środa, 30 stycznia 2019

Claire North „84 000”

Mężczyzna, który przybrał nazwisko Theo Miller żyje w świecie, w którym każde przestępstwo ma swoją cenę. Nawet zabójstwa z premedytacją nie są karane więzieniem, jeśli tylko winnego stać na zapłatę wymaganej sumy pieniężnej. Theo pracuje w Kryminalnym Biurze Obrachunkowym, które zajmuje się wyliczaniem odszkodowań dla każdego, kto złamał obowiązujące prawo. Mężczyzna stara się nie wychylać, bez słowa sprzeciwu robić to, czego się od niego wymaga i nie zastanawiać się nad systemem, którego jest malutkim trybikiem. Nie walczy z ustrojem zbudowanym w Wielkiej Brytanii przez wszechpotężną Korporację, chociaż ów ustrój służy jedynie nielicznym. Morderstwo jego byłej dziewczyny, Dani Cumali, wszystko zmienia. Theo postanawia dowiedzieć się, dlaczego kobieta zginęła i zrobić wszystko, by uratować osobę, na której od niedawna bardzo mu zależy. Jego prywatne śledztwo doprowadza go do wstrząsających faktów, które Dani odkryła przed swoją śmiercią i zwraca na niego uwagę pewnych niebezpiecznych osobników.

Claire North to pseudonim literacki brytyjskiej pisarki Catherine Webb. Nie wszystkie jej utwory są publikowane pod tym pseudonimem – część wychodzi pod jej prawdziwym nazwiskiem, a część pod pseudonimem Kate Griffin. W Polsce jak dotąd ukazały się trzy powieści Claire North (oraz kilka Catherine Webb i Kate Griffin): „Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta”, „Dotyk” i „84 000”. Wszystkie te powieści zostały bardzo dobrze przyjęte nie tylko w swojej rodzimej Wielkiej Brytanii. „84 000” w pierwszej połowie stycznia 2019 roku nominowano do nagrody im. Philipa K. Dicka, corocznie wręczanej wyróżnionemu utworowi literackiemu z gatunku science fiction. Nazwisko tegorocznego zwycięzcy zostanie ogłoszone w kwietniu 2019.

Claire North na kartach thrillera science fiction „84 000” stworzyła dystopijną rzeczywistość, która wydaje się być niepokojąco zbliżona do tej, w której sami egzystujemy. W świecie (konkretniej w Wielkiej Brytanii) wymyślonym przez North (tj. Webb, ale pozwolę sobie używać pseudonimu, pod którym omawiana powieść została opublikowana) nie istnieje przestępstwo, za które nie da się uniknąć kary więzienia. Ludzie bogaci mogą sobie pozwolić na prawie wszystko, mogą żyć ponad prawem, mogą nawet zabijać, bo stać ich na pokrycie przyznawanych za każde przestępstwo, za każdą, nawet najbardziej okrutną zbrodnię, odszkodowań. Możliwe że istnieje jednak wyjątek od tej reguły – jakakolwiek działalność na niekorzyść wszechmocnej Korporacji, trzymającej w kieszeni nawet rząd brytyjski, może zostać ukarana dużo dotkliwiej. Takie prawdopodobieństwo istnieje, taka myśl nasuwa się dosyć szybko, ale czy faktycznie tak jest, okaże się później. System, w którym sami żyjemy także sprzyja bogatym, ale (przynajmniej oficjalnie) nie w aż takim stopniu, w jakim odbywa się to w świecie kreowanym przez Claire North w „84 000”. Poczytna brytyjska autorka posunęła istniejące już dzisiaj wpływy korporacji do ekstremum – zmaksymalizowała wpływ dużych prywatnych firm na życie brytyjskiego społeczeństwa, firm, które w istocie należą do jednej wielkiej Korporacji, które wykonują zadania zlecone przez jeden zarząd, jedno górujące nam nimi wszystkimi zgromadzenie obrzydliwie bogatych osobników, którym zależy jedynie na pieniądzach. Zysk ponad wszystko... skąd ja to znam? North nie podaje żadnych dat. Nie wiadomo, w jakich latach toczy się akcja „84 000”, ale automatycznie zakłada się, że w przyszłości, że mamy tutaj do czynienia z artystyczną (stworzoną na potrzeby książki) wizją mniej czy bardziej odległej nam przyszłości. Prędzej to pierwsze, bo, jak już nadmieniłam, świat przedstawiony w omawianej powieści niezbyt mocno odbiega od teraźniejszości. Głównym bohaterem książki jest mężczyzna, którego znamy jako Theo Miller. North szybko zdradza, że nie jest to jego prawdziwe nazwisko, że urodził się jako ktoś inny i na jakimś etapie swojego życia przybrał inną tożsamość. Dlaczego to zrobił dowiemy się z czasem – autorka zapozna nas ze wszystkimi okolicznościami tego posunięcia pierwszoplanowego bohatera jej powieści, robiąc to w tak samo niewygodny dla mnie sposób, jak wszystko inne. W „84 000” North przeplata trzy okresy z życia Theo. Akcja toczy się po tych trzech torach, które wymieniają się bez uprzedzania czytelnika stosowną adnotacją, ale w tym jeszcze można się z łatwością samemu odnaleźć. Gorzej z konstrukcją wielu akapitów. Urwane zdania, poprzesuwane marginesy, częste celowe opuszczanie znaków interpunkcyjnych i przede wszystkich mnóstwo zbędnych, niezbyt pasujących do poszczególnych sytuacji, nierzadko trudnych do zrozumienia przemyśleń bohaterów książki i dialogów pomiędzy nimi. Gdyby pozbawić „84 000” tych wszystkich nieskoordynowanych tekstów, to nie wiem, czy publikacja ta dobiłaby do dwustu stron (polskie wydanie liczy sobie trochę ponad pięćset stronic). I według mnie wyszłoby to tej powieści na dobre – gdyby nadać jej zwyczajną formę, jednocześnie rezygnując z tych wszystkich nieskładnych przemyśleń i rozmów niektórych postaci, to mój odbiór na pewno byłby nieporównanie lepszy. Spotykałam się już z bardziej wymyślnymi konstrukcjami literackimi, z powieściami, których autorzy/autorki jeszcze bardziej kombinowali z narracją (za przykłady niech posłużą tutaj „Nocny film” Marishy Pessl i „Dom z liści” Marka Z. Danielewskiego), ale nie przypominam sobie utworu, którego autor pozwolił, by odbywało się to z taką szkodą dla fabuły i postaci. Zazwyczaj jest tak, że nawet dalej idące eksperymenty z narracją w moich oczach nie owocują zaniedbaniem tych dwóch jakże ważnych dla mnie składników powieści, ale o „84 000” powiedzieć tego, niestety, nie mogę.

Jaki jest sens naszego życia […]? Nie wierzę w Boga, nie wierzę w królestwo niebieskie, a ludzie wydają mi się złowrogim gatunkiem, który pustoszy i niszczy świat, a także siebie. Każdego dnia wymyślamy nowe sposoby ograniczania własnej wolności. Dążymy do szczęścia, ale istnieje tyle rodzajów szczęścia, że czasem trudno powiedzieć, że dążę do prawdy, bo zamiast tego mogę po prostu kupić i sprzedać prawdę w miejscowej aptece za dwa funty dziewięćdziesiąt dziewięć pensów.”

Jak można się tego spodziewać trzy okresy z życia głównego bohatera omawianej książki w końcu zbiegną się w jednym punkcie. Przedtem zmniejszając się do dwóch. Ale przez dosyć długi czas czytelnik musi poruszać się w aż trzech przestrzeniach czasowych. Claire North wielokrotnie daje do rozumienia, że nie chodziło jej o przedstawianie teraźniejszości człowieka, który przybrał nazwisko Theo Miller i dwóch okresów z jego przeszłości, tylko o pokazanie jego przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Retrospekcje skupiają się przede wszystkim na czasach studenckich, ale zahaczają też o okresy, w których Theo studentem jeszcze i już nie był. Przyszłość to życie na łodzi u boku enigmatycznej właścicielki tego środka transportu, w którym jakiś czas temu zamieszkała. A w umownej teraźniejszości Theo jest pracownikiem Kryminalnego Biura Obrachunkowego, jednym z licznych trybików korporacyjnej machiny mającej nieograniczoną władzę nad praktycznie całym brytyjskim społeczeństwem. Rząd dysponuje narzędziami, dzięki którym w każdej chwili może ograniczyć wpływy Korporacji, ale rzekoma demokratycznie wybrana władza doskonale wie, że takie posunięcie spowodowałoby kryzys finansowy, z którego Wielka Brytania mogłaby już nigdy nie wyjść. Świadomość tego (i być może pragnienie powiększania swojego bogactwa) zmusza rząd do uległości, do podporządkowywania się woli prywatnej Korporacji rozgałęziającej się na miliony mniejszych firm rozsianych po całym Zjednoczonym Królestwie. Człowiek znany jako Theo Miller nie jest typem rewolucjonisty. Wręcz przeciwnie: robi, co mu każą, nie narzeka, nie spiskuje przeciwko Korporacji i z obojętnością przyjmuje jaskrawą niesprawiedliwość ustroju, w którym przyszło mu żyć. Nie rusza go to, że ludziom bogatym wolno więcej, że gdy oni legalnie unikają odsiadki za najpotworniejsze zbrodnie (mordy, gwałty etc.), biedniejsi obywatele są skazywani na wieloletnie więzienia za najmniejsze przewinienia. Theo poprzez swoją pracę ma z tym do czynienia praktycznie na co dzień, zna ten system od podszewki i bynajmniej nie oburza go taki stan rzeczy. Jest jak jest. Trzeba się dostosować i tyle – takie podejście do życia ma Theo Miller, niczym niewyróżniający się, do bólu przeciętny trybik bezdusznej korporacyjnej machiny sprawującej władzę nad Wielką Brytanią. Tak jest do czasu morderstwa jego byłej dziewczyny, Dani Cumali, która zdobyła tak drażliwe informacje na temat pewnych wysoko postawionych osób, że ktoś uznał, że należy się jej pozbyć. Łatwo domyślić się kto taki, a i nikt nie powinien mieć problemów z przedwczesnym rozszyfrowaniem faktów odkrytych przez Dani Cumali. Wydawać by się mogło, że ta niepospolita forma nie pozwoli odbiorcy przeniknąć wszystkich tajemnic wprowadzonych w tę opowieść przez Claire North. Ale prawdopodobnie nawet najmniej domyślni odbiorcy względnie szybko wszystko ze sobą poskładają. Bo chociaż ogólna koncepcja, sam zarys tego dystopijnego świata, w którym przyszło żyć bohaterom „84 000” w moich oczach jawił się bardzo atrakcyjnie, to na dobrą sprawę na obietnicach się skończyło. Protagoniści (antagoniści zresztą również) są niebywale papierowi, nijacy, niekonkretni, wydają się być jedynie szkieletami literackich postaci tzn. absolutnie nie miałam poczucia towarzyszenia osobom z krwi i kości. Odbierałam ich wszystkich, z pierwszoplanową postacią włącznie, jak zwyczajne wydmuszki, patykowate sylwetki, postacie z tak mglisto przedstawionymi osobowościami, że pomimo usilnych starań nie potrafiłam ani „wniknąć w skórę któregoś z nich” ani, że tak to ujmę, się z nimi zaprzyjaźnić. Fabuła nie została dużo bardziej rozbudowana, nie poprowadzono jej w sposób zdecydowanie mniej powierzchowny, niż uczyniono to w przypadku absolutnie wszystkich postaci zaludniających „84 000”. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że opowieść i jej uczestnicy mają dla autorki drugorzędne znaczenie, że przede wszystkim chciała się pobawić formą, a nie opowiedzieć jakąś trzymającą w napięciu, wciągającą historię ukierunkowaną na tak zwanych masowych odbiorców. To znaczy według mnie nie był to jej główny cel, bo fabułę książka ta oczywiście posiada, tyle że wygląda bardziej jak produkt uboczny niż zasadniczy cel procesu wytwórczego. Ale pragnę zaznaczyć, że poza granicami Polski książka ta ma już sporo fanów, że przez wiele osób, z krytykami i innymi pisarzami włącznie, została bardzo entuzjastycznie przyjęta, więc trzeba założyć, że i w Polsce znajdzie swoich miłośników, że nie każdy przyjmie tę opowieść tak negatywnie, jak ja.

