czwartek, 31 marca 2016

„Ukryte” (2005)


Prezenter telewizyjnego programu, Georges Laurent mieszka z żoną, Anne, pracującą w wydawnictwie i dwunastoletnim synem, Pierrotem. Od niedawna Laurentów dręczy niezidentyfikowany człowiek, podrzucając im kasety wideo z zarejestrowanym widokiem ich domu od zewnątrz. Kiedy zaczyna przysyłać makabryczne rysunki decydują się zgłosić sprawę policji, ale funkcjonariusze informują ich, że w tej sytuacji są bezradni. Laurentowie dochodzą do wniosku, że prześladowca próbuje ich na coś nakierować, o czym świadczą wskazówki pojawiające się na taśmach, coraz rzadziej obrazujących ich dom i wkraczających w sferę znajomą Georgesowi. Mężczyzna uświadamia sobie, że tajemniczy osobnik go zna i z jakiegoś powodu próbuje skonfrontować go z przeszłością.

Michael Haneke – wielokrotnie nagradzany austriacki twórca, który skradł serca wielu sympatykom kina grozy filmem pt. „Funny Games” i jego remakiem. Thriller „Ukryte”, do którego sam spisał scenariusz, również zasila grono bardziej rozpoznawalnych i docenianych produkcji Haneke. Obsypany prestiżowymi nagrodami filmowymi, w tym Złotą Palmą za reżyserię, francuskojęzyczny obraz zyskał rzesze fanów, również wśród krytyków, tak w krajach europejskich, jak w Stanach Zjednoczonych. Haneke cieszy się opinią twórcy niebanalnych dzieł, więc raczej nie dziwi fakt, iż popularny w kinematografii motyw prześladowcy przekuł w coś niepospolitego, zawierającego ważne zagadnienia egzystencjalne, podane w niebywale trzymającej w napięciu oprawie wizualnej (muzyki nie ma praktycznie wcale). 

