poniedziałek, 29 czerwca 2020

Zakupy


Kolejna porcja książek z gatunku „niekoniecznie do recenzji”, które na przeczytanie trochę będą musiały poczekać. Trochę? Czasu coraz mniej, a kolejka zamiast zmniejszać tylko się wydłuża. Prawie jak w Narodowym Funduszu Zdrowia:) W każdym razie może jakiś tytuł już teraz zwróci Waszą uwagę. Ufam, że tak będzie.

Jozef Karika „Ciemność”

Jozef Karika „Strach”
Jozef Karika „Szczelina”
Miroslav Pech „Mainstream”
John Boyne „Nawiedzony dom”
Kathryn Croft „Nigdy nie zapomnisz”

niedziela, 28 czerwca 2020

„Der Fan” (1982)


Nastoletnia Simone ma obsesję na punkcie sławnego piosenkarza posługującego się pseudonimem R. Dziewczyna cały czas myśli tylko o nim. Zaniedbuje naukę i pisze listy miłosne, które wysyła do obiektu swoich westchnień, ale nigdy nie doczekała się odpowiedzi. Po kolejnym tygodniu bez odzewu od R., Simone ucieka z domu i kieruje się do Monachium, gdzie jak wie aktualnie przebywa jej jedyna miłość. Po długiej i niebezpiecznej podróży autostopem, dziewczyna w końcu spotyka się z R., a zachowanie mężczyzny tylko umacnia ją w przekonaniu, że są sobie pisani. Simone widzi jednak tylko to, co wokalista chce jej pokazać. Nie dostrzega bądź ignoruje sygnały świadczące za tym, że R. bynajmniej nie odwzajemnia jej miłości.

Der Fan” (tytuł międzynarodowy: „The Fan”, w Wielkiej Brytanii znany jako „Blood Groupie” i „Trance”) to zachodnioniemiecki kontrowersyjny obraz w reżyserii i na podstawie scenariusza Eckharta Schmidta oraz muzyką grupy Rheingold, której założycielem i wokalistą był nieżyjący już Bodo Staiger, odtwórca roli obiektu obsesji głównej bohaterki filmu. W tę wcieliła się Désirée Nosbusch i to głównie jej konflikt z reżyserem wywołał kontrowersje wokół „Der Fan”. Siedemnastoletnia wówczas aktorka była niemile zaskoczona wykorzystaniem jej nagich zdjęć w kampanii reklamowej. Sprawa trafiła do sądu i Nosbusch przegrała. Po latach zaprzyjaźniła się jednak z reżyserem. „Der Fan” wszedł na ekrany niemieckich i amerykańskich kin w 1982 roku. W Wielkiej Brytanii przez długi czas dystrybuowano jedynie ocenzurowaną wersję filmu.

Przerost formy nad treścią. Rzadko używam tego stwierdzenia, ale w tym przypadku wyjątkowo mocno mi się nasuwa. Thriller psychologiczny z dodatkiem horroru, niemieckie kino exploitation, które nadzwyczaj długo się rozwija. Widać, że Eckhart Schmidt próbował przedstawić coś w rodzaju dogłębnej analizy młodzieńczej obsesji na punkcie sławnej jednostki. Ściśle: pierwsze dwa „akty” filmu poświęcił temu dość często spotykanemu problemowi, nie tyle zadurzenia, ile obsesji nastoletniej osoby na punkcie popularnego wokalisty. Obsesji narastającej, pęczniejącej, przysłaniającej wszystko inne. Dla Simone (taka sobie kreacja Désirée Nosbusch) nic już nie ma znaczenia, oprócz człowieka kryjącej się pod pseudonimem R. Sławnego piosenkarza, który najpewniej nawet nie wie o jej istnieniu. Ona jednak ma nadzieję, że zapoznał się z treścią choć jednego listu od niej. A wysłała ich całe mnóstwo. Kilogramy, jeśli nie tony, papieru wypełnione wyznaniami dozgonnej miłości i prośbami o kontakt. Życie rodzinne, towarzyskie, szkolne – dla Simone nic z tego właściwie nie istnieje. Wprawdzie pojawia się jeszcze w szkole, ale zupełnie jakby jej tam nie było. Nie wypełnia poleceń nauczyciela, nie notuje, nie wsłuchuje się w wykłady, ani z nikim nie rozmawia. Trochę posiedzi sztywno w ławce, zapewne oddając się marzeniom o spotkaniu z R., a gdy tylko nauczyciel zwróci uwagę na jej bierność, ostentacyjnie wyjdzie z sali. Schmidt postawił na przerażająco powolny rozwój akcji, co pewnie przyjęłabym z radością, gdyby nie monotematyczność. Wydawać by się mogło niekończące się deklaracje Simone o jej wielkiej miłości do R. Jej wynurzenia na temat wspaniałego, och niesamowitego piosenkarza, z którym tak bardzo, no najbardziej na świecie, pragnie się zobaczyć. Bo nie ma wątpliwości, że są sobie przeznaczeni. Czuje to każdą komórką swojego siedemnastoletniego ciała. Simone nie wyobraża sobie, że nie będą razem. Wie, że tylko kwestią czasu jest, aż się połączą. Musi tylko znaleźć sposób na skontaktowania się z nim. Zaczęła od listów, ale wciąż nie doczekała się odpowiedzi na żaden z nich. Daje więc sobie jeszcze tydzień – jeśli w tym czasie nie dostanie wiadomości od R. spróbuje spotkać się z nim osobiście. Tak sobie postanawia i bynajmniej z tego postanowienia się nie wycofuje. W końcu (wreszcie!) wyrusza do Monachium, gdzie jak skądinąd wie, obecnie przebywa jej ukochany. Podróżuje autostopem, a sypia w samochodach, których nieostrożni albo przesadnie ufni właściciele nie zamknęli na noc. To dość niebezpieczna wyprawa, o czym świadczy nieprzyjemny incydent z jednym z podwożących ją kierowców, ale Simone absolutnie to nie zniechęca. Właściwie wygląda na to, że nic nie jest w stanie zawrócić ją z obranego kursu – kursu na R. Muszę Schmidtowi oddać, że w swoim „Der Fan” zawarł ważny komentarz społeczny. Swego rodzaju przestrogę przed nadmiernym uwielbieniem gwiazd show biznesu. Mówi o młodzieńczym zadurzeniu, które w pewnym momencie przekształciło się w czystą obsesję. W niebezpieczne uzależnienie od tak naprawdę nieznajomego człowieka. „Der Fan” można więc potraktować jak twardą lekcję, tak dla młodych osób, jak ich rodziców. Schmidt w każdym razie pokazuje jak łatwo zagubić się w świecie fantazji, w sferze jak się wydaje nieosiągalnych pragnień, które jednak w oczach osoby najbardziej zainteresowanej są jak najbardziej możliwe do spełnienia. W oczach, w tym przypadku nastoletniej osoby (bo podobne obsesje dotykają także ludzi dorosłych), która w pewnym sensie żyje życiem swojego idola. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że Simone wie o R. więcej niż o samej sobie. A raczej doskonale zna fałszywy wizerunek, który sobie stworzył. Simone analizuje każdy jego gest, każdy grymas, każde spojrzenie dostrzeżone na ekranie telewizora. Niekoniecznie trafnie, ale faktem jest, że sobie tak bacznie się nie przygląda. To on jest całym jej światem, tylko dla niego żyje, tylko jego potrzeby pragnie zaspokajać. Nikt i nic dla tej siedemnastolatki się nie liczy, poza tym boskim wokalistką. To jest boskim dla niej.

Po przebrnięciu przez niesamowicie nużący pierwszy „akt” „Der Fan” Eckharta Schmidta i co prawda trochę bardziej emocjonującą podróż czołowej postaci do Monachium, acz ewidentnie nie wyciśnięto z niej choćby połowy tego, co moim zdaniem bez większego trudu można było wydobyć (więcej niebezpieczeństw i druzgocący finał przynajmniej jednego z takowych), przyszła wreszcie pora na długo wyczekiwane spotkanie Simone z obiektem jej obsesji. Enigmatyczny Bodo Staiger w roli R. według mnie całkiem nieźle się odnalazł. Miał w sobie coś intrygującego, nie że zaraz charyzmatycznego, chociaż... Nie, nie, nie uległam wpływowi Simone. Nie zaraziłam się jej maniakalną fascynacją owym człowiekiem sukcesu, ale muszę przyznać, że ze Staigera bił jakiś magnetyzm. Jednocześnie jednak działał odpychająco. Schmidt niby nie ukrywał przed widzami intencji R. względem Simone. Niby oczywiste (dla nas, nie dla niej) było, co konkretnie piosenkarz sobie zaplanował. Ale z drugiej strony praktycznie od początku „Der Fan” wiadomo, że to jedna z tych historii, która może obrać jeden z dwóch kierunków. Równie prawdopodobna jest krwawa eskalacja obsesji Simone, jak jakaś zbrodnicza działalność obiektu jej westchnień. Tragedia już od pierwszym minut zdaje się być nieunikniona. Tyle że droga do niej jest długa i dość wyboista. Nie mogłam oprzeć się poczuciu, że twórcy „Der Fan” nade wszystko chcieli zachować suspens. Być może idąc za naukami Alfreda Hitchcocka, który to, nie bez racji zresztą, utrzymywał, że emocje gwarantuje nie sam wybuch, tylko oczekiwanie na niego. Więc czekamy. I czekamy. I... Nie że nic nie przykuwało mojej uwagi podczas tej niemiłosiernie dłużącej się przeprawy w kierunku jakiegoś koszmaru, bo mimo wszystko widziałam w tym niemały realizatorski kunszt. Brudne, przyblakłe zdjęcia, mnóstwo długich zbliżeń, intrygujący oniryzm, czający się nawet (gdzieś na obrzeżach) w scenach niebędących jedynie marzeniami sennymi siedemnastoletniej obsesjonatki. Umownie toczących się na jawie. Nie mogłam pozostawać obojętna na taką intensywność przekazu, na ten widomy nihilizm i podskórną degrengoladę jednostki. Słowem: na tę brzydką, zepsutą, a przy tym magiczną atmosferę, którą zawdzięczałam nie tylko klimatycznym zdjęciom Bernda Heinla, ale także złowieszczo-melancholijnej ścieżce dźwiękowej skomponowanej przez grupę Rheingold. I efektownemu montażowi. Z wyjątkiem... ostatniej partii filmu. Nie licząc krótkiego epilogu, który swoją drogą na raczej niespodziewanej tacy przyniósł mi ten od początku przecież wyczekiwany szok. Bo zakładałam, że to, co najmocniejsze przyjdzie do mnie w zupełnie innych okolicznościach. Szok, niesmak, wstręt – myślałam, że coś z tego pojawi się trochę wcześniej, podczas tête-à-tête Simone i R. A tymczasem... No dobrze, erotyczna scenka z udziałem osoby nieletniej (która w sumie ani jednego fragmentu jej nagiego ciała nie pozostawia wyobraźni widza) wywołała we mnie pewien niesmak. Niepożądany. Oczekiwałam krwawej makabry, a dostałam zlepek ujęć, które nieporównanie więcej sugerowały, niż pokazywały. Oczywiście to pobudzało wyobraźnię, ale moje oczekiwania względem „Der Fan” były jednak trochę inne. Tyle się naczytałam, jaki to wstrząsający, odrażający wręcz obraz, a tutaj taka rozczarowująca niedosłowność. Żeby była jasność, oglądałam nieocenzurowaną wersję omawianej produkcji. UWAGA SPOILER Osoby niepełnoletnie proszę o opuszczenie tej części tekstu. Rozumiem jeszcze tak asekuranckie podejście do kanibalizmu i potencjalnej nekrofilii (nie potrafię z całą pewnością powiedzieć, czy w ogóle doszło do stosunku z trupem, ale obściskiwanki niewątpliwie były). Mogę też zrozumieć oszczędzenie widzom szczegółowych widoków ćwiartowania ludzkiego ciała, ale żeby wszystko tak dalece skrywać? Nawet pierwsze cięcia dokonywane nożem elektrycznym „uciekają” zanim na dobre się zaczną. A ujęcia niby oddzielonych od reszty ciała kończyn – czy tylko mnie wyglądało to tak, jakby podkładano ręce i nogi żywego aktora? Ale chociaż dostałam diablo niepokojącą i, jeśli odpowiednio na to spojrzeć, dogłębnie szokującą informację na koniec – zapowiedź kazirodztwa KONIEC SPOILERA. Innymi słowy: tyle czekałam, a tutaj taki kapiszon. I nie chodzi mi oczywiście o ostatnie uderzenie – w tekście, nie w formie. Tyle krzyku o nic w kontekście makabry, na nadejście której na dobrą sprawę od początku się nas przygotowuje. Dość subtelnie, ale przeczucie, że krew poleje się szerokim strumieniem naprawdę towarzyszyło mi już od pierwszych ujęć „Der Fan”. Tym większy więc spotkał mnie zawód, gdy przyszła wreszcie pora na spełnienie owych zawoalowanych obietnic. Gdybyż tylko fabuła bardziej przypadła mi do gustu. Gdyby nie to nieznośnie przedłużające się zafiksowanie na jednym temacie (młodzieńczej obsesji na punkcie piosenkarza), to prawdopodobnie nie przykładałabym do tego aż takiej wagi. Do tego oszczędnego ujęcia krwawego, ale tylko w domyśle, horroru.

