z deszczu pod rynnę.

Z dwojga złego już lepiej byłoby zostać przy przesłodzonej historii miłosnej. Och jak cukierkowo, jak różowo. Jessica M. Thompson i jej zespół zgromadzony na potrzeby „Zaproszenia”, muszę im to oddać, udowodnili mi (zakładam, że przypadkiem, ale pewna nie jestem), że nie taki romans straszny, jak go maluję. Zawsze może być gorzej, co pokazała mi najdłuższa przebieżka (ostatni etap podróży) po terytorium horroru. Nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy płakać. Toporny teatr absurdu. Nie, inaczej: Modern Gothic nie na moje kubki smakowe. Nie tego szukam w kinie grozy, ale więcej niż parę „żołądków” na pewno zaspokoi. Może się podobać. Na pewno ma to COŚ, tyle że ja tego nie zauważyłam. Umknęło mi.

czwartek, 22 września 2022

„Nie będziesz sama” (2022)

 

Macedonia, XIX wiek. Pewna wieśniaczka po narodzinach swojej córki Neveny zawiera umowę z wiedźmą Marią: w zamian za darowanie życia dziewczynce matka odda ją czarownicy, gdy Nevena skończy szesnaście lat. Zanim wiedźma pójdzie w swoją stronę, odbiera niemowlęciu głos, a spanikowana matka ukrywa córkę w podziemnej jaskini. Nevena dorasta w odosobnieniu, doglądana przez rodzicielkę, nie znająca świata zewnętrznego. Środki przedsięwzięte przez matkę nie przynoszą pożądanych rezultatów – Maria przybywa w szesnaste urodziny Neveny i podstępem wyprowadza ją z jaskini. Przekazuje jej swoje mroczne przekleństwo i rozpoczyna naukę przetrwania, ale dziewczyna pragnie czegoś innego. W końcu Maria traci cierpliwość i zostawia swoją niepojętną uczennicę samą. Korzystając ze swoich niezwykłych mocy Nevena wtapia się w wiejską społeczność i powoli poznaje tutejsze zwyczaje.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Gorana Stolevskiego na podstawie jego własnego scenariusza, nagrodzony na Bucheon International Fantastic Film Festival. Australijsko-brytyjsko-serbski art horror z wydźwiękiem feministycznym, mroczna baśń, bajka ludowa o wilkojadkach z Macedonii, gdzie dorastał pomysłodawca tej historii Goran Stolevski. Choć przeprowadził mnóstwo badań nad folklorem, ze wskazaniem na opowieści o wiedźmach i kobietach, nie były dla niego szczególnie inspirujące w pracy nad „Nie będziesz sama” (oryg. „You Won't Be Alone”). Wymyślił własną „mitologię”. Nazwał to instynktownym procesem, bez skonkretyzowanego źródła, pamięta jednak, że naszła go chęć nakręcenia filmu o postaci małymi kroczkami poznającej świat, filmu, w którym tak naprawdę wszystko skierowane byłoby do niej. Miało być dosadnie, bezpośrednio, przyziemnie i praktycznie. I bez konwencjonalnych ograniczeń – scenarzysta, a potem też reżyser „Nie będziesz sama” nie dopasowywał tej opowieści do jakichś twardszych ram gatunkowych. Radził, by nie nie patrzeć na to, jak na horror, mimo że opowiada o najprawdziwszych czarownicach. Główne zdjęcia zakończyły się w grudniu 2020 roku, ale na premierę film miał poczekać jeszcze dwa lata – pierwszy pokaz pierwszego pełnometrażowego obrazu Gorana Stolevskiego przypadł na drugą połowę stycznia 2022 roku w ramach Sundance Film Festival, a do kin między innymi w Stanach Zjednoczonych wprowadzono go w kwietniu tego samego roku.