W moim odczuciu podstawowym elementem, który uwarunkował sukces niniejszej produkcji jest intymna praca kamery, wymuszająca wzmożoną uwagę widza nawet podczas statecznych, bardzo długich ujęć zwłaszcza tych (ale nie tylko) poczynionych przez tajemniczego prześladowcę rodziny Laurentów. Najlepiej widać to na przykładzie licznych rozciągniętych w czasie sekwencji portretujących dom głównych bohaterów z zewnątrz, sfilmowanych za pośrednictwem stojącej nieopodal ukrytej, nieruchomej kamery bezimiennego prześladowcy. Nie dzieje się właściwie nic, wyłączając zwyczajny ruch uliczny, ale dramaturgiczny ciężar, jakim Haneke natchnął owe ujęcia wręcz nakazują odbiorcy usilnie wypatrywać czającego się zagrożenia. Nigdy nie pomyślałabym, że będę w stanie cierpliwie przez dłuższy czas, w dodatku w stanie wzmożonego napięcia i zainteresowania wpatrywać się w poruszane wiatrem krzaki rosnące przed domem głównych bohaterów. I to nie tylko za pierwszym podejściem, ale również podczas każdej następnej tego rodzaju sekwencji, też wówczas, kiedy ugruntowano już we mnie przekonanie, że najprawdopodobniej niczego ciekawego nie uda mi się dojrzeć. Potrzeba naprawdę wielkiego talentu, żeby rozbudzić takie pokłady emocji zdjęciami zwyczajnej ulicy, na której doprawdy nie dzieje się nic nadzwyczajnego, ale Haneke nie powściągał swoich wyjątkowych zdolności narracyjnych jedynie na wspomniane, stateczne sekwencje, koncentrując twórczą energię również na bardziej dramatycznych relacjach międzyludzkich. Georges i Anne (niezapomniane kreacje Daniela Auteuila i Juliette Binoche) to zamożne, zapracowane małżeństwo, wychowujące dwunastoletniego syna. Pomijając ich wysoki status i godne pozazdroszczenia zajęcia zawodowe niczym szczególnym się nie wyróżniają, stanowiąc raczej modelowy przykład rzadko przebywającej w swoim towarzystwie, ale mimo to zadowolonej z życia rodziny. Pozornie, z punktu widzenia niewtajemniczonego środowiska, w którym się obracają, bo koncepcja scenarzysty zakładała obnażenie widzom ich nietypowych problemów już na początku seansu. Tak więc, bez długich wstępów dowiadujemy się, że Laurentowie są obiektem chorobliwego zainteresowania tajemniczego osobnika, który z jakiegoś powodu przysyła im zagadkowe taśmy wideo i makabryczne rysunki, obrazujące chłopca plującego krwią i koguta z obciętą głową. Początkowo kamera pomysłowo głównie filmuje bohaterów od tyłu, z rzadka uwidaczniając emocje malujące się na twarzach zastraszanych Laurentów, ale z biegiem trwania akcji i zagęszczania się atmosfery zaszczucia operatorzy coraz częściej skupiali się na ich obliczach. Tym samym w przemyślny sposób potęgując emocjonalny wymiar fabuły. A psychologia jak się szybko okazuje odgrywa nadrzędną rolę w owym widowisku. Kiedy staje się oczywiste, że prześladowca próbuje nawiązać do jakiegoś wydarzenia z przeszłości Georgesa, zachowanie mężczyzny w oczach widzów powinno uderzać nieudolnie przesłanianym maską niezrozumienia fałszem, mrocznymi grzechami skrywanymi przed najbliższymi. Jego żona również wyczuwa dysonans w ich wspólnym pożyciu, dostrzegając niejasne wskazówki podrzucane przez prześladowcę na taśmach, ale nie będąc w stanie samodzielnie połączyć ich w jedną całość. Z enigmatycznych wypowiedzi Georgesa wnioskuje, że rzecz dotyczy jego dzieciństwa, ale nie jest w stanie niczego więcej wyciągnąć od małżonka. Patrząc na przytłoczonego wyrzutami sumienia mężczyznę nabiera się przekonania, że artykulacja dawnych występków może zadziałać niczym katharsis – uwolnić go od dręczących wspomnień, poprzez uznanie swojej winy i szczerego żalu za grzechy. Haneke w tym miejscu roztrząsa tak ważne dla niemalże każdego człowieka zagadnienia zadośćuczynienia za wyrządzone innym krzywdy, ale z subtelnym zapytaniem, czy przewinienia z dzieciństwa, z okresu, w którym trudno oddzielić dobro od zła, powinny być aktualne po latach, rzutując na późniejsze samopoczucie. Ofiary naszego karygodnego postępowania z pewnością o nim pamiętają, ale czy przekładają to na teraźniejsze pożycie? W filmie Haneke nie, co tym bardziej demonizuje Georgesa nieskorego do uznania swojej winy i następnie puszczenia w niepamięć zadawnionych incydentów. Ale jednocześnie na pewnym poziomie jest zrozumiałe, zważywszy na zagrożenie, jakie w jego oczach ofiara z dzieciństwa stwarza dla jego rodziny.

