PARANOJA (Paranoia)
PREMIERA: 13 WRZEŚNIA 2013
Gatunek: Thriller
Produkcja: USA 2013
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films
Znamy Cię lepiej niż Ty sam. Znakomity thriller odsłaniający mechanizmy wszechogarniającej inwigilacji, która sprawia, że takie pojęcia jak „tajemnica” i „prywatność” tracą rację bytu. Najnowocześniejsze technologie warte miliardy dolarów, strzeżone przez dwie wielkie korporacje. Dwaj potężni biznesmeni walczący ze sobą wszelkimi dostępnymi metodami. Młody wybitny inżynier, który staje się narzędziem w ich rękach. Błyskawiczna droga na szczyt. Wielkie pieniądze. Kobiety i zaszczyty. Ten raj staje się pułapką. Wszechobecna inwigilacja, osaczające intrygi, bezpardonowa walka, w której ludzie stają się pionkami i uderzająca świadomość: z tej matni nie ma ucieczki. Ale można podjąć walkę…
DIANA (Diana)
PREMIERA: 20 WRZEŚNIA 2013
Gatunek: biograficzny/melodramat
Produkcja: USA / Wlk. Brytania 2013
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films
Uwielbiana przez miliony, kochana przez jednego… Nominowana do Oscara Naomi Watts nie do rozpoznania w kolejnej znakomitej kreacji jako najsłynniejsza i najbardziej nieodgadniona kobieta końcówki XX wieku. Prawdziwa historia nieznanego romansu Księżnej Diany, który trwał aż do jej tragicznej śmierci. Była podziwiana przez miliony ludzi na świecie, po śmierci stała się legendą. Jaka naprawdę była Królowa Ludzkich Serc? Śledztwo dotyczące jej wypadku, mimo, że nie rozstrzygnęło wszystkich wątpliwości zostało oficjalnie zakończone. A przecież to nie jedyna tajemnica dotycząca życia Księżnej Diany. Jej domniemany romans z Dodim al - Fayedem odbił się wielkim echem w mediach. Ale czy rzeczywiście to właśnie z nim planowała spędzić resztę swojego życia? Prawdziwa historia okazuje się zupełnie inna…
LABIRYNT (Prisoners)
PREMIERA: 4 PAŹDZIERNIKA 2013
Gatunek: akcja/thriller
Produkcja: USA 2013
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films
Nominowany do Oscara Hugh Jackman w najbardziej dramatycznej roli w swojej karierze w debiucie hollywoodzkim reżysera oscarowych „Pogorzelisk”, już dziś porównywanym do „Milczenia owiec” i „Zodiaku” Davida Finchera. Zdesperowany mężczyzna porywa człowieka, którego podejrzewa o związek z zaginięciem jego córki i jej najlepszej przyjaciółki.
GRA ENDERA (ENDER’S GAME)
PREMIERA: 1 LISTOPADA 2013
Gatunek: science-fiction / przygodowy
Produkcja: USA 2013
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films
Ekranizacja książki sci-fi cieszącej się ogromną popularnością również w Polsce. Jest rok 2070. Minęło 40 lat od nieudanej inwazji obcych. Cały świat żyje w oczekiwaniu na powrót najeźdźców. Ziemskie centrum obrony realizuje tajny plan polegający na rekrutowaniu najinteligentniejszych jednostek jeszcze na etapie dzieciństwa i poddawaniu ich szkoleniu w walce z obcymi. Najlepszym spośród kadetów jest Andrew Wiggin zwany Enderem, który po wstępnym szkoleniu zostaje wysłany do orbitalnej szkoły bojowej. Tam przechodzi trening mający przygotować go na zbliżające się starcie z kosmicznym wrogiem.