Troszkę się zmęczyłam podczas tej szaleńczej przeprawy zakochanej – ale naprawdę bezgranicznie, najmocniej na świecie zakochanej – siedemnastolatki, wprost w nieczułe objęcia tak mocno wytęsknionego kochanka. A jeszcze bardziej trochę wcześniej, przed wyruszeniem w podróż, która musi skończyć się tragicznie. Bo raczej trudno brać pod uwagę inną możliwość. Pytanie tylko, kto stanie się agresorem – zakleszczona w szponach zgubnej obsesji nastolatka, czy starszy od niej mężczyzna, który stanowi centrum jej wszechświata? To się okaże. Może okazać się też, że „Der Fan” Eckharta Schmidta nie jest tak szokujący, jak niektórzy go malują. Dla mnie nie był, choć i taki cel niewątpliwie przyświecał twórcom tego obecnie mało znanego niemieckiego thrillera psychologicznego z elementami horroru. Kina exploitation moim zdaniem w łagodniejszym wydaniu. Dość efektownie zrealizowanej, ale niezbyt interesującej historii o młodej dziewczynie w sidłach obsesji. Tak muszę to podsumować, z zastrzeżeniem, że to tylko moje skromne zdanie. Nie najgorszy to spektakl, ale spodziewałam się czegoś dużo bardziej wciągającego i nie ukrywając: mocniejszego w formie.

piątek, 26 czerwca 2020

Sally Hepworth „Teściowa”


Melbourne, Australia. Diana Goodwin i jej synowa Lucy nigdy nie miały łatwych relacji. Prowadząca działalność charytatywną na rzecz uchodźców, majętna głowa rodu Goodwinów, onieśmielała, ale i często imponowała ukochanej małżonce swojego pierworodnego, Olivera. Ale choć Lucy niestrudzenie zabiegała o jej akceptację, ciągle miała wrażenie, że teściowa ledwo ją toleruje. Ich stosunki sukcesywnie się pogarszały. Aż w końcu w domu wychowujących trójkę dzieci Lucy i Olliego zjawiła się policja z informacją o śmierci Diany. Wiele wskazuje na samobójstwo, ale w toku śledztwa pojawiają się dowody świadczące za zabójstwem. W kręgu podejrzanych znajdują się bliscy ofiary: jej dzieci, zięć i Lucy, która jak się wydaje miała najbardziej napięte stosunki z Dianą.

Mieszkająca w Melbourne w Australii, Sally Hepworth, swoją pisarską karierę rozpoczęła w 2014 roku opublikowaną w Niemczech powieścią „Wenn du an meiner Seite bist”. Kolejne jej książki, w tym dobrze przyjęta przez krytykę „The Secrets of Midwives” (pol. „Słodkie sekrety”), wydawano w mniej więcej rocznych odstępach. Doceniona przez czytelników powieść„The Mother-in-Law” (pol. „Teściowa”) swoją światową premierę miała w 2019 roku, a w Polsce ukazała się w roku 2020 nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Telewizja NBC pracuje nad serialem opartym na „Teściowej” Sally Hepworth, scenarzystką którego ma być Jessica Goldberg, znana z między innymi pracy nad serialem „Sekta” (2016-2018). W 2019 roku wydano pilotażowy odcinek, ale to nie daje jeszcze gwarancji na wyemitowanie całego sezonu.

Thriller „Teściowa” pióra australijskiej powieściopisarki Sally Hepworth to opowieść o skomplikowanych relacjach w rodzinie, zagadkowej śmierci i silnych kobietach, gotowych mierzyć się z wszelkimi przeciwnościami losu. Kobietach poróżnionych, bo z powodu różnicy charakterów niepotrafiących znaleźć wspólnego języka. To na pewno, ale może być coś jeszcze. Coś ukrytego. Jakiś brudny sekret, który sprowadził śmierć na jedną z nich. Dianę Goodwin, problematyczną teściową Lucy. Kobietę niewylewną, chłodną wręcz w kontaktach ze swoimi bliskimi. Bardzo wymagającą matkę dwójki dorosłych już dzieci i kochającą żonę człowieka będącego jej całkowitym przeciwieństwem. Kobietę z zasadami, które jednym mogą wydawać się okrutne, innym natomiast jak najbardziej zasadne. I godne podziwu. Zdecydowaną większość akcji śledzimy z punktu widzenia dwóch wspomnianych już kobiet: Diany i Lucy Goodwin. W dwóch przestrzeniach czasowych. Teraźniejszości, którą otwiera informacja o śmierci Diany oraz przeszłości, latach poprzedzających samobójstwo bądź co jeszcze bardziej prawdopodobne morderstwo głowy rodu Goodwinów. W ten sposób poznajemy cały ciąg wydarzeń, który doprowadził do owej tragedii. Tragedii dla jednych, ale innym przedwczesna śmierć Diany mogła się opłacić. Na przykład Lucy. Kobiecie, którą poznajemy jako matkę trójki dzieci, które wychowuje ze swoim mężem, a ich ojcem, Oliverem Goodwinem. Człowiekiem mającym wprawdzie bogatych rodziców, ale jak się okazuje to nie przekłada się na jego budżet. A wszystko przez Dianę. Jego ukochaną matkę, do której jednak może mieć żal. Czy na tyle duży, by popchnął go do morderstwa? To możliwe, ale autorka jeszcze bardziej uprawdopodabnia wersję, że to jego żona, Lucy, odpowiada za śmierć Diany. Takie założenie nasuwa się głównie w retrospekcjach. Początkach i eskalacji konfliktu na linii teściowa-synowa. Skojarzeniom ze „Sposobem na teściową”, filmem komediowym wyreżyserowanym przez Roberta Luketica, trudno się oprzeć, choć tutaj zderzamy się z innym ciężarem gatunkowym. „Teściowa” to czysty thriller, spisany nader prostym językiem. Lekki styl Sally Hepworth w moich oczach niestety rzutował na tak przecież istotną warstwę psychologiczną. Odbierał postaciom, nawet narratorkom, tę głębię, której w podobnych dreszczowcach szukam. Dreszczowcach w tak dużym stopniu bazujących na relacjach międzyludzkich i w ogóle postaciach. Egzystencjalnych rozterkach silnych, ale to nie znaczy, że wyzbytych z wszelkich słabości, osobowościach, przemyśleniach, udrękach, radościach, pragnieniach i sposobach radzenia sobie z trudami dnia codziennego. Kryminalna podstawa „Teściowej” (tj. zagadkowa śmierć jednej z dwóch głównych bohaterek) dźwiga bardziej przyziemną budowlę, aczkolwiek nie mniej, a nawet bardziej, zajmującą. Bo pomimo niewyczerpującego, żeby nie rzec powierzchownego stylu Hepworth, historia ta jest na tyle dobrze pomyślana, że ani się obejrzałam, a już tkwiłam w zaklętym kręgu rodziny Goodwinów. Pełna podejrzeń zasianych przez autorkę. I konsekwentnie potęgowanych. Nie tylko rozwojem policyjnego śledztwa w sprawie śmierci Diany, toczącego się w umownej teraźniejszości w stolicy Australii, a nawet nie przede wszystkim, bo nie minęło dużo czasu, jak poczułam się mocniej zaangażowana w wydarzenia, które w świecie przedstawionym przez Hepworth formalnie już się dokonały. W mniej i bardziej odległą przeszłość, w której Diana jeszcze żyła, ale tylko pozornie miała się dobrze. A przecież ta dumna, nieznosząca sprzeciwu kobieta, w swoim otoczeniu uchodziła za osobę doskonale radzącą sobie z wszelkimi przeciwnościami, za istną skałę, która co prawda dawała ogromne wsparcie uchodźcom, ale niekoniecznie swoim własnym dzieciom. Olliemu i jego młodszej siostrze Nettie (właściwie: Antoinette), dorosłym ludziom, którym bardzo przydałaby się pomoc finansowa od bogatej przecież matki. Pomoc, której ta uparcie im odmawiała, bo zawsze wychodziła ze słusznego skądinąd założenia, iż dawanie dzieciom pieniędzy na dłuższą metę im zaszkodzi. Bo przez to trudniej będzie im przezwyciężać różnego rodzaju problemy. Zdaniem Diany to ciężka praca kształtuje charakter. Daje siłę niezbędną do przetrwania w tym bezlitosnym świecie. Wziąwszy pod uwagę rangę przeciwności, z jakimi muszą mierzyć się Ollie i Nettie, taka zdecydowana postawa ich matki może budzić niechęć do niej. A na pewno oburza Lucy. Po części, bo ta wywodząca się z uboższej rodziny kobieta, skrycie podziwia ogólne podejście Diany do kwestii finansowania własnych dzieci. Zasady, które stara się im wpoić, ale... Zdarzają się sytuacje, w których taka zasadnicza postawa może uchodzić za zwykłe okrucieństwo. W obliczu postępującej krzywdy rodzonych dzieci Diana, zdaje się, pozostaje nieomal obojętna. A przecież z łatwością może rozwiązać wszystkie ich problemy. Muszę przyznać, że Sally Hepworth ujęła mnie tą postacią. Postacią, która powinna rodzić swoisty dystans, jeśli już nie antypatię, której polubienie powinno przychodzić z dużym trudem, bo jest to generalnie osoba dość trudna w obyciu, ale czy pełna wad? Tutaj bym polemizowała. Właściwie to byłam pod wrażeniem stylu życia Diany Goodwin. Postawą, przez którą jej bliscy można powiedzieć cierpieli, ale z drugiej strony czyż dorośli ludzie, tak jak chciała tego Diana, nie powinni sami rozwiązywać swoich problemów? Czy to takie złe wymagać od własnych dzieci zapracowania sobie na sukces, miast wyciągania ręki po pieniądze rodziców?

Na wszystko, co ważne, musiałam ciężko zapracować. Nic z tego, co ważne, nie kosztowało ani centa.”