Jeśli zestawi się intymną pracę kamery i techniczny minimalizm z dwiema makabrycznymi scenami nie można oprzeć się wrażeniu, że oszczędne środki wyrazu gwarantują wstrząśnienie widzem. Michael Haneke jest jednym z nielicznych twórców, który doskonale rozumie tę zależność i co ważniejsze potrafi z sukcesem oddać ją na ekranie. Co prawda nieustannie trzymające w napięciu, acz leniwe najazdy kamer oraz długie sekwencje zobrazowane za pośrednictwem uparcie stojącego w miejscu sprzętu przeznaczonego do filmowania, skutecznie usypiają czujność widza. Przygotowują go na psychologiczne widowisko, ale równocześnie pozbawiają go mechanizmów obronnych przed rychłą makabrą. Nie spodziewamy się drastycznego odrąbywania głowy kogutowi i krwi tryskającej na twarz oprawcy zwierzęcia oraz podcięcia gardła z obfitym bryzgiem posoki, który ozdabia ścianę artystycznym kleksem. I właśnie dlatego, że nie jesteśmy na to przygotowani owe ujęcia wywołują mnogość skrajnych emocji od zaskoczenia przez szok i niedowierzanie po odrazę, dokuczliwie zaprawioną nutką estetyzmu na widok hipnotyzującego kadrowania, zimnych barw i wyważonych, nieprzesadzonych emocji malujących się na twarzach osób, świadkujących tym krwawym zdarzeniom. Wracają do fabuły, warto wspomnieć, że poza nieustannym zaznaczaniem ogromu władzy, jaką może zyskać nad naszym życiem nieznana nam obsesyjna jednostka i kameralnego podejścia do trawionej wyrzutami sumienia, acz niepotrafiącej stawić czoła własnym grzechom jednostki, Haneke wspomina o globalizacji, masakrze paryskiej z 1961 roku i w podtekstach zahacza o stosunki Europejczyków z imigrantami, w moim pojęciu uwypuklając niezrozumiałe uprzedzenia, podszyte czystym okrucieństwem tych pierwszych. Ale wyjątkowość owych tez zasadza się na ich mglistości, przez co każdy niniejsze prawdy może odczytać na różne sposoby. Na najwyższe pochwały zasługuje również przewrotny finał, który pomijając grę z oczekiwaniami widzów otwiera furtkę do różnych interpretacji wcześniejszych wydarzeń, sprawiając, że o tym filmie myśli się jeszcze długo po zakończeniu seansu.

Brakuje mi słów, żeby w pełni oddać wyjątkowość tego dzieła. Streszczenie fabuły nie zapowiada doskonałego widowiska, jakie zaserwował Michael Haneke, a skrótowe opisy genialnych w swojej prostocie technicznych zabiegów nawet w części nie oddają siły ich oddziaływania. „Ukryte” to thriller bazujący na tak potężnych, różnorodnych emocjach i poprzez intymną, cierpliwą pracę operatorów tak angażujący również wymagającego widza wszystkimi fabularnymi detalami, że nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić każdego kinomaniaka obdarzonego choćby szczątkowym zmysłem artystycznym i każdego wielbiciela trzymających w napięciu, minimalistycznych w formie i maksymalistycznych w wymowie dreszczowców do przeżycia tej produkcji na własnej skórze. Właśnie przeżycia, bo jest to tego rodzaju obraz, którego grzechem byłoby jedynie oglądać – trzeba go czuć dosłownie całym sobą. Co nie jest trudne, dzięki staraniom twórców, z utalentowanym Michaelem Haneke na czele.

środa, 30 marca 2016

„Opętani” (2014)


Po odejściu ojca Chloe Mitchell diametralnie zmienia swoje zachowanie. Staje się agresywna, nadużywa alkoholu i nie potrafi porozumieć się z zamartwiającą się o nią matką. Najlepsza przyjaciółka Chloe, Lauren Brady, podczas zbierania materiałów na artykuł do szkolnej gazetki zbliża się do wierzących w Boga rówieśników, którzy przedstawiają jej pastora prowadzącego młodzieżowe kółko religijne. Po jednym ze spotkań Lauren zauważa, że pastor poddaje egzorcyzmom jakąś kobietę. Wkrótce stan Chloe pogarsza się. Dziewczyna słyszy głosy, miewa halucynacje, okalecza się i coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Terapia nie przynosi efektów, więc Lauren decyduje się zwrócić o pomoc do nowo poznanego pastora i jego nastoletniej trzódki, wierząc, że tylko egzorcyzmy mogą wyleczyć jej przyjaciółkę.

Twórca „Opętanych”, Peter Sullivan, poświęca się pracy dla małego ekranu zarówno w roli reżysera, jak i scenarzysty oraz producenta. Nie ma wyraźnych preferencji gatunkowych, ima się różnych konwencji, szczególnie prężnie działając, jako autor scenariuszy. Znany jest mi film zatytułowany „Nawiedzona znaleziona”, nad fabułą którego Sullivan pracował, ale „Opętani” to pierwsza produkcja grozy wyreżyserowana przez niego, jaką dotychczas dane mi było obejrzeć i szczerze powiedziawszy nie odbiega poziomem od przeciętnej telewizyjnej rozrywki, jaką stanowił dla mnie seans „Nawiedzonej znalezionej”. Autor scenariusza, Hanz Wasserburger, zauważalnie miał ambicję połączenia stylistyki thrillera z horrorem, ale ilekroć fabuła zbaczała w motywy kojarzone z tym drugim gatunkiem błyskawicznie przeskakiwano w estetykę dreszczowca, co w połączeniu z lekką realizacją uniemożliwiało poczytywanie „Opętanych” w kategoriach hybrydy gatunkowej. Zdecydowanie lepiej film sprawdza się, jako thriller, oczywiście przeznaczony dla mniej wymagających osób.