Wymęczyła mnie ta książka. Sama koncepcja, sam zarys dystopijnej rzeczywistości wymyślonej przez brytyjską pisarkę Claire North (właściwie Catherine Webb) był nader obiecujący. To on zachęcił mnie do sięgnięcia po tę pozycję, ale gdy już to zrobiłam dosyć szybko uświadomiłam sobie, że akurat w tę opowieść niełatwo będzie mi się zaangażować, choćby tylko w małym stopniu. I faktycznie tak było – dobrnęłam do końca, ale bynajmniej nie była to przyjemna podróż. Sama ta artystyczna wizja przyszłości w miarę mnie intrygowała, ale to stanowczo za mało, bym mogła uznać to dzieło za udane. Forma w moich oczach niemalże całkowicie pogrzebała tę opowieść. Przekombinowany styl, drastyczne zaniedbanie wszystkich postaci i fabuły oraz, po części wynikający z tego, kompletny brak napięcia – takie poważne mankamenty „84 000” kłuły mnie w oczy przez cały czas trwania tej lektury. Przez to wszystko musiałam się wręcz zmuszać do czytania, walczyć z przemożnym pragnieniem bezpowrotnego przerwania tej lektury. Ale ja to ja. Bardzo możliwe, że inni odbiorcy „84 000” żadnych złych stron w tej publikacji nie znajdą. Ja nie polecam tej pozycji, ale wystarczy zerknąć na recenzje innych, żeby zauważyć, że przynajmniej póki co, jestem w mniejszości, więc całkiem możliwe, że i Wam powieść ta się spodoba.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 28 stycznia 2019

„Dom, który zbudował Jack” (2018)

Jack w swoim życiu zabił kilkadziesiąt osób. Z czasem zakupił chłodnię, w której przechowywał ciała swoich ofiar. W wolnych chwilach starał się zaprojektować i zbudować dom. Twierdził, że jest inżynierem, ale zawsze marzył o zostaniu architektem. Zabijanie traktował jak sztukę. Nigdy nie wątpił w to, że jest artystą. Wciąż uważa siebie za człowieka wyrafinowanego, inteligentnego, kogoś znacznie lepszego od innych. Jack dzieli się tym wszystkim z niejakim Verge'em. Relacjonuje mu pięć wybranych incydentów zaistniałych w ciągu dwunastu lat jego życia. Kilka morderstw spośród tych, których w swoim życiu się dopuścił. Ponadto Jack dzieli się z Verge'em swoim światopoglądem, rozmawia z nim o malarstwie, poezji, architekturze i muzyce, zwierza się ze swoich bolączek i pragnień, mówi mu o lepszych i gorszych chwilach ze swojej burzliwej egzystencji. Verge tu i teraz jest jego powiernikiem. Słucha cierpliwie, ale od czasu do czasu wtrąca coś od siebie, dając Jackowi jasno do zrozumienia, że nie pochwala jego zbrodniczych czynów i ma zupełnie inny sposób patrzenia na świat.

Thriller psychologiczny „Dom, który zbudował Jack” to dzieło kontrowersyjnego duńskiego reżysera i scenarzysty Larsa von Triera, twórcy między innymi „Elementu zbrodni” (1984), „Tańcząc w ciemnościach” (2000), „Antychrysta” (2009), „Melancholii” (2011) i „Nimfomanki części I i II” (2013). Lars von Trier najpierw myślał o zrobieniu z tego serialu, ale ostatecznie zdecydował się na film pełnometrażowy (trwający mniej więcej dwie i pół godziny). Duńsko-francusko-niemiecko-szwedzki obraz został zrealizowany za w przybliżeniu osiem milionów siedemset tysięcy euro, a pierwszy pokaz filmu odbył się w maju 2018 roku na... Festiwalu Filmowym w Cannes. Kilka lat temu Lars von Trier został tam uznany za osobę niepożądaną – przestano go zapraszać na rzeczony festiwal po tym, jak w 2011 roku podczas tego wydarzenia wyznał, że rozumie Hitlera i jest nazistą. Potem się z tego tłumaczył, przepraszał, ale aż do 2018 roku organizatorzy Festiwalu Filmowego w Cannes byli nieugięci - przez wszystkie te lata Lars von Trier był tam persona non grata.

Przyznaję bez bicia, że „Dom, który zbudował Jack” to dopiero drugi film Larsa von Triera, który obejrzałam. Pierwszym był „Antychryst”, na którym nielicho się wynudziłam, nikogo więc nie powinno dziwić to, że od tego czasu omijałam twórczość tego Duńczyka szerokim łukiem. Dlaczego więc sięgnęłam po „Dom, który zbudował Jack”? Cóż, na pewno na moją decyzję nie miały wpływu doniesienia o widzach, którzy wyszli z sali kinowej w trakcie jego pokazu na Festiwalu Filmowym w Cannes (nie wszyscy, część tamtejszej publiczności została, a gdy film dobiegł końca nagrodziła go owacją na stojąco). Niektórzy ponoć byli skrajnie zniesmaczeni, inni wpadli w furię, a jeszcze inni ze zniechęceniem mruczeli coś pod nosem. Gdy „Dom, który zbudował Jack” trafił do szerszego obiegu jeszcze głośniej zrobiło się o jego brutalności. Nie zliczę opinii, które przestrzegają przed licznymi scenami przemocy, przed mocno rozbudowaną warstwą gore, której widoku lepiej sobie oszczędzić, zwłaszcza, gdy ma się słaby żołądek. Nie przytaczam słów niektórych recenzentów dosłownie, ale mniej więcej do tego to się sprowadzało. Kiedyś takie opinie były dla mnie dużą zachętą, ale jako że zazwyczaj nie podzielałam tego spojrzenia, przestałam tak je traktować. Do seansu „Domu, który zbudował Jack” (taki sam tytuł nosi stara angielska rymowanka) ostatecznie przekonali mnie ci, którzy twierdzili, że produkcja ta ma w sobie coś z „Funny Games” Michaela Hanekego i „American Psycho”. Tyle mi wystarczyło, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, że do seansu tego obrazu zasiadałam pełna wyłącznie dobrych przeczuć. Wspomnienia mąk, jakie przeszłam podczas seansu „Antychrysta” nie pozwalały mi na to... Po kilkunastu minutach przestałam już myśleć o tamtym tworze Larsa von Triera. Wówczas siedziałam już w umyśle tytułowego antybohatera, w którego w mistrzowskim stylu wcielił się Matt Dillon. Nie było to przyjemne doświadczenie, ale to był tego rodzaju emocjonalny dyskomfort, którego chyba każdy fan kina grozy łaknie (pożąda od filmu). Dreszcz rozchodzący się po ciele, obejmujący coraz większe jego obszary, w sposób całkowicie ode mnie niezależny. „Dom, który zbudował Jack” nie sponiewierał mnie tak, jak oryginał i remake „Funny Games” Michaela Hanekego, ale przeżycie i tak było dosyć mocne. Intensywne, niepokojące, odrażające, ale bynajmniej nie dlatego, że moim oczom ukazywały się jakieś szczególnie krwawe scenki. Duszenie, dźganie, strzelanie do ludzi, miażdżenie twarzy, obcinanie piersi – część z tego rozgrywa się poza kadrem, a to co widać, rany, z których wypływa dobrze imitująca posokę substancja, odrazy we mnie wzbudzić nie mogło. Na scenki rodem z torture porn nie radzę się nastawiać. To nie ten stopień brutalności. Bo omawiany film brutalny bez wątpienia jest i owszem czułam odrazę, ale nie dlatego, że film ten epatuje krwawymi efektami specjalnymi, bo tego oddać mu nie mogę. Wszystkie nieprzyjemne, acz jakże przeze mnie pożądane odczucia generowało podejście twórców do tych zbrodni. Nie jest to jakaś odmóżdżająca sieczka, plastikowy, beznamiętny twór, w którym protagoniści padają jak muchy, i trwa to tak długo, aż całkowicie zobojętniejemy, aż przestanie obchodzić nas los nawet najbardziej sympatycznej postaci. Jack uważa się za artystę, traktuje swoje zbrodnie jak sztukę. Sztukę, która owszem jest kontrowersyjna, prowokująca, skandaliczna, ale przecież wiele wspaniałych dzieł takie reakcje opinii publicznej budziło i nadal budzi. Część widzów jest przekonanych, że Lars von Trier ustami Jacka formułuje swoje własne przekonania. W końcu jego twórczość i sposób bycia wzbudzają kontrowersje, z czego w dodatku na moje oko wydaje się być dumny. Pytanie tylko, czy rzeczywiście uważa, że zbrodnia jest sztuką, że mordercy również są artystami albo czy myśli, że twórcy krwawego kina grozy to istni psychopaci, zresztą tak samo jak miłośnicy takich filmów. Nie wszystko z tego pada z ust Jacka, ale część widzów do wyciągnięcia takich wniosków obraz ten zmusił. Jeśli zaś o mnie chodzi to wolę powstrzymać się od osądów – nie siedzę w głowie Larsa von Triera, a i nie zwykłam identyfikować antybohaterów filmów z ich twórcami, bo jestem przekonana, że to ślepa uliczka, ale z drugiej strony nie pozostaję ślepa na pewne podobieństwa pomiędzy Larsem von Trierem i stworzoną przez niego postacią seryjnego mordercy Jacka. Reżyser i scenarzysta omawianego filmu według mnie równie dobrze może dzielić poglądy z Jackiem, jak i jego powiernikiem Verge'em. Nie zdziwiłabym się, gdyby te jego tak wielu bulwersujące zachowania, te gadki o Hitlerze i tak dalej były jedynie pozą, wyreżyserowanym spektaklem mającym podtrzymywać jego legendę – skandalisty, twórcy skrajnie kontrowersyjnego, bo takie etykietki często działają jak lep na widzów. Ale nie zdziwiłoby mnie też, gdyby okazało się, że von Trier faktycznie dzieli światopogląd z Jackiem. Podejrzewam jednak, że się tego nie dowiem i w sumie nieszczególnie zależy mi na zyskaniu tej wiedzy.

