wtorek, 29 listopada 2022

„Uśmiechnij się” (2022)

 

Na oddziale psychiatrycznym zjawia się spanikowana doktorantka Laura Weaver, która parę dni wcześniej była świadkiem samobójstwa swojego wykładowcy. Przyjmuje ją doktor Rose Cotter. Pacjentka mówi jej, że jest prześladowana przez nadnaturalną istotę upodabniającą się do różnych, zwykle szeroko uśmiechniętych ludzi. Doktor Cotter zakłada, że to objaw jakiejś choroby psychicznej, ale nie ma szans udzielić jej pomocy, ponieważ Laura na jej oczach popełnia samobójstwo. Rose mocno to przeżywa, dlatego kiedy sama zaczyna widywać nieistniejące postacie, bierze je za halucynacje chwilowo przeciążonego umysłu. Z czasem jednak nabiera przekonania, że niezwyczajny prześladowca jej nieszczęsnej pacjentki teraz przyczepił się do niej i jeśli szybko nie znajdzie sposobu na uwolnienie się od niego, to podzieli jej los.

W marcu 2020 roku wyszedł krótkometrażowy film grozy pt. „Laura Hasn't Slept” w reżyserii i na podstawie scenariusza Parkera Finna, który zdobył nagrodę specjalną od jury na South by Southwest. W czerwcu tego samego roku firma Paramount Pictures zawarła umowę z jego twórcą, który miał napisać i wyreżyserować pełnometrażową adaptację „Laura Hasn't Slept”. We wrześniu 2021 roku ogłoszono, że obraz będzie nosił tytuł „Something's Wrong with Rose”, a w czołową postać wcieli się Sosie Bacon – potem nazwę zmieniono na po prostu „Smile” (pol. „Uśmiechnij się”). Główne zdjęcia ruszyły w pierwszej połowie października 2021 roku w Hoboken w stanie New Jersey, a zakończyły się w listopadzie tego samego roku. Budżet filmu oszacowano na siedemnaście milionów dolarów, dotychczasowe wpływy z całego świata zaś przekroczyły już dwieście milionów dolarów. Firma Paramount Pictures wdrożyła ten projekt z zamiarem bezpośredniego dodania efektu końcowego do swojej internetowej oferty (Paramount+), ale po nadspodziewanie pozytywnym przyjęciu pierwszego pełnometrażowego filmu Parkera Finna przez publiczność z pokazów testowych, zdecydowano się na wcześniejszą dystrybucję w kinach. Kampania reklamowa obejmowała między inni oryginalną akcję na kilku meczach Major League Baseball, kiedy to podstawieni aktorzy (niektórzy mieli na sobie koszulki z nazwą promowanego filmowego wydarzenia) uśmiechali się upiornie do kamer w strategicznych momentach gry. Światowa premiera „Smile” odbyła się 22 września 2022 roku na Fantastic Fest w jego rodzimych Stanach Zjednoczonych, a szeroką dystrybucję kinową otwarto sześć dni później.

Pracując nad psychologicznym horrorem nadnaturalnym „Uśmiechnij się” jego scenarzysta i reżyser Parker Finn myślał głównie o „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego, „Schronieniu” Todda Haynesa oraz „Kuracji” Kiyoshiego Kurosawy, ale odbiorcom bardziej skojarzył się z „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella i „The Ring – Krąg” Hideo Nakaty, ewentualnie jego remakiem w reżyserii Gore'a Verbinskiego. Niektórzy do tej listy dodają „Prawda czy wyzwanie” Jeffa Wadlowa i „Babadooka” Jennifer Kent, a znaleźli się i tacy, którym pełnometrażowy debiut Parkera Finna przypomniał „Pollock and the Porroh Man” pióra Herberta George'a Wellsa. Głośne rozwinięcie shorta „Laura Hasn't Slept” tego samego twórcy, który już w okresie dorastania zakochał się w praktycznych efektach specjalnych. To jedna z rzeczy, która przyciągnęła go do gatunku horroru, dającego wyjątkowo szerokie pole do popisu w tej wymagającej materii. Co nie znaczy, że w swoim pierwszym długim występie reżyserskim (prawie dwugodzinnym) całkowicie zrezygnował ze wsparcia „czarodziejów cyfrowych”. Zaskakująco niewielkiego wsparcia. „Popcornowy straszak”, a taki skromny? Spodziewałam się kolejnego plastikowego potworka do znudzenia robiącego „buu!”, a dostałam „pracę studenta zarówno nowej jak i starej szkoły straszenia”. Całkiem owocne spotkanie minimalizmu z maksymalizmem. „Upiornego szeptu” i „krótkotrwałego wrzasku”. Innymi słowy tak zwany podskórny strach w świecie zaprojektowanym przez Parkera Finna, koresponduje z mniej ambitną, niecierpliwą bestią. Po enigmatycznym prologu, ale jeszcze przed czołówką, przenosimy się na oddział psychiatryczny, gdzie spotykamy doktor Rose Cotter (przyzwoity warsztat Susie Bacon, ale sama postać budziła we mnie niepożądanie ambiwalentne odczucia), psychoterapeutkę z powołania, której życie już za chwilę potwornie się skomplikuje. Wszystko przez studentkę Laurę Weaver (Caitlin Stasey, która wystąpiła też w „Laura Hasn't Slept”), a raczej jej nadnaturalnego prześladowcę. Jakąś mroczną siłę ukazującą się pod różnymi ludzkimi, zazwyczaj maniakalnie uśmiechającymi się postaciami. Dziewczyna zdążyła zauważyć, że to coś jest niewidzialne dla innych, że pokazuje się wyłącznie jej. Od kiedy jeden z jej wykładowców na jej oczach popełnił samobójstwo. Laura odbiera to jak swego rodzaju klątwę, ale jak łatwo się domyślić, jej ostatnia słuchaczka nie ma wątpliwości, że te koszmarne przeżycia to po prostu objawy jakiejś choroby psychicznej. Doktor Cotter bezskutecznie próbuje uspokoić swoją pacjentkę, cierpliwie tłumacząc, że wbrew temu, co sądzi, te rzeczy nie mogą wyrządzić jej krzywdy. Aż tu nagle tragiczne „proroctwo” Laury Weaver spełnia się na oczach naturalnie zaszokowanej terapeutki. Rzekome samobójstwo z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy. Genialne w swojej prostocie (nie czytaj: oryginalne; Prawda czy wyzwanie" Jeffa Wadlowa). Tak anormalne, że aż ciarki po plecach mi przeszły. Po co komu armia charakteryzatorów z bujną wyobraźnią i/lub sztab specjalistów w dziedzinie obróbki cyfrowej, skoro zbliżony efekt, albo nawet lepszy, można osiągnąć poprzez zwyczajny niewesoły, fałszywy uśmiech? „Uśmiechnij się” nie tylko na gruncie fabularnym nasuwa wspomnienia „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella – ta sama filozofia horroru. Mniej znaczy więcej. W świecie doktor Rose Cotter zdarzają się jednak poważne odstępstwa od tej reguły. Jedne przyjmowałam lepiej, inne trochę gorzej, ale bilans całkowity w moim przypadku okazał się dodatni. Pewnie nie narzekałabym, gdyby twórcy poprzestali na upiornych uśmiechach i jednej czy dwóch szklankach substancji imitującej krew, ale nie mogę powiedzieć, że bardziej radykalne zabiegi najchętniej bym odzobaczyła. Bynajmniej! Akcję z niby-siostrą głównej bohaterki pod domem tej pierwszej pewnie jeszcze długo będę pamiętać, nie wspominając już o UWAGA SPOILER „skórnym obdartusie” z niejedną paszczą, który znalazł sobie wyjątkowo niedelikatny, nader brutalny sposób na przejmowanie władzy nad ciałami pechowych śmiertelników. Podejście do motywu opętania od innej, jeśli już nie dziewiczej, to na pewno bardzo rzadko wybieranej strony KONIEC SPOILERA.