WENUS W FUTRZE (Venus in Fur)
PREMIERA: 8 LISTOPADA 2013
Gatunek: komedia erotyczna
Produkcja: Francja/Polska 2013
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films
Nowa, fenomenalnie przyjęta przez krytykę i publiczność Festiwalu w Cannes w 2013 roku komedia erotyczna Romana Polańskiego. Głównym bohaterem "Wenus w futrze" jest Thomas, reżyser poszukujący do swojej nowej sztuki odtwórczyni głównej roli. Wyczerpujący casting do nowego spektaklu nie przynosi rezultatu. Żadna z kandydatek nie nadaje się do roli kobiety, która zawiera umowę z mężczyzną, by uczynić z niego niewolnika. Zrezygnowany reżyser już zbiera się do wyjścia, gdy do teatru wpada Wanda. Wydaje się bezczelna, niewychowana, zdesperowana i nieprzygotowana. Gdy Thomas niechętnie zgadza się dać jej szansę, aktorka przechodzi oszałamiającą metamorfozę. „Wenus w futrze” to adaptacja opromienionej wielkimi sukcesami na Broadwayu sztuki Davida Ivesa inspirowanej nowelą pod tym samym tytułem autorstwa Leopolda von Sacher-Masocha. Autorem zdjęć do filmu jest wybitny polski operator Paweł Edelman, który współpracował z Polańskim na planie "Pianisty", "Oliviera Twista" i "Autora widmo". W rolach głównych: Emmanuelle Seigner oraz Mathieu Amalric, francuski aktor polskiego pochodzenia, znany z filmów „Quantum of Solace” oraz nagrodzonego już w Cannes i nominowanego do 4 Oscarów „Motyla i skafandra”, w którym również zagrał z żoną Polańskiego. Producentem „Wenus w futrze” jest R.P. Productions, a współproducentem Monolith Films. Film powstał przy współudziale Polskiego Instytutu Filmowego.
WOLF OF WALL STREET (polski tytuł do potwierdzenia)
PREMIERA: 22 LISTOPADA 2013
Gatunek: Thriller
Produkcja: USA 2013
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films
Prawdziwa historia króla Wall Street. Jordan Belfort zarabiał tysiące dolarów na minutę. Wydawał je równie szybko zaczynając od pijackiej imprezy zakończonej zatopieniem 50m jachtu, a kończąc na rachunku hotelowym na 700 tys. dolarów oraz rozbiciu prywatnego odrzutowca. W latach 90-tych były szef firmy inwestycyjnej Stratton Oakmont został jednym z najbardziej niesławnych rekinów amerykańskiego sektora finansowego. Oszukując klientów na korzyść własnej firmy wspiął się na szczyt. Jego hedonistyczny tryb życia nie uległ zmianie nawet, gdy FBI i komisja papierów wartościowych pukały do jego drzwi. Oto biografia człowieka, który zaczynając od sprzedawania lodów na ulicznym rogu doszedł do miliardów.
OLDBOY (polski tytuł do potwierdzenia)
PREMIERA: 6 GRUDNIA 2013
Gatunek: thriller
Produkcja: USA 2013
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films
Przepełniony mroczą atmosferą tajemnicy thriller znakomitego Spike’a Lee, oparty na klasycznym thrillerze Park Chan-wooka. Pracownik agencji reklamowej z nieznanych sobie powodów zostaje porwany i uwięziony. Nie wie kto jest jego oprawcą ani jakie ma wobec niego zamiary. Po 20 latach niewoli zostaje wypuszczony i zaczyna poszukiwania swojego porywacza planując bezlitosną zemstę.
Informacje udostępnione przez
piątek, 30 sierpnia 2013
„Hunger” (2009)
Grupa nieznanych sobie ludzi budzi się w studni połączonej z podziemnymi
lochami, nie pamiętając jak się tam znaleźli. Wkrótce odkrywają, że dysponują
jedynie światłem, wodą i skalpelem, przygotowanymi przez niezidentyfikowanego
oprawcę, pragnącego przeprowadzić na nich osobliwy eksperyment.
Niskobudżetowy horror Stevena Hentgesa, który niezmiernie zaskoczył mnie pomysłem na scenariusz. Filmów o grupce niewinnych osób zamkniętych w jednym pomieszczeniu było już całkiem sporo (dla przykładu wystarczy choćby przytoczyć „Bunkier” i „Ultimatum”), aczkolwiek nie spotkałam się jeszcze ze studnią w roli pułapki (wyjąwszy „The Ring”, ale porusza on zupełnie odmienną tematykę, więc raczej się nie liczy) oraz tak osobliwą motywacją odrażających czynów psychopaty.