Tematem przewodnim, jak już sam tytuł wskazuje, jest potencjalne opętanie nastoletniej dziewczyny, Chloe Mitchell, w którą wcieliła się Jennifer Stone, w moim odczuciu nie radząc sobie z charakterem postaci, zwłaszcza mimicznie. Scenarzysta bez zbędnej zwłoki, już w drugiej scenie, daje dowód jej problemów z wyimaginowanymi głosami, które jak się z czasem okaże stanowią jedynie zapowiedź dużo poważniejszych bolączek. Co prawda, Chloe poznajemy tuż po diametralnej zmianie jej osobowości, ale z wypowiedzi jej najbliższej przyjaciółki możemy wywnioskować, że jeszcze niedawno była wrażliwą, przyjaźnie nastawioną do rówieśników nastolatką, która przeżyła traumę po odejściu ojca. Najprawdopodobniej właśnie to wydarzenie przyczyniło się do zmiany jej zachowania, być może wywołując również wciąż postępującą chorobę psychiczną. Być może, bo drugą ewentualnością, w stronę której skłania się jej przyjaciółka, Lauren Brady, jest klasyczne opętanie. Agresja, głosy, halucynacje i okaleczanie swojego ciała, a nawet nieprzystające do jej zwyczajowego postępowania ranienie najbliższych, które jak utrzymuje sama zainteresowana odbywa się jakby poza nią, jakby z udziałem obcej osoby zawłaszczającej jej ciało – to wszystko przemawia za teorią Lauren, że Chloe została opętana przez jakiś złośliwy byt. W pewnym momencie ta ewentualność staje się najbardziej prawdopodobna, głównie za sprawą licznych wstawek z punktu widzenia Chloe. Subiektywne ujęcia obrazują między innymi utrzymane w czerni i bieli retrospekcje z chwili przełomowego w jej życiu momentu odejścia ojca oraz delikatną ingerencję rzekomych sił nadprzyrodzonych w jej egzystencję. Zdecydowanie najlepsze momenty mają miejsce w chwilach spoglądania dziewczyny w lustra, w których odbija się demoniczna, umiejętnie ucharakteryzowana twarz posyłająca jej ironiczne uśmiechy. Pozostałe próby wprowadzenia typowych dla horroru religijnego motywów w moim pojęciu skończyły się fiaskiem. Bo jakoś nie potrafiłam dostrzec żadnego potencjału w wygenerowanych komputerowo, rażąco sztucznych ujęciach upłynnienia rysów twarzy jej znajomych, czy w doprawdy zabawnie się prezentujących rażąco czerwonych oczach nastolatków i unoszącym się nad nimi zagadkowym bytem, również stworzonym za pośrednictwem komputera. Być może efekty specjalne w większości nie prezentowałyby się tak fatalnie, gdyby nie sielankowa oprawa wizualna. Dominują pastelowe barwy i sekwencje nagrane w pełnym świetle dziennym, zresztą nawet jak pojawiają się jakieś nocne ujęcia twórcy nie potrafią wykrzesać z nich większej mroczności, o paraliżującym napięciu emocjonalnym już nie wspominając.