Uśmiechnij się” Parkera Finna to opowieść o desperackich zmaganiach z wewnętrznymi demonami, włożona w ramki horroru nadnaturalnego. Kobieta, za którą podążamy, doktor Rose Cotter, jeszcze przed fatalną sesją z doktorantką Laurą Weaver, walczyła z traumą. Koszmarne wspomnienia z dzieciństwa, być może regularnie dokarmiane wyrzutami sumienia. Mniej czy bardziej uzasadnionymi. Tak czy inaczej, zazdrości swojej starszej siostrze Holly (przekonująca kreacja Gillian Zinser), która nie pozwoliła by samobójcza śmierć matki położyła się cieniem na jej dorosłym życiu. Może Holly miała lepszy punkt wyjścia? Co prawda razem dorastały, ale czy równo dzieliły się obowiązkami w najtrudniejszym okresie ich młodości? Kiedy ich rodzicielka drastycznie podupadła na zdrowiu. W każdym razie Holly uwiła sobie całkiem przytulne rodzinne gniazdko - gospodyni domowa „trzymająca męża pod pantoflem” - a Rose te okropne przeżycia z dzieciństwa skłoniły do pomagania ludziom z chorobami psychicznymi. Jej bliscy uważają, że spokojnie mogłaby łączyć przyjemne z pożytecznym - pomagać, ale za większe pieniądze - doktor Cotter nie zamierza jednak robić oszałamiającej kariery w pewnym sensie na krzywdzie innych. Wystarczy jej to, co ma: nowocześnie urządzony, przestronny domek w zacisznym zakątku miasta, przewidywalny partner i koci przyjaciel. Rose jest zaręczona z niejakim Trevorem (niezbyt wymagająca rola powierzona Jessiemu T. Usherowi), ale możliwe, że nadal więcej łączy ją z policjantem Joelem (niezawodny Kyle Gallner, którego fani gatunku mogą znać choćby z „Udręczonych” Petera Cornwella, „Koszmaru z ulicy Wiązów” Samuela Bayera, „Godziny oczyszczenia” Damiena LeVecka czy „Krzyku” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilleta). Finnowi chyba zależało na tym, by odbiorcy mieli ograniczone zaufanie do głównej bohaterki. Bardziej otwarci na klątwę niż ona sama, gdy po raz pierwszy o niej usłyszała, ale dopuszczający do siebie także możliwość, która w tym świecie przedstawionym cieszy się największą popularnością. To znaczy Rose na własnej skórze przekona się, jak przed śmiercią czuła się jej młoda pacjentka. Teraz widzi jak to jest, gdy nikt ci nie wierzy. Nikt? No dobrze, prawie nikt. To ci dopiero niespodzianka... W zasadzie żadnych niespodziewanych rozwiązań fabularnych w „Uśmiechnij się” nie odnotowałam, chyba że za takowe uznamy niektóre jumpery. Nie, nie mam na myśli telefonu stacjonarnego rozdzwaniającego się pewnego nieprzyjemnego wieczora w domu Rose, ani nawet wcześniejszej solówki systemu alarmowego. O najszybsze bicie serca, poza wspomnianą wygibaśną akcją pod domem Holly, przyprawił mnie idealnie rozłożony w czasie atak przeprowadzony po przedwczesnym rozbudzeniu się przeklętej psychoterapeutki. Na jeszcze większe wyróżnienie moim zdaniem zasługuje zdarzenie w „królestwie Holly”. Doprawdy traumatyczne przeżycie. Depresyjna ballada w soczyście kolorowej, można wręcz powiedzieć, że bajkowej scenerii. Druzgocąca strata pod obstrzałem zniesmaczonych, srogich spojrzeń niereformowalnych niedowiarków. I potencjalne spustoszenie w kolejnym bezbronnym umyśle. Część mnie rozumiała, że głównym doradcą Rose był czysty strach, który jak wiadomo nie sprzyja racjonalnemu myśleniu, ale druga część wprost nie mogła się nadziwić takiej krótkowzroczności bądź co bądź doświadczonej psychoterapeutki. W głowie jej się nie mieściło, że ludzie nie wierzą w jej opowieści o duchu, demonie czy innym egzotycznym okazie działającym jak wirus, ale prawdopodobnie atakujący tylko jedną osobę naraz. Rozumiem panikę, ale mimo wszystko z utęsknieniem czekałam, aż Rose przypomni sobie własne słowa skierowane do poprzedniej nosicielki tego czegoś. Czekałam aż włączy logiczne myślenie, okiełzna w gruncie rzeczy naturalne instynkty, zamiast marnować energię i co ważniejsze czas na działalność, która bardziej jej szkodzi, niż pomaga. Skutek niebezpieczne odwrotny od zamierzonego.