Jak łatwo się domyślić największą tajemnicą „Teściowej” jest śmierć tytułowej bohaterki. Pod uwagę jest brane zarazem samobójstwo, jak morderstwo, a podejrzenia śledczych skupiają się na bliskich ofiary. Sally Hepworth już na wstępie kieruje uwagę czytelnika na Lucy, synową denatki, która delikatnie mówiąc miała dość napięte stosunki z Dianą. Wygląda na to, że kobiety się nie lubiły, a główną winowajczynią takiego stanu rzeczy była osoba, która właśnie poniosła śmierć. Taki wniosek nasuwa się z pierwszych retrospekcji przybliżanych przez autorkę niejako równolegle ze zdarzeniami osadzonymi w umownej teraźniejszości. Cofamy się o lata i obserwujemy trudne początki relacji Lucy z jej apodyktyczną teściową. Teściową, której akceptacji rozpaczliwe łaknie, ale choć bardzo się stara, zamiast tego odnajduje nieumiejętnie skrywaną wrogość. Tak odbiera to Lucy. Jej postawa względem teściowej z czasem ulega więc ochłodzeniu. Lucy wprawdzie nie stara się od niej w żaden sposób odgrodzić – nie tylko nie unika jej towarzystwa, ale i zawsze służy pomocą (którą swoją drogą też nieraz od Diany otrzymuje) – jednak nie liczy już na to, że Diana stanie się dla niej jakimś substytutem matki, którą straciła już w dzieciństwie. Dzięki temu, że śledzimy tę niezbyt złożoną, ale w miarę emocjonującą opowieść oczami obu tych kobiet, prawdopodobnie poznajemy je lepiej, niż one kiedykolwiek będą miały szansę się poznać. Poza tym, że Hepworth przybliży nam znamienny okres dziejów Diany, okoliczności, które ukształtowały jej niezłomny charakter (jeszcze odleglejsze retrospekcje) i pokrótce przedstawi też nie najłatwiejszą przeszłość Lucy, pokaże nam co tak naprawdę nimi kieruje. Skąd biorą się ich nieporozumienia, jak odbierają burzliwe i niezręczne sytuacje, do których od czasu do czasu między nimi dochodzi, z czego tak naprawdę wynika cały ten przez większość czasu cichy konflikt. I czy w ogóle istnieje jakiś konflikt? Czy Lucy i Diana faktycznie są wrogami? Czy w głębi duszy naprawdę się nienawidzą? A może nie nauczyły się jeszcze ze sobą rozmawiać? Przez znaczne różnice charakterów. Z drugiej strony trudno oprzeć się wrażeniu, że sporo ich łączy. Przede wszystkim niespożyta siła i niematerialistyczne podejście do życia. Ogromna determinacja, mężne stawianie czoła wszelkim problemom dnia codziennego. Ale czy na pewno? Czy rzeczywiście nic, ale to absolutnie nic, nie jest w stanie złamać tych kobiet? Czy naprawdę są w stanie praktycznie w pojedynkę uporać się z każdym problemem? To się jeszcze okaże, ale jedno jest pewne: w rodzinie Goodwinów źle się dzieje i tak, wygląda na to, że policja nie myli się zakładając, że zabójcy Diany należy szukać właśnie w tym kręgu osób. Ludzi z najbliższego otoczenia ofiary. Policyjne śledztwo zostało przez Hapworth potraktowane po macoszemu – ot, szybka, nienastawiona na detale przebieżka ujęta z perspektywy Lucy. Pozbawione większych niespodzianek poszukiwanie prawdy na temat śmierci Diany. Prawdy, którą jestem przekonana, niejeden czytelnik odkryje na długo przed jej wyjawieniem. Z tym autorka „Teściowej” co najwyżej średnio sobie radzi – z podtrzymywaniem tajemnicy zasianej już na początku książki, z trzymaniem dociekliwego czytelnika z dala od wstrząsającego rozwiązania najważniejszej, ale nie jedynej zagadki fabularnej. Dla mnie nie było ono ani zaskakujące, ani jakoś szczególnie poruszające pod innymi względami. W każdym razie nie tak, jak moim zdaniem najatrakcyjniejszy człon owej nieskomplikowanej historii, czyli burzliwa relacja dwóch czołowych postaci książki. Szorstkiej teściowej i jej przewrażliwionej synowej.

Lekko, łatwo i dość przyjemnie. Tak ogólnie rzecz ujmując upływała mi lektura „Teściowej” pióra australijskiej powieściopisarki Sally Hepworth. Prostego thrillera o między innymi nie najprostszej relacji dwóch kobiet. I zagadkowej zbrodni. Zagadkowej niezbyt długo, a przynajmniej nie dla mnie. Thrillera mogącego się co prawda pochwalić dość intrygującą warstwą psychologiczną i obyczajową, ale osobiście wolałabym gdyby rzecz bardziej pogłębiono. Rozszerzono, dokładniej zanalizowano, ale też pozostawiono jakieś niedopowiedzenia. Przestrzeń na domysły odbiorcy. Niemniej na wieczorne odstresowanie po męczącym dniu... Tak, wydaje mi się, że jako taka „Teściowa” ma największą szansę się sprawdzić. I to nie tylko u osób przepadających za literackimi thrillerami. Myślę, że także sympatycy powieści obyczajowych mogą podjąć to małe ryzyko, dając szansę tej niewyszukanej opowieści z interesującymi żeńskimi sylwetkami.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 24 czerwca 2020

„Morderczy prześladowca” (2019)


Hans, jego żona Diana i ich dwie małe córki, Milou i Robine, jadą samochodem do rodziców mężczyzny, na kameralne przyjęcie urodzinowe jego ojca. W pewnym momencie Hans wyprzedza bardzo wolno poruszającą się białą furgonetkę. Jej kierowca, Ed, swoim zwyczajem postanawia dać mu lekcję. Chce by Hans przeprosił za swoje zachowanie na drodze, ale ten ani myśli spełnić jego żądania. Prośbą i groźbą stara się zmusić Eda do zostawienia jego i jego rodziny w spokoju, jednak nieznajomy nie tylko nie zamierza zaprzestać jazdy za nimi, ale jest również zdecydowany uciekać się do fizycznej przemocy. Uzbrojony w środek na szkodniki samozwańczy stróż porządku na drodze upatrzył sobie nową ofiarę i nie cofnie się dopóki przykładnie nie ukarze brawurowego kierowcy.

Holenderski thriller drogi w reżyserii i na podstawie scenariusza Lodewijka Crijnsa, „Morderczy prześladowca” (oryg. „Bumperkleef”, międzynarodowy: „Tailgate”), to swego rodzaju spowiedź autora, bo jak sam przyznał zachowuje się na drodze podobnie jak Hans i też ma problematyczne ego. Crijns był pozytywnie zaskoczony bezproblemowym pozyskaniem funduszy na realizację „Morderczego prześladowcy”, bo zdradził, że w holenderskiej branży filmowej scenariusze koncentrujące się na jakimś osobniku bezpardonowo rozprawiającym się z ludzką głupotą powszechnie uważa się za populistyczne, a więc niegodne uwagi. Crijns podejrzewa, że tak szybkie pozyskanie funduszy na „Morderczego prześladowcę” zawdzięcza postaci Hansa, a ściślej jego katartycznemu rozwojowi. Pierwszy pokaz filmu odbył się we wrześniu 2019 roku na Nederlands Film Festival, a już w następnym miesiącu trafił na ekrany holenderskich kin, aczkolwiek w ograniczonym zakresie.

Niektórzy recenzenci zestawiali „Morderczego prześladowcę” Lodewijka Crijnsa z filmową twórczością Dicka Maasa, szczególnie jego „Świętym” z 2010 roku, z czego reżyser i scenarzysta omawianej produkcji jest zresztą bardzo rad, bo docenia artystyczny dorobek Maasa. Inni, w tym ja, w „Morderczym prześladowcy” dopatrzyli się potencjalnej inspiracji „Pojedynkiem na szosie” (oryg. „Duel”) Stephena Spielberga, filmem opartym na opowiadaniu Richarda Mathesona pod tym samym oryginalnym tytułem. Wziąwszy pod uwagę choćby takie obrazy, jak „Prześladowca” Johna Dahla, czy (o zgrozo!) „Horror na szosie” Michaela Bafaro, można powiedzieć, że historia wymyślona przez Richarda Mathesona zapoczątkowała trend na kierowców-stalkerów. Podobno Lodewijk Crijns zaczerpnął też co nieco z „Henry'ego – Portretu seryjnego mordercy” Johna McNaughtona, ale jak uczciwie przyznał najwięcej „wyrwał z siebie samego”. Hans (dobry występ Jeroena Spitzenbergera) to można powiedzieć takie trochę bardziej ekstremalne wydanie samego Crijnsa, a żona tego pierwszego, Diana (też przekonująca kreacja Anniek Pheifer), trochę przypomina małżonkę reżysera i scenarzysty „Morderczego prześladowcy”. To znaczy Crijns też często jest ganiony przez swoją życiową partnerkę podczas wspólnych podróży samochodem. Za brawurową jazdę. Tyle że Crijns często słucha owego głosu rozsądku, a tymczasem jego bohater (ewentualnie antybohater) zazwyczaj puszcza słowa Diany mimo uszu. Wnosząc ze słów Lodewijka Crijnsa, ego Hansa jest bardziej rozrośnięte od jego własnego, ale artysta nie ukrywa, że też ma spore poczucie własnej wartości. Jest człowiekiem dumnym, podobnie jak Hans. Podobnie jak Hans prowadzi też samochód. A Hans nie jeździ zbyt ostrożnie, w porównaniu jednak do jego żony... Ooo, chociaż tyle dobrze, że Crijns nie jest takim kierowcą jak ta bohaterka „Morderczego prześladowcy”. Thrillera drogi mającego wartość dydaktyczną. Uczącego, jak nie należy zachowywać się na drodze. I jak wychowywać dzieci. Twórca omawianego filmu z wyboru nie ma dzieci, ale to nie powstrzymuje go przed ocenianiem innych. Według niego Hans i Diana nie są dobrymi rodzicami. Bo pozwalają córkom jeść fast foody, a Hans jeszcze wpaja im, że brawurowa jazda jest w sumie w porządku. Że to ostrożni kierowcy są zmorą społeczeństwa. Albo raczej przeraźliwie powolni i to na autostradzie, ale polemizować w tym miejscu z reżyserem nie zamierzam, bo tak czy inaczej te szydercze komentarze ze strony Hansa, ale i jego córek w kierunku spowalniającego ruch kierowcy białej furgonetki, za dobry wzorzec uznać ciężko. Dziecko może sobie przyswoić, że ZAWSZE lepiej poruszać się po drodze na pełnym gazie. A tak zwane niezdrowe jedzenie? No błagam, co w tym czasach jest zdrowe? Ale zostawmy to. Przejdźmy do innej i w sumie bardziej drażliwej kwestii. Otóż, Lodewijk Crijns (na marginesie: nieukrywający, że ma prawicowy światopogląd) wychodzi z założenia, że jednostki problematyczne dla społeczeństwa należy eliminować, a za każdą taką osobę sadzić w Holandii sto drzew. Dowodem niemałego dystansu do siebie jest to, że w oczach reżysera takim problematycznym okazem jest Hans, a więc człowiek, z którym sporo go łączy. Ten przytyk do siebie samego niekoniecznie jednak rozgrzeszy reżysera w oczach co bardziej zdeklarowanych lewicowców. A przynajmniej nie tych, którzy po prostu nie są w stanie obcować z historiami spisanymi przez człowieka, z którym zasadniczo zgodzić się nie potrafią. A na pewno nie w tak przecież ważkiej kwestii jak... Cóż, wygląda mi na to, że Lodewijk Crijns, delikatnie mówiąc, nie miałby nic przeciwko temu, by problemy na drodze rozwiązywano w sposób podobny do tego wdrożonego przez eksterminatora Eda. Tak, nie mogłam oprzeć się poczuciu, że ten holenderski twórca bardziej sympatyzuje z oprawcą niż jego najnowszymi celami (z wyjątkiem dzieci), że ma dla niego więcej zrozumienia, choć co trzeba powtórzyć: to właśnie jednej z ofiar dał niektóre swoje cechy.