Nauka człowieczeństwa w surowych realiach. Zwłaszcza dla płci żeńskiej. Bajka ludowa z Macedonii o dziewczynie wychowanej w jaskini i jej mrocznej przewodniczce, od której nie może się opędzić. XIX wiek, maleńka wioska gdzieś w Macedonii. Na świat przychodzi zdrowa dziewczynka, która skupia na sobie uwagę poparzonej wilkojadki, czyli najprawdziwszej wiedźmy. Biologiczna matka maleństwa, uboga kobiecina niemająca innych dzieci, próbuje przekupić czarownicę obietnicą oddania jej swoich następnych pociech. Maria, bo takie imię nosi jedno z największych postrachów tych rozległych ziem, nie przyjmuje tej, bądź co bądź, hojnej (i przerażającej!) oferty. Łaknie krwi tu i teraz. Krwi małej Neveny. Zdesperowana wieśniaczka wychodzi więc z inną propozycją: zatrzyma córkę do jej szesnastych urodzin – wtedy przejmie ją Maria. „Narzeczona Freddy'ego Kruegera” (kostium przygotowany dla Anamarii Marinci na potrzeby roli Marii - którą udźwignęła bez widocznego wysiłku - moim zdaniem jakością niemal dorównuje tamtemu legendarnemu przebraniu) przystaje na te warunki, ale przed odejściem odbiera głos przyobiecanej dziewczynce. Matka nie zamierza dotrzymać umowy – przenosi niemowlę do podziemnej jaskini i rozgłasza w wiosce, że Nevenę zabrała wiedźma. Przeskok w czasie. Nevena ma już szesnaście lat (wymagająca, niełatwa rola Sary Klimoski, która bynajmniej jej nie przygniotła. W tym miejscu wypada zaznaczyć, że tą postacią musiała dzielić się z innymi aktorkami i aktorem, przy czym głosu użyczyła tylko Klimoska) i nadal tkwi w przestronnej grocie. Scenariusz przewidywał dużo mniejszą, bardzo ciasną przestrzeń - zapomniany klasztor, który przykryła ziemia - ale trzeba pracować nad tym, co się ma. Co się w plenerze wypatrzyło. Nazwać to warunkami spartańskimi, to mało. Cały dobytek Neveny to wiecznie brudne łachamy, które ma na sobie. W domyśle wymieniane przez matkę dopiero, gdy robiły się przykrótkie. Jedyna znana twarz – twarz matki. Jej opiekunki, strażniczki, która uznała, że trzymanie swojego ukochanego dziecka w niewoli, to jedyny sposób na przechytrzenie wiedźmy. Zbrodnia popełniona z miłości. Wielka krzywda wyrządzona córce, po to by zapobiec być może jeszcze większej krzywdzie. Właściwie trudno powiedzieć czy rodzicielka Neveny kierowała się bardziej interesem córki, czy własnym. Czy działała z egoistycznych (zatrzymać przy sobie córkę), czy z bardziej szlachetnych pobudek (lepsza namiastka życia niż śmierć lub kuratela stworzenia powszechnie uważanego za potwora, nasienie Zła)? Tak czy inaczej, na nic jej starania. Zagrała va banque i poniosła sromotną porażkę. I tak Nevena nareszcie wyfrunęła z wilgotnego, zimnego, mrocznego gniazda, a w zasadzie wyszła z więzienia, w ślad za swoją niby matką. W tej bajce każda czarownica może uczynić czarownicą wybraną osobę. Tylko jedną i tak nieszczęśliwie dla Neveny się złożyło, że Maria upatrzyła sobie właśnie ją. Zagubione przerośnięte pisklę, nastolatka, która nie ma nawet podstawowej wiedzy o świecie, nie ma prawa głosu. Ani w tej, ani w żadnej innej kwestii. Maria jest jak kot: chodzi własnymi ścieżkami. Jeśli Nevena chce jej towarzyszyć – a nie chce – to musi dostosować się do niej. Żyć pod dyktando tej mrocznej, smutnej pani. Tylko czekać, aż dziewczyna się zbuntuje. Tylko czekać, aż nauczycielka straci cierpliwość do swojej uczennicy. Stworzenie bez skrzeli na bezkresnym morzu. Wrzucona na przeraźliwie głęboką wodę nastolatka, która ma mniej więcej takie doświadczenie życiowe, taką widzę o świecie, jak trzyletni człowiek. Za to ma nadzwyczajną moc, diabelskie talenty, które powinny jej ułatwić naukę. Żyć jak inni. Normalną być, nawet jeśli „normalność” cuchnie.