Nadspodziewanie udane pierwsze wyrośnięte „dziecko” Parkera Finna. Multimilioner z przypadku. Horror, który przerósł najśmielsze oczekiwania swoich stwórców. Solidne rzemiosło, ale żeby narobić aż takiego szumu? Przecież to jeden niewielki zlepek ogranych motywów. Zero świeżości? Tak daleko bym się nie zapędzała, ale też pewnie nie poleciłabym „Uśmiechnij się” poszukiwaczom jakichś przełomowych innowacji w kinie grozy. Dla mnie w sam raz niekoniecznie na jeden raz, ale jakoś nie rwę się do podjęcia polemiki z osobami głoszącymi, że to bezwstydna zrzynka z „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella oraz opowieści o niezwyczajnej dziewczynce ze studni i zabójczej kasecie wideo. Podobne, i co z tego? Grunt, że smakowało:)

niedziela, 27 listopada 2022

„Halloween. Finał” (2022)

 

W 2019 roku w miasteczku Haddonfield dwudziestojednoletni Corey Cunningham przybywa do domu państwa Allen, żeby w najbliższych godzinach zająć się ich synem Jeremym. Większość wieczora upływa bez zakłóceń, ale tuż przed powrotem rodziców podopieczny Coreya nagle znika. Poszukiwania kończą się na strychu, gdzie młody opiekun wpada w panikę i niechcący doprowadza do śmierci Jeremy'ego. Trzy lata później Corey zostaje napadnięty w biały dzień przez grupkę młodych ludzi, a z pomocą przychodzi mu Laurie Strode, która aż za dobrze wie, jak to jest być wyrzutkiem społecznym. Choć wielu mieszkańców Haddonfield wini ją za krwawe wydarzenia sprzed paru lat, faktycznie spowodowane przez dawno niewidzianego seryjnego mordercę w halloweenowej masce Michaela Myersa, Laurie od dawna nie była tak szczęśliwa. Wreszcie udało jej się stworzyć całkiem przytulny dom, dla siebie i swojej pracującej w miejscowej przychodni wnuczki Allyson, znanej głównej z tego, że wyszła cało z konfrontacji z Michaelem Myersem. Młodej kobiety, która niebawem będzie widywana z jednym z najbardziej znienawidzonych ludzi w tym nieszczęsnym zakątku Stanów Zjednoczonych. Młodzieńcem z mrocznym sekretem.

Zamknięcie slasherowego tryptyku Davida Gordona Greena, zapoczątkowanego w 2018 roku alternatywną kontynuacją „Halloween” Johna Carpentera z roku 1978, pod tym samym tytułem (środkowa część: „Halloween zabija” 2021). A przynajmniej na razie w amerykańskiej branży filmowej nie toczą się poważne rozmowy o wydłużeniu tej nitki jednego z najsłynniejszych tytułów w podgatunku slash. Scenariusz „Halloween. Finał” (oryg. „Halloween Ends”) został skonstruowany przez małą, ściśle ze sobą współpracującą gromadkę: Paula Brada Logana, Chrisa Berniera, Danny'ego McBride'a i Davida Gordona Greena. Kierunek wyznaczył ten ostatni, czyli czołowy twórca tej części kultowej serii, upierając się przy ryzykownym (Green przeczuwał, że tym posunięciem rozzłości niejednego miłośnika dwóch poprzednich obrazów z Michaelem Myersem) odejściu od hałaśliwej struktury „Halloween zabija”. Po filmie akcji przyszła kolej na „piosenkę miłosną dla fanów cyklu”. Balladę o narodzinach psychopaty, rodzajach zła i oczywiście ich zamaskowanym patronie, personifikacji zła. Zdjęcia do „Halloween. Finał” miały ruszyć w sierpniu 2021 roku w Wilmington w Karolinie Północnej, ale z powodu pandemii COVID-19 produkcję przesunięto na styczeń 2022 roku. Zmieniono również miejsce kręcenia, na Savannah w stanie Georgia. Budżet oszacowano na dwadzieścia lub trzydzieści trzy miliony dolarów (w zależności, do jakiego źródła się odwołamy), a skrypt na początku zatytułowano „Cave Dweller”. Jednym z producentów wykonawczych filmu jest „ojciec” serii, John Carpenter, którego nie trzeba było dwa razy prosić o szczere wyrażanie opinii. Kiedy mu się coś nie spodobało, mówił to wprost, bez ogródek, co bardzo podobało się reżyserowi. Pierwszy pokaz „Halloween. Finał” odbył się w pierwszym tygodniu października 2022 roku, a szeroką dystrybucję kinową otwarto raptem parę dni później.