Pierwsze dziesięć minut może nieco znużyć, co bardziej niecierpliwych widzów. Twórcom zachciało się odrobinę poeksperymentować z wprowadzeniem odbiorców we właściwą akcję, stąd całkowite zaciemnienie obrazu i głos kobiety wzywającej pomocy, która wdaje się w konwersację z przebywającymi w jej towarzystwie innymi osobami. Takie wyłączenie „zmysłu wzroku” widza, celem zmuszenia go do wczucia się w aktualne położenie protagonistów oraz wzbudzenia jego ciekawości działa przez jakieś trzy minuty, aby następnie wywołać jego irytację – w końcu, jak długo można wysłuchiwać nieustannie powtarzanych próśb o pomoc, z wyłączoną wizją? Po dziesięciu minutach, kiedy wzrok bohaterów zaczyna przyzwyczajać się do gęstej ciemności, przez jakiś czas będzie nam dane dojrzeć zamazane kontury ich sylwetek – i tak, aż do chwili, zapalenia światła. Wówczas, naszym oczom ukaże się pięcioro zdezorientowanych osób, tkwiących w podziemnym lochu, połączonym ze studnią, gdzie jedynym wyjściem jest zawieszona wysoko nad nimi drewniana klapa, osiągalna jedynie dla posiadacza drabiny. Aby zminimalizować negatywne skutki niskiego budżetu Hentges postanowił obrazować wszystkie wydarzenia, rozgrywane w zamkniętym pomieszczeniu za pomocą kamer, zamieszczonych przez niezidentyfikowanego psychopatę. Przyznaję, że zabieg dosyć przemyślany, bo niwelujący możliwość utyskiwania na chwilami mocno rozproszoną pracę kamer, ale niemogący usprawiedliwić niedoróbek warsztatowych obsady, z główną bohaterką kreowaną przez Lori Heuring na czele, która chyba najsilniej irytowała mnie brakiem jakiejś bardziej wyrazistej mimiki, nie wspominając już o „kwadratowej” dykcji.
Niskobudżetowy horror Stevena Hentgesa, który niezmiernie zaskoczył mnie pomysłem na scenariusz. Filmów o grupce niewinnych osób zamkniętych w jednym pomieszczeniu było już całkiem sporo (dla przykładu wystarczy choćby przytoczyć „Bunkier” i „Ultimatum”), aczkolwiek nie spotkałam się jeszcze ze studnią w roli pułapki (wyjąwszy „The Ring”, ale porusza on zupełnie odmienną tematykę, więc raczej się nie liczy) oraz tak osobliwą motywacją odrażających czynów psychopaty.
Pierwsze dziesięć minut może nieco znużyć, co bardziej niecierpliwych widzów. Twórcom zachciało się odrobinę poeksperymentować z wprowadzeniem odbiorców we właściwą akcję, stąd całkowite zaciemnienie obrazu i głos kobiety wzywającej pomocy, która wdaje się w konwersację z przebywającymi w jej towarzystwie innymi osobami. Takie wyłączenie „zmysłu wzroku” widza, celem zmuszenia go do wczucia się w aktualne położenie protagonistów oraz wzbudzenia jego ciekawości działa przez jakieś trzy minuty, aby następnie wywołać jego irytację – w końcu, jak długo można wysłuchiwać nieustannie powtarzanych próśb o pomoc, z wyłączoną wizją? Po dziesięciu minutach, kiedy wzrok bohaterów zaczyna przyzwyczajać się do gęstej ciemności, przez jakiś czas będzie nam dane dojrzeć zamazane kontury ich sylwetek – i tak, aż do chwili, zapalenia światła. Wówczas, naszym oczom ukaże się pięcioro zdezorientowanych osób, tkwiących w podziemnym lochu, połączonym ze studnią, gdzie jedynym wyjściem jest zawieszona wysoko nad nimi drewniana klapa, osiągalna jedynie dla posiadacza drabiny. Aby zminimalizować negatywne skutki niskiego budżetu Hentges postanowił obrazować wszystkie wydarzenia, rozgrywane w zamkniętym pomieszczeniu za pomocą kamer, zamieszczonych przez niezidentyfikowanego psychopatę. Przyznaję, że zabieg dosyć przemyślany, bo niwelujący możliwość utyskiwania na chwilami mocno rozproszoną pracę kamer, ale niemogący usprawiedliwić niedoróbek warsztatowych obsady, z główną bohaterką kreowaną przez Lori Heuring na czele, która chyba najsilniej irytowała mnie brakiem jakiejś bardziej wyrazistej mimiki, nie wspominając już o „kwadratowej” dykcji.