„Dom, który zbudował Jack” podzielono na pięć rozdziałów plus epilog. Te pierwsze to incydenty z życia tytułowego antybohatera, które rozegrały się na przestrzeni dwunastu lat. Pomiędzy tymi partiami mamy przerywniki, w postaci serii różnego rodzaju obrazków, filmików (również animowanych) opatrzonych stosownymi komentarzami Jacka i wtrąceniami Verge'a, mężczyzny, którego twarzy przez długi czas nie zobaczymy, ale myślę, że niejeden widz bez trudu zgadnie kim tak naprawdę jest ten erudyta, długo przed objaśnieniami poczynionymi przez scenarzystę. Podczas owych przerywników jest mowa o architekturze, malarstwie, religii, poezji, muzyce i dzieciństwie Jacka. Może się wydawać, że to wprowadza ogromny chaos i wymaga od widza znajomości historii tych wszystkich wyżej wypunktowanych dziedzin, ale według mnie tak nie jest. Można oczywiście doszukiwać się tutaj dna drugiego, trzeciego, czwartego itd., można szukać symboliki i nie będzie to bezcelowe, bo faktycznie wtłoczono w to niemało symboli, ale jeśli ktoś nie ma na to ochoty to myślę, że spokojnie może sobie to darować. Może podejść do tego filmu jak do kolejnego psychothrillera o seryjnym mordercy, do kolejnego obrazu ujętego z punktu widzenia tego typu czarnego charakteru – oczywiście bardziej wstrząsającego niż pierwszy lepszy hollywoodzki serial killer movie, ale w gruncie rzeczy podążającego podobną ścieżką fabularną. To znaczy Lars von Trier powprowadzał tutaj trochę komplikacji, poeksperymentował z formą i dał trochę tekstu ludziom wprost uwielbiającym ambitniejsze filmu, z ochotą rozkładającym je na czynniki pierwsze, analizującym każdy detal w poszukiwaniu najróżniejszych interpretacji. Niektórzy sądzą, że reżyser i scenarzysta „Domu, który zbudował Jack” w ten sposób natrząsał się z takiego podejścia do kina, dał tak zwanym znawcom coś, co tak naprawdę donikąd ich nie doprowadzi i zrobił co mógł by na tę skazaną na porażkę podróż zechcieli się wybrać. Świadczyć o tym może ten nieskrywany czarny humor zawarty w poszczególnych rozdziałach, niektóre teksty i wydarzenia, które mogą zmuszać do histerycznego śmiechu. Mnie jednak rozbawił jedynie widok budowli, jaką ostatecznie Jack wzniósł na działce, którą zakupił pod zabudowę i wybór utworu muzycznego na napisy końcowe. Nie miałam jednak wątpliwości, że von Trier chce by odbiorcy tego filmu co jakiś czas wybuchali śmiechem - gorzkim, przynoszącym coś na kształt lekkiej odrazy do samego siebie, bo przecież patrzymy na człowieka dopuszczającego się rzeczy strasznych, popełniającego bestialskie zbrodnie, bez mrugnięcia okiem mordującego głównie dorosłe kobiety, ale nie tylko. Najbardziej wstrząsające w tym wszystkim jest okaleczenie kaczątka oraz zabicie dwójki dzieci i sposób w jaki Jack potem traktuje ciało jednego z nich – podejrzewam, ale pewności nie mam, że te sekwencje zapiszą się na kartach historii kina poświęconych szokującym scenom filmowym i uważam, że na to zasługują. Ale tak naprawdę obok żadnego zbrodniczego czynu Jacka nie przeszłam obojętnie – każdy z nich odbierałam emocjonalnie, choć oczywiście natężenie tych niewygodnych odczuć było różne. Epilog natomiast jak na mój gust jest za bardzo efekciarski, wizualnie przekombinowany, napuszony wręcz, ale sama ta koncepcja, sam tekst, jest dla mnie dodatkowym smaczkiem. Nie zaskoczyło mnie to, ale myślę, że taka klamra jest pewnym powiewem świeżości, pomysłowym rozwiązaniem w tego typu kinie tj. psychothrillerach o seryjnych mordercach. Aha i pewna przypadłość tytułowego antybohatera unaoczniona dużo wcześniej może co poniektórym przywieść na myśl opowiadanie Raya Bradbury'ego pt. „Owoce na dnie misy” zamieszczone w zbiorze „Złociste jabłka słońca”. Nawiązań do różnego rodzaju dzieł znajdziemy tutaj więcej, i nie będzie to dotyczyło wyłącznie dokonań innych twórców, bo i nad swoją wcześniejszą twórczością lekko Lars von Trier się tutaj pochyli.
 
Nihilistyczny, zimny, okrutny – wszystkie te określania pasują do „Domu, który zbudował Jack” skandalisty Larsa von Triera. To nie jest film, który cacka się z widzami, jego twórcy nie zamierzali podchodzić do odbiorców jak do jajek, których ze wszech miar nie chcą stłuc. Nie, Lars von Trier i jego ekipa chcieli mocno poturbować widzów, zadać im ból, o którym długo nie zapomną. Film ten w sumie nie oddziaływał na mnie aż tak bardzo, nie wymierzał we mnie takich ciosów jak na przykład „Funny Games” Michaela Hanekego, który mógł być jednym ze źródeł inspiracji von Triera (przemawiają za tym porozumiewawcze spojrzenia jakie młody Jack posyła w kierunku kamery), czy powieść „American Psycho” Breta Eastona Ellisa, z której to również scenarzysta i zarazem reżyser tego filmu mógł czerpać (ewentualnie z jej filmowej wersji w reżyserii Mary Harron), ale i tak muszę przyznać, że tak silnych wrażeń, takiego emocjonalnego dyskomfortu już dawno podczas seansu nie czułam. We współczesnym kinie grozy ciężko znaleźć coś równie mocnego – właściwie to nie przypominam sobie ani jednego nowszego thrillera, który potrząsnął mną z porównywalną siłą, żadnego od czasu wspomnianego remake'u „Funny Games”, który zrobił to jeszcze brutalniej. Niemniej dopisuję się do grona sympatyków „Domu, który zbudował Jack”, chociaż przed seansem bardziej skłaniałam się ku temu, że zasilę ten drugi obóz odbiorców rzeczonej pozycji, że dołączę do jego antyfanów. Życie jest pełne niespodzianek, nieprawdaż?

sobota, 26 stycznia 2019

„Possum” (2018)

Lalkarz Philip wraca do rodzinnego domu, którego jest jedynym właścicielem. Mieszka w nim starszy mężczyzna o imieniu Maurice. Philip dobrze go zna, ale nie darzy go sympatią. Nie prosi jednak Maurice'a o opuszczenie jego domu. Bardziej niż na tym niechcianym lokatorze, Philip skupia się na przerażającej istocie o imieniu Possum, która prześladuje go od dzieciństwa. Mężczyzna ma przy sobie skonstruowaną przez siebie marionetkę wyobrażającą Possuma, twór przypominający skrzyżowanie człowieka z pająkiem, który często zabiera ze sobą na spacery po okolicy, z którą dobrze zapoznał się w dzieciństwie. Wypuszcza się głównie w łąki i w las, zachowuje się tak, jakby kogoś lub czegoś szukał i starał się oswoić z widokiem marionetki wyobrażającej prześladującego go potwora. Tymczasem miasto obiega wiadomość o zaginięciu nastolatka, którego Philip zagadnął tuż po przybyciu do swojego rodzinnego miasta. Czy na tym zakończył się jego kontakt z chłopcem, czy raczej to on odpowiada za jego zniknięcie?

W 2008 roku w Wielkiej Brytanii pojawiła się literacka antologia pt. „The New Uncanny: Tales of Unease”, w którym znalazło się między innymi opowiadanie „Possum” autorstwa Anglika Matthew Holnessa, który jest kojarzony głównie z serialami komediowymi (aktor). Ale jako że jest on miłośnikiem horrorów, swój pełnometrażowy debiut reżyserski postanowił osadzić właśnie w tej stylistyce. Doszedł do wniosku, że najlepiej będzie przenieść na ekran swoje własne opowiadanie – to, które zamieszczono w antologii „The New Uncanny: Tales of Unease”, po uprzednim rozbudowaniu tej opowieści. Matthew Holness scenariusz napisał sam, nadając filmowej wersji taki sam tytuł, jaki nosi jej literacki pierwowzór.

Matthew Holness zdradził, że podczas prac nad „Possumem” inspirował się antologią filmową „U progu tajemnicy” (1945), „Martinem” George'a Romero, „Zmorą” Petera Walkera z 1974 roku, niemieckim kinem ekspresjonistycznym i przede wszystkim... ogłoszeniami publicznymi. Krótkimi filmikami finansowanymi przez rząd, które mają za zadanie przestrzegać ludzi przed różnymi zagrożeniami. Matthew Holness wyznał, że w dzieciństwie te materiały go przerażały, co swoją drogą idealnie pasuje do założeń fabularnych „Possuma”. W końcu film ten traktuje o lękach z dzieciństwa - skupia się na dorosłym już mężczyźnie prześladowanym przez potwora, którego zaczął widywać w okresie szczenięcym. Nie twierdzę oczywiście, że Matthew Holness przechodzi przez to samo, co główny bohater jego filmu, lalkarz imieniem Philip, w którego w całkiem niezłym stylu wcielił się Sean Harris. Chodzi tylko o to, że reżyser i scenarzysta omawianej produkcji, pracując nad tym projektem sięgał pamięcią do swoich niegdysiejszych lęków, przywoływał wspomnienia nieprzyjemnych chwil przed telewizorem, zgotowanych mu przez brytyjski rząd. Matthew Holness wiedział, że opowiadanie, które napisał kilka lat wcześniej będzie wymagało rozbudowania – że jeśli chce zrobić z tego pełnometrażowy film, musi rozszerzyć tę historię, że nie może ograniczyć się do odwzorowywania jedynie tego, co przelał na karty tego swojego krótkiego utworu literackiego. Tego ostatniego nie czytałam, więc nie potrafię stwierdzić, które wątki w filmie dodano. Wiem tylko, że tych jest niewiele, że obraz ten nie obfituje w różnego rodzaju wydarzenia, właściwie to fabuła jest bardzo uboga, tak bardzo, że istniej spore ryzyko, iż spora część widzów nie dotrwa do napisów końcowych. Jak to się mówi: zanudzi się na śmierć... Przyznaję, że i mnie nierzadko ogarniało przeczycie, że nie dotrwam do końca i pewnie tak by było, gdyby nie warstwa techniczna „Possuma”. Klimat tego filmu jest unikalny, tak wyjątkowy, że wątpię, abym zdołała tutaj należycie zdefiniować jego specyfikę. Spróbuję jednak, jestem o tym przekonana, bardzo niewyraźnie zarysować atmosferę „Possuma”. Najłatwiej napisać, że w tym atmosferycznym garncu spotyka duch niemieckiego kina ekspresjonistycznego z duchem horrorów z lat 70-tych XX wieku. Ale to jeszcze nie to. Owszem, te dwie jakże różniące się od siebie specyfiki filmowego horroru łatwo tutaj odnaleźć, i przy tym zazwyczaj trudno wyodrębnić, najczęściej bowiem stapiają się one ze sobą, tworząc jedną widowiskową i, pod pewnymi względami, zaskakującą całość (przypominam, że skupiam się tutaj na klimacie, nie fabule). Ale nie wyglądało mi to tak, jakby sięgano wyłącznie po te dwa style, jakby łączono tylko te dwie specyfiki filmowego horroru. „Possum” nie odchodzi całkowicie od bieżącego okresu, od współczesności, która tej najczęściej pokazywanej przez dzisiejszych twórców filmowej rzeczywistości z całą pewnością nie bardzo przypomina. Powiedziałabym, że ma to więcej wspólnego z tym, co widuję w realu, niż z tym co pokazuje mi się na ekranie (mowa o XXI-wiecznej kinematografii). Szarość, monotonia, brudne, opuszczone budynki, ludzie mieszkający w warunkach, które wydają się być nieodpowiednie nawet dla zwierząt, nieustannie w pojedynkę zmagający się ze swoimi demonami albo po prostu czerpiący perwersyjną przyjemność z dokuczania innym. Bezsens istnienia aż bije z ekranu, a najbardziej podkręca go męka głównego bohatera, której źródła przez długi czas możemy się jedynie domyślać. Chociaż podejrzewam, że u wielu odbiorców „Possuma” owe domysły okażą się jak najbardziej trafne.