Pudełkowaty obraz, który niczym mityczny Feniks (wolniej, dużo wolniej) odradza się z popiołów, w kinie grozy przydaje się jak nigdzie indziej. Prosty sposób na podduszenie odbiorców, wzmocnienie klaustrofobicznych doznań. Nie inaczej jest z „Nie będziesz sam” Gorana Stolevskiego. Ciasny format obrazu nie działa jednak w pojedynkę – wrażenie ciasnoty to sprawa bardziej złożona. Zgaszone, przyblakłe kolory, szorstka tekstura, surowość bijąca z ekranu i dodająca szyku, nie tylko nadążająca za obrazem, ale jakby stopiona z nim (jeden nie może istnieć, bez drugiego, symbiotyczny związek) ścieżka dźwiękowa. Matthew Chuang (zdjęcia) i Mark Bradshaw (muzyka): perfekcyjnie dobrany duet. [Swoją drogą przypominał mi się obraz „The Nightingale” Jennifer Kent, poza tym, co oczywiste, czyli „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” Roberta Eggersa.] Niewątpliwie wczuli się panowie w tę smutną opowieść niby wierszą pisaną. Pieśń, ballada, lament o swoistej wielopokoleniowej klątwie. Zatrute owoce ludzkości. Wstrętne „wynalazki” - nie musisz wiedzieć, jak je zbudowano, musisz tylko stale z nich korzystać. Trochę jak z uzależniającymi gadżetami (na przykład smartfony), które dostaną późniejsze pokolenia – nieważne, jak działa, ważne, że działa. Życie na XIX-wiecznej prowincji, gdzieś w Macedonii, kręci się wokół pracy. Pracują i mężczyźni, i kobiety, i dzieci. Oczywiście, jest i czas na odpoczynek, ploteczki, zabawy. Są okresy radości i smutku. Wesela i pogrzeby. Nigdy jednak nie należy zapominać o ustalonej hierarchii. Znać swoje miejsce w tym łańcuchu pokarmowym. Nie ma czegoś takiego jak rodzinne obiadki. Najpierw do stołu zasiadają mężczyźni, kobiety mogą patrzeć – dzieciom chyba nawet tego się zabrania, a przynajmniej taki wniosek wyciągnęłam z jednej krótkiej sekwencji – ale posilić się mogą dopiero wtedy, gdy orwellowscy równiejsi skończą. Dostaną resztki z pańskich stołów. Kolejna zasada, którą będzie musiała przyswoić sobie Nevena – a w każdym razie tego się od niej oczekuje w tej nędzy i rozpaczy, czy jak kto woli wspólnocie – to spełnianie wszystkich seksualnych zachcianek męża. Przed ożenkiem taka panna powinna trochę poćwiczyć. Noc poślubna z dziewicą to rzadkie zjawisko w tych zabobonnych kręgach. Pierwsze kroki w tej jakże fascynującej ją rzeczywistości (jak dziecko chłonące obrazy, dźwięki, zapachy, poznające kształty, słowa etc.) Nevena stawia pod postacią Noomi Rapace, która wcześniej zagrała wieśniaczkę wydającą na świat dziecko. Młoda wiedźma podglądała ten dziś już raczej rzadko praktykowany poród. W półprzysiadzie trzymając się płotu w końcu, po dwugodzinnej męce, udaje jej się wyrzucić z siebie (brzmi brutalnie? Bo takie jest) ten mały cud. I już zaganiają ją do pracy w polu (do kukurydzy, marsz!). To nie jest świat dla mięczaków. Przetrwają najtwardsi. Najtwardsze kobiety, ale już niekoniecznie tylko najtwardsi mężczyźni. Panowie mają łatwiej, o czym też na własnej skórze przekona się nasza przewodniczka po tych ponurych realiach dawno, dawno temu za górami, za lasami. Tak sobie wmawiajmy... Goran Stolevski obiecał dosadność i w sumie dotrzymał słowa. Oczywiście, mógł bardziej poszaleć, ale jeśli współczesny horror (bo według mnie to jest horror, arthouse horror) rzuci paroma niewygenerowanymi komputerowo zakrwawionymi ochłapami świeżutkiego, jeszcze cieplutkiego, parującej(?) mięsa, to już dalece przekracza moje oczekiwania. A jest jeszcze cudny kostium niezależnej kobiety, która może budzić zarazem strach, odrazę, jak i autentyczne współczucie (może nawet podziw – przypuszczanie niepoparte moimi własnymi reakcjami na tę niewątpliwie złożoną postać), a i sama substancja imitująca krew (niecyfrowa; ojejku, prawdziwa ciecz!) cieszyła moje oko, jeśli wiecie, co mam na myśli. Padają ludzie, padają zwierzęta podczas tej przyśpieszonej edukacji małej, niewrednej wiedźmy. Groźnej, wręcz zabójczej, ale pragnącej zmiany. Nie chce być taka, jak jej prześladowczyni, pielęgnująca w sobie nienawiść do ludzi, bez najmniejszych skrupułów spijająca życiodajny płyn z każdej żywej istoty, jaka tylko nawinie się na jej ogromne, zakrzywione czarne pazury (w tym świecie przedstawionym każda wiedźma takie ma, to ich znak rozpoznawczy, o ile zechcą go ujawnić). I przyglądająca jak jej niesforna i właściwie niedoszła wychowanka zmienia skórę - jak rękawiczki. To dopiero smaczny:) widok: bezzwrotna pożyczka cudzych wnętrzności. Gdyby tylko treści było więcej... Właśnie dlatego z obawą patrzę w przyszłość tak zwanej nowej fali kina grozy. Niektórzy mogą nazwać to przerostem formy nad treścią. W każdym razie fabuła dla mnie okazała się mocno rozczarowująca, żeby nie powiedzieć usypiająca. Nie, tak nie mówię, bo Morfeusza skutecznie odganiała stricte techniczna magia. „Nie będziesz sama” Gorana Stolevskiego czarowała klimatem – zdjęcia, dźwięk, montaż – aktorstwem, scenerią (dzika, piękna, ale jakby zalatująca zgnilizną Natura i skąpane w brudzie skupisko ludzkie, gdzie bieda aż piszczy, a okrucieństwo dla nas nie do przyjęcia, jest niemal tak naturalne jak oddychanie), nawet kostiumami, ale nie zaczarowała opowieścią. Monotematyczna... No, niezupełnie, ale nieraz się czułam jakbym ganiała w kółko za własnym nieistniejącym ogonem. Tak czy inaczej, nie wsiąknęłam w tę bajkę ludową z Macedonii w zadowalającym mnie stopniu.

Uczta, stosownie do okazji, w niemiłej atmosferze – ciasno, obskurnie, duszno – z której wyszłam lekko głodna. Nie najadłam się tekstem, ale otoczka audiowizualna aż wbiła mnie w fotel. Olśniewające zjawisko niepogodowe. Pierwszy występ Gorana Stolevskiego na pełnometrażowej scenie filmowej w charakterze reżysera i scenarzysty, to oferta przede wszystkim dla zwolenników tak zwanej nowej fali kina grozy, mrocznych baśni, dramatów ze starej szkoły. Z aktualnym, wiecznie aktualnym przekazem, komentarzem społecznym. Z feministycznym drugim dnem. Ale to jeszcze nic - jest i Potwór Gender, więc zalecam wzmożoną ostrożność w kontaktach z wiedźmami z „Nie będziesz sama”. Bajki nie dla dzieci. W mojej ocenie takiej sobie bajki w fantastycznym opakowaniu.

wtorek, 20 września 2022

Stephen King „Baśniowa opowieść”

 

Siedemnastoletni Charles 'Charlie' Reade mieszka wraz z ojcem w miasteczku Sentry's Rest w hrabstwie Arcadia w stanie Illinois. Jego matka zginęła w wypadku, na skutek czego drugi rodzic popadł w alkoholizm. Kiedy sytuacja stała się krytyczna Charlie zawarł umowę z Bogiem: obiecał, że zrobi coś dla niego, jeśli jego ojciec wyjdzie z niszczącego nałogu. Jego życzenie się spełniło, a chłopiec postanowił nie uznawać tego za zbieg okoliczności. Pewnego popołudnia wracający do domu Charlie słyszy przeraźliwe szczekanie dobiegające z posesji miejscowego pustelnika, starego kawalera Howarda Adriana Bowditcha, mieszkającego ze starym owczarkiem niemieckim, suczką Radar. Zaalarmowany chłopak przedostaje się na teren stroniącego od ludzi sąsiada, który, jak się okazuje, wymaga pomocy medycznej. Charlie wzywa pogotowie i zostaje sam z czworonożnym przyjacielem pana Bowditcha. W porozumieniu z właścicielem Charlie roztacza opiekę nad Radar. I tak rodzi się wspaniała przyjaźń: człowieka ze zwierzęciem, którego dni są już policzone. Ale istnieje sposób na ocalenie owczarka. W Tym Innym, magicznej krainie, zawłaszczonej przez okrutną istotę zwaną Katem Skrzydlatych.