Fundamentalna kwestia: czy Hans faktycznie jest piratem drogowym? Czy naumyślnie łamie przepisy, tym samym stwarzając poważne zagrożenie dla siebie i innych? To już każdy musi sobie sam rozsądzić. Albo nie. Bo w końcu branie prawa we własne ręce, wszystko jedno w jakiej sprawie, nie przez wszystkich jest akceptowane. Zaryzykuję przypuszczenie, że nawet nie przez większość tak zwanych cywilizowanych społeczeństw. Wątpię więc, żeby te osoby szukały jakiegoś usprawiedliwienia dla kierowcy furgonetki. A pozostali... No cóż, prawdopodobnie będą wypatrywać pirackich poczynań Hansa na drodze (w przypadku jego żony szukać już w ogóle nie będą musieli) i takowe najpewniej znajdą, ale jak rzecz rozsądzą? Czy „kodeks karny” Eda uznają za sprawiedliwy? Szybka jazda po notabene drodze ekspresowej, może i zwraca uwagę osobliwego i nader agresywnego „edukatora”, ale niewątpliwym punktem zapalnym jest dopiero wyprzedzenie jegomościa przez Hansa (jak w „Pojedynku na szosie”). Zuchwały manewr, który Hans ma szansę odkupić słowem „przepraszam”. Ale jego irytująco ogromna duma nie pozwala mu ani przyznać się do błędu, ani tym bardziej rzucić jedno z magicznych słów w kierunku nachalnego starszego mężczyzny. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby czołowa postać „Morderczego prześladowcy” od razu spełniła żądanie tytułowego antybohatera, ale w takim układzie wygląda na to, że wina poniekąd leży po obu stronach. Gdyby nie rozbuchane ego Hansa... Tak czy inaczej scenarzysta stara się narzucić nam krytyczny stosunek do Hansa. Jego nieprzejednana postawa względem Eda najwyraźniej ma nas doprowadzić do wniosku, że „sam się o to prosił”. Posyp czasem głowę popiołem zamiast iść w zaparte. Przeproś, nawet jeśli nie poczuwasz się do odpowiedzialności, bo to nic nie kosztuje, a dzięki temu możesz ocalić życie swoje i swoich bliskich. Jak to nic nie kosztuje? A moja męska duma? Toż ona strasznie ucierpi. Nie, lepiej się postawić. Pokazać natrętowi, kto tutaj rządzi. A co! Tylko że, jak można się tego domyślić, to twój przeciwnik szybko zyska przewagę. W takim razie mogę już przeprosić. Nie, nie, mości panie. Na to jest już za późno. Teraz spotka cię, zasłużona czy nie, kara. Ciebie i twoich bliskich. Boś człowiek arogancki. Niegrzeczny i przekonany o własnej nieomylności. Skończył się czas na naukę. Nie pojąłeś, więc została jedynie bolesna kara. Za zbrodnię ryzykownego manewru wyprzedzania na autostradzie. „Morderczy prześladowca” podpina się co prawda pod konwencję spopularyzowaną przez „Pojedynek na szosie” Stevena Spielberga, ale też trudno zarzucić mu uporczywe żerowanie na amerykańskich stereotypach. I nie chodzi tylko o, nazwijmy to, dyskusyjne spojrzenie na oprawcę i jego dorosłe ofiary (a przynajmniej ja tak to odbierałam), ale i miejscami humorystyczne ujęcia ciężkich przecież przeżyć Hansa i Diany. Na przykład akcja z wyciąganiem Hansa z furgonetki Eda. A przy tym ściąganiem mu spodni,. Albo uwaga, uwaga: kobieta za kierownicą! Nie obrażajmy się, to tylko taki niewybredny żarcik. Trzeba też Lodewijkowi Crijnsowi przyznać, że obdarzył tytułową postać oryginalnym narzędziem tortur. A przynajmniej ja nie przypominam sobie filmowego czarnego charakteru spryskującego ludzi środkiem na tak zwane szkodniki. Toksyczną substancją, której zawdzięczamy parę wprawdzie niezbyt odrażających, ale na swój minimalistyczny sposób solidnie wykonanych ujęć gore. I wreszcie klimat. Przyblakłe, dość ponure zdjęcia, z których praktycznie nieustannie bije lekki chłodek. Aż miło popatrzeć! Gorzej pewnie co poniektórzy przyjmą multum nieprzemyślanych zachowań najnowszych obiektów niezdrowego zainteresowania morderczego prześladowcy. Pragnę tylko zauważyć, że oni działają pod wielką presją. W panice wręcz. Co innego policjanci. Ich działalność na pół gwizdka jest doprawdy zastanawiająca. Chociaż nie, w hollywoodzkiej superprodukcji takie niedopatrzenie jak nieprzeszukanie pewnego obiektu, który w takich okolicznościach nawet w oczach sześciolatka pewnie aż by się o to prosił, byłoby poważnym pogwałceniem logiki, ale w prawdziwym życiu? No nie wiem... Na koniec muszę jeszcze dodać, że pomimo wykorzystania przez scenarzystę kilku niesztampowych zabiegów, fabuła „Morderczego prześladowcy” w sumie rozwija się w przewidywalny sposób. Wiadomo, jak to się potoczy. Jak ta szaleńcza podróż skończy się dla naszych bohaterów lub antybohaterów. Bo podejrzewam, że niejeden odbiorca „Morderczego prześladowcy” będzie miał problem z rozsądzeniem pod którą kategorię tak naprawdę podpada przynajmniej Hans. Z dziećmi sprawa powinna być jednak prosta – swoją drogą wyśmienite kreacje Roosmarijn van der Hoek i Liz Vergeer.

Taki przeciętniak? Tak, myślę, że to trafne podsumowanie mojego przyjęcia „Morderczego prześladowcy” Lodewijka Crijnsa. Thrillera drogi nasuwającego dość silne skojarzenia z „Pojedynkiem na szosie” Stevena Spielberga i naturalnie materiale źródłowym tegoż: opowiadaniem Richarda Mathesona, aczkolwiek nie powiedziałabym, że wyzuty z indywidualności. To holenderskie ujęcie motywu kierowcy-stalkera ewidentnie ma w sobie jakąś... unikatowość? Może to za duże słowo, ale nie jest to taki znowu typowy film, jak mogłoby się wydawać. Znana historia z trochę innym podejściem. Obawiam się, że dla niektórych nieakceptowalnym, ale przecież to tylko film... Całkiem klimatyczny film, trzeba dodać. I trochę zwariowany. Troszkę.

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Victoria Selman „Krew za krew”


Londyn. Profilerka Ziba MacKenzie przypadkiem przebywa w pociągu, kiedy dochodzi do zderzenia, w wyniku którego kilkanaście osób ponosi śmierć, a jeszcze więcej zostaje rannych. Starająca się przynieść pomoc jak największej grupie osób, Ziba natrafia na starszą umierającą kobietę, której ostatnie słowa skierowane do niej brzmią: „On to zrobił. Musisz komuś o tym powiedzieć”. Profilerka postanawia dowiedzieć się o czym konkretnie mówiła nieznajoma, ale tuż po rozpoczęciu swojego prywatnego śledztwa zostaje zaangażowana w sprawę Kastratora z Londynu. Seryjnego mordercy, który od dwudziestu pięciu lat nie dawał znaku życia. Teraz uderzył ponownie, a śledztwo prowadzi inspektor Nigel Fingerling ze Scotland Yardu, negatywnie nastawiony do decyzji swojego przełożonego o włączeniu do zespołu specjalistki od portretów psychologicznych sprawców. Podczas gdy ona będzie rozpracowywać zabójcę, on będzie obserwował ją coraz bardziej utwierdzając się w tym, że połączyła ich siła wyższa.

Absolwentka Uniwersytetu Oksfordzkiego, która ma za sobą również kurs kreatywnego pisania w City Lit London oraz pracę dla „Daily Express”, „The Independent” i „Ham & High”, Brytyjka Victoria Selman, na rynku literackim zadebiutowała w 2019 roku powieścią „Blood for Blood” (pol. „Krew za krew”), otwierającą serię o profilerce Zibie MacKenzie, która już w 2017 roku otrzymała nominację do Debut Dagger Award, a potem szturmem wdarła się na listę bestsellerów Kindle'a. Dwie kolejnej odsłony mrocznych przygód Ziby, „Nothing to Lose” i „Snakes and Ladders”, ukazały się w tym samym, 2019 roku.

Powieściowy thriller „Krew za krew” autorstwa Victorii Selman wprowadza na literacką scenę nową charyzmatyczną bohaterkę, która (cóż za niespodzianka) specjalizuje się w tworzeniu portretów psychologicznych sprawców. Psycholog policyjna, profilerka, obecnie współpracująca ze Scotland Yardem, ale mogącą pochwalić się imponującym CV. Kariera Ziby MacKenzie, bo o niej mowa, zwolniła przed mniej więcej dwoma laty. Właściwe to całe jej życie praktycznie się zatrzymało, gdy jej ukochany mąż Duncan został zamordowany. Opiekę nad nią roztoczył wówczas najlepszy przyjaciel jedynego mężczyzny, którego w całym swoim życiu naprawdę kochała, dziennikarz śledczy Jack Wolfe. Mężczyzna nadal bardzo się o nią troszczy, bo Ziba ewidentnie wciąż potrzebuje kogoś, kto by nad nią czuwał. Choć się to do tego nie przyznaje, a i możliwe, że sama do końca nie zdaje sobie z tego sprawy. Życie Ziby bynajmniej nie wróciło jeszcze na właściwe tory. Kobieta wciąż głęboko przeżywa śmierć męża, choć już jakiś czas temu na powrót zajęła się tworzeniem portretów psychologicznych przestępców. Tym razem dla Scotland Yardu, ostatniego miejsca pracy Duncana. Skoro jest profilerka, musi być i sprawca. Najlepiej seryjny morderca, bo masowa fascynacja nimi chyba nigdy nie zgaśnie. I no, trzeba przyznać, że generalnie jest ciekawiej, gdy rzecz nie skupia się na pojedynczej zbrodni, a całej serii. Dobrze, trochę przesadziłam, bo Selman nie przeprowadza nas przez całą zbrodniczą działalność tak zwanego Kastratora z Londynu w sposób szczegółowy. Nie mamy okazji przyjrzeć się wszystkim jego ofiarom, ani nawet samym brutalnym czynom, których Kastrator niegdyś się dopuszczał. W latach 80-tych XX wieku. Potem z jakiegoś zagadkowego powodu przestał zabijać, a powrócił dopiero teraz, dwadzieścia pięć lat później i tak oto jego drogi przecięły się z drogami Ziby MacKenzie. Choć autorka szczędzi detali na temat dużej części poprzedniej działalności Kastratora z Londynu, to trzeba zaznaczyć, że nie są one niezbędne. To co najważniejsze z przeszłości zabójcy przybliża dostatecznie mocno. I teraźniejszości, bo jak to często w powieściach o seryjnych mordercach bywa, jemu też w „Krew za krew” towarzyszymy. Jemu i profilerce Zibie MacKenzie i jeszcze, aczkolwiek dużo rzadziej, pewnemu chłopcu, którego rolę w tę historii akurat niezwykle łatwo rozszyfrować. Victoria Selman zastosowała w swojej debiutanckiej powieści efektywny zabieg polegający na utwierdzaniu czytelnika w przekonaniu, że tajemnica tym razem nie zasadza się na tożsamości sprawcy, tylko całym procesie, który doprowadził go do tego punktu, w jakim znajduje się obecnie. Zagadka tkwi w jego przeszłości, bo przecież prawie od początku wiemy kim jest ów mężczyzna. Ma na imię Raguel i w pojedynkę zajmuje jedno z londyńskich mieszkań. Jest schizofrenikiem i fanatykiem religijnym, przekonanym że to sam Bóg powierzył mu krwawą misję, którą na powrót, po ćwierćwieczu przerwy, zaczął realizować. Śledczy mają powody przypuszczać, że człowiek nazwany przez media Kastratorem z Londynu wybiera mężczyzn, których bierze za homoseksualistów. W przeciwieństwie do czytelników zespół prowadzony przez detektywa Nigela Fingerlinga nie wie, że poszukiwany przez nich sprawca jest fanatykiem religijnym. Zakładamy, że bohaterowie prędzej czy później to odkryją, ale przez jakiś tylko w naszych oczach ekstremalna homofobia Kastratora znajdzie podłoże w jego przekonaniach religijnych. A raczej w jego chorobliwych rojeniach. Raguel uroił sobie, że sam Bóg każe mu zabijać, że powierzył mu świętą misję i zesłał Anioła Stróża, który jak to Anioł Stróż, ma go chronić. Teraz tym Aniołem Stróżem ma być Ziba MacKenzie. Takie przeczucie narasta w tym chorobliwym umyśle. Wygląda więc na to, że życie profilerki po przejściach będzie zagrożone albo, co równie prawdopodobne, morderca roztoczy nad nią swoisty parasol ochronny. Dopóki bowiem widzi w niej sojuszniczkę, nie ma bowiem powodu, by przypuszczać na nią atak. Ale zamierza być blisko niej... Tak blisko, jak tylko się da.

Życie nauczyło mnie, że zaufanie zabija szybciej niż MK-77. Ludzie zawsze zawodzą.”