Kino grozy już niejednokrotnie raczyło nas ponurą wizją zezwierzęcenia rasy
ludzkiej, na skutek długotrwałego zamknięcia (ostatnią taką przychodzącą mi na
myśl produkcją było „The Divide”), tak więc wizja Hentgesa o wzmagającej się agresji
wśród pozbawionych pożywienia protagonistów nie grzeszy innowacyjnością i gdyby
reżyser nie poszedł o krok dalej „Hunger” szybko stoczyłby się na samo dno
nużącej powtarzalności. Jednakże wprowadzając postać rozpamiętującego upadek
moralności psychopaty, dążącego do udowodnienia sobie, że nie zrobił niczego
złego, że w rozpaczliwym położeniu, w jakim się znalazł nie miał innego
wyjścia, jak wyprzeć się własnego człowieczeństwa, aby przeżyć, w czym pomóc ma
mu osobliwy eksperyment na grupce ludzi, którzy w przeszłości dopuścili się już
zabójstwa (co w jego mniemaniu ma im ułatwić wykonanie zadania, jakie przed
nimi postawił, a co za tym idzie dowartościować jego samego z pomocą tego
drobnego oszustwa – jakby tylko mordercy byli skłonni zabić, aby przetrwać…). Jak
można się tego domyślić, nasi protagoniści muszą jedynie pożywić się ciałami
kolegów, skonsumować ludzkie mięso w imię przetrwania. W tego rodzaju obrazach
baczną uwagę zwracam na trzy integralne elementy. Po pierwsze nieodzowne jest
wzbudzenie we mnie uczucia całkowitej izolacji bohaterów, co akurat w tym
przypadku nie było zbyt trudnym zadaniem (i zdziwiłabym się, gdyby twórcom nie
udało się osiągnąć tego klimatu wyalienowania), zważywszy na szczelną pułapkę,
w jakiej się znaleźli. Po drugie, wymagam choćby minimalnej dozy realizmu w
epatowaniu scenami gore – to było
nieco trudniejsze przez wzgląd na niski budżet, aczkolwiek, ku mojemu
zaskoczeniu, wszystkie sceny konsumpcji ludzkiego mięsa, obrazowane może nie w
najmniejszych szczegółach, ale z całkiem przyzwoitą widocznością, mogły
poszczycić się dosyć przekonującą barwą i konsystencją sztucznej krwi. Choć
nieco zabrakło mi aktów autokanibalizmu, które biorąc pod uwagę tematykę
nasuwały się same przez się. I wreszcie, po trzecie po kilkudniowym przebywaniu
protagonistów w zatęchłym zamknięciu wypadałoby odpowiednio ucharakteryzować aktorów,
z czym jest już nieco gorzej. O ile ich ubranie i skórę znaczy odpowiednia
ilość brudu i krwi to gorzej prezentują się zęby i brak większego zarostu u
mężczyzn, co niestety chwilami znacznie zaniża realizm sytuacyjny. „Hunger”
posiada jeszcze jeden niezmiernie ważny aspekt, a mianowicie ciekawie poprowadzoną
fabułę, która pomimo ograniczonej przestrzeni i początkowemu zawieszeniu
mocniejszych wydarzeń, kiedy to cały scenariusz skupia się głównie na „wieczorku
zapoznawczym” bohaterów i nieustających rozmowach o ich rozpaczliwej sytuacji
oraz krótkich retrospekcjach z życia ich oprawcy jakimś cudem przykuł moją
uwagę na tyle, aby z umiarkowanym zainteresowaniem śledzić ich dalsze, coraz
bardziej odrażające losy. Owszem było kilka zapętleń, zbyt długo wlokących się scen,
ale w obliczu drugiej połowy seansu jakoś zupełnie straciło to znaczenie –
wówczas przyszło mi obcować z całkiem sporą, może niezniesmaczającą, ale
przynajmniej przyzwoicie zobrazowaną dawką gore
w oczekiwaniu na finał, którego byłam niezmiernie ciekawa, a które niestety
mocno mnie zawiodło.
Jak na horror niskobudżetowy „Hunger”, pomimo kilku znaczących niedoróbek,
prezentuje się całkiem znośnie. Myślę, że wielbiciele filmów grozy,
rozgrywających się w zamkniętych pomieszczeniach, osobliwych gierek psychopatów
z jego przerażonymi ofiarami oraz umiarkowanego rozlewu krwi mają szansę
znaleźć tutaj coś dla siebie, podobnie jak miało to miejsce w moim przypadku.
środa, 28 sierpnia 2013
Stephen King „Miasteczko Salem”
Pisarz, Ben Mears, po latach wraca do małego miasteczka Jerusalem w stanie
Maine, aby zmierzyć się z demonami przeszłości, zogniskowanych w stojącym na
wzgórzu tak zwanym Domu Marstenów, w którym przed laty doszło do tragedii.
Wkrótce potem do Salem przybywa dwóch handlarzy antykami, którzy zatrzymują się
we wspomnianym domostwie. Tymczasem życie w miasteczku znacznie się komplikuje
– po zaginięciu dziecka liczba zgonów wśród mieszkańców mocno się podnosi. Ben
wraz z kilkoma przyjaciółmi zaczyna podejrzewać, że za tymi wszystkimi dziwnymi
wydarzeniami stoją wampiry i choć początkowo wydaje im się to mocno
nieprawdopodobne zostają zmuszeni do odrzucenia racjonalizmu na rzecz walki o
ocalenie Jerusalem.