Baśń na miarę XXI wieku napisana pod natchnieniem pandemii COVID-19. Lockdownowa książka Stephena Kinga, która dostarczała mu rozrywki w tym wyjątkowo ponurym okresie, odciągała jego myśli od potwornego świata zewnętrznego, ale też popychała je dokładnie w tym kierunku. Czerpiąc z przepastnej studni klasycznych baśni/bajek oraz twórczości między innymi takich pisarzy jak Howard Phillips Lovecraft i Ray Bradbury, King opowiedział o wielkiej przyjaźni i wielkiej wyprawie w nieznane, o poświęceniu, nadziei i pragnieniu zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy. O niedisneyowskim księciu i jego wiernym czworonożnym towarzyszu w najeżonym niebezpieczeństwami Tym Innym. „Baśniowa opowieść” (oryg. „Fairy Tale”) swoją światową i polską premierę miała we wrześniu 2022 roku. Zilustrowane przez Gabriela Rodrigueza i Nicolasa Delorta wydanie oficyny Simon and Schuster ukazało się szóstego września, a wydanie Albatrosa, w wyśmienitym tłumaczeniu Janusza Ochaba, zostało uwolnione już siódmego września. Prawa do sfilmowania tego działa za jedynego dolara nabył Paul Greengrass, ceniony przez Stephena Kinga amerykański reżyser, producent i scenarzysta kojarzony głównie z przygodami Jasona Bourne'a. Drugim głównym producentem ekranizacji/adaptacji „Baśniowej opowieści” najprawdopodobniej będzie Greg Goodman (m.in. „Dotyk przeznaczenia” Sama Raimiego, „8. Mila” Curtisa Hansona i „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” Scotta Derricksona).

Mroczna Wieża” Stephena Kinga spotyka „Jasia i magiczną fasolę”, „Trzy małe świnki”, „Rumpelsztyka” i „Czerwonego Kapturka” przytulonych do „Jakiś potwór tu nadchodzi” Raya Bradbury'ego, który wcina się w mitologię Cthulhu. Swoje trzy grosze wtrąca też choćby „Niekończąca się opowieść” Wolfganga Petersena, na podstawie powieści Michaela Ende, „Cujo” Stephena Kinga (lub Lewisa Teague) czy „Psychoza” Alfreda Hitchcocka, ponadczasowa ekranizacja książki Roberta Blocha. Siedemset stron, drobny druk i bardzo powolny rozwój akcji, co nie jest żadnych novum w pisarskiej działalności tego starszego pana od horroru. Kojarzonego głównie z tym gatunkiem, choć od kilkunastu lat co najwyżej wdaje się z nim w przelotne, niezobowiązujące romanse (tj. z elementami horroru). Od czasu „Ręki mistrza”, pierwotnie wydanej w roku 2008. Ośmielę się jednak stwierdzić, że „Baśniowa opowieść” to najszczodrzej nasyconą grozą powieść Króla przynajmniej od „Czarnej bezgwiezdnej nocy” z 2010 roku (to akurat minipowieści, ale nie kłóćmy się o semantykę), za co dziękować pewnie powinnam też nieśmiertelnemu Howardowi Phillipsowi Lovecraftowi i innym specjalistom od przedwiecznej grozy. Upiory spoza czasu i przestrzeni. Terror w Tym Innym, w Empis. Ale zanim zwiedzimy tę magiczną krainę (w tym miejscu należy przypomnieć, że wszystkie światy są magiczne, nasz też – sceptycznych zachęcam do zapoznania się z argumentacją Kinga, którą oczywiście znajdziecie w jego baśni), rozgośćmy się w mniej obcym, właściwie całkiem dobrze znanym świecie niczym niewyróżniającego się chłopaka z niewielkiej miejscowości w stanie Illinois. Charles 'Charlie' Reade swoją-nieswoją (narracja pierwszoosobowa) baśniową opowieść rozpoczyna od największej tragedii w swoim krótkim życiu. Od nagłej, makabrycznej śmierci matki na nieszczęsnym moście w miasteczku Sentry's Rest w hrabstwie Arcadia. I tak rozpoczął się koszmar dorastającego chłopca. Koniec wieku niewinności, za co Charlie winił ojca, dla którego alkohol najwyraźniej stał się ważniejszy od jedynego dziecka. Tak czy inaczej, zrozpaczony wdowiec wpadł w nałóg, który, jak to często w takich przypadkach bywa, miał destrukcyjny wpływ nie tylko na niego, ale także na osobę, którą powinien się opiekować. W istocie było wprost przeciwnie: to Charlie opiekował się ojcem. Wziął na swoje wątłe barki praktycznie wszystkie obowiązki domowe. Mały gospodarz, który poza domem dopuszczał się haniebnych czynów. Zupełnie jakby wstępował w niego jakiś demon. Młodzieńczy bunt, sposób na odreagowanie, spuszczanie trującego powietrza łykanego w domu. Okropny sposób, z czego doskonale zdaje sobie sprawę nasz umowny sprawozdawca, który już na wstępie wyraża przekonanie, że nikt mu nie uwierzy. Nie w to, co zdarzyło się później. Po alkoholowych przejściach Reade'ów i po przebiciu się przez nadzwyczaj twardą skorupę Howarda Adriana Bowditcha. Dom z Psychozy, tak dzieciaki (i niektórzy dorośli) nazywają wiktoriańskie domostwo przy Jaworowej 1 w Sentry's Rest, bo przypomina mroczne lokum Normana Batesa i jego apodyktycznej mamusi - nie motel, tylko ten duży budynek „za jego plecami”. Mówią też o groźnym owczarku niemieckim strzegącym tej posesji. Normalnie Cujo! Z tej starej psiny, która do czasu pojawienia się Charliego Reade'a była jedyną życiową towarzyszką pana Bowditcha. Opryskliwego dziadygi, który postanowił zaufać swojemu siedemnastoletniemu sąsiadowi. Chłopcu, który zawarł umowę z Bogiem. Chłopcu, który pragnął odkupić swoje winy. Chłopcu, który zakochał się w kudłatej Radar. I skruszył gruby mur, jakim otoczył się samotny staruszek, który wiedział więcej. Zaszczyt i zarazem przekleństwo. Odpowiedzialność, którą jak łatwo się domyślić, przekaże dobremu chłopcu, który wcale tak o sobie nie myślał. Mroczny książę, który chciał tylko zatrzymać przy sobie przyjaciółkę.