Miałam sobie odpuścić tę podobno ostatnią cegiełkę Davida Gordona Greena dołożoną do monumentalnej budowli na terytorium slash. Do seansu zachęciły mnie jednak negatywne opinie miłośników jego poprzednich dokonań w ramach tej nieśmiertelnej franczyzy. „Halloween. Finał” powstawał pod natchnieniem między innymi takich obrazów, jak „Moja ochrona” Tony'ego Billa, „Upadłe anioły” Kara Wai Wonga, „Night Warning” aka „Butcher, Baker, Nightmare Maker” Williama Ashera, „Szczury” Daniela Manna i przede wszystkim „Christine” Johna Carpentera (na podstawie powieści Stephena Kinga pod tym samym tytułem). Jedna z głównych postaci „Halloween. Finał”, nieobecna w „Halloween” 2018 i „Halloween zabija”, jest wzorowana na Arniem Cunninghamie (tak, nieprzypadkowa zbieżność nazwisk), młodzieńcu beznadziejnie zakochanym w swoim morderczym samochodzie - w szponach mrocznej obsesji. Coreya Cunninghama (według mnie bezbłędny, diablo intensywny występ Rohana Campbella) po raz pierwszy spotykamy w rezydencji Allenów. Halloweenowy wieczór w fikcyjnej miejscowości Haddonfield z jedynym dzieckiem zamożnego małżeństwa. Dwudziestojednoletni opiekun małego Jeremy'ego, który, trzeba mu to przyznać, wie jak postawić na swoim. Matki pewnie by nie przekonał, ale Corey pozwala mu obejrzeć jakiś straszny film. Wybór pada na „Coś” Johna Carpentera, którego młody opiekun nigdy wcześniej nie widział. Chłopiec jest wniebowzięty, ale Corey w końcu uzna, że czas twardo postawić się małemu „despocie”. Zbyt makabryczne nawet jak dla niego, a co dopiero dla dziecka? Później pewnie będzie tego żałował, ale teraz postanawia to przerwać. Skąd miał wiedzieć, że lepiej dla nich obu i ich bliskich byłoby pozwolić Jeremy'emu dalej z fascynacją wgapiać się w ekran? Nie mógł tego przewidzieć, ale ja na jego miejscu do końca życia wyrzucałabym sobie, że nie dałam dziecku w spokoju obejrzeć tego kinematograficznego cudeńka. Wypadek czy zaplanowane działanie? Widz nie będzie musiał się nad tym zastanawiać, ale w Haddonfield zdania są podzielone. Większość zdaje się być niepocieszona decyzją legalnego sądu w sprawie Coreya Cunninghama – oni woleliby, żeby ten „zdemoralizowany, podły, okropny etc.” młodzieniec dożył swoich dni za kratami. I raczej nie dziwi ich, że Laurie Strode, ta przeklęta Laurie Strode (oczywiście gwiazda serii Jamie Lee Curtis) nie dołącza do obozu zaprzysięgłych wrogów młodego Cunninghama. Zamiast rzucać kamieniami, wyciąga pomocną dłoń. Kobieta w podeszłym wieku bez namysłu staje naprzeciw młodym ludziom, którzy przez nikogo innego nie niepokojeni, dają bolesną nauczkę „bezczelnemu zbrodniarzowi”. Degrengolada społeczna w poprzednich dwóch osłonach według mnie niezbyt zdecydowanie, jakby od niechcenia pukała w dno, a w „Halloween. Finał” (no nareszcie!) szambo wylało. Haddonfield można potraktować jak przekrój całego współczesnego cywilizowanego świata. Samosądy wielu kojarzą się głównie z wiekami ciemnymi, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że to zjawisko nigdy nie było tak silne, jak w naszej rzekomo oświeconej epoce. Supermutacja. Inne metody, ta sama zasada. Rozpoznać i zniszczyć. Doszczętnie. Czy Corey Cunningham jest winny zarzucanego mu czynu? Czy zasłużył sobie na piętno wyrachowanego dzieciobójcy? A kogo to obchodzi? Przykleili mu etykietkę, to niech pokornie ją nosi. Sąd sądem, ale ostatnie słowo zawsze ma społeczeństwo, które niezmiernie rzadko lituje się nad pechowcami. Dzisiaj ty, jutro ja. W tej chorej loterii może paść na każdego, a w świecie przedstawionym w „Halloween. Finał”, karząca ręka (nie)sprawiedliwości miażdży młodego mieszkańca niespokojnego Haddonfield. Wina Michaela Myersa czy wzorów cnót wszelakich z Haddonfield? Z zapałem obrzucających kamieniami grzesznych bliźnich. W końcu mają boskie przyzwolenie... Kto z was jest bez grzechu, i tak dalej. Corey i Laurie: dwie czarne owce Haddonfield. A niesławny Mike? Jego już nie ma, najpewniej nie żyje, ale wielu wciąż ma się na baczności. Żyją w strachu przed może i mało prawdopodobną, ale nie niemożliwą nagłą materializacją Kształtu. Okaleczona miejscowość, która być może nigdy nie zatamuje krwawienia.