Victoria Selman pracując nad „Krew za krew” korzystała z pomocy między innymi prawdziwych profilerów, więc można powiedzieć, że Ziba MacKenzie to owoc zbiorowego wysiłku. Zwłaszcza że autorka nie pozwala nam zapomnieć w jakiej dziedzinie specjalizuje się główna bohaterka „Krew za krew”. Ziba wprawdzie często ogranicza się do ogólników, odnosi do niektórych powszechnie znanych autentycznych seryjnych morderców i wyciąga oczywiste (niezbyt błyskotliwe) wnioski, które nie wiedzieć czemu bardzo imponują jej kolegom. Ale nie brakowało też w omawianej powieści momentów, w których Ziba udowadniała mi, że zasłużyła sobie na miano wyspecjalizowanej profilerki. Że posiada niemałą niewiedzę, odpowiednie przygotowanie i dobre oko. Że jest wnikliwym psychologiem, choć nie nieomylnym. To akurat dobrze, bo dodaje jej wiarygodności. O czym wspominam dlatego, że w popkulturze istnieje tendencja do wynoszenia profilerów, ale i innych śledczych na wyżyny intelektualizmu. To samo zresztą dotyczy wszelkiej maści przestępców – od geniuszy zbrodni aż roi się tak w beletrystyce, jak w kinematografii, a przecież rzeczywistość częściej pokazuje coś zgoła przeciwnego. Kastrator z Londynu pozornie też jest kimś w ten deseń – ot kolejny super przebiegły seryjny morderca, który najwidoczniej widzi i słyszy wszystko, zawsze kilka kroków przed przedstawicielami organów ścigania starającymi się go dopaść. Tak to może wyglądać na pierwszy rzut oka, a na pewno takie wrażenie odnosi Ziba i reszta zespołu przydzielonego do sprawy Kastratora z Londynu. My jednak szybko poznajemy inne oblicze tego potencjalnego geniusza zbrodni. Widzimy człowieka nieomal przegranego – toczącego samotniczy żywot w niechcianym towarzystwie wyimaginowanych głosów. Głosów bezlitośnie z niego drwiących, głosów złośliwych, aroganckich, oceniających i popychających go do czynów zdrożnych. Głosów zachęcających go do zbrodni, chwalących gdy sobie na to zasłuży (czyli za należycie wykonane zbrodnie) i ganiących za każdą fuszerkę, czy przejaw niezdecydowania. Kpiących z jego egzystencjalnych rozterek i niepozwalającym mu zapomnieć, jak ważną misję ma do wykonania. Bo rzekomo zleconą przez samego Boga Wszechmogącego. Victoria Selman na kartach „Krew za krew” wzniosła czarny charakter niepozbawiony odcieni szarości i co jeszcze bardziej zaskakujące, bieli. Zbrodnicze czyny Raguela budzą wstręt, czasami słuszny gniew doprawiony smutkiem. Krótko: są godne najwyższego potępienia, to nie ulega wątpliwości. Ale zaręczam, że były chwile, w których patrzyłam na niego współczującym okiem. I bynajmniej nie dlatego, że się o to wystarałam, tylko dzięki staraniom autorki, która co trzeba zaznaczyć wykazała się pewną odwagą, dając właśnie taką przeszłość bezwzględnemu mordercy. Nie jest to co prawda wizja nieprawdopodobna, nazbyt wymyślna, niemająca żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości, ale kontrowersje wzbudzić jak najbardziej może. Ta zaskakująca (ale w innym punkcie) biografia fikcyjnego mordercy uważającego się za karzącą Rękę Boga. Żeby była jasność: Selman nie atakuje religii chrześcijańskiej, a przynajmniej nie pozostawia żadnej poczynionej przezeń krytyki bez odzewu. Innymi słowy prowadzi swego rodzaju dialog na ten temat. Nie jest bezstronnym arbitrem, zajmuje stanowisko w tej sprawie, które myślę powinno pogodzić obie od wieków zwaśnione strony wiernych wyznawców i krytyków Kościoła katolickiego. Ale to tak przy okazji, bo wbrew pozorom „Krew za krew” Victorii Selman nie obraca się przede wszystkim wokół wiary poszukiwanego seryjnego mordercy. Jego wiara ma znacznie, ale istotne są też: choroba psychiczna, z którą od dawna się boryka, uzależnienie od narkotyków oraz wspomnienia, z którymi musi się mierzyć. I oczywiście policyjne śledztwo, w którym, jak się domyślamy, główną rolę odegra profilerka Ziba MacKenzie. Właściwe to od początku ją odgrywa. To głównie ona popcha to śledztwo do przodu, konsekwentnie odkrywając kolejne fakty na temat sprawcy, który bez wątpienia ją w tym wspiera. Zaprasza do gry, w której stawką może być także jej życie. Czyli kolejna rozgrywka pomiędzy seryjnym mordercą i przedstawicielką organów ścigania. Znamy to, choć nie w dokładnie takiej odsłonie. Zapewne też dużo bardziej emocjonującej, ale muszę przyznać, że autorce bez widocznego wysiłku udało się wykrzesać ze mnie, w sumie sukcesywnie narastające, zainteresowanie tą dobrze przemyślaną historią. Napięcie było, pieczołowicie wykreślone postacie (zwłaszcza Ziby i Raguela) były, jedna niespodzianka też się znalazła, a i niedająca wytchnienia akcja. Trochę później, jak już rzecz się rozkręci. Od tego momentu już do końca książki bierzemy udział w wyścigu, który wymaga od Ziby szybkiego myślenia i praktycznie natychmiastowych reakcji. Jest dynamicznie, ale Selman ujęła mnie tym, że nie pozwoliła by zawrotne tempo przysłoniło wszystko inne. Wciąż miałam duży wgląd w umysł Ziby MacKenzie, w którym naturalnie toczyła się istna gonitwa myśli, co intensyfikowało emocje z nie mniejszą siłą niż dynamiczny rozwój wydarzeń. Czyli: było dobrze.

Czyżby szykowała się nam kolejna kultowa bohaterka literacka? Kolejna kobieta dzielnie stawiająca czoło wszelkiej maści oprawcom? Specjalistka od portretów psychologiczny sprawców, gotowa podjąć każde ryzyko, byle tylko dopaść takiego czy innego niebezpiecznego osobnika? To bardzo prawdopodobne. Profilerka Ziba MacKenzie stworzona przez zamieszkałą w Londynie Victorię Selman jest na tyle intrygującą i złożoną postacią, że ma naprawdę duże szanse na zdobycie licznego grona wiernych fanów. „Krew za krew” to jej pierwszy występ, ale nie ostatni. Dwie kolejne części mrocznych przygód tej niezwykle zdeterminowanej i bardzo doświadczonej psycholog policyjnej na świecie już się ukazały i podejrzewam, że tylko kwestią czasu jest aż pojawią się również polskie wydania. Będę ich wypatrywać, choć w czysty zachwyt pierwsza odsłona serii z Zibą MacKenzie mnie nie wprawiła. Ale taka zachęta wystarczy. I jestem pewna, że wielu miłośników powieści spod znaku serial killer też będzie miało apetyt na więcej po zapoznaniu się z tym debiutanckim utworem Victorii Selman. Oby były to dobre lepszego początki. Chociaż mam pewność, że niejeden odbiorca „Krew za krew”, w przeciwieństwie do mnie, uzna, że lepiej już nie można.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 20 czerwca 2020

„Becky” (2020)


Trzynastoletnia Becky od śmierci matki ma napięte relacje ze swoim ojcem, Jeffem. Mężczyzna wcześniej planował sprzedać ich wakacyjny dom nad jeziorem, ale ku radości swojej córki, zmienia zdanie. Dziewczynę rozczarowuje jednak wiadomość, że najbliższe dni spędzą tam w towarzystwie narzeczonej ojca, Kayli i jej kilkuletniego syna Tya. W dzień ich przyjazdu do domu nad jeziorem zostają zaatakowani przez grupę neonazistów, która jest gotowa zrobić wszystko, by zdobyć konkretny przedmiot, jak się okazuje obecnie będący w posiadaniu Becky. Tak się złożyło, że w chwili ataku nastolatka była poza domem, co daje jej małą przewagę nad przestępcami. A każda przewaga jej się przyda, bo Becky zamiast uciekać mężnie stanie do walki z dużo silniejszymi od siebie intruzami.

Twórcy między innymi „Szkolnej zarazy” (2014), Jonathan Milott i Cary Murnion, zainteresowali się scenariuszem „Becky” autorstwa Nicka Morrisa, Ruckusa Skye'a oraz Lane Skye przede wszystkim za sprawą tytułowej postaci. Oboje są miłośnikami filmów zemsty, w swoim życiu widzieli też niejeden obraz z nurtu home invasion, ale pojedynek nastoletniej dziewczyny z grupą dorosłych mężczyzn uznali za spory powiew świeżości w filmowym dreszczowcu. Pierwsza wersja tej opowieści była utrzymana w konwencji thrillera komediowego, ale reżyserzy we współpracy ze scenarzystami przerobili ją na pełnokrwisty thriller. Niezależny amerykański revenge thriller wpisujący się również do nurtu home invasion pt. „Becky” przez pandemię COVID-19 ostatni etap prac musiał przejść w warunkach domowych, miast w studiu filmowym. Gotowy produkt ostatecznie wpuszczono na platformy VOD w czerwcu 2020 roku. Trafił też do wybranych kin samochodowych w Stanach Zjednoczonych, choć planowo pierwszy pokaz miał się odbyć na Tribeca Film Festival już w kwietniu 2020 roku, ale festiwal przełożono w związku z wiadomą pandemią.

Kevin sam w domu” w wersji hard. I mniejsza z tym, że Becky nie została sama w domu – nawet nie przebywa w domu – bo główna koncepcja ta sama. Małoletnia osoba kontra przestępcy. Tytułowa rola przypadła w udziale Lulu Wilson (m.in. „Ouija: Narodziny zła” i „Annabelle: Narodziny zła”), moim zdaniem najjaśniej błyszczącej gwieździe na tym obsadowym firmamencie. Nastoletnia aktorka, poza przekonującą ekspresją, porwała się na kaskaderkę. Nikt tego od niej nie wymagał, sama chciała brać udział przynajmniej w niektórych bardziej ryzykownych ujęciach. Najbardziej jednak zaimponowały ekipie jej sprinty przez zadrzewiony teren, rozciągający się w pobliżu drewnianego domu uczynionego centralnym miejscem akcji „Becky”. Jonathan Milott i Cary Murnion pomni zarzutów na ich „Szkolną zarazę” starali się maksymalnie zminimalizować wydźwięk komediowy. Chcieli by był to bardziej thriller niż komedia. I według mnie to im się udało. Właściwie nie sądzę, żeby film ów można było podciągnąć również pod czarną komedię, chociaż ewidentnie dość zwariowana to wizja. Żeby trzynastoletnia dziewczyna stanowiła poważne zagrożenie dla grupy dorosłych mężczyzn, doświadczonych i na dodatek uzbrojonych przestępców... Tego jeszcze nie grali. Chyba że w „Kevinie”. Ale tamto nie było na poważnie. „Becky” może i też należy potraktować z przymrużeniem oka, niemniej dużo lżejszym. Bo choć założenie wydaje się niemożliwością, twórcy robią wszystko, by jak najbardziej je uprawdopodobnić. Równocześnie wprawiając widza (a przynajmniej wprawili mnie) w stan podobny temu, który zwykle towarzyszy mu podczas zapoznawania się z absurdalnymi filmowymi historiami. Inaczej rzecz ujmując: może i coś takiego faktycznie mogłoby zaistnieć, ale i tak czułam się trochę jak „w krzywym zwierciadle”. Tak to odbierałam. Brałam to na serio i nie. Ot, taki konflikt poznawczy. Percepcyjny dysonans, który przywitałam z otwartymi ramionami. Za najsilniejszy człon scenariusza „Becky” uważam jednak samą Becky. Młodą gniewną, którą wprawdzie zbudowano na modelu bohaterki (według niektórych antybohaterki) obrazów revenge, ale filmowa mścicielka licząca sobie trzynaście wiosen? No dobrze, był już nastolatek „bawiący się w thrillerze w Kevina McCallistera” – w „Knuckleball” Michaela Petersona – ale żeby aż taka rzeź? Nie, generalnie Becky nie wpasowuje się zbytnio w żadną znaną mi tendencję. Jest inna niż wszystkie, bądź co bądź. Bo okazuje się, że można na sprawdzonej podstawie wznieść znacząco wyróżniającą się filmową postać, że można stworzyć dość oryginalną bohaterkę (ewentualnie antybohaterkę) na starym fundamencie. W sumie źle się wyraziłam, bo to żadne dla mnie zaskoczenie, że da się jeszcze zrobić w kinie coś świeższego z czegoś nieświeżego. Zreinterpretować temat i to tak by przykuwać uwagę. Z tym szczerze mówiąc różnie u mnie bywało, bo przy całej mojej aprobacie dla Becky, moja uwaga była dość rozproszona. Przez chaotyczny montaż, miejscami irytująco rozchwiany obraz i ogólnie niekonsekwentną narrację. W moim odbiorze błędnie obliczone krótkie retrospekcje z życia Becky, nazbyt raptowne przeskoki akcji w umownej teraźniejszości oraz zlepki zdjęć, które wydają się raczej zbędne, wciśnięte niby na siłę tylko po to, by osiągnąć pożądaną długość. Na przykład zabawa z psem nad jeziorem, czy cały niebywale rozproszony wstęp, który może i taki zupełnie niepotrzebny nie był, ale jestem przekonana, że nieporównanie lepiej by się sprawdziła bardziej liniowa, mniej poszarpana, kompilacja osi z Becky i Jeffem oraz losów grupki neonazistów. Abstrahując już od wcześniejszego „wejrzenia w przyszłość”. Ponadto jest trochę jakichś pojedynczych ustępów-usypiaczy. Powpychanych poniekąd gdzie popadnie, bez większego pomyślunku i przynajmniej mnie każdorazowo nieprzyjemnie wytrącających z rytmu. Takiego sobie rytmu, bo jak już wspomniałam całkowicie w tę historię wejść nie zdołałam.