Czas jest wodą […] Życie jest tylko mostem, pod którym przepływa.”

Ze wszystkich znanych mi powieści o przyjaźni ludzko-psiej tylko „Opiekunowie” Deana Koontza wzbudziły we mnie równie silne emocje, co „Baśniowa opowieść” Stephena Kinga. Był taki moment, w którym aż zanosiłam się od płaczu. I jak tu czytać? Zabawna rzecz, ale opanowałam się - nie od razu, stopniowo - dopiero gdy przekonałam niemądrą głowę, że ten pies, do jasnej ciasnej, nie istnieje. Taka siła narracji Stephena Kinga. „ Empis. To ja przyszedłem ze zmyślonego świata. To była rzeczywistość” - to spostrzeżenie Stephena Kinga przekazane przez jego siedemnastoletniego bohatera odzwierciedla mój stosunek do tego cudownego czworonoga. I nie tylko jego, bo szczerze mówiąc nie potrafiłam wypatrzyć w tym świecie ani jednej pewnikiem zmyślonej postaci. Bajka? Pewnie że tak! Ale czy to znaczy, że mniej prawdziwa? Nie dla mnie. Nazwijcie to szaleństwem, jeśli chcecie. Nieodróżnianiem fikcji od rzeczywistości. Mówcie, że to obłęd, ale dopiero po wyjściu z tej Fantazji, dobrze? Myślę, że to uczciwy układ. Zapoznajcie się z materiałem dowodowym przed wydaniem postanowienia w „tej jakże ważkiej sprawie”. Jeśli starczy Wam cierpliwości... Prawdziwą zmorą dla jakiejś części odbiorców „Baśniowej opowieści” będzie jej tempo. Nieprędko wejdziemy do Tego Innego - jak Charlie Reade zwykł myśleć o Empis - nieprędko szara proza życia ustąpi... innej szarej prozie życia. Chcę przez to powiedzieć, że fantasy, a raczej dark fantasy, będzie dawno, dawno potem. Najpierw relacje w Tym Nie-Innym. Przyjaźń, która mocno pachniała mi „Małymi ludźmi w żółtych płaszczach” tego samego autora, przy czym Howard Bowditch może wydawać się mniej sympatyczny od Teda Brautigana. Zdecydowanie mniej korzystne pierwsze wrażenie, aczkolwiek jego wizerunek na początku może ocieplać stosunek, jaki ma do swojej Radar. Sposób, w jaki na nią patrzy – z uczuciem, jakim Howard przypuszczalnie nie obdarzył ani jednego człowieka w swoim długim życiu. Czysta miłość. I odpowiedzialność, której posmakuje jego młody wybawca. Rycerz na rowerze, który nie bacząc na wstrętne plotki o starej, zaniedbanej nieruchomości przy Jaworowej 1, można powiedzieć, znajdzie tu swój drugi dom. Czas wolny (po szkole) będzie dzielił między już bardzo wygodne gniazdko, który stworzył sobie z ojcem oraz coraz mniej posępne, sekretne domiszcze pana Bowditcha. Charlie podejmie się zadania, które przerosłoby niejednego dorosłego. Ale on ma już doświadczenie – twarda szkoła życia – powiedzmy wprawę w takich szlachetnych przedsięwzięciach. Poprzednio w sumie nie miał wyboru, a teraz w zasadzie w każdej chwili może pójść w swoją stronę. Gdyby chodziło tylko o Howarda, to może... Chociaż nie, Charlie nie sprawia wrażenia takiego, który mógłby odwrócić się od schorowanego starszego pana. Naprawdę? Cóż, Charlie na pewno by się ze mną nie zgodził. Chłopak nosi w sobie ogromne pokłady wstydu. Wstydzi się tego, co wyczyniał ze swoim koleżką. Wyrzuty sumienia, samobiczowanie i bardzo mocne postanowienie poprawy. „Ale głównie chodziło o psa. Kochałem ją i nie chciałem, żeby odeszła”. Na początku przede wszystkim to trzymało naszego dzielnego bohatera w Empis. Obcym miejscu. Groźnym, ale i zapierającym dech w piersiach. Innym świecie na końcu podziemnego tunelu, sypialni „rodzinki” ogromnych nietoperzy. Gdzie panuje szarość. Straszliwa zaraza, którą jak wszystko na to wskazuje wypuścił tyran zwany Katem Skrzydlatych. Okrutny władca tych ziem. Uzurpator, który dorobił się niezbyt licznej armii „elektrycznych zombie”, nieumarłych kręcących się po martwym mieście, gdzie można też natknąć się na mięsożerną (zgadnijcie, jakie to mięso) olbrzymkę. Żeby było ciekawiej, zegar słoneczny, czyli ostatnia deska ratunku dla Radar, znajduje się właśnie w tym miejskim labiryncie. Łatwo się zgubić w tej złowonnej siedzibie złego króla. Mieście widmo, po którym mógł przespacerować się sam Ray Bradbury. Proroczy sen Howarda Phillipsa Lovecrafta. Kingowska wersja Dunwich czy innego Innsmouth. Groza nie z tego świata, desperacka wyprawa do przedsionku piekła. Obmierzła, martwa metropolia, która niegdyś kipiała życiem. Kiedyś przepiękne, oszałamiająco kolorowe, teraz zgniłozielone i szare – wszędzie ta przeklęta szarość – miasto Lilimar, królestwo Gallienów. Rodu wybitego prawie do nogi. Prawie. I tak powoli, bardzo powoli dochodzimy do Panem. Co prawda bez większego przekonania podchodziłam do drugiego etapu mrocznej przygody Charliego. Potrzebowałam trochę czasu, by odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości biednego księcia. Do tego momentu byłam wprost oczarowana, jakby zahipnotyzowana tą nie tak znowu bajkową opowieścią niby Charliego z Krainy Czarów, ale tutaj nastąpiło raptowne, nieprzyjemne przebudzenie. Monotonia dnia niecodziennego. A po cudach przychodzi nuda. Myślę sobie: jak ze ściąganiem plastra, lepiej szybko. Więc podkręciłam tempo czytania, aż znowu wsiąkłam. Tak, w końcu przekonałam się do tego jakże kiepsko wróżącego odcinka wielkiej podróży sympatycznego młodego człowieka. Dobrego człowieka, o czym najdobitniej zaświadcza szczery żal za grzechy. I nie tak znowu niespotykany związek ze zwierzęciem.