Wydana po raz pierwszy w 1975 roku jedna z najpopularniejszych książek
Stephena Kinga, która obok „Carrie” i „Lśnienia” najsilniej przyczyniła się do
jego niesłabnącej popularności, utrzymującej się po dziś dzień. Jak sam autor w
swoim „Danse Macabre” przyznaje „Miasteczko Salem” miało być swoistym hołdem
oddanym kultowemu „Draculi” Brama Stokera, stąd niektóre wątki łudząco podobne,
do tych, z którymi mieliśmy szansę obcować w trakcie lektury tamtego
wiekopomnego dzieła, choć mocno uwspółcześnione, sprowadzone do realiów lat
70-tych XX wieku. Chyba wszyscy zgodzą się, że Stephen King swoje najlepsze
chwile miewał na początku kariery pisarskiej, a jako, że „Miasteczko Salem”
jest drugą z wydanych przez niego powieści, będącą najczystszym horrorem,
podanym w najlepszym z możliwych stylu (bez żadnych domieszek science fiction i
fantasy, które widzimy w jego najnowszych książkach) nie potrafię wypowiadać
się o niej inaczej, niż w samych superlatywach.
„Mam
wrażenie, że ten dom jest pomnikiem, jaki Hubert Marsten wystawił Złu, a
jednocześnie czymś w rodzaju psychicznej płyty rezonansowej lub, jeśli wolisz, latarni
rzucającej mroczne, niewidzialne światło. Stoi tam od wielu lat, przechowując w
swoich butwiejących ścianach to, co stanowiło esencję zła tkwiącego w Hubercie
Marstenie.”
Początek, kiedy jeszcze nie widzimy natury zagrożenia, czyhającego na małe
miasteczko Salem, ale znakomicie je wyczuwamy, jest kwintesencją niebywałego
talentu Stephena Kinga, który jak mało kto potrafi sugestywnie kreślić duszący
klimat nieuchwytnej grozy. Po przyjeździe głównego bohatera, Bena Mearsa, do
miasta autor skondensował atmosferę w stojącym na wzgórzu, górującym nad Salem
Domu Marstenów (nawiązanie do kultowego „Nawiedzonego” Shirley Jackson jest
oczywiste, tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę niezapomniany pierwszy akapit
tej kultowej powieści umieszczony w „Miasteczku Salem”), w którego murach przed
laty ekscentryczny Hubert Marsten zamordował żonę, po czym popełnił
samobójstwo. King w subtelny sposób sugeruje nawiedzenie tego opuszczonego
domostwa, którego lękają się mieszkańcy miasteczka, ale nie przez zwyczajne
duchy tylko niezdefiniowane Zło, rzutujące na egzystencję ludzi, mieszkających
niżej w formie lekkiego niepokoju ogarniającego ich, ilekroć skierują wzrok na
rzeczony, niszczejący dom. Ben Mears, który w dzieciństwie przekroczył jego
próg i zobaczył swoistą zjawę powieszonego Huberta Marstena, teraz w dorosłym
życiu pragnie ostatecznie rozliczyć się z traumatyczną przeszłością, w czym ma
mu pomóc napisanie książki o okropieństwach, które rozgrywały się w murach tego
przeklętego domu jeszcze za życia jego właściciela, zamieszanego w kult
Szatana. Ale jego plany zostają pokrzyżowane przez nowych lokatorów Domu
Marstenów, dwóch handlarzy antykami, Richarda Strakera i tajemniczego Kurta
Barlowa, którego początkowo nie będzie dane nikomu ujrzeć. W tym momencie
subtelna groza zostaje zastąpiona przez całkowicie zdefiniowaną dosłowność, na
scenę wkraczają nawiązania do „Draculi” Brama Stokera, kierując niepokój
czytelnika na szybko opanowujące miasteczko, żądne krwi jego mieszkańców
klasyczne wampiry.
„Miasteczko
wiedziało wszystko o ciemności. Wiedziało wszystko o ciemności, która okrywa
ziemię, gdy słońce skryje się za linią horyzontu, a także o tej, która panuje w
ludzkiej duszy. […] Miasto ma również swoje tajemnice i dobrze ich strzeże. O
wielu z nich ludzie nie mają najmniejszego pojęcia. […] Sprawy Szatana
interesują je w równie małym stopniu, co sprawy Boga. Ono wie wszystko o ciemności,
a to w zupełności wystarcza.”