Gdyby scenariusz „Opętanych” traktował tylko i wyłącznie o dziewczynie popadającej w szaleństwo bądź zmagającej się z demonem, który zagnieździł się w jej ciele, zapewne szybko straciłabym zainteresowanie postępem akcji. Ale wbrew pozorom to nie „drewnianej” Stone powierzono rolę główną, tylko odtwórczyni najlepszej przyjaciółki jej postaci, Lauren Brady, którą Janel Parrish wykreowała naprawdę przekonująco. Co więcej w całych tych młodzieżowych realiach jej bohaterka prezentowała się aż nazbyt dojrzale, co ułatwiło sympatyzowanie z nią. Lauren wydaje się być całkowitym przeciwieństwem rozrywkowej Chloe. Skupiona na nauce i obowiązkach wynikających z pisywania dla szkolnej gazetki, stroniąca od używek i stosunków seksualnych z rówieśnikami, łatwo nawiązująca przyjaźnie, również z wykpiwaną w jej środowisku grupką zrzeszającą osoby wierzące i oczywiście mająca doskonały kontakt z samotnie ją wychowującą matką, z którą żyje wręcz na stopie koleżeńskiej. Rozsądek Lauren i skłonność do niesienia pomocy innym sprawiają, że na tle pozostałych nastoletnich bohaterów wydaje się być nad wiek rozwinięta, a co za tym idzie przy odrobinie dobrej woli można z niejaką przyjemnością śledzić jej losy, które oczywiście koegzystują z dziejami Chloe. Wszak Lauren stara się znaleźć sposób na wyrwanie przyjaciółki ze szponów demona, który jej zdaniem zagnieździł się w ciele Chloe, w czym w jej mniemaniu może jej dopomóc młodzieżowy klub religijny, z Olivią Marks na czele (również dobrze wykreowaną przez Shanley Caswell). Jak można się spodziewać ten wątek wprowadza we właściwą akcję motyw amatorskiego śledztwa, które z czasem tak dalece góruje nad wszystkim innym, że człowiek wyzbywa się przekonania zasianego na początku projekcji, że Sullivan kręcił typowy horror religijny. Wkrótce elementy tożsame dla filmowego thrillera wysnuwają się na pierwszy plan, rzecz jasna wyjałowione z napięcia wynikającego ze strony technicznej, ale przynajmniej do pewnego stopnia angażujące warstwą fabularną. Notabene ciekawie sfinalizowaną – w niespodziewany dla mnie sposób, pozostawiający widza z rozważaniami na temat indywidualnie pojmowanej religijności.

„Opętanych” zrealizowano na potrzeby telewizji, co powinno stanowić jedną z najważniejszych wskazówek dla potencjalnych widzów. Wszak, jeśli ktoś nie przepada za niskobudżetowymi thrillerami stworzonymi z myślą o małym ekranie powinien unikać tej produkcji jak ognia, tym bardziej, że jego twórcy nie pretendowali do wzbogacenia „Opętanych” o elementy wyróżniające się na tle tego typu obrazów. Zachowali telewizyjny sznyt, ze wszystkimi jego mankamentami (strona techniczna) i superlatywami (skupienie na fabule), czym celowali raczej w widzów może niekoniecznie tylko przepadających za takimi lekkimi produkcjami, ale chociaż akceptujących ich przeciętny poziom przynajmniej na tyle, żeby przetrwać seans bez większego bólu.   

wtorek, 29 marca 2016

Dean Koontz „Opiekunowie”


Były członek jednostki antyterrorystycznej Delta, Travis Cornell, w trakcie spaceru po lesie zostaje zaskoczony przez golden retrievera, który ratuje go przed niezidentyfikowanym zwierzęciem. Mężczyzna zabiera psa ze sobą, początkowo zamierzając oddać go do schroniska, ale już w drodze powrotnej zwierzę daje dowody swojej niezwykłej inteligencji. Travis szybko przekonuje się, że golden retriever może porozumiewać się z człowiekiem, a jego procesy myślowe w niczym nie ustępują ludzkim. Zafascynowany psem mężczyzna zatrzymuje go. Tymczasem Agencja Bezpieczeństwa Narodowego wszczyna śledztwo, którego celem jest odnalezienie cennego golden retrievera oraz jego prześladowcy, Obcego. Oba stworzenia są wynikiem tajnego eksperymentu prowadzonego na zlecenie rządu w laboratorium genetycznym Banodyne, przy czym Obcy znacznie rożni się od przyjaznego psa. Monstrum stworzone z myślą o zabijaniu wrogów, złączony telepatyczną więzią z golden retrieverem rusza na poszukiwanie znienawidzonego psa, znacząc swój szlak okrutnie okaleczonymi ciałami ludzi i zwierząt. Golden retrievera poszukuje również płatny zabójca, Vince Nasco, przekonany, że posiadł zdolność wchłaniania energii życiowej swoich ofiar, która wkrótce zapewni mu nieśmiertelność. Tymczasem nowy właściciel inteligentnego psa, nadaje mu imię Einstein i dzięki niemu poznaje Norę Devon. Zwierzę diametralnie zmienia dotychczas nieszczęśliwe życie obojga, ale ta sielanka nie trwa długo, gdyż Travis i Nora wkrótce zostają zmuszeni do walki o psa z wieloma przeciwnikami.