Tyle zachodu dla zwykłego psa? Trudno w to uwierzyć? Kamrat Molly, znanej też jako The Thing of Evil, wiedział o czym pisze (głos prościutko z serducha, jak mniemam) i nie miał wątpliwości, że związek Charliego i Radar nie będzie niczym dziwnym przynajmniej dla tych, którzy poznali siłę psiej przyjaźni. Czyż to nie jest magia? Śnieżnobiała magia Tego Nie-Innego. „Baśniowa opowieść” pióra Stephena Kinga to patchworkowa kołderka o właściwościach rozgrzewajaco-chłodzących. Otuleni miłością i przyjaźnią, niepokojeni przez mroczne moce (Nicość w Fantazji), nienazwaną grozę i jej potwornych emisariuszy. Wielka przygoda w magicznej krainie w pułapce szarości. Warto o nią zawalczyć, ale żeby mieć jakieś szanse trzeba spuścić ze smyczy swoją bestię. Żeby przegonić ten mrok, trzeba uwolnić mrok w sobie. „Żwawo, żwawo, dzieciaki”, przygoda wzywa! Empis czeka.

niedziela, 18 września 2022

„Dobranoc, mamusiu” (2022)

 

Małoletni bracia bliźniacy, Elias i Lukas, zostają przywiezieni przez ojca do wiejskiego domu matki. Kobieta nie wychodzi im na spotkanie, chłopcy ruszają więc na poszukiwania, które nie trwają długo, ale są zaskoczeni widokiem jej zabandażowanej twarzy. Nie wiedzieli, że ich matka niedawno przeszła operację plastyczną, w związku z czym na razie musi unikać światła dziennego. Większość czasu spędza w swojej sypialni na piętrze, ale jej synów bardziej niepokoi jej zachowanie w ich obecności. Chłodna, zdystansowana, łatwo wpadająca w złość, agresywna. Zupełnie jak nie ich matka. Elias i Lukas wkrótce nabierają przekonania, że istota ukrywająca swoją twarz pod maską z bandaża nie jest ich rodzicielką. To ktoś obcy, ktoś, kto z sobie tylko znanego powodu podszywa się pod ich kochaną mamusię.

Dobranoc, mamusiu” (oryg. „Goodnight Mommy”) to amerykański remake austriackiego thrillera psychologicznego z 2014 roku pt. „Widzę, widzę” (oryg. „Ich seh, Ich seh”, międzynarodowy: „Goodnight Mommy”), wyreżyserowanego przez Severina Fialę i Veronikę Franz w oparciu o ich własny scenariusz. Matt Sobel, twórca dramatu „Zabierz mnie nad rzekę” (2015) nie od razu przekonał się do tego projektu. Odrzucił ofertę włączenia się w to przedsięwzięcie w charakterze reżysera, ponieważ nie widział żadnego powodu, dla którego ten film powinien powstać. Może poza zaspokojeniem potrzeb ludzi (anglojęzycznych), „którzy są zbyt leniwi, by czytać napisy”. Zdanie zmienił po pierwszej rozmowie na ten temat ze swoim przyjacielem Kyle'em Warrenem, z której wykluło się trochę inne podejście do koncepcji Severina Fialy i Veroniki Franz. Ostatecznie to Kyle Warren napisał scenariusz „Dobranoc, mamusiu”, ściśle współpracując z Mattem Sobelem także na etapie produkcji (pozostawali w stałym kontakcie). Obraz uwolniono we wrześniu 2022 roku w strefie VOD (Amazon Prime Video).