Była sobie nastoletnia Becky, którą spotkała niepowetowana strata. Tragedia, która z uroczej, opiekuńczej, uczynnej dziewczyny zrobiła osobę przepełnioną gniewem, obrażoną na cały światy, z własnym ojcem włącznie, osobę nietowarzyską, rzadko się uśmiechającą, starającą się nie okazywać swoich emocji, ale w duchu ciągle rozpaczającą. I trudno się dziwić, skoro straciła ukochaną matkę. I na dodatek czuje się zdradzona przez własnego ojca. Albo raczej nowy związek Jeffa odbiera jako zdradę jej zmarłej matki, a jego żony. Typowa sytuacja. Kayla, narzeczona Jeffa, marzy o dobrej relacji z jego córką, ale zdaje sobie sprawę z tego, że pozyskanie jej akceptacji łatwe nie będzie. Kayla jest jednak gotowa poczekać – co innego jej kilkuletni syn Ty, który wyraźnie aż pali się do zabaw z przybraną siostrą. Ale Becky nie ma najmniejszego zamiaru zabawiać Tya i tym bardziej rozmawiać z jego matką. Ze swoim ojcem też nie. Woli towarzystwo jednego ze swoich dwóch psów, co w świetle późniejszych wydarzeń okaże się zbawienne. W każdym razie dla Becky, bo wszystko wskazuje na to, że tylko ona ma szansę wyjść z tej nieoczekiwanej sytuacji cało. Jeff, Kayla i Ty zostają uwięzieni w otoczonym lasem domku nieopodal jeziora przez grupkę neonazistów, która przybyła tutaj po jeden konkretny przedmiot. Tak się nieszczęśliwie dla nich złożyło, że przedmiot ów znalazł się w posiadaniu trzynastolatki, której akurat nie ma w domu. Czai się jednak na zewnątrz. Obserwuje rozwój sytuacji, a kiedy ta staje się nie do zniesienia... W Becky zachodzi druga już zmiana. Wcześniej trzymała swoją wściekłość na wodzy, ale teraz gniew znajduje ujście. Becky wymierza go w dużo silniejszych od siebie intruzów. W rosłych i uzbrojonych mężczyzn, którzy paradoksalnie mają powód do strachu. Role się bowiem odwracają. Potencjalna ofiara zamienia się w oprawcę, a mordercy stają się ofiarami. Dziecko zyskuje moc dorosłego, a duzi ludzie stają się tacy maleńcy. Zamieniają się w przelęknione dzieciaki bezlitośnie młócone przez przebiegłą trzynastolatkę. Nie ma przebacz. Nie ma szans na kompromis. Becky chce ich zabić i nie cofnie się dopóki tego pragnienia nie zaspokoi. Biorąc pod uwagę standardy współczesnych thrillerów „Becky” muszę uznać za obraz dość krwawy, ale dla amatorów kina grozy spod znaku gore nagromadzenie przemocy w omawianej produkcji z pewnością okaże się co najwyżej umiarkowane. Zwłaszcza że prawie wszystko toczy się stanowczo zbyt prędko. Błyskawiczne mordy i owszem nie najkrótsze zbliżenia na mocno okaleczone zwłoki, ale bez tej druzgocącej intensywności, którą znamy z bardziej udanych horrorów i thrillerów nastawionych między innymi na szokowanie/zniesmaczanie. Efekty specjalne wypadają całkiem realistycznie. Są też dość śmiałe, to znaczy jak na XXI-wieczny thriller, ale oprawa, sposób ich serwowania (pośpieszny i w większości praktycznie beznamiętny) sprawiały, że patrzyłam na to jak rasowa psychopatka – bez wzruszeń. Poza dwoma (trzema licząc pewien nokautujący cios) strasznymi widokami dla Becky. Tutaj emocje bez wątpienia były, ale też nie tak silne, jak mogłyby być, gdyby twórcy mniej nastawiali się na sytuacyjny dynamizm, a bardziej na chwile zadumy nad tragedią, która się właśnie na naszych oczach dokonała. I to nie jedną. Ale nie tak miało być – miało być szybko, mocno i bez brania jeńców. Istna szkoła przetrwania w leśnej głuszy, w której najwyraźniej lepiej sprawdza się trzynastoletnie niedoświadczone w zbrodni dziewczę od dorosłych zatwardziałych kryminalistów. A przewodzi im Dominick, wierny wyznawca nazizmu, w którego w zaskakująco widowiskowym stylu wcielił się Kevin James. Zaskakująco, bo aktor ten jest kojarzony z rolami komediowymi, a nie twardymi, nieprzejednanymi schwarz charakterami, takimi jak ten tutaj. Myślę, że emocje przy scenach okaleczeń i mordów nawet w takim bądź co bądź lżejszym klimacie, jaki w „Becky” wypracowano, byłyby u mnie ciut silniejsze, gdyby problematyczne widoki nie dotyczyły tak niesympatycznych przecież ludzi. Niektórzy pewnie powiedzą poza jednym (ale i prawdopodobnie będą też tacy, którzy pożałują ich wszystkich, nawet jeśli to w zamiarach filmowców nie leżało, ale już choćby ostatnie ujęcie otwiera pole do dyskusji nad jeszcze szerszym zagadnieniem: UWAGA SPOILER potencjalnymi psychologicznymi reperkusjami krwawej zemsty dla jej wykonawcy/wykonawczyni) KONIEC SPOILERA. I w pewnym zakresie w sumie mogłabym się do tego przychylić, ale tak bardziej rozumem, bo sercem przy nim nie byłam. Z drugiej strony scenka z okiem z lekka, tylko troszeczkę, mnie poruszyła. Nie było to co prawda osiągnięcie na miarę „Hostelu” Eliego Rotha - zamysł podobny, natomiast forma już nie tak mocna – ale ze wszystkich momentów gore, właśnie temu przyznaję palmę pierwszeństwa. Jeśli chodzi o drastyczność, nie zaś stopień wzruszenia.

Dla mnie średniak. Ani szczególnie zajmujące działo, ani całkowita porażka. Tak w wielkim skrócie oceniam „Becky””. Revenge thriller podpinający się też pod konwencję home invasion w reżyserii Jonathana Milotta i Cary'ego Murniona, który w moim mniemaniu jest niesiony przede wszystkim przez tytułową postać. Trzynastoletnią dziewczynę, która spuszcza parę:) I przy okazji pokazuje Kevinowi McCallisterowi, jak się to powinno robić:) A tak na poważnie: myślę, że warto zerknąć choćby dla samej Becky, ale zwolennicy umiarkowanie brutalnych, dynamicznych prostych filmowych opowieści, też mogą się w tym całkiem nieźle odnaleźć. Ot, niewymagająca myślenia rozrywka dla ludzi szukających odprężenia przy... rąbance. Już niekoniecznie klimatycznej, jakoś szczególnie emocjonującej, czy wychodzącej od niezaprzeczalnie, ponad wszelką wątpliwości prawdopodobnego założenia. Realizm to drugorzędna sprawa w „Becky”. Że tak zrymuję: liczy się zabawa. Przy regularnej rzezi, więc... Lepiej skończę już ten wywód.

czwartek, 18 czerwca 2020

Keith Donohue „O chłopcu, który rysował potwory”


Dziesięcioletni Jack Peter Keenan mieszka wraz z rodzicami, Timem i Holly, na wybrzeżu stanu Maine. Chłopiec ma zespół Aspergera, a od ponad trzech lat dodatkowo cierpi na agorafobię. Od czasu, gdy omal nie utonął w oceanie. Jedynym przyjacielem Jacka Petera jest jego rówieśnik, Nick Weller, a jego ulubionym zajęciem od niedawna jest rysowanie potworów. Przerażających stworzeń pochodzących z jego wyobraźni bądź z rzeczywistości. Chłopiec utrzymuje, że w pobliżu faktycznie czają się potwory, ale jego rodzice składają to na karb wybujałej dziecięcej wyobraźni. Wkrótce jednak sami zaczynają doświadczać niezwykłych rzeczy. Tim widuje w okolicy tajemniczą postać, a do Holly docierają dziwne odgłosy. Kobieta nawiązuje relację z miejscowym proboszczem, ojcem Boldenem i jego zabobonną gosposią pochodzącą z Japonii, panną Tiramaku i dostaje obsesji na punkcie utonięcia statku „Porthleven”, do którego, jak się dowiaduje, doszło w tych okolicach w 1849 roku i które może jakoś łączyć się z niepokojącym incydentami zachodzącymi w otoczeniu Keenanów.

Amerykanin Keith Donohue na rynku literackim zadebiutował w 2006 roku docenioną powieścią „The Stolen Child” (pol. „Skradzione dziecko”) zainspirowaną wierszem William Butlera Yeatsa pod tym samym tytułem. „O chłopcu, który rysował potwory” (oryg. „The Boy Who Drew Monsters”) to jego czwarta powieść (dotychczas napisał pięć) – jej światowa premiera przypadła na rok 2014, w Polsce zaś ukazała się pięć lat później nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Donohue wcześniej pracował w National Endowment for the Arts, a obecnie jest dyrektorem ds. komunikacji w National Historical Publications and Records Commission.