Stephen King przy kreśleniu archetypu wampira mocno zasugerował się
koncepcją Stokera (rezygnując jedynie z możliwości poruszania się krwiopijców
za dnia), tak więc możemy zapomnieć o jakże denerwującej w XXI wieku modzie na
urocze wampirki, szukające prawdziwej miłości. Koncepcja „Miasteczka Salem” to
powrót do korzeni, kreujący antagonistów na prawdziwe bestie, obdarzone
zdolnością hipnozy i przeciskania się przez najmniejsze szpary. Dla nich liczy
się jedynie żądza krwi i chęć jak najszybszego opanowania miasteczka, w imię
ich Mrocznego Pana. Bardzo trafny okazał się zabieg skrótowego opisywania
typowego życia mieszkańców Salem już od początku powieści, co w późniejszym relacjonowaniu
ich przemiany dodało całej tej historii sporego realizmu, a przy okazji
sprawiło, że ich koszmar nie był dla czytelnika obojętny – wcześniej miał
okazję dobrze poznać tych ludzi, a co za tym idzie solidaryzować się z
niektórymi z nich. Druga połowa książki, oprócz nieustającej akcji obfituje
również w maksymalnie makabryczne (na przykład śmierć poprzez nadzianie się na
noże powbijane w podłogę, która to w pierwotnej wersji miała być zgonem na
skutek konsumpcji szczurów, ale wydawca Kinga stanowczo odrzucił taką
koncepcję, obawiając się, że może okazać się zbyt drastyczna dla czytelników)
oraz wzruszające wątki (jak na przykład odegranie sceny znanej z „Draculi”, polegającej
na zamordowaniu swojej przeklętej wybranki przez jej kochanka). Nie można
zapomnieć również o „nowej” formacji pogromców wampirów ze współczesnym Van
Helsingiem na czele w postaci podstarzałego nauczyciela, który steruje poczynaniami
pisarza, małego chłopca, młodej dziewczyny, lekarza i księdza, gotowych
poświęcić wszystko w walce z wszechpotężnym władcą wampirów.
„O
trzeciej nad ranem krew płynie w żyłach wolniej niż zwykle, a sen bywa
wyjątkowo głęboki. Dusza jest wówczas albo pogrążona w błogosławionej
nieświadomości, albo miota się rozpaczliwie, rozglądając się z przerażeniem
wokół siebie. Nie istnieją żadne stany pośrednie. O trzeciej nad ranem świat,
ta stara dziwka, nie ma na twarzy makijażu i wdać, że brakuje mu nosa i jednego
oka. Wesołość staje się płytka i krucha, jak w zamku Poego otoczonego przez
Czerwoną Śmierć. Nie ma grozy, bo zniszczyła ją nuda, a miłość jest tylko snem.”
O sukcesie „Miasteczka Salem” świadczy nie tylko nieznośne wręcz nagromadzenie
grozy oraz znakomite kreacje Wiecznie Żywych, ale również fenomenalna narracja,
która wręcz zmusza nas do całkowitego utożsamienia się z protagonistami i wręcz
zatopienia się w ich koszmarze. Paradoksalnie atmosferę, oprócz typowych dla
horroru zabiegów, znacznie potęguje czarny humor - historia nazwy miasteczka, podsumowana
zdaniem: „I tak już zostało, co być może
nie dowodzi niczego poza tym, że w Ameryce nawet świnia ma szansę na
nieśmiertelność”, albo podczas „modlitwy” księdza-alkoholika „Święta Mario, łaskiś pełna, ześlij mi
mocnego bełta”. Drugie zdanie być może dla chrześcijan wyda się mocno
bluźniercze – jeśli tak, to muszę ich ostrzec, że w „Miasteczku Salem” King nie
boi się swego rodzaju świętokradztwa, o czym najdobitniej świadczy zdanie
władcy wampirów, skierowane do jego ofiary, tuż przed zmuszeniem jej do wypicia
jego krwi: „Przyjmij moją komunię”. W
całej, dosyć długiej powieści, zauważyłam tylko jedną malutką wpadkę (autora
bądź tłumacza) następującą w chwili skierowania przez Bena swojej dziewczyny
Susan do Matta (współczesnego Van Helsinga) w celu naprowadzenia go na ojca
Callahana – w dalszej części powieści Ben zdaje się już w ogóle nie wiedzieć,
kim jest ten ksiądz, jakby King (albo tłumacz) zapomniał o jego wcześniejszej
konwersacji z Susan.