Thriller psychologiczny o dwóch braciach i ich wątpliwej matce, który można potraktować jak swoiste odświeżenie tematu. Powtórka programu, tyle że z inną obsadą, w innym klimacie i z garścią nowych incydentów w imponującym, co nie znaczy wygodnym, domu na odludziu. Historia Severina Fialy i Veroniki Franz po operacji plastycznej. Zbędny trud? I tak, i nie. „Widzę, widzę” w moim przekonaniu żadnych, choćby tylko kosmetycznych poprawek nie wymagał. Nie wspominając już o tym, że znajomość ze starszym kładzie się cieniem na spotkaniu z młodszym. Ale „ten kij” ma dwa końca. Coś tracisz, coś zyskujesz. Czy to uczciwa wymiana? W sumie wiedziałam, na co się piszę. Znałam zasady tej transakcji, nie brałam „kota w worku”. Wchodziłam w ten ciasnych światek z pełną świadomością, że to nie będzie taka „randka w ciemno”, jak poprzednio. Oczywiście osoby, które w tę podróż wyruszą bez „bagażu” skompletowanego przez austriackich twórców, mogą skorzystać z większych atrakcji. Role przewodników ponownie przyjmują małoletni bliźniacy, którzy zastali swoją matkę w masce utkanej z bandaży. Tym razem w te postaci wcielili się Cameron i Nicholas Crovetti, bliźnięta, którzy grali młodszych od siebie. Podczas prac nad „Dobranoc, mamusiu” mieli trzynaście lat i na swój wiek mi wyglądali. Utalentowane chłopaki, ale zupełnie niepodobne do Eliasa i Lukasa. A wystarczyło dodać parę lat też tym drugim. Wtedy łatwiej byłoby mi podziwiać występy braci Crovetti. Dziwnie się czułam patrząc na takich dużych chłopców - jakby świat mi się przekrzywiał - którym mama czyta na dobranoc. Dziwnie się czułam, widząc rysunek, który w drodze do tego przeklętego domu wysmażył jeden z nich. Dziwnie to wyglądało. Bardziej zaskoczyło mnie jednak obsadzenie znanej aktorki w takiej enigmatycznej roli. Naomi Watts (która miała już okazję zagrać w remake'u głośnego thrillera: „Funny Games” Michaela Hanekego) bez twarzy. Maska wcześniej czy później opaść musi (musi?), ale tymczasem widzimy tylko oczy i usta kobiety, która udaje. Kobiety, która nie chce już tego robić. Ma dość, chce to zakończyć. W taki czy inny sposób. Eliasowi udaje się podsłuchać ten fragment telefonicznej rozmowy przeprowadzonej w środku nocy przez tajemniczą panią. To nie pierwszy sygnał ostrzegawczy, ale pierwszy tak wyraźny. Dotąd Eliasowi łatwiej było tłumaczyć nietypowe zachowanie matki. Odwracać wzrok od okropnej prawdy. Wierzyć na słowo człowiekowi w masce. W głowie chłopca prawdopodobnie właśnie w tym momencie wszystkie szkaradne elementy tej układanki wskoczyły na właściwe miejsca, ale Elias da sobie trochę czasu na przetrawienie tych przerażających myśli. I zmianę zdania, bo gdzieś w głębi ducha, wciąż tli się płomyk nadziei. Elias chciałby się mylić. Magiczne myślenie dziecka? Słowa automatycznie zamienią się w ciało? Tak czy inaczej, Elias odwleka w czasie to, co najpewniej zrobić będzie musiał. Bo jedyna dorosła osoba pod tym fatalnym dachem, boleśnie zawodzi jego oczekiwania. Po cichu liczył, że wszystko się ułoży, że matka to matka, ale w końcu tama pęka. Innego wyjaśnienia nie znalazł, a w tym czasie sytuacja jeszcze się zaogniła. Zamaskowane stworzenie straciło cierpliwość do nieposłusznych dzieciaków. Przestało udawać. Obudzili chłopcy bestię, która ukradła im matkę. Wiemy, że rodzicielka Eliasa i Lukasa była osobą znaną. Jej gwiazda wprawdzie już przygasła, ale pewnie wciąż nie brakuje ludzi, którzy chętnie by się z nią zamienili. Wielki dom w zacisznym zakątku, dwie pociechy, które wprost przepadają za jej towarzystwem i wianuszek (może już nieduży, ale jest) oddanych fanów. Prawdziwa idylla... była kiedyś, przed rozstaniem z ojcem bliźniaków? Co dolega tej pani? Strach przed dekonspiracją? Wyrzuty sumienia? Samotność? Niemożność odnalezienia się w zupełnie nowej dla niej sytuacji? Z obcą twarzą? W tym dusznym domu „pośrodku niczego”, dużym domu, w którym szybko robi się zdecydowanie zbyt ciasno dla trzech osób: wszyscy czują się mocno nieswojo, obco. Matka, rzekoma matka, też utknęła w małym piekiełku. Cierpiąca i krzywdząca. Ofiara i oprawczyni. Kłamczucha, szukająca spokoju. Sama w swojej ciemnej sypialni na piętrze. Tylko parę dni, aż będzie mogła bezpiecznie zdjąć upiornie białą maskę. Potem może bardziej zaangażuje się w rolę matki, ale teraz woli unikać ludzi.