O chłopcu, który rysował potwory” Keitha Donohue to horror nastrojowy, w którym domniemana sfera nadprzyrodzona przeplata się z potencjalnymi imaginacjami ludzkiego umysłu. Opowieść o niewyobrażalnej sile wyobraźni, która może nasuwać skojarzenia z „Ręką mistrza” Stephena Kinga, trudnym rodzicielstwie, szorstkiej dziecięcej przyjaźni i izolacji, w której rodzą się demony. Wybrzeże stanu Maine jesienno-zimową porą. W oddalonym od innych nieruchomości „domu marzeń” tkwi dziesięcioletni chłopiec, który od ponad trzech lat panicznie boi się świata zewnętrznego. Chłopiec z zespołem Aspergera, którego jedynym przyjacielem jest mieszkający w okolicy Nick Weller. Jacka Petera Keenana, bo o nim mowa, poznajemy jako swego rodzaju więźnia swoich mniej czy bardziej uzasadnionych lęków. Dziecko samotne, zagubione w świecie wyobraźni oraz twardej, bezwzględnej rzeczywistości. Te światy jakimś sposobem się przenikają. Najpierw subtelnie, potem bardziej zdecydowanie, a w centrum tego wszystkiego niezmiennie stoi autystyczny dziesięciolatek, który albo nie rozumie, albo bardzo dobrze rozumie potęgę jaką dysponuje. Jego rodzice, Tim i Holly, pomimo uporczywych starań, coraz gorzej radzą sobie z Jackiem Peterem. Mężczyzna nie traci wiary, ale jego żona wątpi, że stan chłopca kiedykolwiek ulegnie poprawie. Kobieta uważa, że umieszczenie chłopca w specjalistycznym ośrodku wyszłoby mu na lepsze, ale Tim nie zamierza się jeszcze poddawać. Zastanawiający jest stosunek Holly do Jacka Petera. Kobieta naturalnie bardzo kocha swojego syna, ale bez wątpienia również się go boi. Poza tym autor „O chłopcu, który rysował potwory” daje nam do zrozumienia, że Holly tęskni na łatwiejszym życiem sprzed narodzin jej jedynego dziecka, że jest już tak bardzo zmęczona i zniechęcona opieką nad autystycznym dzieckiem borykającym się na dodatek z agorafobią, że z najprawdziwszą ulgą przyjęłaby jego zniknięcie. Keith Donohue już na początku powieści każe odbiorcy bacznie przyglądać się matce tytułowej postaci. Przygotować się na drastyczny rozwój relacji matki i syna. Dziesięciolatka, któremu z jednej strony głęboko współczułam, którego sytuacja mocno mnie zasmucała, a z drugiej narastało we mnie przekonanie, że J.P. stanowi poważne zagrożenie dla innych. Z premedytacją bądź bezwiednie zamienia życie swoich bliskich w prawdziwe piekło. I tylko jego rówieśnik, Nick Weller, zdaje się być świadomy niezwykłej, ale i niszczącej mocy tkwiącej w jego, być może przymusowym, towarzyszu zabaw. Bo wiele wskazuje na to, że Nick wolałaby się raz na zawsze uwolnić od Jacka Petera, że gdyby to od niego zależało, to definitywnie zerwałby tę znajomość. Ale jego nadużywający alkoholu rodzice, zaprzyjaźnieni z Keenanami Fred i Nell, wychodzą ze słusznego skądinąd założenia, że nie należy porzucać przyjaciół w potrzebie. A Jack Peter ponad wszelką wątpliwość jest dzieckiem potrzebującym pomocnych dłoni. Nawet jeśli tego nie okazuje. Nawet jeśli odpycha od siebie ludzi. Nawet jeśli zdaje się, że woli uciekać do świata wyobraźni, niż dotrzymywać towarzystwa innym. Bo to mogą być jedynie pozory stwarzane przez jego chorobę. W praktyce ten uzdolniony dziesięciolatek być może bez przerwy woła o pomoc. Chociaż nikt nie jest w stanie tego usłyszeć. W każdym razie na pewno nie Nick Weller, chłopiec który ma dość własnych problemów, a poza tym... Nawet nie zależy mu na podtrzymywaniu znajomości z J.P., więc dlaczegóż miałby zawracać sobie głowę wypatrywaniem sygnałów świadczących o tym, że jego przyjaciel potrzebuje jego wsparcia. A przynajmniej takie, w tym przypadku bardzo alarmistyczne, wrażenie narasta w czytelniku w miarę rozwoju tej tylko pozornie złożonej opowieści o chłopcu rysującym potwory. W istocie to prosta historia z dreszczykiem, która wprawdzie nie jest zupełnie pozbawiona kreatywności, ale wykorzystuje też sprawdzone pomysły. Takie jak prawdziwa czy tylko rzekoma zdolność Jacka Petera do powoływania do życia owoców swojej wyobraźni, statek-widmo i pałający żądzą mordu duchy jego zmarłych przed wiekami załogantów, niezidentyfikowane odgłosy rozlegające się w samotnym domku Keenanów na wybrzeżu Maine oraz nowi sojusznicy Holly: proboszcz i jego zabobonna gosposia, która swoją drogą wprowadza odrobinę japońskiego folkloru w tę opowieść, a wraz ze swoim pracodawcą tworzy potencjalny duet „bożych wojowników”. Tak często spotykanych w nadprzyrodzonym horrorze ludzi, którzy mają stosowną wiedzę i/lub doświadczenie w walce z siłami nieczystymi. A obok tego toczy się dramat rodzinny, z którym każdy próbuje sobie radzić na własny sposób.

Atmosfera panująca w „O chłopcu, który rysował potwory” Keitha Donohue dla mnie okazała się dosyć problematyczna. Na plus: chłód, izolacja, klaustrofobia, paranoja, nadnaturalność. Ale już nie tajemniczość, pomimo ewidentnych starań autora w tym kierunku. Chwytliwa sceneria nadmorskiego miasteczka turystycznego, w tej jesienno-zimowej porze, w której toczy się właściwa akcja książki, przypominającego miasto widmo. Tak cichego, spokojnego, że niby wymarłego. Jest tylko jeden szkopuł. Keith Donohue wzmagając akcję zwykle zamiast dolewać napięcie tylko je osłabiał. Zdecydowanie ciekawszym doświadczeniem było obserwowanie ciężkiej codzienności trzyosobowej rodziny Keenanów i małego Nicka Wellera. Meandrowanie w ich umęczonych umysłach, nieskutecznych próbach wyrwania się z egzystencjalnej matni, w której już od jakiegoś czasu tkwią i rozpracowania nowych, irracjonalnych zjawisk, którym coraz częściej świadkują. Tim Keenan chwyta się każdego racjonalnego koła ratunkowego. Mężczyzna zdecydowanie chętniej sięga po prozaiczne wyjaśnienia swoich nieprozaicznych przeżyć. Nawet jeśli widział co innego, z ulgą przyjmuje takie wyjaśnienia, które odrzucają możliwość ingerencji sił nadprzyrodzonych. Tim bowiem zawsze twardo stąpał po ziemi i nie uśmiecha mu się tę postawę zmieniać. Co więcej irytuje go, że jego małżonka skłania się ku nadprzyrodzonemu, że powróciła na łono Kościoła i zafiksowała na punkcie wyimaginowanych zjaw niegdysiejszych załogantów statku „Porthleven”, który zatonął w XIX wieku na tutejszych wodach. Tymczasem Jack Peter ucieka do świata wyobraźni, która notabene jest jeszcze bardziej upiorna od jego codzienności. A przynajmniej tak się wydaje, bo potwory, które przypuszczalnie powołuje do życia, najwyraźniej nie tylko na kartkach z bloku, mogą równie dobrze pełnić funkcję terapeutyczną, co przysparzać mu dodatkowych lęków. To drugiej jest w sumie pewne – Jip bezsprzecznie boi się potworów. Ale jednocześnie jakby coś go do nich przyciągało, jakby istniała w nim jakaś niezdrowa fascynacja szkaradnymi istotami, które jak myśli czyhają w pobliżu. Czekają na dogodny moment do przypuszczenia zmasowanego ataku na kryjówkę dziesięciolatka. Dom, w którym chroni się przed światem zewnętrznym, w którym jak myśli, aż roi się od potworów. I w sumie ma słuszność – pytanie tylko, czy powinien wypatrywać nadzwyczajnych stworzeń, czy raczej zwyczajnych. Podłoże psychologiczne dobrze byłoby trochę rozszerzyć. Poświecić tej płaszczyźnie więcej uwagi, bo choć warstwa przynajmniej pozornie nadnaturalna odznacza się niemałą różnorodnością, choć przykuwa uwagę, to w moim przypadku emocje były zdecydowanie większe, gdy Keith Donohue przechodził do wewnętrznych rozterek i sugestii, że zło tak naprawdę tkwi w człowieku. A jeśli tak to w którym? Autystycznym dziecku z artystycznym talentem? A może jego jedynym przyjacielu, który jest coraz bardziej zniechęcony tą znajomością? A co z Holly, kobietą mającą raczej ambiwalentny stosunek do swojego jedynego syna? Kocha go, to fakt, ale czy również nienawidzi? Jest jeszcze Tim, najmniej ulegająca emocjom i najbardziej racjonalna dusza w tym towarzystwie, która stara się spajać tę powoli rozsypującą się rodzinę. Uratować to, co jeszcze da się uratować. Jego cierpliwość najpewniej nie jest jednak niewyczerpana. W końcu coś w nim może po prostu pęknąć, a wtedy... Tragedia tak czy inaczej wydaje się być nieunikniona. Właściwie to ze strony na stronę w czytelniku będzie narastała taka pewność. Na nużące momenty też trzeba się przygotować, bo jak już wspomniałam autor ma spore trudności z podtrzymywaniem napięcia, nie wspominając już o potęgowaniu tych wszystkich niewygodnych emocji, które skrupulatnie zasiewa właściwie już od pierwszych stron „O chłopcu, który rysował potwory”. Nie należy jednak przez to rozumieć, że wszystkich odbiorców omawianej powieści czekają takie niepożądane doznania, bo choć dla mnie lektura okazała się dość nierówna, to nie świadczy, że zabiegi zastosowane przez autora w kierunku intensyfikowania emocji na innych także nie podziałają. Na dowód czego choćby reakcje dotychczasowych odbiorców „O chłopcu, który rysował potwory”. Opowieści dość mistycznej, całkiem intrygującej, z wyśmienitym, powiedziałabym nawet, że miażdżącym zakończeniem, ale i nie do końca wykorzystanym potencjałem. Niezła opowieść z dreszczykiem, która jednakowoż gdyby dłużej nad nią popracować (ewentualnie w sprawniejszych pisarskich rękach, bo nie wykluczam, pewności jednak nie mam, że Donohue wyżej wznieść się już nie może) mogłaby być nieporównanie skuteczniejsza w zasiewaniu podskórnego niepokoju w coraz bardziej zaciekawionym odbiorcy.

Moje pierwsze spotkanie z twórczością amerykańskiego pisarza Keitha Donohue upłynęło mi całkiem znośnie. Nic nadzwyczajnego, nic co chciałoby się długo wspominać, ale powieść grozy „O chłopcu, który rysował potwory” dostarczyła mi trochę czystej rozrywki. Poszukiwanych emocji, które mogłyby być silniejsze, ale w sumie jestem autorowi wdzięczna i za to. Co więcej, czuję potrzebę zapoznania się z innymi jego utworami. Nie jest ona co prawda paląca, ale jest. Więc podejrzewam, że prędzej czy później doprowadzę do ponownego spotkania z prozą Keitha Donohue. Miłośnikom nastrojowych horrorów literackich polecam tymczasem „O chłopcu, który rysował potwory”, ale z jednym zastrzeżeniem: nie jest to utwór najwyższych lotów. Żaden fenomen literatury grozy, chociaż... To tylko moje zdanie. Wy oczywiście inaczej możecie to odebrać. Szansę trzeba więc dać, bo nawet jeśli spotka Was rozczarowanie, to przecież nie przekonacie się, dopóki sami nie sprawdzicie tego bądź co bądź niepozbawionego mrocznego klimatu skromnego dzieła o dziesięciolatku rysującym potwory.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

wtorek, 16 czerwca 2020

„Torso” (1973)


Para studentów zostaje zamordowana podczas miłosnej schadzki. Niedługo potem ofiarą tego samego sprawcy pada kolejna studentka. Jedynym tropem policji jest szalik z charakterystycznym wzorem, ale nie potrafią połączyć go z konkretną osobą. Koleżanka zamordowanych osób studiująca na tej samej uczelni, Daniela, jest przekonana, że widziała u kogoś ten szalik, ale nie może sobie przypomnieć u kogo. Wraz z przyjaciółkami, Ursulą i Katią, wyjeżdża z miasta, do willi na wzgórzu należącej do jej wuja. Po paru godzinach dołącza do nich zaprzyjaźniona Amerykanka Jane. Studentki mają zamiar spędzić tutaj kilka dni, aby zażyć trochę relaksu przed powrotem do nauki. Nie wiedzą jednak, że w ślad za nimi przybył morderca ich znajomych.

The Strange Vice of Mrs. Wardh” (1971), „All the Colors of the Dark” (1972), „Góra boga kanibali” (1978), „Wielki krokodyl” (1979): to tylko wyimek reżyserskiego dorobku Włocha Sergio Martino, szczególnie cenionego za swój wkład w nurt giallo. Jego szósty pełnometrażowy film fabularny, „Torso” aka „The Bodies Show Traces of Carnal Violence” (oryg. „I corpi presentano tracce di violenza carnale”), to właśnie jeden z takich drogocennych wkładów Martino w ten rodzaj kina grozy. Jego fanami są między innymi Quentin Tarantino i Eli Roth - „Torso” wpłynął na powstanie „Grindhouse” (2007) i „Hostelu 2”. Po latach uznany za proto-slasher, najpierw był wyświetlany w grindhouse'ach, często na podwójny seansach, wraz z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera. Jako że w wielu krajach anglojęzycznych film był cenzurowany, niektóre sekwencje nie mają angielskiego dubbingu – rzeczone fragmenty na płytach DVD zwykle, w przeciwieństwie do pozostałych, są w języku włoskim z angielskimi napisami. Ja na szczęście miałam rzadką przyjemność obejrzenia całości „Torso” w oryginalnej wersji językowej, bez tego przeważnie koszmarnego angielskiego dubbingu.