Po raz pierwszy wydana w 1987 roku powieść „Opiekunowie” Deana Koontza uważana jest za jedną z czołowych dzieł w dorobku tego pisarza, które ugruntowały jego pozycję w światku literatury grozy. W 1988 roku książka doczekała się adaptacji, którą w późniejszych latach kontynuowano trzema kolejnymi filmami. Ale przez wzgląd na liczne zmiany w stosunku do literackiego pierwowzoru produkcja rozczarowała miłośników książki, co mnie nie dziwi, gdyż właściwie wszystkie modyfikacje poczynione w fabule niemalże całkowicie wyjałowiły ją z wyjątkowości, którą charakteryzuje się powieść. „Opiekunowie” wpisują się w poczet moich ulubionych dzieł Deana Koontza, obok „Nocnych dreszczy”, „Fałszywej pamięci”, „Intensywności” i „Odwiecznego wroga”, choć nie charakteryzują się potężnym ładunkiem grozy. Ten autor rozmiłował się w eksperymentowaniu z różnymi gatunkami, często na kartach swoich powieści mieszając stylistykę horroru z konwencją thrillerów i science fiction. W „Opiekunach” zachował ten sznyt, wzbogacając go doprawdy rozczulającymi, obszernymi wątkami obyczajowymi, bez których książka straciłaby dużo na wartości.

„Obserwował tę scenę ze strachem i odrazą, ogarnął go jednak zarazem przejmujący smutek połączony z bolesnym współczuciem, gdy uzmysłowił sobie sytuację Obcego: do końca życia skazany na klatkę, wybryk pogwałconej przez człowieka natury, samotny jak nikt inny na świecie.”