Dobranoc, mamusiu” Matta Sobela jest utrzymany w innych klimacie niż „Widzę, widzę” Severina Fialy i Veroniki Franz, co bynajmniej nie było wypadkiem przy pracy. Twórcy remake'u celowo zrezygnowali z tej pamiętnej klinicznej, przeraźliwie zimnej aury na rzecz niemal równie nieprzyjemnej duchoty. Gęściej, bez tych wszystkich ostrych kątów, niby tnących kolorów. Nie tak szorstko, tak diabelsko obiektywnie, jakby bez osobistego zaangażowania, do bólu pragmatycznie. Nie żeby Matt Sobel uważał to za jakiś feler „Widzę, widzę”. Nie chodziło o poprawianie, tylko wypróbowanie czegoś innego. Skoro już miał lepić z gliny pożyczonej od innych rzeźbiarzy, w dodatku takiej, która niełatwo poddawała się naciskom, to w tym mógł upatrywać największej okazji do odróżnienia „Dobranoc, mamusiu” od jego rodziciela. Konstrukcja fabularna „Widzę, widzę”, ten szkielet, którego musiał trzymać się Kyle Warren nie pozwalał na jakieś większe popisy. Trudno coś dodać, trudno odjąć. Zamknięte pudełko, hermetyczna, kompletna opowieść, którą niejeden reżyser pewnie przyjąłby z pocałowaniem ręki, ale nie Matt Sobel. On woli działać bez takich ograniczeń. Pełna swoboda twórcza, a przynajmniej większa przestrzeń na coś naprawdę swojego. Nic więc dziwnego, że nie od razu wszedł w operację pod kryptonimem „Goodnight Mommy”, choć z jego wypowiedzi można wywnioskować, że wtedy jeszcze nosił w sobie podejrzenie graniczące z pewnością, że nie nadaje się do kręcenia remake'u jakiegokolwiek dzieła. Teraz już pewnie inaczej zapatruje się na tę kwestię. Skoczył na głęboką wodę i na moje oko się gość nie utopił. Wraz ze swoim zdolnym zespołem stworzył uroczo ponure widowisko o ludziach stłoczonych na wielkiej przestrzeni. W rzeczywistości przepastnej betonowej gardzieli, w której jednak czułam się bardziej jak w wąskim korytarzu, gdzie ściany nieubłaganie, centymetr po centymetrze sunęły w moim kierunku. Cuchnący sekret - który oczywiście nie dla wszystkich będzie sekretem – w depresyjnym światku, w którym dość twardą ręką rządzi prawdziwa reptilianka. Trudno mi było uwolnić się od tego skojarzenia po scence, która zrobiła na mniej największe wrażenie. Nie będę czarować – walczyłam z przemożną potrzebą odwrócenia wzroku od ekranu. Mocna rzecz, trochę w stylu „Martyrs. Skazanych na strach” Pascala Laugiera. Koszmar, który tak szybko nie odpuści. Ciąg dalszy nastąpi, scenarzysta pociągnie ten fascynujący wątek. Horror wtrąca swoje trzy grosze do dreszczowca. Wchodzi w słowo, przerywa swojemu paranoicznemu koledze, by zwrócić jego uwagę na jeszcze jedną możliwość. Bo dlaczego nie? Weźmy taką „Inwazję porywaczy ciał” Jacka Finneya – teoria przedstawiona przez Eliasa wydaje się być żywcem wyjęta z tamtej kultowej opowieści grozy. Tam to było logiczne, a tutaj już nie? Pan Thriller dokłada starań, by uciąć wszelkie dywagacje, zakrzyczeć swojego jak zwykle bujającego w obłokach interlokutora. Zejdźmy na ziemię – pobudka Elias, czas zmierzyć się z prawdziwą bestią mieszkającą na tym padole łez. Chłopcy oczywiście próbują ratować się ucieczką, kiedy już ich fałszywa mamusia pokaże pazurki. Chłód przechodzi w agresję. Kierowaną na Eliasa, małego urwisa, którego trzeba wreszcie ustawić do pionu. Pokazać, kto tu rządzi. Wymusić posłuszeństwo. Nie słowem, to strachem przed bólem? W każdym razie jej metody wychowawcze mogą budzić oburzenie. Z gwałtownym przechyłem w stronę tortur. Załamanie nerwowe? A może dla niej to przednia rozrywka? Czyżby znajdowała perwersyjną, chorą przyjemność w krzywdzeniu innej istoty ludzkiej? Może nawet swojego rodzonego syna. Może. Znowu dałam się porwać tej hipnotyzującej opowieści. Groźnej, przygnębiającej, mrocznej przeprawie tym razem nie przez nieznane. Wiedząc, dokąd zmierzam, mogłam więcej uwagi poświęcić samym postaciom. Wszystkim głównym uczestnikom tego niecodziennego rodzinnego dramatu, kameralnego przedstawienia, które nie może trwać wiecznie. Czyżby? Intymne chwile w trującym gnieździe. W dręczącej, niespokojnej ciszy, w którą od czasu do czasu wdzierają się przepiękne, smutne, ale nie ckliwe melodie Alexa Westona - za zdjęcia odpowiada Alexander Dynan - w nieznośnym oczekiwaniu na kolejny wybuch wściekłości. Eskalacja przemocy, niepowstrzymanie zaogniający się konflikt, nieśpieszny spacer z coraz to cięższym sercem po płynnej, zdestabilizowanej rzeczywistości.

Stara baśń na nowo. Nie taka stara i nie tak znowu na nowo. „Widzę, widzę” po amerykańsku. Matt Sobel (reżyseria) i Kyle Warren (scenariusz) ośmielili się wziąć na warsztat głośną historię Severina Fialy i Veroniki Franz, która wcale a wcale się nie zestarzała. Ot, Amerykanom zamarzyło się ich własne „Widzę, widzę”, tj. „Dobranoc, mamusiu”. Taki ich zwyczaj, by pożyczać:) Dobry zwyczaj. Tym razem. Niekiepska podróbka, nie tak zupełnie wierna kopia, jak dla mnie jednego z ciekawszych filmowych thrillerów psychologicznych XXI wieku. A przynajmniej pierwszych dwóch-trzech dekad tego stulecia. Klaustrofobia, paranoja, agresja, udręka i najprawdziwszy potwór w ludzkiej skórze (dosłownie!). Mnie porwało, mimo że doskonale wiedziałam, jak to się skończy.