(źródło: https://bigpicturefilmclub.com/)
Co by tutaj napisać o fabule „Possuma”? Jakie by tu szczegóły Państwu przybliżyć, poza tymi przytoczonymi wyżej? Doprawdy trudne zadanie, bo jak już wcześniej wspomniałam historia ta nie składa się z wielu wątków – właściwie to uważam, że ich liczba jest stanowczo niewystarczająca. Ale spróbujmy. Otóż, skompromitowany lalkarz imieniem Philip po latach wraca w swoje rodzinne strony i wprowadza się do domu, w którym się wychował i którego od dłuższego czasu jest jedynym właścicielem. Budynek jest mocno zaniedbany, wnętrza wyglądają tak, jakby od lat nikt tutaj nie mieszkał – brud, wilgoć, obdrapane ściany, stare sprzęty, które już dawno powinny zostać wyrzucone i okrywający to wszystko mrok. W takich właśnie warunkach przyszło mieszkać pierwszoplanowej postaci „Possuma”. Niejaki Maurice żyje tak przez cały czas – wydaje się, że od zawsze mieszka w tym miejscu, nie zawracając sobie głowy nawet sprzątaniem, a co dopiero mówić o generalnym remoncie, o który rzeczona nieruchomość aż się prosi. Starszy człowiek nie ma jednak nic przeciwko życiu w takich warunkach, można wręcz odnieść wrażenie, że jak najbardziej mu ono pasuje. Choć od lat jest sam, nie doskwiera mu samotność – ten opryskliwy człowiek wydaje się być typem pustelnika, osobą, która najlepiej czuje się w swoim towarzystwie. Maurice zraża do siebie ludzi i można założyć, że robi to celowo, świadczą bowiem o tym jego nieprzyjemne odzywki w stronę Philipa. Człowieka, który ma prawo go eksmitować, ale choć nie cieszy go towarzystwo tego gbura, nie wyrzuca go ze swojego domu. Od czasu do czasu z nim rozmawia, na ogół bardzo niechętnie (tak jakby się do tego zmuszał), wysłuchuje jego tyrad, które sprawiają mu ból i szybko ulega, gdy Maurice po raz kolejny każe mu zrelacjonować pewne wydarzenie z dzieciństwa, o którym Philip tak naprawdę wolałby nie mówić. Ale spełnia prośbę Maurice'a, opowiada o lisie bestialsko potraktowanym przez kilku rówieśników Philipa na jego oczach, przez okrutnych chłopców, którzy nie omieszkali również poznęcać się nad nim. Relację Philipa i Maurice'a potraktowano bardzo pobieżnie, UWAGA SPOILER najpewniej dlatego, żeby zmniejszyć ryzyko przedwczesnego odkrycia przez widzów jej prawdziwej natury. Patologicznej, chorej więzi, która połączyła ich w przeszłości, więzi, z której korzyści czerpała tylko jedna strona, dla drugiej bowiem była i, tak naprawdę wciąż jest, ona istnym koszmarem, źródłem największych lęków uosabianych pod postacią potwora Possuma KONIEC SPOILERA. Matthew Holness według mnie nie radzi sobie z opowiadaniem, przynajmniej na razie nie potrafi tak prowadzić historii, żebym mogła w nią wsiąknąć, zaangażować się chociaż w średnim stopniu w prezentowane dzieje Philipa. Jego nudnawe wędrówki po mieście, nieciekawe konwersacje z Maurice'em, przelotne kontakty z nieznajomymi – to wszystko zajmuje bardzo dużo czasu i tak naprawdę niewiele z tego wynika. To znaczy film nie jest tak kompletnie o niczym, porusza w sumie bardzo poważne i zawsze aktualne problemy, ale robi to w tak chaotyczny, przewidywalny i nierzadko monotonny sposób, że przez większość czasu bardziej skupiałam się na mrocznej otoczce głównego bohatera niż na nim samym. Psychodeliczne wstawki witałam natomiast z otwartymi ramionami – balony, czarny deszcz i oczywiście pajęczy potwór wykonany w stylu niemieckiego kina ekspresjonistycznego i każdorazowo wprowadzany na plan z niesamowitym wręcz wyczuciem gatunku. Jump scenki też się tutaj pojawiają, ale Matthew Holness zdecydowanie częściej porywa się na coś trudniejszego – stara się zaniepokoić widza poprzez wiele mówiące sugestie obecności tego jakże nieprzyjemnego stwora i nieśpieszne wyłanianie się z mroku jego odrażających odnóży i/lub marionetkowego oblicza. Gdyby dopracować fabułę, rozwinąć tę historię i poprowadzić ją w dużo mniej rozproszony sposób, to najpewniej piałabym teraz z zachwytu, bo takie wykonanie elementów przynależących do świata horroru (w tym przypadku psychologicznego) ogromnie mnie ucieszyło. Elektryzowało, wprawiało w dyskomfort graniczący z delikatnym niepokojem, a we współczesnym kinie grozy o takie wrażenia raczej niełatwo. Szkoda tylko, że częściej ogarniała mnie niewyobrażalna nuda powodowana takim, a nie innym prowadzeniem fabuły, która moim zdaniem cierpi na poważny deficyt wątków, której przydałaby się większa różnorodność, jeśli chodzi o konkretne wydarzenia, bo tak, mam wrażenie, że przez większość czasu oglądałam w kółko to samo...

Szkoda, że Matthew Holness nie wystarał się o lepszy scenariusz dla „Possuma”, bo według mnie ta znakomita warstwa techniczna niemalże marnuje się w takiej opowieści. Sama koncepcja, ogólny zarys fabularny nie jest zły, kierunek, który Matthew Holness sobie wyznaczył w mojej ocenie jest odpowiedni, ale sposób, w jaki zmierza do celu, portret głównego bohatera i te jego zwyczajniejsze przeżycia (te sekwencje, w których nie widzimy mniej czy bardziej upiornych efektów specjalnych) mocno rozczarowują. Choć bardzo się starałam nie potrafiłam w zadowalającym stopniu zaangażować się w tę historię, nie tylko dlatego, że prawie od początku wiedziałam jak brzmi odpowiedź na główne pytanie wypływające z tego scenariusza (Possum to prawdziwy potwór, czy wytwór umysłu człowieka, powstały na skutek przeżytej w przeszłości traumy?), a nawet nie przede wszystkim dlatego. Rozproszona narracja i powtarzanie praktycznie tych samych codziennych czynności wykonywanych przez głównego bohatera, to czołowi winowajcy doskwierającej mi podczas seansu „Possuma” nudy. Znużenia, z którym dzielnie walczyłam po to, aby zarejestrować wszystkie elementy charakterystyczne dla filmowego horroru, nasycić wzrok tym wspaniałym, mrocznym klimatem i oczywiście bezbłędnie wykonanymi efektami specjalnymi. Bo tak na dobrą sprawę nie dostałam niczego innego, co choćby tylko przez chwilę z porównywalną siłą przyciągałoby moją uwagę.

czwartek, 24 stycznia 2019

Michel Bussi „Samolot bez niej”

W 1980 roku na zboczach Mont Terrible rozbija się samolot relacji Stambuł – Paryż. Stu sześćdziesięciu ośmiu pasażerów i członków załogi ginie na miejscu. Jest jednak ktoś, kto wyszedł cało z katastrofy. To trzymiesięczna dziewczynka, której tożsamości nikt nie potrafi ustalić. Wiadomo, że na pokładzie samolotu znajdowały się dwie osoby w tym wieku: Lyse-Rose de Carville i Emilie Vitral, ale nie sposób ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, którą z nich jest ocalałe niemowlę. Media nazywają je Ważką i Lylie, a tymczasem dziadkowie obu dziewczynek starają się udowodnić przed sądem, że to właśnie ich wnuczka przeżyła. Opieka nad dzieckiem w końcu zostaje przyznana jednej z tych par, ale wątpliwości co do tożsamości dziewczynki pozostają. Osiemnaście lat później prywatny detektyw Credule Grand-Duc, który przez wszystkie te lata bezskutecznie starał się rozwikłać zagadkę tożsamości cudownie ocalałej dziewczynki, wreszcie osiąga upragniony cel. Ale zostaje zamordowany, zanim z kimkolwiek podzieli się swoim odkryciem. Zostawia jednak dziennik, którego karty zapełnił szczegółami ze swojego długoletniego śledztwa. Ale czy zdążył przelać na papier to ostatnie, najważniejsze odkrycie? Czy w dzienniku znajduje się odpowiedź, której przez wszystkie te lata pożądało tak wiele osób?

Pierwotnie wydana w 2012 roku powieść francuskiego pisarza Michela Bussiego pt. „Un avion sans elle” („Samolot bez niej”) przyniosła mu międzynarodową sławę. Jego wcześniejsze powieści nie cieszyły się porównywalnym zainteresowaniem czytelników, ale po publikacji „Un avion sans elle” to się zmieniło – zwłaszcza po raz pierwszy wydane w 2011 roku „Czarne nenufary” zyskały „nowe życie”. Uhonorowany między innymi Prix Maison de la Presse, Prix du polar francophone i Prix du roman populaire, „Samolot bez niej”, został wydany w ponad trzydziestu językach i nadal cieszy się sporym zainteresowaniem czytelników z wielu krajów świata.