Moim zdaniem „Miasteczko Salem” wpisuje się do bardzo nielicznego grona
całkowicie udanych książek wampirycznych, którego paradoksalnie największą siłą
są wątki nawiązujące lub wręcz kopiujące kultowe momenty z „Draculi” Brama
Stokera. Żaden wielbiciel prozy Stephena Kinga oraz literackiej grozy w ogóle
nie ma prawa przegapić tej powieści, bo jest doskonałym przykładem naprawdę
udanej, wręcz znakomitej horrorowej prozy!
poniedziałek, 26 sierpnia 2013
„Drabina Jakubowa” (1990)
Weteran wojny wietnamskiej, Jacob Singer, po śmierci synka i rozwodzie z
żoną próbuje ułożyć sobie życie z nową kobietą, Jezebel. Jednakże w osiągnięciu
pełni szczęścia przeszkadzają mu dziwne wizje przerażających demonów, które
czyhają na jego życie oraz fragmentaryczne wspomnienia z frontu. Po spotkaniu z
kolegami z batalionu, którzy borykają się z tym samym problemem, mężczyzna
nabiera przekonania, że za niezdrowy stan ich umysłu odpowiada wojsko. Próbując
znaleźć dowody na poparcie swojej tezy Jacob będzie musiał stanąć do walki z
niepokojącymi imaginacjami swojej jaźni.
„Drabina Jakubowa” Adriana Lyne’a w latach 90-tych przeszła bez większego
echa, głównie za sprawą niedostosowanej do swojej epoki osi fabularnej, która
mogła nieco dezorientować ówczesnych odbiorców. Spory rozgłos zyskała dzięki
wyznaniu twórców serii gier, zatytułowanej „Silent Hill”, którzy przyznali, że
czerpali z niej inspirację. Do dziś trwają spory na temat przynależności
gatunkowej niniejszego obrazu, bowiem można w nim dostrzec zarówno elementy
typowe dla thrillera, jak i horroru psychologicznego. Choć widzowie przyzwyczajeni
do pełnych jump scenek i
skomputeryzowanych wizualizacji straszydeł współczesnych filmów grozy mogą
ostro sprzeciwiać się przed określaniem tej produkcji mianem horroru to
długoletni wielbiciele gatunku, którzy przy takowej klasyfikacji kierują się
bardziej integralnymi dla produkcji grozy elementami oraz narracją, aniżeli
poszukiwaniem czegoś, co będzie w stanie ich zaniepokoić bez wahania przyznają,
że oto mają do czynienia z rasowym horrorem psychologicznym z lekkimi
naleciałościami thrillera.
Film Lyne’a od początku do końca bazuje głównie na duszącym,
schizofrenicznym klimacie, który ma za zadanie poniekąd wprowadzić widza w stan
umysłu Jacoba, ale nienachalnie – nie na tyle dosłownie, aby wprawić go w stan
daleko idącego przerażenia. Już sama przynależność gatunkowa „Drabiny…” (horror
psychologiczny) sugeruje nam, że będziemy mieć do czynienia ze swego rodzaju
lekko niepokojącą łamigłówką, a nie stricte straszakiem. Tak, więc towarzyszymy
naszemu głównemu bohaterowi między innymi na imprezie domowej, w której
świadkuje swoistemu stosunkowi Jezebel z oślizgłą istotą z mackami w trakcie
tańca, albo w czasie jego choroby, w której palony przez gorączkę nagle
przenosi się do swojego poprzedniego życia z pierwszą żoną i trójką dzieci,
łącznie z synem, który nadal żyje. Niniejsza scena ma za zadanie zdezorientować
odbiorcę, co znakomicie jej się udaje, bowiem po słowach Jacoba, skierowanych
do swojej małżonki, w której opowiada jej, że śnił o życiu z Jezebel zaczyna
zastanawiać się, czy cały wstęp filmu nie był tylko i wyłącznie imaginacją jego
zszarganego przez koszmar wietnamski umysłu. Z czasem, kiedy reżyser wprowadzi
typowe dla thrillera wątki spiskowe, sugerujące udział wojska w przedziwnych
przywidzeniach Jacoba akcja skłoni się lekko w stronę sensacji, aczkolwiek
gdzieś tam pod powierzchnią groza nadal będzie doskonale wyczuwalna. Nie trudno
odgadnąć, że Lyne starał się przemycić w swoim obrazie stawiające w złym
świetle rząd Stanów Zjednoczonych oraz fiasko wietnamskie, dające do myślenia
tezy, aczkolwiek uważny widz i tak będzie się doszukiwał w scenariuszu innego
wyjaśnienia demonicznych wizji Jacoba. Jedyne, co można zarzucić „Drabinie…” to