Nie dziwi mnie, że do „Torso” Sergio Martino przylgnęła etykietka proto-slashera, bo sama stosunkowo szybko zaczęłam patrzeć na to kultowe przedsięwzięcie bardziej jak na film slash niż obraz giallo, do którego to nurtu przede wszystkim go dopisano. To też mnie nie dziwi, bo jak by na to nie patrzeć „Torso” posiada integralne elementy tego rodzaju kina, tyle że... po prostu bardziej pachnie mi to slasherem. Niektórzy podciągają tę produkcję również pod home invasion. I znowu: nic dziwnego. Powiedzmy więc, że moim zdaniem to taki miks slashera, giallo i home invasion, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że proporcje nie są wyrównane. Ostatni z wymienionych nurtów kina uwidacznia się w ostatniej, bardzo mocno trzymającej w napięciu i dość brutalnej partii, która wprawdzie nie powinna była mnie zaskoczyć, a jednak przyjęłam ją z niemałym zdumieniem. Ale po kolei. Akcja „Torso” rozpoczyna się w Perugii i obraca wokół środowiska studenckiego, które nie może już czuć się bezpiecznie. Bo jakiś niezidentyfikowany osobnik z sobie tylko znanych powodów, na naszych oczach, przypuścił właśnie atak na parę studentów. Podwójne morderstwo dokonane w zacisznym zakątku miasta to początek krwawej serii, wymierzonej w studentów jednej uczelni, ale sytuacja przynajmniej raz zmusi nie tak znowu tajemniczego oprawcę do zaatakowania także kogoś spoza tej grupy. Zamaskowany osobnik (nic wymyślnego: błękitna kominiarka samoróbka) z jednym ze znaków rozpoznawczych włoskiego kina giallo, czyli skórzanymi czarnymi rękawiczkami naturalnie na dłoniach oraz ozdobnym szalikiem/apaszką z czarno-czerwonym wzorkiem, pierwszym i w sumie ostatnim punktem zaczepiania śledczych. Bo niejako wbrew tradycji gialli, Sergio Martino i Ernesto Gastaldi, bo to oni są autorami scenariusza „Torso”, zmarginalizowali policyjne śledztwo. A właściwie to powinnam napisać: ograniczyli się jedynie do pobieżnego zawiązania tego wątku. Potem go porzucili, prawie całą uwagę poświęcając wąskiej grupce młodych kobiet studiujących w Perugii. Znajomych większości ofiar wciąż nieschwytanego sprawcy, który ukradkiem podąża ich tropem. Do miejscowości Tagliacozzo, gdzie wuj jednej z nich, Danieli, ma willę. Dziewczęta zatrzymują się w tym okazałym domu na wzgórzu, skąd rozciąga się widok na całe to spokojne miasteczko. Ładna, szeroka panorama rejonu Włoch, w którym życie toczy się wolnym, monotonnym trybem. Jak to mówią: nic się tu nie dzieje. Ale jak można się domyślić już wkrótce ów spokój zostanie zburzony. A przynajmniej na „przeklętym wzgórzu”, gdzie przycupnęła tymczasowa przystań czterech studentek z Perugii. O ile tożsamość sprawcy bardzo łatwo rozpracować i to już w pierwszej partii „Torso”, to wyłonienie czołowej postaci pozytywnej może nastręczyć trudności. Przez dość długi czas mnożą się typy – twórcy skaczą od jednej postaci do drugiej, każdej poświęcając mniej więcej tyle samo miejsca, przy czym niektóre osoby szybko zostają zdjęte przez zamaskowanego zbrodniarza. Ale to jakoś zadania mi nie ułatwiło. Nie potrafiłam samodzielnie wskazać final girl, bo przynajmniej płeć głównej postaci od początku była jasna. Wahałam się między dwiema osobami, bardziej jednak skłaniając się ku Danieli, w którą w takim sobie stylu wcieliła się Tina Aumont. Decydujący był „czynnik cnoty”:) Nie wyjawiono mi tej jakże ważkiej w slasherach informacji, czy Dani ma już za sobą swój pierwszy raz, czy nie, ale nie o to chodzi. Rzecz w jej postawie, tak odmiennej od tej reprezentowanej przez jej koleżanki. Lesbijki, Ursula i Katia, zrzucają ciuszki ilekroć tylko najdzie je na to ochota. Nawet na zewnątrz, w biały dzień i nie peszą się nawet wtedy, gdy pojawia się podejrzenie, że w pobliskich krzakach ukrywa się podglądacz. No co? Po postu nie są wstydliwe. Tymczasem Jane (dość przekonująca kreacja Suzy Kendall) jest w przededniu płomiennego romansu z wykładowcą historii sztuki, ale trzeba też nadmienić, że z całej tej wesołej grupki zdaje się być najbardziej, że tak to ujmę, dojrzałą osobą. Taka opiekuńcza, racjonalnie myśląca dusza, która bez większego żalu żegna się z perspektywą imprezowych wieczorów (w mocno kameralnym wydaniu) w willi wujka Danieli, który... lubi ją podglądać. Poza tym dziewczyna ma stalkera, bo chyba tak go można nazwać. Tak czy inaczej od dłuższego czasu niejaki Stefano wszelkimi sposobami stara się zdobyć jej serce. Jego podejście jest na tyle napastliwe, namolne, że Dani ma prawo czuć się prześladowana. Zwłaszcza gdy nabiera podejrzeń, że chłopak przybył za nią także do Tagliacozzo. I jeszcze ten lekarz z przeszywającym spojrzeniem, który - cóż za zbieg okoliczności – przebywał w Perugii w czasie, w którym dokonywały się tam zbrodnie między innymi na studentach, a do Tagliacozzo na powrót wybrał się w tym samym dniu, co Daniela i jej koleżanki. Przypadek?


Torso” wyraźnie dzieli się więc na dwie części. Różnią się nie tylko miejscem akcji, ale i konwencją. Pierwszej partii zdecydowanie bliżej do giallo niż drugiej. Mamy enigmatycznego mordercę, który jest niczym duch – pojawia z nagła i równie raptownie znika we mgle oraz wtapia się w ciemności, by ni z tego, ni z owego wyrosnąć za plecami upatrzonej ofiary. I udusić ją swoim lichym szaliczkiem lub jednym precyzyjnym cięciem poderżnąć gardło, a potem rozciąć i zatopić palce w martwych oczach najwyraźniej wyłącznie ofiar płci żeńskiej. Mężczyznom raczej nie poświęca aż tyle uwagi. Mordy, których się dopuszcza, choć dość brutalne i generalnie sprawiające mocno realistyczne wrażenie (poza jednym ujęciem podczas miażdżenia człowieka samochodem, gdzie nie trzeba się specjalnie przyglądać, by zobaczyć, że to zwykła kukła jest – potem już wraca aktor), ciężko uznać za jego znak rozpoznawczy. Bo w sumie nie są to szczególnie wyszukane metody odbierania ludziom życia na ekranie (w horrorze i thrillerze). Nawet wziąwszy pod uwagę drugą partię – jeszcze mocniejszą, choć sporo pozostawiającą wyobraźni widza. Nie mam jednak wątpliwości, że nawet osoby obdarzone dość ubogą wyobraźnią nie będą miały najmniejszych problemów z przywołaniem kompletnych obrazów tej najbardziej odrażającej działalności mordercy w „Torso”. Do choćby takiego „Mrocznego instynktu” Joego D'Amato owe momenty nie dorastają, ale i tak można się poczuć nieswojo widząc i słysząc, i dopowiadając sobie całą resztę tej rzezi. Do meritum. Otóż, znakiem rozpoznawczym seryjnego mordercy z „Torso” są lalki. Tak, niby niewinne laleczki, ale te ich puste spojrzenia... Brr! Widzimy je w przebłyskach imitujących fragmenty wspomnień oprawcy, które przemykają mu przez głowę, gdy dopuszcza się swoich zbrodni. Podczas zabijania i okaleczania zwłok – kreatywne i jakkolwiek dziwnie to może zabrzmieć, niezwykle widowiskowe zestawienia zdjęć lalki z ciałami ludzkimi. Znakomity montaż! Więcej o tej przypadłości dowiemy się pod koniec „Torso”, tuż po jednej z najbardziej trzymających w napięciu partii, jakie dane mi było na ekranie zobaczyć. Dosłownie wgniotło mnie w wyro, takie to były emocje! Najpierw przyszło zaskoczenie, bo choć twórcy zdążyli ugruntować we mnie pewność, że morderca przygotowuje się do najmocniejszego ataku, to nawet przez myśl mi nie przeszło, że to rozegra się tak... No właśnie tak. Obstawiałam inny rozpęd, a więc i inne założenie fabularne. Nie spodziewałam się, że UWAGA SPOILER od razu na placu boju pozostanie tylko jedna osoba, i to w dodatku ta też co prawda typowana przeze mnie na final girl, ale mniej zdecydowanie niż Daniela. No i cała ta „zabawa w chowanego” z mordercą, niczym w dużo późniejszym „Bladym strachu” Alexandre'a Aja, a więc i „Intensywności” Deana Kootza, którą po części Aja splagiatował KONIEC SPOILERA. Tak mi się skojarzyło w tych nielicznych przebłyskach „przytomności”, bo generalnie całą sobą tkwiłam w innym świecie. Zatraciłam poczucie rzeczywistości, cała w nerwach chowałam się przed niebezpiecznym intruzem. Gdyby wszystkie obrazy home invasion szczyciły się takim intensyfikowaniem niewygodnych emocji, to pewnie byłby to jeden z moich ulubionych nurtów kina grozy. Ale nie znam wielu tak diabelnie trzymających w napięciu i choć w takim stopniu bazujących na stylistyce gore (bo istne apogeum przemocy to to według mnie jeszcze nie jest) filmów o bezpardonowym najeździe na dom, ewentualnie domy. „Funny Games” Michaela Hanekego, oryginał i remake, u mnie są poza konkurencją jeśli idzie o nagromadzenie dręczących emocji, ale mogę porównać doświadczenie z drugą partią „Torso” do najbardziej pamiętnych fragmentów „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona. Tamto dopiero ściskało gardło, a w „Torso” jest tak samo, tyle że, o ile mnie pamięć nie myli, u Sergio Martino trwa to dłużej. Ostateczna konfrontacja zbliża się wielkimi krokami, ale jakoś nastać nie może. Wciąż i wciąż odsuwa się ją w czasie, przeciąga tę groźną sytuację, która daje nadzieję na przetrwanie, tylko po to, by raptownie to zakwestionować. I tak w kółko, aż do przewidywalnego finału UWAGA SPOILER i prawie że deus ex machina w postaci „rycerza w lśniącej zbroi” w ostatniej chwili przybywającego na ratunek niewieście w opałach KONIEC SPOILERA. Jest też w „Torso” Sergio Martino trochę sekwencji erotycznych – seksu również z udziałem lesbijek i jeszcze więcej świecenia nagimi piersiami oraz tyłkami, ale jak na mój gust nie ma tego znowu tak dużo, żeby zaraz wkładać ten obraz również do szufladki z napisem „film erotyczny”. Nacisk kładzie się na elementy horroru i thrillera, a erotykę potraktowano raczej jako taki drobny dodatek. Ot, bonusiki:) W sumie spodziewane tak w giallo, jak w nurcie slash.

Torso” Sergio Martino w mojej ocenie w pełni zasłużył sobie na cały ten kult, którym obrósł. A właściwie uważam, że zapracował sobie na dużo dłuższy wianuszek fanów. Chociaż większość tak zwanych znawców kina, zawodowych krytyków, na pewno racji by mi nie przyznało. Bo „Torso” swoją małą sławę zawdzięcza głównie zwykłym śmiertelnikom. Niewyspecjalizowanym fanom kina grozy, do których rzecz jasna i ja się wpisuję. Najzagorzalszą miłośniczką tej mocno trzymającej w napięciu, dość nihilistycznej opowieści, poruszającej się i w konwencji giallo, i slashera, i home invasion, absolutnie bym się na nazwała, ale... Lubię to!