Bez wątpienia „Samolot bez niej” jest najważniejszym dziełem w literackim dorobku Michela Bussiego, bo to właśnie ta książka rozsławiła jego nazwisko. I to nie tylko w jego rodzimej Francji. „Najważniejszym”, nie musi jednak znaczyć „najlepszym”. Według mnie Bussi nie wzniósł się tutaj na wyżyny swoich możliwości, na tle tych jego utworów, z którymi dotychczas się zapoznałam („Czarne nenufary”, „Mama kamie”, „Nigdy nie zapomnieć”, „Czas jest mordercą”, „Mówili, że jest piękna”), „Samolot bez niej” w mojej ocenie wypada najgorzej. Muszę jednak zaznaczyć, że twórczość Michela Bussiego bardzo sobie cenię, to tak naprawdę jeden z moich ulubionych pisarzy, człowiek, który jak to się mówi, ma z czego schodzić. Innymi słowy: choć w moim oczach „Samolot bez niej” nie doścignął tych jego powieści, które wcześniej wpadły w moje ręce, to określenie „dobry thriller” i tak ciśnie mi się na usta. Nie jest to oczywiście duży komplement, bo po tym powieściopisarzu spodziewam się wspaniałości, ale myślę, że na taką skromną pochwalę ta pozycja w pełni zasługuje. Michel Bussi słynie z zaskakujących zwrotów akcji, przede wszystkim tego oczekują od niego jego czytelnicy – mocnych, niespodziewanych uderzeń, które ciężko wyrzucić z pamięci. Tymczasem „Samolot bez niej” tego apetytu tak do końca nie zaspokaja. Opowieść ta nie jest całkowicie pozbawiona elementu zaskoczenia, ale Bussi zdecydowanie nie zaaplikował mi tutaj wstrząsu, siłą dorównującego któremuś z tych, które dotąd zdążyłam dzięki niemu przeżyć. Część z tego udało mi się przewidzieć, ale zabolało mnie szczególnie jedno – jeden poważny feler, bezsensowna wpadka, której przecież z łatwością dałoby się uniknąć. UWAGA SPOILER Wystarczyło zmienić tytuł książki, bo ten jest jednym wielkim spoilerem KONIEC SPOILERA. Albo nie. Trudno mi to stwierdzić z całą pewnością, zgadnąć jakim torem podążałyby moje myśli, gdyby nie owo potknięcie, bardzo delikatnie rzecz ujmując. Bo tak to już jest, że gdy przeczyta się parę utworów danego pisarza, to zazwyczaj człowiek uczy się go wyprzedzać. Wie gdzie szukać odpowiedzi, jak odczytywać informacje wrzucane przez autora, których tropów się chwytać, a które zbyć machnięciem ręki. Oczywiście bywa i tak, że mimo wszystko pobłądzimy, że nie uda nam się wszystkiego należycie zinterpretować, ale niektóre przygotowane przez takiego autora rewelacje, dla zaznajomionego z jego innymi utworami odbiorcy, niespodziankami na pewno nie będą. Już przed lekturą „Samolotu bez niej” wiedziałam, że należy przygotować się na najmniej prawdopodobny obrót wydarzeń. Największą zagadką, tą z której wyrasta multum innych pytań, na które jak najszybciej chciałoby się znaleźć odpowiedzi, jest tożsamość jedynej ocalałej z katastrofy samolotu relacji Stambuł – Paryż, do której na kartach omawianej powieści Bussiego doszło w grudniu 1980 roku. Czy trzymiesięczne wówczas niemowlę to pochodząca z obrzydliwie bogatej rodziny de Carville'ów, Lyse-Rose, czy raczej wywodząca się z ubogiej familii Vitralów, Emilie? Tego nie wie nikt. Nawet wtedy, gdy jedna z tych rodzin wygrywa walkę w sądzie o opiekę nad dzieckiem, wątpliwości pozostają. I dręczą one głównych uczestników owego dramatu przez kolejne osiemnaście lat. Bo tyle trzeba czekać na przełom w sprawie, na odkrycie prawdziwej tożsamości osoby, którą media nazwały Ważką i Lylie (to drugie powstało z połączenia imion dwóch niemowlaków znajdujących się na pokładzie feralnego samolotu). Problem jednak w tym, że człowiek, któremu udało się rozwiązać tę zagadkę w 1998 roku (umownej teraźniejszości) zostaje zamordowany przed podzieleniem się z kimkolwiek tą drogocenną informacją. Zostawił jednak swój dziennik, zeszyt, w którym przedstawił szczegóły swojego osiemnastoletniego śledztwa, w którym może, ale nie musi znajdować się również ta najważniejsza wiadomość, rozwiązanie tej jakże frapującej zagadki. Ponadto przed śmiercią podał swojej zleceniodawczyni, kobiecie, która przez osiemnaście lat słono płaciła temu prywatnemu detektywowi za zajmowanie się wyłącznie tą jedną sprawą, źródło swojego olśnienia. To znaczy dał jej wskazówkę, gdzie należy szukać odpowiedzi. Nam, czytelnikom, również, ale szczerze powiedziawszy na niewiele się nam ona zda. Punktów zaczepienia będziemy musieli poszukać gdzie indziej. W dzienniku dopiero co zamordowanego detektywa? W tych retrospekcjach z jego życia, które Bussi podaje we fragmentach, którymi to przeplata bieżące wydarzenia (bieżące to znaczy te z 1998 roku)? A może odpowiedzi lepiej szukać w teraźniejszości bohaterów, w wydarzeniach rozgrywających się osiemnaście lat po katastrofie samolotu relacji Stambuł – Paryż, z której cało wyszła tylko jedna osoba, obecnie wchodząca w dorosłość i nadal tak naprawdę nie znająca swoich korzeni.

Lyse-Rose de Carville czy Emilie Vitral? Gdy już zapoznałam się z zarysem tej sytuacji, zadałam sobie pytanie, która z tych dwóch opcji byłaby większą niespodzianką. Każda z nich wydawała się równie prawdopodobna, ale z czasem autor dał mi jasno do zrozumienia, że jedna z nich bezsprzecznie wzbudzi w czytelniku emocje dużo silniejsze niż ta druga. Żadna nie ma jednak prawa kogokolwiek zaskoczyć, bo przecież od początku zmusza się nas do brania pod uwagę każdej z tych możliwości. Czyżby więc tym razem głównym celem Michela Bussiego nie było maksymalne zaskoczenie odbiorców jego twórczości, czyżby zrezygnował z tego jakże charakterystycznego dla jego prozy elementu, z tego swojego znaku rozpoznawczego, na rzecz jakichś innych wrażeń? Przemknęło mi to przez myśl, ale wówczas byłam już tak mocno przywiązana do pewnego wyjaśnienia, do ścieżki, na którą zostałam wręcz brutalnie wepchnięta przez pewien mocno rzucający się w oczy spoiler, że nie skłaniałam się w tę stronę. Niewykluczone jednak, że te osoby, którym nie jest znana twórczość tego utalentowanego Francuza, którzy swoją przygodę z jego prozą rozpoczną od „Samolotu bez niej” nie odczytają należycie tej krótkiej wiadomości, nie dopatrzą się w niej tego, co ja względnie szybko zaczęłam odbierać jako spoiler. Informację wielce niepożądaną, bo UWAGA SPOILER znając już ogólne założenia pisarstwa Bussiego, tj. wiedząc, że w jego powieściach odpowiedzi należy szukać w tych miejscach, na które autor nie wskazuje wprost, wybrać taką wersję wydarzeń, której autor nie roztrząsa (aż do końcowych partii swoich książek), nie miałam żadnych problemów z właściwym odczytaniem tytułu powieści. Stuprocentowej pewności jednak nie miałam, bo to zagranie wydawało mi się tak absurdalne, tak niesamowicie niepotrzebne, tak szkodzące tej publikacji, że nie potrafiłam tak prostu wyzbyć się wątpliwości, co do tego, że rzeczywiście odważono się porwać na coś takiego. Być może należy to traktować jako ryzyko, które (przynajmniej w moim przypadku) się nie opłaciło. W jakim celu jednak je podejmowano, czemu to miało służyć? Oto jest pytanie... pytanie, na które niestety nie znam odpowiedzi. Ale nie wiem też, czy gdyby tytuł książki był inny, Bussiemu udałoby się wyprowadzić mnie w pole. Może gdybym wcześniej nie przeczytała paru innych jego powieści... Ale chyba nie, bo tak naprawdę mamy tutaj do czynienia z zagadką, na którą wręcz samoistnie nasuwa się jeszcze jedna odpowiedź. Taka, której autor przez długi czas palcem nie wskazuje (poza tym nieszczęsnym tytułem). Wątpliwości w zaznajomionych z jego twórczością czytelnikach może jednak budzić fakt, że ta trzecia opcja, od której naszą uwagę pisarz stara się odciągnąć, wydaje się być najbardziej prawdopodobna. Bo czy bardziej możliwe jest to, że trzymiesięcznemu niemowlęciu udało się przeżyć katastrofę samolotu, w której zginęli wszyscy inni pasażerowie i cała załoga, czy raczej to, że dziewczynki nazywanej Ważką i Lylie po prostu w tym samolocie nie było? Bardziej, że tak to ujmę życiowa, wydaje mi się ta druga ewentualność, ale przecież Bussi już jakiś czas temu utwierdził mnie w przekonaniu, że tak zwana brzytwa Ockhama w jego twórczości nie ma zastosowania. Z drugiej jednak strony, to bezwiednie nasuwające się trzecie rozwiązanie owej zagadki, ta najprostsza opcja w ramach takiej konstrukcji literackiej mogła wydawać się najmniej prawdopodobna, taka na którą przygotuje się najmniej czytelników KONIEC SPOILERA. Michel Bussi w „Samolocie bez niej”, jak zwykle zresztą, nie ogranicza się do jednego zwrotu akcji, w powieści tej odnajdziemy parę pomniejszych tego rodzaju zagrań, kilka nie tak ważkich, ale mających moc lekkiego zaskakiwania, rewelacji, które ponadto rozpędzają fabułę zanim czytelnika zacznie ogarniać znużenie. Innymi słowy, zanim śledztwo Credule'a Grand-Duca, z którym zapoznajemy się równocześnie z czytającym jego dziennik Markiem Vitralem, przyjacielem osiemnastoletniej Lylie, która po osiemnastu latach wciąż nie zna swoich korzeni, i toczące się w umownej teraźniejszości dochodzenie samego Marca, zaczną wytracać pęd, Bussi detonuje mniejszą czy większą bombę, która nie pozwala na zaczerpnięcie oddechu. Mimo, że główny zwrot akcji udało mi się przewidzieć i to na długo przed jego nastaniem, to chłonęłam tę opowieść z dużym zainteresowaniem. Sytuacja była dynamiczna, zwłaszcza ciąg wydarzeń, niejako na moich oczach, rozgrywający się w umownej teraźniejszości zmieniał się jak w kalejdoskopie. A i z tajemniczości tak kompletnie odarta ta historia dla mnie była. Ciekawość podsycało zagadkowe zachowanie Lylie, sugestie, że młoda kobieta planuje jakąś zbrodnię, jej skomplikowana relacja z Markiem i oczywiście tożsamość mordercy, bo i tego rodzaju postać bierze udział w tej intrydze. Zastanawiało mnie też zachowanie dwóch babć, dwóch kobiet, które od lat są tak zwanymi głowami zwaśnionych rodów de Carville'ów i Vitralów. Rodzinne tajemnice, które byłam przekonana odgrywają jakąś istotną rolę w całym tym galimatiasie, ale dopóki Bussi nie zechciał opuścić tej sekretnej kurtyny, nie wiedziałam nawet, w których miejscach na tej metaforycznej szachownicy ustawić te postacie. Która jest tą dobrą, a która tą złą, i czy w ogóle można rozpatrywać je w tak prostych kategoriach. Zresztą, to samo mogę powiedzieć o kilku innych uczestnikach tej intrygi, z Lylie włącznie, absolutnie nie dotyczyło to jednak Marca Vitrala, po stronie którego przez cały czas twardo stałam.