Do trzech razy sztuka. Nie było fabuły i jest fabuła. Może trochę przesadziłam, ale fakt faktem, że dopiero na finiszu swojej przygody z jedną z najchętniej oglądanych slasherowych serii, David Gordon Green zdołał wciągnąć mnie w samą opowieść. „Teledyskowa forma” poszła w odstawkę. Pani już podziękujemy, najwyższy czas bardziej skupić się na postaciach. Okiełznać tego narowistego konia. Poprzednio patrzyliśmy na maksymalnie rozkręconą maszynę do zabijania w charakterystycznej masce, a teraz... Gdyby to dotyczyło kogoś innego, to pewnie nikt nie byłby zdziwiony przegrzaniem bestii, ale każde dziecko wie, że Michaelowi Myersowi takie rzeczy się nie przydarzają. Trzeba jednak pamiętać, że trylogia Greena odcina się od wszystkich „Halloweenów” poza pierwszym, a zatem Myers wcale nie musi być superantybohaterem. Na tej gałęzi drzewa posadzonego w 1978 roku pod czujnym okiem Johna Carpentera, czyste zło może być istotą śmiertelną. Człowiekiem z bardzo silnym, ale starzejącym się organizmem. Innymi słowy, upiorny Mike może właśnie przeżywać jesień swojego życia. Zagrzebany w jakiejś norze, z rozrzewnianiem wspominający nie tak znowu dawne dzieje, kiedy ciało się nie buntowało? Tak czy inaczej, dopatrzyłam się tutaj opowieści o nieuchronnej zmianie pokoleniowej – prędzej czy później nawet najbardziej zawzięte „leśnej dziadki”, dobrowolnie czy nie, ustąpią miejsca młodszym. Rzecz jasna postrach Haddonfield może jeszcze wziąć sprawy w swoje ręce, miast wyręczać się kimś innym. Właściwie tych osób jest więcej, bo przemoc ma różne formy. Nie wszyscy zabójcy są „takimi jaskiniowcami” jak Michael Myers. Po co tak ryzykować? Herszt bandy, która właśnie wzięła na celownik Coreya Cunninghama, może być lepszym strategiem od Myersa. Pognębić tak, żeby odechciało mu się żyć. Popchnąć do samobójstwa? Podejrzewam, że największego prześladowcę Coreya ucieszyłby taki finał historii człowieka, który zepchnął ze schodów dziecko (tak było, wszyscy to wiedzą). Zresztą nie tylko jego. Alysson Nelson (przekonująca kreacja Andi Matichak), podobnie jak jej babcia, nie widzi w Coreyu szkodnika społecznego, którego miejsce jest w więzieniu albo jeszcze lepiej na cmentarzu. Co nie znaczy, że ich stosunek do Coreya nie ulegnie zmianie. Romeo i Julia. Oni kontra reszta świata. Intrygująca tragiczna historia miłosna w dość lekkim slasherowym płaszczyku. Tym razem David Gordon Green i jego ekipa zdecydowali się być mniej szczodrzy w rozlewaniu substancji imitującej krew. Trup już nie ściele się tak gęsto, muszę jednak przyznać, że raz zdarzyło mi się wybałuszyć oczy – akcja z języczkiem. „Halloween. Finał” to najsubtelniejsze, niektórzy mogą powiedzieć (ja się do nich nie zaliczam), że najmniej charakterne, dokonanie Davida Gordona Greena w świecie Michaela Myersa. W tym miejscu wypada zaznaczyć, że legendarny zabójca tym razem musiał zadowolić się dalszym planem. Zmarginalizowany, zepchnięty do kanału:), obecny bardziej duchem niż ciałem przynajmniej w większej części trzeciego rozdziału kroniki Haddonfield pana Greena. Ach, jeszcze jedna rzecz. Nie wiem, czy ważna, ale powiem, bo nie wytrzymam. Spokojnie, to żaden spoiler. Laurie Strode w każdym razie nie robi tajemnicy z tego, że pisze książkę. Jak Gale Weathers z innego fikcyjnego miasteczka (Woodsboro) w „państwie slasherowym”, choć może w mniej sensacyjnym tonie. Fanon serii zapewne nie umknie ostatnie słowo w literackim utworze Laurie. Skromniejszy eksponat w muzeum poświęconym pamięci „Halloween” 1978.

A jednak załapałam się na imprezę. Mocno spóźniona, ale jestem. To znaczy byłam od początku, ale kiedy inni się bawili, ja podpierałam ścianę. A kiedy część gości zaczęła przysypiać (witam w klubie), mnie nuda nareszcie odstąpiła. Lepiej późno niż wcale. David Gordon Green nie planuje wydłużenia swojej przygody z jedną z najbardziej znanych slasherowych marek, ale nawet jeśli wytrwa w swoim postanowieniu, to są przecież inni. Michaelowi Myersowi po prosto się nie należy wieczne odpoczywanie. „Halloween. Finał” może i zamyka ścieżkę Greena, ale nie mam podstaw, by sądzić, że to definitywny koniec oficjalnego „pamiętnika zabójcy z Haddonfield”.

piątek, 25 listopada 2022

Przemysław Borkowski „Wieża strachu”

 

Na trzydziestym piętrze wieżowca Cosmopolitan w centrum Warszawy zostają odnalezione potwornie okaleczone zwłoki kobiety i niemające żadnych widocznych obrażeń martwe ciało mężczyzny. Zajmująca się sprawą ekipa śledcza pod nadzorem prokurator Gabrieli Seredyńskiej z Prokuratury Okręgowej w Warszawie zakłada, że to mieszkające tutaj bezdzietne małżeństwo, prawniczka Agnieszka Bejtner i niespełniony artysta Krystian Zapała, ale dokładniejsze oględziny potencjalnego miejsca zbrodni podają w wątpliwość tę teorię. Głównym świadkiem jest tajemniczy mężczyzna, który kwestionuje otaczającą go rzeczywistość. Prokurator Seredyńska jest coraz bardziej zafascynowana tym człowiekiem i sfrustrowana przedłużającym się brakiem postępów w śledztwie. Ze zgromadzonego materiału dowodowego nie wyłania się ani jedna prawdopodobna sekwencja zdarzeń w szklanym drapaczu chmur. Ekskluzywnej klatce, w której niekoniecznie doszło do podwójnego zabójstwa.

Trzecia odsłona kryminalnego cyklu literackiego z prokurator Gabrielą Seredyńską autorstwa Przemysława Borkowskiego, powieściopisarza, scenarzysty, felietonisty i artysty kabaretowego, na polski rynek wprowadzona w 2022 roku przez wydawnictwo Czwarta Strona w soczystej okładce zaprojektowanej przez Polę i Daniela Rusiłowiczów. Poprzednie tomy - „Rytuał łowcy” z 2020 roku i „Śmierć nie ucieknie” z roku 2021 - ukazały się pod szyldem tej samej oficyny, która zaopiekowała się też wcześniejszych większym projektem pana Borkowskiego, a mianowicie trylogią kryminalną z psychologiem Zygmuntem Rozłuckim i dziennikarką Karoliną Janczewską, w skład której wchodzą „Zakładnik” (2017), „Niedobry pasterz” (2018) oraz „Widowisko” (2019).