Nie trzeba zaznajamiać się z biografią Deana Koontza, żeby dojść do przekonania, że darzy on ogromną miłością psy i z pogardą spogląda na destrukcyjną ingerencję ludzkości w środowisko naturalne. Żeby się o tym przekonać wystarczy przeczytać kilka jego powieści, a w szczególności „Opiekunów”, w których z właściwą sobie wrażliwością i błyskotliwością podszedł do obu tych wątków. Każdy miłośnik czworonożnych najlepszych przyjaciół ludzi byłby wniebowzięty, gdyby zyskał psa obdarzonego ludzką inteligencją, który jest władny porozumiewać się z przedstawicielami naszej rasy, dlatego też książka, w której jedną z pierwszoplanowych postaci uczyniono takowe zwierzę powinna jawić się dla tej konkretnej grupy odbiorców niczym odbicie ich najskrytszych marzeń. Podlane sporą dawką goryczy uosabianą pesymistycznym oglądem świata autora i intrygą, zwiastującą tragiczne w skutkach, przygnębiające zakończenie. Ilekroć czytam „Opiekunów” nie mogę powstrzymać łez, co wskazywałoby, że książka sprawdza się lepiej w kategoriach wzruszającego dramatu, aniżeli czystego horroru. I istotnie tak jest, ale nie dlatego, żeby wydarzeń w zamyśle niosących pewien ładunek grozy było zbyt mało, czy wyłuszczono je nieudolnie, ale raczej przez wzgląd na atrakcyjność czworonożnego bohatera, który ilekroć się pojawia przyćmiewa wszystko inne i rzecz jasna ze względu na ambiwalentną charakterystykę czołowego antybohatera. Obcy jest wynikiem tajnego rządowego eksperymentu z rekombinacją DNA. Stworzony dla potrzeb wojska jawi się niczym potwór z najgorszych sennych koszmarów, demon z filmu grozy, napędzany potrzebą zabijania. Szczególnie znienawidził faworyzowanego przez personel laboratorium, w którym obaj przyszli na świat, superinteligentnego golden retrievera, przyjaźnie nastawionego do ludzi i wykazującego się większą bezinteresownością niż większość przedstawicieli naszej rasy. Tak więc, kiedy pies ucieka z placówki badawczej Obcy rusza jego śladem, pozostawiając za sobą potwornie okaleczone ciała ludzi i zwierząt, niezmiennie pozbawiane przez niego oczu. Od czasu do czasu Koontz konfrontuje czytelników z pełnymi napięcia, nastrojowymi, a miejscami również umiarkowanie krwawymi atakami Obcego na przygodnie napotkane stworzenia i właśnie wówczas najsilniej uwidacznia się w „Opiekunach” estetyka literatury grozy. Jednak z czasem dla wielu czytelników zapewne groza straci sporo ze swojej siły, a zamysł Koontza najprawdopodobniej docenią tylko nieliczni i to raczej w kontekście dreszczowca, aniżeli horroru. Wszak w tym gatunku na ogół o wiele atrakcyjniej wypada szkaradna, z gruntu zła bestia, eliminująca każdego, kto stanie jej na drodze, tylko i wyłącznie z potrzeby zakodowanej w jej DNA. W miarę rozwoju akcji autor zdecydował się jednak na zgoła bardziej przychylne spojrzenie na owe monstrum, podkreślając jej dojmującą samotność i niemożność przeciwstawienia się uwarunkowaniom genetycznym. W pewnym momencie Koontz zauważa wprost, że Obcego należy się bać, ale również mu współczuć, bo nie ponosi winy za to, czym się stał i musi się liczyć z odrzuceniem przez rasę ludzką. Wymuszenie litościwego spojrzenia na potwora okrutnie okaleczającego wszelkie żywe stworzenia i pragnącego wyeliminować cudownego psa to niełatwa sztuka, której autorowi bezbłędnie udało się sprostać, tym samym antypatycznie nastawiając czytelników do jego stwórców. Koontz demonizuje ludzkość, wielokrotnie zauważając, że nasza rasa jest zdolna do czynienia cudów, ale równocześnie nie potrafi traktować wyników swojej pracy z należytym szacunkiem oraz w swoim dążeniu do postępu zdaje się nie zauważać moralnych dylematów płynących z ingerowania w naturę. Zaślepieni rządzą tworzenia czegoś dotychczas niespotykanego ludzie powołują na świat prawdziwe cudo, którego pomimo jego nadzwyczajnej inteligencji pozbawiają wszelkich praw oraz równie mądre, acz zabójcze monstrum, którego nie potrafią obdarzyć ciepłymi uczuciami, tym samym wywołując jego nienawiść do samego siebie, ludzkości i oczywiście faworyzowanego psa.

„Już sam pomysł połączenia w jednej istocie natury psa i ludzkiej inteligencji niósł w sobie nadzieję na powstanie gatunku równie zdolnego jak człowiek, a zarazem znacznie szlachetniejszego i bardziej wartościowego.”