Osobom, których przygoda z twórczością francuskiego pisarza Michela Bussiego, który sztukę manipulacji opanował wręcz do perfekcji, według mnie jednego z najlepszych współczesnych autorów literackich thrillerów, jeszcze się nie rozpoczęła, ale mają w planach pochylenie się nad jego twórczością, na pierwszy ogień radzę nie brać „Samolotu bez niej”. Uważam, że każda z wyżej wymienionych przeze mnie pozycji (wszystkie te, z którymi zapoznałam się wcześniej) bardziej nadaje się na start. Po tę publikację najlepiej sięgnąć potem, gdy już polubi, czy wręcz pokocha się pisarstwo Michela Bussiego. Bo jak już będzie się znało jego zwyczajowy poziom, to nawet taki lekki spadek formy, jaki w mojej ocenie uwidacznia się w „Samolocie bez niej”, zapewne nikogo nie zniechęci do kontynuowania swojej trzymającej w napięciu przygody z tym niebanalnym powieściopisarzem. Pozostałych natomiast ta powieść może zrazić do jego pisarstwa. Pewnie nie wszystkich, ale sądzę, że istnieje spore niebezpieczeństwo, iż taki efekt na część takich odbiorców „Samolot bez niej” wywrze.

wtorek, 22 stycznia 2019

Joe Hill „Dziwna pogoda”

Joe Hill, autor między innymi „Pudełka w kształcie serca”, przeniesionych na ekran przez Alexandre'a AjaRogów”, „NOS4A2” (trwają prace nad serialem na podstawie tej książki) i „Strażaka” zebrał w jednym tomie cztery nowele (czy jak kto woli minipowieści) swojego autorstwa, które powstawały z przerwami ponad cztery lata. Publikacja ta zatytułowana „Strange Weather” miała swoją premierę w 2017 roku w jego rodzimych Stanach Zjednoczonych, gdzie została dobrze przyjęta przez czytelników, z krytykami włącznie. W Polsce „Dziwna pogoda” ukazała się w roku 2018. Joe Hill bynajmniej nie jest nowicjuszem jeśli chodzi o krótsze formy literackie. Na swoim koncie ma kilkadziesiąt niedługich utworów, publikowanych w różnych antologiach, magazynach i w formie e-booków. Kilkanaście z nich wydano w zbiorze „Upiory XX wieku”, który był pierwszą książkową publikacją Hilla, ale według mnie na wyróżnienie zasługuje nowela „W wysokiej trawie”, którą napisał wspólnie ze swoim ojcem Stephenem Kingiem – trwają prace nad jej filmową wersją w reżyserii Vincenzo Nataliego. W „Dziwnej pogodzie” nie znalazłam ani jednego utworu, który mogłabym postawić w jednym rzędzie z „W wysokiej trawie”, ale też nie robiłam sobie na to dużej nadziei.

Nowela otwierająca „Dziwną pogodę” nosi tytuł „Zdjęcie”. Joe Hill zdradza w posłowiu, że napisał ją w 2013 roku, wówczas nadając jej nazwę „Zdjęcie, 1988”, i że pierwotnie tekst ów ukazał się w podwójnym numerze magazynu „Cemetery Dance”. Rzecz, jak pierwszy tytuł wskazuje, toczy się w 1988 roku. Głównym bohaterem i zarazem narratorem noweli jest trzynastoletni Michael Figlione: otyły chłopiec parający się konstruowaniem różnych przedmiotów i niemający przyjaciół w swoim wieku. Hill już na początku wprowadza element tajemniczości za sprawą byłej niani Michaela. Starsza kobieta od jakiegoś czasu ma problemy z pamięcią. Mogłoby się wydawać, że to zwyczajna demencja, gdyby nie jej opowieści o człowieku, którego nazywa Panem Polaroidem. Przestrzega przed nim swojego byłego podopiecznego. Mówi, że mężczyzna robi jej zdjęcia, które coś jej zabierają i prosi Michaela by nie dał mu się sfotografować. Czołowy bohater noweli nie bierze poważnie słów staruszki, ale czytelnik już wówczas nie powinien mieć żadnych wątpliwości co do tego, że Pan Polaroid istnieje i tylko kwestią czasu jest aż trzynastolatek się o tym przekona. Aparat fotograficzny o niezwykłych właściwościach przypomniał mi „Polaroidowego psa”, minipowieść (czy jak kto woli nowelę) Stephena Kinga zamieszczoną w zbiorze „4 po północy”, choć u Hilla aparat ma inne właściwości. Atmosfera tajemniczości, którą to autor „Zdjęcia” pieczołowicie buduje niemalże od początku tego utworu, gęstnieje w momencie ujrzenia przez Michaela pewnego zdjęcia wyplutego przez magiczny aparat. Wtedy też akcja nabiera tempa, chociaż nie należy przez to rozumieć, że zostaniemy wrzuceni w wir szaleńczych wydarzeń, w którym nie ma czegoś takiego jak powolne budowanie aury nadnaturalnego zagrożenia. „Zdjęcie” to mój numer jeden zbioru „Dziwna pogoda” przede wszystkim przez ten doskonale wyczuwalny klimat lat 80-tych XX wieku, przez tę namacalną wręcz tajemniczość najsilniej bijącą z pierwszej partii rzeczonego utworu i sukcesywnie zagęszczającą się aurę nadnaturalnego zagrożenia w postaci enigmatycznego mężczyzny i jego przeklętego aparatu.

Naładowany” wykluł się w głowie Joego Hilla pod wpływem masakry w szkole w Newton, w stanie Connecticut z 2012 roku, ale do przelewania go na papier przystąpił dopiero jesienią roku 2016. To autor zdradza w posłowiu „Dziwnej pogody”, dodając, że tekst ten jest próbą zrozumienia słabości Amerykanów do broni palnej. Dla mnie ta nowela jest przede wszystkim przestrogą przed stereotypowym myśleniem, w którym to niemałą rolę odgrywa strach od lat zasiewany w umysłach obywateli tak zwanego zachodniego świata przez media i polityków. Zdecydowanie większe żniwo zbiera choroba nowotworowa, ale od zamachu na World Trade Center to terroryzm jest kreowany jako największe zagrożenie współczesnego świata, a przynajmniej takie mam wrażenie. Przekaz, że jakoby każdy terrorysta jest muzułmaninem dotarł już pewnie do każdego obywatela tzw. zachodniego świata i jak zauważa Hill w stresujących sytuacjach może mieć decydujące znaczenie. Wielki miłośnik broni Randall Kellaway, niegdyś wydalony ze służby wojskowej, obecnie pracujący w ochronie centrum handlowego na Florydzie, pewnie nie pozbawiłby życia niewinnych ludzi, gdyby nie strach przed muzułmanami. Tutaj zadecydował impuls, odruch wywołany przekonaniem, że ten, kto strzela do ludzi na pewno jest wyznawcą islamu. Przekonaniem, z którego możemy sobie nawet nie zdawać sprawy, dopóki nie znajdziemy się w pobliżu strzelaniny. Tak czy inaczej Kellaway to nie jest przyjemny typ. To przepełniony nienawiścią mężczyzna, którego żona opuściła zabierając ze sobą ich synka, ponieważ źle ich traktował. Człowiek, którego dyscyplinarnie zwolniono z wojska, który ma sądowy zakaz posiadania broni oraz zbliżania się do małżonki i dziecka. Właśnie ten mężczyzna nagle zostaje bohaterem, chociaż odbiorca „Naładowanego” dobrze wie, że absolutnie sobie na to nie zasłużył. Druga nowela nie jest horrorem jak poprzednie „Zdjęcie” - to raczej dosyć brutalny, przejmujący thriller o człowieku starającym się nie dopuścić by jego kłamstwa wyszły na jaw i o kobiecie, czarnoskórej dziennikarce samotnie wychowującej córkę, badającej sprawę masakry w centrum handlowym, dzięki której Kellaway został bohaterem. Opowieść, w którą co prawda nie wciągnęłam się tak szybko jak w „Zdjęcie” przez dosyć rozproszoną narrację obraną przez Hilla w jej wstępnej partii, ale gdy już to się stało, bez przerwy towarzyszyło mi silne napięcie, które w finale... Cóż, zdradzę tylko tyle, że lepszego zakończenia wymyślić już chyba nie można było.

Wniebowzięty” powstał w 2014 roku z potrzeby... zapełnienia pustych stronic w notesie pozostałych po „Strażaku” (powieści Joego Hilla). Tak, autor nienawidzi marnowania papieru – pisze o tym w posłowiu „Dziwnej pogody” - dlatego tuż po ukończeniu „Strażaka”, która wypełniła cztery i pół wielkie notesy, resztę tego ostatniego poświecił niniejszej noweli. Męczącej opowieści o człowieku, który utknął na chmurze. Chmurze, której niezwykłe właściwości bynajmniej nie kończą się na zdolności utrzymania ciężaru tytułowego bohatera „Wniebowziętego”. Gatunkowo najbliżej temu utworowi do fantasy – przy odrobinie dobrej woli może nawet dark fantasy, w którym to nurcie według mnie Hill się specjalizuje. Ale jeśli nawet przyjąć, że utwór ten przynależy do dark fantasy to na pewno nie jest to szczyt możliwości tego pisarza. Clive Barker i Joe Hill ze wszystkich znanych mi pisarzy najlepiej odnajdują się w tej stylistyce (dark fantasy), ale akurat „Wniebowziętego” uważam za wypadek przy pracy. Nie twierdzę, że historia Aubreya Griffina nikogo nie zainteresuje, że jego przeżycia na chmurze starającej się zapewnić mu wygodne życie kilka kilometrów nad ziemią, przeplatane retrospekcjami, wyrywkami z jego przeszłości, dla wszystkich odbiorców „Wniebowziętego” będą taką drogą przez mękę, jak dla mnie. Lekturę tego tekstu musiałam rozłożyć na aż trzy wieczory – chwila czytania i przerwa, chociaż wtedy tak na to nie patrzyłam, bo nie byłam pewna, czy nazajutrz uda mi zwalczyć pragnienie opuszczenia pozostałych stronic rzeczonej noweli. Udało się, ale nie mogę powiedzieć, że upór mi się opłacił. Przyznaję, że retrospekcje dawały mi niejakie wytchnienie od nieciekawych opisów podniebnej przygody Aubreya Griffina, ale bynajmniej nie dlatego, że jego przeszłość obfitowała w trzymające w napięciu, wciągające, barwne sytuacje tylko dzięki... nieciekawym dialogom. Rozmowy szybciej się czytało, a o niczym tak nie marzyłam jak o jak najszybszym zakończeniu tej bajeczki, w której to Hill owszem zawarł ładunek zagrożenia, ale tak lekki, tak rozproszony tymi wszystkimi rozwlekłymi opisami niezbyt lotnych przemyśleń głównego bohatera noweli i właściwości nadzwyczajnej chmury, na której to utknął nasz tchórzliwy Aubrey Griffin, że o silnych emocjach z tego wynikających mogłam zapomnieć. Czułam przede wszystkim znużenie i silną potrzebę zrezygnowania z dalszej lektury, którą na swoje nieszczęście (bo zmarnowałam czas) i nie bez wysiłku, zwalczyłam.