zbyt duża przewidywalność, jak na standardy współczesnego odbiorcy. W latach
90-tych widzowie z pewnością byli mocno zaskoczeni finałem, aczkolwiek w XXI
wieku, kiedy mamy już za sobą multum produkcji, w których główny bohater staje
w obliczu niezrozumiałej dla siebie zagadki mamy już doświadczenie w
wyszukiwaniu i interpretowaniu drobnych sygnałów podrzucanych przez twórców w
trakcie całego seansu, które pozwalają przedwcześnie rozszyfrować zagadkę
tajemniczym przywidzeń Jacoba. Reżyser troszkę przesadził w ilości tego rodzaju
wątków. UWAGA SPOILER Nieustannie
zadawane przez Jacoba pytanie: „Czy ja
umarłem?”, fragmentaryczne migawki z Wietnamu, na których widzimy go
obficie krwawiącego i wreszcie teza jego kręgarza na temat życia po śmierci i
wizji piekła. Finalna scena, w której widzimy Jacoba umierającego na łóżku
polowym w Wietnamie jasno wskazuje, jakiej interpretacji swojego filmu
pragnąłby Lyne – patrzenia na wszystkie wcześniejsze wydarzenia przez pryzmat
czyśćca, z którego główny bohater może wydostać się i powędrować do Nieba tylko
wówczas, gdy ostatecznie pogodzi się ze swoją śmiercią i odetnie od życia
doczesnego. Pomóc w tym ma mu jego przewodnik, kręgarz Louis. Jednakże osobliwa
konstrukcja filmu pozostawia również furtkę do drugiej, troszkę mniej
wiarygodnej interpretacji, w której Jacob wcale nie umarł, a jedynie
konfrontował się z kolejnymi wizjami, tym razem własnej śmierci, co naturalnie
prowadzi nas do wątku z wojskiem i jego eksperymentów ze specyfikiem, zwanym „drabina”,
który wydobywał z żołnierzy najniższe, zwierzęce instynkty, robiąc z nich
swoiste maszyny do zabijania. W drugiej interpretacji to właśnie rząd Stanów Zjednoczonych
ponosi winę za stan Jacoba KONIEC
SPOILERA.
Największą siłą filmu Adriana Lyne’a są efekty specjalne, z których
najsilniej zapada w pamięci podróż Jacoba przez demoniczny szpital w podziemiu,
w którym widzi rzesze chorych psychicznie, nienaturalnie podrygujących
pacjentów, zbryzgane krwią ściany i porozrzucane po podłodze ludzkie kończyny –
w tym momencie klimat osiąga swoje apogeum, mrożąc krew w żyłach niepokojącymi
obrazami. Jeśli ktoś szukałby w „Drabinie…” jakiejś kwintesencji horroru, grozy
w najczystszej postaci to odnalazłby ją właśnie w tym konkretnym momencie.
Nie można zapominać o kolejnym mocnym plusie tej produkcji, a mianowicie
Timie Robbinsie, odtwórcy roli Jacoba Singera, który nie tylko grał, on wręcz
wszedł w swoją postać, tchnął w nią życie, a co za tym idzie sprawił, że widz,
który być może przewidzi większość wydarzeń zaprezentowanych podczas seansu i
tak będzie całym sercem z nim i jego koszmarem. Na uwagę zasługuje również
kręgarz, Danny Aiello oraz mały Macaulay Culkin, którzy choć nieco ustępują
warsztatowo Robbinsowi w porównaniu z pozostałą częścią obsady odrobinę
wybijają się na drugi plan.
Nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że „Drabina Jakubowa” to
film-zagadka, w którym nic nie jest tym, czym się wydaje, bo choć w latach
90-tych pewnie mocno zaskoczyła publiczność finałem to obecnie dla uważnych
widzów może być mocno przewidywalna. Jednakże ciekawy jest fakt, że pomimo tej
łatwości w interpretowaniu sygnałów podrzucanych przez twórców przez całą
projekcję i tak nie ma się ochoty przerwać seansu (oczywiście, jeśli jest się wielbicielem
lekko schizofrenicznych, klimatycznych horrorów psychologicznych, które zamiast
przerażać lekko niepokoją), głównie przez wzgląd na dopracowane w najmniejszych
szczegółach, mocno przekonujące wizualizacje imaginacji Jacoba oraz jakże
intrygujący pomysł na scenariusz. Ponadto, nie wydaje mi się, żebym znalazła we
współczesnym kinie grozy tak duszącą atmosferę nadnaturalnej grozy, a to w
gatunku zawsze było i jest najważniejsze.
Subskrybuj:
Posty (Atom)