Wstręt” (1965), „Dziecko Rosemary” (1968), „Lokator” (1976) Romana Polańskiego... i „Wieża strachu” Przemysława Borkowskiego:) W paranoicznym imadle wysoko nad ziemią. W zimnym apartamencie w centrum Warszawy. Gdzie okna ciągną się od podłogi do samego sufitu. Zagadka zamkniętego pokoju (tj. mieszkania) w Strefie Mroku. A myślałam, że lepiej niż w „Rytuale łowcy” już nie będzie. Raptowna zmiana reguł gry, porywający eksperyment gatunkowy: kryminał romansujący z horrorem nadnaturalnym. Równoległa rzeczywistość. Iluzoryczna nierzeczywistość. Umowna teraźniejszość w „Wieży strachu” nierównomiernie przeplata się z nieodległą przeszłością. Przez pierwszy z wymienionych torów przeprowadza nas prokurator Gabriela Seredyńska z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, a w centralnym punkcie obszaru retrospektywnego nieodmiennie stoi Krystian Zapała, absolwent Akademii Sztuk Pięknych, który od miesięcy nie wychodzi z domu. Chciał być Wielkim Malarzem, a został utrzymankiem swojej żony, wywodzącej się z wpływowego prawniczego rodu Agnieszki Bejtner. Kobieta pracuje w kancelarii należącej do jej matki, prawdziwej gwiazdy warszawskiej palestry, która nigdy nie ukrywała swojej niechęci do życiowego wybranka córki. W młodości Krystian był dosłownie oblegany przez kobiety. Mógł mieć każdą, a związał się z dziewczyną o raczej pospolitej urodzie. W każdym razie jej rodzicielka, Salomea Bejtner, nie nazwałaby jej jakąś wielką pięknością, uznała więc, że Krystian Zapała nie ożenił się z Agnieszką z miłości. Ona świata poza nim nie widziała – dwoiła się i troiła, by zadowolić kapryśnego partnera, bynajmniej nieodwdzięczającego się jej tym samym. Zdaniem Salomei, starej prawniczej wygi, która patrzyła na swojego zięcia, jak na pasożyta bez cienia wstydu żerującego na jej beznadziejnie zakochanej latorośli. We wszystkich innych kwestiach Agnieszka zawsze starała się sprostać wysokim wymaganiom szorstkiej matki, ale w przypadku Krystiana żadne racjonalne argumenty do niej nie trafiały. Uparła się... i najwyraźniej mocno tego pożałowała. Razem, a jakby osobno. W szklanej wieży, z której jedno przestało wychodzić po jakimś wypadku. Okres rekonwalescencji Krystiana dawno się skończył. Fizycznie nic mu nie dolega, ale jego kondycja psychiczna pozostawia wiele do życzenia. To może być agorafobia, ale gdyby zapytać Agnieszkę pewnie optowałaby za zwykłym lenistwem. Z jej postawy łatwo wyczytać, że teraz widzi Krystiana takim, jakim zawsze widziała go Salomea. Ortodoksyjnego wyznawcę kultu nieróbstwa. Piotrusia Pana z darmową służącą. Ona pracuje, a on buja w obłokach i oczywiście odpoczywa po nicnierobieniu. Biedny Krystian, marnuje się w tym bezdusznym mieszkaniu. Z naburmuszoną kobietą, która kiedyś traktowała go jak istny cud świata. Niedotykalską królową lodu, która według niego powinna wykazywać większe zrozumienie w obliczu jego potwornej niemocy twórczej. Przecież nie marzył o takim życiu, przecież zawsze miał większe ambicje. I może tak naprawdę dopiął swego. W prawdziwym świecie, a nie tej wyśnionej szklanej kuli. Nibylandii człowieka przebywającego w śpiączce. Czy możemy być pewni, że wszystko, co nas otacza nie jest iluzją? Sprytną sztuczką mózgu? Subiektywnie długim spektaklem rozgrywającym się wyłącznie w naszym umyśle? Doprawdy przerażający punkt wyjścia wybrał sobie Przemysław Borkowski dla trzeciego „odcinka serialu kryminalnego” z zawziętą młodą prokurator Gabrielą Seredyńską. Rozum podpowiadał, że długotrwała izolacja w połączeniu z działającą na wyobraźnię, złowróżbną wiadomością tekstową (o ile to nie była halucynacja) wpędził niedoszłego malarza w ostrą paranoję. Rozum podpowiadał, że to sprawa dla psychiatry, ewentualnie psychologa. Zalecał daleko idącą ostrożność w kontaktach z Krystianem Zapałą. A co jeśli...? Wysoce zaraźliwa paranoja albo kryminał postawiony na faktycznym fundamencie paranormalnym. Najprawdziwsza wycieczka do uniwersum, które ja nazywam Strefą Mroku, tutaj jeszcze podkręconą zawrotną wysokością.