Horror apokaliptyczny z elementami komediowymi, „Deszcz”, został napisany przez Joego Hilla w 2016 roku, jak podejrzewa autor, z chęci sparodiowania siebie samego, tj. jego „Strażaka”. Historii o różnego rodzaju katastrofach dziesiątkujących ludzkość powstała już niezliczona ilość, ale o spadających z nieba ostrych kryształach dotąd nie słyszałam. Pomysł ten z powodzeniem mógłby zostać wykorzystany w obszernej powieści, może nawet tak długiej jak „Bastion” Stephena Kinga – to lepsze, niż to z czym spotkałam się w „Strażaku”. To znaczy sam rodzaj apokalipsy, ale nie tekst ogółem. Bo jednak od takiego pomysłu oczekuję większego skupienia na warstwie gore, więcej opisów zwłok podziurawionych gwoździami z kryształów, gnijących na ulicach miast i zdecydowanie gęstszej atmosfery nieszczęścia i beznadziei. Elementem łagodzącym aurę jest czarny humor, którym Hill natchnął tę opowieść, ale jakoś nie potrafię całkowicie potępić tego wyboru. Bo dowcip nie jest wymuszony, nachalny, infantylny, ani nic w tym rodzaju. Dodaje tej historii smaczku, urozmaica ją, nawet jeśli osłabia oddziaływanie klimatu grozy. Główną bohaterką i zarazem narratorką „Deszczu” jest lesbijka Honeysuckle Speck mieszkająca w Boulder w stanie Kolorado, która w wyniku pierwszego opadu ostrych kryształów traci swoją ukochaną (i jej matkę, z którą miała dużo lepsze stosunki niż ze swoją rodzicielką). Chociaż eksperci przestrzegają opinię publiczną przed kolejnymi takimi deszczami, kobieta decyduje się wyruszyć do Denver w celu powiadomienia ojca swojej dziewczyny o tragedii, jaka dotknęła jego rodzinę. Nie będzie to nudna podróż, choć ewidentnie można było wycisnąć z tego więcej grozy i makabry. Trochę krwawych kawałków jest - z niektórych bije niezły histeryczny humor, jak na przykład z wątku z ptakiem i ludzkim okiem, inne są nawet wzruszające, ale Hillowi ani razu nie udało się mnie zniesmaczyć czy zaszokować. Już bardziej wstrząsnął mną „Naładowany”, historia oparta na zdecydowanie mniej obiecującym motywie jeśli chodzi o brutalność. Ale i tak dobrze się to czytało – warto było zapoznać się z tą historią i nie tylko dlatego, że oto poznałam nową wizję końca znanego nam świata. Bo czy na kartach „Deszczu” Hill ostatecznie zmiecie ludzkość z powierzchni ziemi tego nie zdradzę. Wyznam tylko, że pod koniec udało mu się mnie zaskoczyć.

Dobry zbiorek. Nie wyśmienity, nie zachwycający, niebędący moim numerem jeden wśród publikacji Joego Hilla (bo wyłączając „W wysokiej trawie” wolę go w dłuższych formach), ale według mnie i tak zasługujący na uwagę miłośników literatury grozy. Trzy z czterech zmieszczonych w niniejszym tomie nowel spokojnie mogę polecić fanom horrorów i thrillerów podanych w krótszej formie literackiej (nowela, minipowieść), przestrzegając jednak przed wygórowanymi oczekiwaniami. Bo według mnie nie są to teksty wybitne, Joe Hill zdecydowanie nie pokazuje tutaj pełni swoich możliwości, obdarowywał nas już bowiem lepszymi publikacjami (o wydaniu nie mówię – twarda oprawa, czarno-białe grafiki na kartach tytułowych nowel i na ich końcach – tak, Albatros się postarał, to bez wątpienia), ale miał też gorsze momenty, więc summa summarum jest dobrze. Czekam jednak na coś lepszego. Bo wiem, że Joego Hilla na to stać.

poniedziałek, 21 stycznia 2019

Zapowiedź książkowa: Antologia „17 podniebnych koszmarów”

Zapnijcie pasy, przed wami lot pełen koszmarów wybranych dla was przez Stephena Kinga i Beva Vincenta. Pasjonująca antologia, lektura w sam raz na lotnisko bądź do samolotu, zawierająca między innymi nowe opowiadania Joe Hilla i Stephena Kinga. Stephen King napisał także przedmowę i wprowadzenia do wszystkich utworów.

Stephen King nie znosi latać. I wraz ze współredaktorem, Bevem Vincentem, pragnie podzielić się tym strachem przed lataniem z wami.
Witajcie w "17 podniebnych koszmarach", antologii opowiadającej o nieszczęściach, które mogą was spotkać, kiedy jesteście jedenaście kilometrów nad ziemią i pędzicie z prędkością ponad ośmiuset kilometrów na godzinę, zamknięci w metalowej rurze (jak - brrr! - w trumnie) z około setką obcych ludzi. To książka o wszelkich zdarzeniach mogących zmienić waszą podróż po przyjaznym niebie w horror, w tym także takich, których dotąd nawet sobie nie wyobrażaliście… ale o których teraz już nie będziecie mogli przestać myśleć, gdy następnym razem wsiądziecie do samolotu i oddacie swój los w ręce obcego człowieka.

Antologia zawiera nowe utwory Joe Hilla i Stephena Kinga, a także czternaście klasycznych opowiadań oraz jeden wiersz. Teksty takich autorów jak Richard Matheson, Ray Bradbury, Roald Dahl, Dan Simmons sprawiają, że zbiór "17 podniebnych koszmarów" jest, jak ujmuje to King, "idealną lekturą do samolotu, zwłaszcza podchodzącego do lądowania podczas burzy… Nawet jeśli siedzicie bezpiecznie na ziemi, lepiej mocno zapnijcie pasy". Przerażająca książka, która sprawi, że dobrze się zastanowicie, zanim zdecydujecie, w jaki sposób chcecie podróżować.

Stephen King jest autorem ponad pięćdziesięciu światowych bestsellerów. Najnowsze to Trylogia o Billu Hodgesie - "Pan Mercedes" (nagrodzona Edgar Award dla najlepszej powieści), "Znalezione nie kradzione" i "Koniec warty" - oraz zbiór opowiadań "Bazar złych snów". Na podstawie jego cyklu "Mroczna wieża" powstał film z Idrisem Elbą i Matthew McConaugheyem w rolach głównych. W 2014 roku King otrzymał National Medal of Arts, a w roku 2003 National Book Foundation Medal za zasługi dla literatury amerykańskiej. Mieszka w Bangor w stanie Maine ze swoją żoną, pisarką Tabithą King.

Bev Vincent jest autorem kilku książek, z których najnowsza to "The Dark Tower Companion", oraz ponad osiemdziesięciu opowiadań, zamieszczonych między innymi w "Alfred Hitchcock’s Mystery Magazine", "Ellery Queen’s Mystery Magazine", "The Blue Religion" i "Ice Cold". Jego utwory były nominowane do Bram Stoker Award, Edgar Award i ITW Thriller Award. Od 2001 roku prowadzi rubrykę "News from the Dead Zone" w każdym numerze pisma "Cemetery Dance". Nie ma nic przeciwko lataniu, ale nie obraziłby się, gdyby ktoś wynalazł urządzenie do teleportacji. Mieszka z żoną w Teksasie. 
 
Data wydania: 12 lutego 2019 roku

Źródło: https://www.proszynski.pl/

niedziela, 20 stycznia 2019

„Astral” (2018)

Student Alex Harmann na zajęciach z metafizyki dowiaduje się o tak zwanej projekcji astralnej, czyli osiąganiu stanu, w którym postrzega się świat spoza swojego ciała fizycznego. Większość jego przyjaciół w to nie wierzy, ale Alex uważa, że warto to sprawdzić. Chłopak interesuje się sferą duchową z powodu swojej matki. Kobieta umarła, gdy Alex był jeszcze dzieckiem, a ojciec dopiero teraz opowiada mu wszystko, co mu wiadomo o śmierci małżonki i chorobie psychicznej, z którą wcześniej się zmagała. Pierwsza próba osiągnięcia stanu OBE nie przynosi pożądanych rezultatów, ale Alex się nie poddaje. Poszerza swoją wiedzę na ten temat i próbuje raz jeszcze. Nazajutrz informuje swoich przyjaciół, że udało mu się wyjść ze swojego ciała, czemu nie wszyscy dają wiarę. Wspólnie dochodzą do wniosku, że dobrze byłoby pozyskać jakiś dowód. Wymyślają na to sposób, ale okazuje się on nieskuteczny. A raczej tylko tak im się wydaje. Z czasem wszystko zaczyna wskazywać na to, że eksperymentowanie Alexa z tak zwaną projekcją astralną sprowadziło na nich wszystkich poważne niebezpieczeństwo, że chłopak niechcący ściągnął do naszego świata coś, co najprawdopodobniej zagraża życiu nie tylko Alexa, a i ludziom znajdującym się w jego otoczeniu.

„Astral” to zrealizowany w Wielkiej Brytanii horror nastrojowy w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Chrisa Mula, który napisał również scenariusz, wspólnie z bratem Michaelem Mulem. Film nakręcono w dwanaście dni, a pierwszy jego pokaz odbył się w październiku 2018 roku na San Diego International Film Festival. Rolę główną w „Astralu” powierzono Frankowi Dillane'owi, aktorowi mającemu osobiste doświadczenia z paraliżem sennym, o którym jest mowa w filmie (Mulowie dowiedzieli się o tym dopiero po wciągnięciu go do obsady). W jednym z wywiadów Chris Mul zdradził, że scenariusz „Astrala” zainspirowały mroczne przygody jego brata. Podczas pracy nad swoją książką Michael Mul „natknął się na pojęcie projekcji astralnej. Zdecydował się spróbować sam, a podczas swojego przedsięwzięcia doznał szeregu przerażających halucynacji”. Chris Mul zdradził również, że jest wielkim fanem science fiction i thrillerów psychologicznych, i że jego zamiarem nie było stworzenie rasowego horroru, filmu ściśle osadzonego w tym gatunku, tylko ujęcie tematu z psychologicznej strony. Z jego wypowiedzi wynika, że myślał o thrillerze psychologicznym, mniej horrorze, ale w mojej ocenie „Astral” wpasowuje się w ramy tego drugiego gatunku. Zresztą nie tylko mojej, bo oficjalnie film został sklasyfikowany jako horror. Ściślej: horror science fiction z dodatkiem dramatu, z czym z kolei ciężko mi się tak do końca zgodzić.