Obok wątku Obcego Koontz wyłuszcza również dzieje płatnego mordercy, Vince’a Nasco, który zostaje wmieszany w całą intrygę, w swoim mniemaniu władającego nadzwyczajną mocą. Mężczyzna rusza na poszukiwania psa, ufając, że dzięki niemu się wzbogaci. Szczerze powiedziawszy przygody Nasco w zderzeniu z pozostałymi ustępami wypadają najsłabiej, tak jakby Koontz wcisnął ten mało istotny dla przebiegu fabuły wątek, żeby nieco zwiększyć objętość książki. Ale już śledztwo Agencji Bezpieczeństwa Narodowego obfituje w znakomicie rozpisane, diablo intrygujące incydenty rodem z najlepszych thrillerów, poprzez charakter poszukiwanego oprawcy wzbogacone naleciałościami stricte horrorowymi. Ale te wszystkie mniej lub bardziej udane wydarzenia nie mogą konkurować z tematem przewodnim, czyli rodzącej się i zacieśniającej więzi pomiędzy parą ludzi i psem. Einstein łączy Travisa Cornella i Norę Devon uprzednio obojgu ratując życie i wypełnia pustkę w ich dotychczas nieszczęśliwych egzystencjach. Wychowywana przez niedawno zmarłą, apodyktyczną ciotkę, która natchnęła ją głęboką niechęcią i obawą do ludzi Nora zaczyna opuszczać ten autodestrukcyjny kokon. Podobnie Travis, który od kilku lat pędził samotniczy żywot, w przeświadczeniu, że każdy, do kogo się zbliży wkrótce potem umrze, po przygarnięciu golden retrievera uczy się z nadzieją patrzeć w przyszłość. Nora i Travis co prawda prezentują sobą typowe koontzowskie postacie, z gruntu dobrych, gotowych do wszelkich poświęceń osobników, którym zaczyna zagrażać śmiertelne niebezpieczeństwo. Mogą go uniknąć oddając psa, czy to przedstawicielom władz, czy Obcemu, ale czemu trudno się dziwić Einstein szybko staje się pełnoprawnym członkiem ich rodziny. Przez wzgląd na swoją wyjątkową inteligencję i godne najwyższego uznania oddanie jest przez nich traktowany, jak osoba nie zwierzę. Dlatego też gotowi są zaryzykować dla niego wszystko, nawet własne życie, co notabene na ich miejscu zrobiłby chyba każdy obdarzony choćby minimalnym poczuciem przyzwoitości. I co prowadzi do mnóstwa niebywale wzruszających, dosłownie wyciskających łzy z oczu wydarzeń, których tragizm potęguje charakter obiektu zainteresowania wszystkich poszukujących go postaci – baśniowego ziszczenia marzeń każdego miłośnika czworonogów: inteligentnego psa, który przecież w każdej chwili może umrzeć, czym oczywiście Koontz znacznie winduje napięcie emocjonalne.

„Ludzkość nie ma prawa tworzyć nowych inteligentnych gatunków mocą swego geniuszu, a potem traktować ich przedstawicieli tak, jakby stanowili ich własność. Skoro zaszliśmy tak daleko, że potrafimy tworzyć niczym Bóg, nauczmy się również postępować sprawiedliwie i miłosiernie, podobnie jak On.”

„Opiekunowie” z całą pewnością nie wpisują się w poczet czystych horrorów, nastawionych przede wszystkim na przerażenie bądź zniesmaczenie czytelników, dlatego też osoby nastawione na tego typu literaturę dla swojego dobra powinny zrezygnować z tej lektury. Natomiast sympatycy hybryd gatunkowych, roztrząsających ważne zagadnienia tak zwanego postępu cywilizacyjnego, błyskotliwie spoglądających na destrukcyjną naturę ludzkości i rzecz jasna skupiających się na pełnych napięcia, ale również dojmującego smutku historiach o cudownych zwierzętach winni dać szansę „Opiekunom”. Bo jeśli spojrzeć na tę powieść z odpowiedniej perspektywy może dostarczyć dużo więcej wrażeń, aniżeli najpopularniejsi przedstawiciele czystego horroru, bo Dean Koontz nie ograniczał się tutaj jedynie do prób wzbudzenia pożądanych podczas obcowania z horrorem emocji, sięgając również po inne i to z taką wirtuozerią, że niejednokrotnie niosły więcej atrakcyjności, aniżeli niepokój, czy wstręt. Dla mnie „Opiekunowie” już zawsze będą prawdziwą perłą literatury popularnej, pozycją do której w swoim życiu jeszcze wielokrotnie powrócę z równym entuzjazmem, co przed laty, kiedy to po raz pierwszy zasiadałam do owej niebywale wciągającej lektury. Bo tak emocjonalnych powieści nigdy dość!