Prokurator Gabriela Seredyńska zwykle twardo stąpa po ziemi, ale w liczącym sobie czterdzieści cztery piętra Cosmopolitanie jej wyobraźnia pracuje jak nigdy dotąd. Myśli dryfują w niepożądanych przez nią kierunkach. Specyficzny nastrój panujący w tym przeklętym apartamentowcu odrobinkę uchyla drzwi zagrzebane bardzo głęboko w jej wnętrzu. Na krótko, ale wystarczy, by główna bohaterka „Wieży strachu” zawstydziła się swoich nieracjonalnych myśli. Może to wina wysokości? Seredyńskiej w każdym razie trudno zrozumieć ludzi, którzy dobrowolnie wiją sobie gniazdka „w tak ekstremalnych warunkach”. Nie wydaje jej się, by organizm człowieka był przystosowany do życia w wyższych partiach takich molochów jak Cosmopolitan. Można nabawić się choroby wysokogórskiej albo czegoś jeszcze gorszego. Tak czy inaczej, charyzmatyczna prokurator powołana do życia przez Przemysława Borkowskiego, za nic nie zgodziłaby się na codzienne korzystanie z takich „luksusów”. Udręka, której próbkę dostaje po otrzymaniu, jak się okaże, najbardziej zagadkowej sprawy w jej dotychczasowej prokuratorskiej karierze. „Wieża strachu” to według mnie najbardziej pomysłowa i zarazem najbardziej kameralna cegiełka z tych trzech, które jak dotąd ukazały się w tej serii. Cudownie ciasna i niesamowicie zagadkowa. W subiektywnym odczuciu intryga na styku dwóch niby podobnych, ale w rzeczywistości skrajnie różnych światów. Przeraźliwie zimny pobyt wysoko nie w górach. W nieprzytulnym nowoczesnym mieszkaniu, które mogłoby ubiegać się o tytuł najczystszego mieszkania w Polsce. Gdyby nie parę anomalii. W takiej świątyni czystości szkarłatna plama na podłodze w salonie tym bardziej rzuca się w oczy. Nie wspominając już o męskich zwłokach leżących w tej krwawej kałuży. Tyle na widoku – pozostała makabryczna zawartość tej szklanej klatki jest bardziej ukryta. Trzeba się uważniej rozejrzeć także w pozostałych pomieszczeniach. Na przykład w kuchni. Tutaj Seredyńska dokona prawdopodobnie najbardziej szokującego odkrycia w swojej bogatej w nieprzyjemne doznania karierze. Interesujący pomysł, że tak skromnie tę petardę podsumuję. Nie zapominajmy o kobiecie ze zmasakrowaną twarzą - kolejne ciało, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa należy do prawniczki Agnieszki Bejtner. W takim razie martwy mężczyzna znaleziony w salonie musi być jej mężem, Krystianem Zapałą. Kłótnia małżeńska, która wymknęła się spod kontroli? Zabójstwo połączone z samobójstwem czy po prostu pozabijali się nawzajem? Sęk w tym, że na ciele mężczyzny nie ma żadnych widomych oznak przemocy. Atak serca? Może, ale ważniejsze pytanie brzmi: kim jest ten człowiek? Bo Serdyńska nie może mieć już takiego zaufania do wstępnej identyfikacji przynajmniej zwłok mężczyzny. Największe nadzieje wiąże, jak jej się wydaje, z naocznym świadkiem tragicznych wydarzeń na trzydziestym piętrze warszawskiego wieżowca, ale i tutaj zderza się ze ścianą. Niebezpiecznie(?) pociągającą ścianą. Zostaje rodzicielka Agnieszki Bejtner, wyniosła prawniczka, która albo skrzętnie ukrywa swoje emocje, albo w ogóle nie przejęła się informacją o śmierci córki. Wyrodna matka? Seredyńska nie potrzebuje dużo czasu, by znielubić tę starszą damę. Salomea traktuje ją protekcjonalnie, jak nieopierzone pisklę w środowisku prawniczym. Zachowuje się jak królowa polskiej palestry, czym chyba najskuteczniej zraża do siebie znającą swoją wartość i na pewno zasłużoną młodą prokurator. Jak na profesjonalistkę przystało Seredyńska stara się nie formułować wniosków na podstawie swoich osobistych sympatii i antypatii, ale czytelnik może mieć mniejsze opory przed wciągnięciem niewylewnej mamusi na listę podejrzanych. O co konkretnie? Bo czołowa postać „Wieży strachu” ma coraz większe wątpliwości, że w mieszkaniu Agnieszki Bejtner i Krystiana Zapały popełniono jakiś czyn karalny. Spisek zawiązany przeciwko przynajmniej jednemu lokatorowi Cosmopolitana? A może oscarowy występ podręcznikowego psychopaty? Ofiara czy oprawca? Paranoik czy człowiek pogrążony w nienaturalnie długim śnie? Mistyfikacja mózgu czy istoty ludzkiej? Co tu się, u licha, wyrabia? Diabelnie intensywne przeżycie. Zgniatająca wieża strach. Ultra klaustrofobiczna, arcyparanoiczna, pysznie ponura, nieziemsko frapująca. Wytrawna złodziejka czasu, którą bez obaw mogą przetestować także osoby niezaznajomione z poprzednimi odsłonami kryminalnej serii Przemysława Borkowskiego z fikcyjną prokurator Gabrielą Seredyńską.

Fanów kryminałów, thrillerów psychologicznych i/lub horrorów nadnaturalnych grzecznie uprasza się o przejście do „Wieży strachu” Przemysława Borkowskiego. Zderzcie się z paranoiczną zagadką kryminalną w Strefie Mroku. Wysoko nad poziomem asfaltu, w dusznym, niemal sterylnym pudełku z przeszkloną ścianą. Skorzystajcie z atrakcji przygotowanych przez powieściopisarza, który tak szeroko swoich olśniewającej skrzydeł nigdy wcześniej na moich oczach nie rozwinął. Nie w ramach powieściowej operacji pod kryptonimem „Gabriela Seredyńska”. Ogniście polecam wszystkim, mniej i bardziej wytrwałym, badaczom mroczniejszej strony beletrystyki. Bo to rewelacyjna rzecz jest!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 23 listopada 2022

Zapowiedzi na rok 2023

 
Poniżej przedstawiam wybrane zapowiedzi filmowe na rok 2023 z zastrzeżeniem, że światowe premiery niektórych mogą zostać przesunięte, a i do ujawnionych informacji pewnie lepiej na razie się nie przywiązywać. Jak zwykle starałam się pomijać te pozycje, które uwzględniłam w poprzednich tego typu zestawieniach (zmiana planów dystrybucyjnych).
 

Evil Dead Rise”, reż. Lee Cronin

Kontynuacja „Martwego złego” Fede Álvareza, głośnego remake'u kultowego horroru Sama Raimiego z 1981. Napisanie i wyreżyserowanie produkcji powierzono Lee Croninowi, twórcy między innymi horroru „Impostor” (2019). Sam Raimi od początku był zaangażowany w ten projekt – początkowo to on i jego brat Ivan Raimi mieli napisać scenariusz, ale ostatecznie ten pierwszy zadowolił się rolą jednego z producentów wykonawczych. Tym razem akcja ma rozgrywać się w mieście (nie jak dotychczas w głębi lasu) i skupiać na skłóconych dwóch siostrach wykreowanych przez Alyssę Sutherland oraz Lily Sullivan spotykających się po dłuższej rozłące. Pojednanie krewnych zakłóci armia demonów przejmująca kontrolę nad stworzeniami ludzkimi.