Bodaj najbardziej znanym filmem podejmującym tematykę tak zwanej projekcji astralnej jest „Naznaczony” Jamesa Wana. „Astral” Chrisa Mula najpewniej porównywalnego sukcesu nie osiągnie, nie tylko dlatego, że nie zorganizowano mu tak dużej kampanii reklamowej, jaką miał „Naznaczony”. „Astral” został nakręcony w inny sposób, podejście jego twórców do tematyki projekcji astralnej, do tematu out-of-body experience, w skrócie OBE lub OOBE, znacznie różni się od stylistyki „Naznaczonego”. Podejście Chrisa Mula do nastrojowego kina grozy nie przypomina podejścia Jamesa Wana, notabene jednego z najpopularniejszych współczesnych twórców horrorów (chociaż oczywiście jego filmografia nie zamyka się tylko w tym gatunku). Ci więc, którzy spodziewają się mnóstwa jump scenek, zróżnicowanych wizualnie i przynajmniej w zamiarze przerażających istot z innego świata, dynamicznego rozwoju akcji, a i nawet porównywalnego zagęszczenia mroku, to najprawdopodobniej mocno się zawiodą. Ci zaś, którzy cenią sobie mniej agresywne horrory o zjawiskach nadprzyrodzonych, dużo bardziej stonowany, oszczędniejszy przekaz, mają niemałą szansę odnaleźć się w tej pozycji. Sama nie jestem uprzedzona do żadnej z tych form, dlatego akurat to, że „Astral”, że tak to ujmę, nie szedł drogą „Naznaczonego”, nijak nie wpływało na mój odbiór omawianej produkcji. W tym kontekście kompletnie żadnego znaczenia nie miało dla mnie to, że twórcy „Astrala” nie starali się nadać mu takiej formy, jaką szczyci się „Naznaczony”. Ten ostatni co prawda cenię sobie wyżej, ale bynajmniej nie dlatego, że z zasady nie przemawia do mnie mniej dosadne kino grozy. Właściwie to nawet ucieszyło mnie to podeście, bo jeśli chodzi o współczesne horrory o zjawiskach paranormalnych, to zdecydowanie łatwiej o te agresywniejsze straszaki. We wspomnianym już wcześniej wywiadzie reżyser „Astrala” stwierdził, że przemawia do niego twórczość Alfreda Hitchcocka. Wspomniał też o „Lśnieniu” Stanleya Kubricka, można więc śmiało założyć, że jest zainteresowany kręceniem filmów przywołujących ducha XX-wiecznej kinematografii grozy. „Astral”, według mnie, ma w sobie coś ze starszych horrorów, ale na pewno nie widać tutaj jakiejś zdecydowanej stylizacji retro. Zdjęcia są przygaszone, nie mienią się żywymi barwami, można je chyba nazwać z lekka zamglonymi, a to oczywiście bardziej kojarzy się z ubiegłowiecznym kinem aniżeli tym współczesnym. Ale nie tylko, i nawet nie przede wszystkim, o kolorystykę obrazów chodzi. Sposób na opowiedzenie tej historii, to oszczędne w środkach, minimalistyczne podejście twórców „Astrala” do horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych, w moim przypadku było głównym nośnikiem skojarzeń z nastrojowymi horrorami z dawnych lat. Co nie znaczy, że Chrisowi Mulowi i jego ekipie udało się stworzyć coś, co może konkurować z kultowymi, ponadczasowymi nastrojówkami.

Głównym bohaterem „Astrala” jest Alex Harmann, przekonująco wykreowany przez Franka Dillane'a (zresztą to samo mogę powiedzieć o całej obsadzie omawianego filmu). Student, który dopiero teraz poznaje prawdę o swojej matce, która zmarła, gdy był jeszcze dzieckiem. Ojciec przybliża mu wreszcie szczegóły jej śmierci i opowiada o chorobie psychicznej, z którą przez pewien okres życia się zmagała. Jako że nie usłyszymy całej tej relacji ojca na użytek jego jedynego syna, wiele z tego będziemy musieli sami wywnioskować, w czym pomogą nam informacje wrzucone w dalsze partie scenariusza. Nie jest to najwygodniejszy dla widza sposób snucia filmowej opowieści, miejscami można wręcz mieć wrażenie, że twórcy nie wiedzieli jak dopiąć niektóre wątki, że wepchnęli w scenariusz coś na kształt przerywników, na krótko odchodzili od właściwej akcji najpewniej po to, by poszerzyć obraz przede wszystkim pierwszoplanowego bohatera (przybliżyć nam jego biografię, zagłębić się w jego osobowość i przedstawić relacje z ludźmi z jego otoczenia) i do pewnego stopnia faktycznie tak to działa, ale nie mogłam oprzeć się poczuciu, że doklejano te wątki poboczne niejako bezładnie, nie zachowując przy tym ciągłości akcji. Nie rzucało się to w oczy jakoś szczególnie często, nie wprowadzało ogromnego zamieszania, takiego chaosu, żeby nie dało się tego zrozumieć, ale i nie mogę powiedzieć, że owe raptowne wskoki i wyskoki wątków pobocznych nie wytrącały mnie z rytmu. Z rytmu narzucanego przez główną oś fabularną. Chis i Michael Mulowie w swój scenariusz wpletli kilka mniej czy bardziej znanych miłośnikom horrorów motywów, w mojej ocenie akurat przy tym nie robiąc bałaganu. Projekcja astralna, paraliż senny, pewne istoty, o których praktycznie na całym świecie krążą niezliczone legendy, jakiś demon i UWAGA SPOILER opętanie przez tego ostatniego pokazane w końcówce filmu, czego można się spodziewać od chwili pojawienia się pierwszej sugestii co do tego, że największym zagrożeniem, którego Alex niechcący sprowadził do naszego świata może być demon. Nie zaś tak zwani cieniści ludzie (postacie z wyżej wspomnianych legend), których główny bohater „Astrala” od jakiegoś czasu widuje na jawie KONIEC SPOILERA. Ta swoista mieszanka motywów znanych z różnego rodzaju opowieści z dreszczykiem (film, literatura, legendy) nie wydawała mi się wymuszona, przekombinowana, nie miałam wrażenia, że któryś z wyżej wymienionych elementów nijak nie pasuje do reszty. Wszystko to pięknie mi się składało w jedną spójną całość. Chociaż oczywiście przez wzgląd na to, że świat przedstawiony „Astrala” składał się z motywów, z którymi wcześniej już się spotkałam (film, literatura, publikacje znalezione w Internecie, wszystko jedno) nie mogę powiedzieć, że pełnometrażowy debiut Chrisa Mula zaskoczył mnie jakimiś innowacjami. To raczej konwencjonalny horror nastrojowy, obraz korzystający ze znanych rozwiązań, ale (może za wyjątkiem tych niezręcznie podawanych wątków pobocznych) nie bez ładu i składu. Bracia Mul pisząc swój scenariusz nie wchodzili w skórę dzieci w sklepie w zabawkami – nie sięgali po wszystko co znajdowało się w zasięgu ich rąk, nie wykorzystywali motywów, które w oczach odbiorców mogłyby nie przystawać do reszty i co dla mnie jest nie mniej ważne, wszystkie te nadprzyrodzone istoty i nadnaturalne zjawiska przedstawiono w bardzo oszczędnym stylu. Owszem, pojawia się tu trochę efektów specjalnych, z komputerowymi włącznie, parę jump scenek też w to wepchnięto (żadna nie wywarła na mnie zamierzonego efektu), ale z całą pewnością nimi nie szafowano. Efekty specjalne i jump scenki odbierałam jako drobne dodatki do sukcesywnie zagęszczającego się klimatu nadnaturalnego zagrożenia, a nie jak to nierzadko we współczesnych horrorach o różnego rodzaju zjawiskach nadprzyrodzonych bywa (ze szczególnym wskazaniem na najszerzej reklamowane hollywoodzkie produkcje), myśl przewodnią. No wiecie: tworzenie we mnie wrażenia, że popisywanie się nowoczesną technologią jest dla twórców najważniejsze. Dla Chrisa Mula zauważalnie ważniejsze było budowanie i intensyfikowanie napięcia, zagęszczanie klimatu grozy (co może nie wychodziło mu najlepiej - mogłoby być dużo bardziej mrocznie, ale totalną porażką bym tego nie nazwała) i samo snucie tej nieoryginalnej, ale wciągającej opowieści. Pomimo uniedogodnień wprowadzanych przez gwałtownie serwowane wątki poboczne i nie do końca satysfakcjonujące przedstawienie bohaterów drugoplanowych. Przyjaciół Alexa potraktowano po macoszemu, ich osobowościom i wzajemnym relacjom nie poświęcono tyle uwagi, żeby w pełni mnie zadowolić, ale bywało gorzej więc... A i nie dotyczy to największego sceptyka w tej paczce przyjaciół – jemu też nie dan dużo miejsca, ale z jakiegoś powodu kradł całą moją uwagę ilekroć pojawiał się na ekranie. Charyzmatyczna postać, chociaż raczej ogólnikowo wykreślona... Hmm, ciekawe.

Brytyjski horror nastrojowy (tak, uważam że dużo bliżej mu do horroru nastrojowego niż horroru science fiction, do którego został oficjalnie zaklasyfikowany) pod tytułem „Astral”, pełnometrażowy reżyserski debiut Chrisa Mula, to obraz ukierunkowany na pewną niszę. Nie wygląda tak, jakby kręcono go z myślą o szerokiej publiczności, jakby twórcom najbardziej zależało na wbiciu się do głównego nurtu, na przypodobaniu się jak największej liczbie osób, często czy rzadko, sięgających po filmowe horrory. Jeśli tak na to spojrzeć, to nie wydaje się dziwne to, że tak wielu odbiorców „Astrala” nie pozostawiło na nim suchej nitki. Narzeka się między innymi na brak naprawdę mocnych momentów, zakończenie (które mnie przypadło do gustu, bo pozostawia miejsce na domysły), nienależyte rozwinięcie tematu i liczne przestoje. Ale jest też druga strona, grupa widzów, która ochoczo wyraża swoje zadowolenie z seansu „Astrala”. W sumie to nawet całkiem spora, mogąca dawać nadzieję na to, że „Astral” nie utknie w niszy – nawet jeśli, to ja jednak nie odważę się polecić tego filmu nikomu spoza tej, raczej wąskiej, grupy osób niemających nic przeciwko minimalistycznym horrorom (aczkolwiek nie w znaczeniu: całkowicie pozbawionym efektów specjalnych i jump scenek) o różnego rodzaju zjawiskach nadprzyrodzonych. Myślę, że tym osobom film ten ma największą szansę się spodobać – może i, tak jak ja, zachwyceni nie będą, ale podejrzewam, że wielu z nich będzie przynajmniej umiarkowanie zadowolonych z seansu „Astrala”. Zupełnie tak jak ja... albo nawet jeszcze bardziej.