Krzyk 6”, reż. Matt Bettinelli-Olpin, Tyler Gillett

Drugi etap przygody twórców między innymi „Diabelskiego nasienia” (2014) i „Zabawy w pochowanego” (2019) z nieśmiertelnym slasherowym cyklem Wesa Cravena. Z „najstarszej gwardii” najprawdopodobniej zobaczymy tylko Courtney Cox, za to szykuje się wielki powrót postaci wprowadzonej w czwartej odsłonie „Krzyku”, która zyskała niemałą sympatię widzów. Garstka ocalałych z masakry urządzonej w „Krzyku 5” znowu nadzieje się na zabójcę (zabójców?) w legendarnym stroju Ghostface'a, ale już niekoniecznie w fikcyjnym amerykańskim miasteczku Woodsboro, zapowiedziano bowiem przeniesienie akcji do Nowego Jorku.

Snow Falls”, reż. Colton Tran

Nakręcony w całe sześć dni amerykański niskobudżetowy projekt rozpisany przez Luke'a Gentona w oparciu o historię wymyśloną przez Coltona Trana i Laurę M. Young. Paranoja w pozbawionej energii elektrycznej chatce na odludziu, w której wątpliwe schronienie po burzy śnieżnej znajduje pięć zaprzyjaźnionych osób. Uwięzieni na białym pustkowiu powoli nabierają przekonania, że otaczający ich śnieg nie jest zwyczajny. Daleko mu do tego.

The Oakley Witch”, reż. Rob Woods

Brytyjska opowieść grozy o mrożącym krew w żyłach rodzinnym domostwie. Główna bohaterka żyje w przekonaniu, że przed laty sprowadziła śmierć na swoją siostrę, ale szansa odkupienia pojawia się po odziedziczeniu skrajnie niewygodnej nieruchomości. Domostwa, w którym jak wszystko na to wskazuje zagnieździł się mściwy duch, istota znana jako The Oakley Witch.

Slaughter Horse”, reż. Toby Johansen

Czołową postacią tego zbliżającego się amerykańskiego dziełka, którego scenariusz napisał Toby Johansen, jest skromnie żyjąca w stanie Kentucky, kobieta nazwiskiem Angel White, mozolnie lecząca rany pozostałe po koszmarnych przeżyciach w rzeźni, gdzie jakiś czas przetrzymywano ją wbrew jej woli. Porwana przez zamaskowanego maniaka, który, jak się okazuje, jeszcze z nią nie skończył. Ekstremalnie niebezpieczny osobnik bacznie obserwuje swoją niedoszłą ofiarę, bez najmniejszych skrupułów pozbywając się każdego, kto ma czelność wtrącać się w jego prywatne sprawy. Nie robiąc wyjątku także dla tych, którzy zupełnym przypadkiem, nienaumyślnie, stają na jego krwawej ścieżce życiowej.

M3GAN”, reż. Gerard Johnstone

Historia wymyślona przez „króla współczesnych mainstreamowych straszaków” Jamesa Wana, którą w scenariusz przekuła Akela Cooper (ta dwójka wcześniej współpracowała przy „Wcieleniu”, dość eksperymentalnym filmie grozy nakręconym pod kierownictwem wspomnianego twórcy przebojowej „Obecności” i też niecichego „Naznaczonego”). Amerykański horror science fiction wyreżyserowany przez twórcę między innymi „Aresztu domowego” z 2014 roku, nowozelandzkiej mieszkanki humoru i grozy, który ma opowiadać o supernowoczesnym tworze ludzkich rąk. Inteligentnej lalce, czy raczej robocie niezamierzającym podporządkowywać się woli swoich stwórców. Idealny materiał na żonę rudowłosego Chucky'ego:)

Miasteczko Salem”, reż. Gary Dauberman

Był miniserial Tobe'ego Hoopera, był i miniserial Mikaela Salomona, a teraz z opowieścią wampiryczną Stephena Kinga zmierzy się Gary Dauberman, reżyser „Annabelle wraca do domu” i między innymi współscenarzysta kasowego horroru pt. „To”, będącego readaptacją innej kultowej powieści Kinga. Pełnometrażowy film fabularny z Lewisem Pullmanem kreującym dobrze znaną najwierniejszym czytelnikom mistrza Nowego Horroru, postać pisarza, który na swoje nieszczęście wraca do krainy dzieciństwa, do tytułowego amerykańskiego miasteczka. Mężczyzna zamierza bliżej przyjrzeć się tak zwanemu Domu Marstenów, z którym więżą się jedne z jego najgorszych wspomnień. Chce napisać książkę o tym przerażającym domostwie górującym nad ową niewielką miejscowością. Uroczym Jerusalem, które już wkrótce straci cały swój urok. Ziemia skażona przez Wiecznie Żywych.

Shelby Oaks”, reż. Chris Stuckmann

Inspirowany autentyczną historią pełnometrażowy debiut reżyserski Chrisa Stuckmanna, który jest także autorem scenariusza, przy czym w obmyślaniu fabuły spory udział miała Sam Liz. Amerykańska opowieść z dreszczykiem skoncentrowana na kobiecie, która nie spocznie, dopóki nie odnajdzie swojej siostry. Tym bardziej, gdy zyska pewność, że sprawcą tej rodzinnej tragedii jest demoniczna istota, z którą siostry miały do czynienia już w dzieciństwie. Z czasem nabierając, jak wszystko na to wskazuje, błędnego przekonania, że owo niezwykłe stworzenie było tylko produktem ich wybujałej wyobraźni.

House Sinclair”, reż. Chris Snyder

Reżyserski debiut Chrisa Snydera oparty na scenariuszu Tylera Aucoina będący nieoficjalnym prequelem „Domu woskowych ciał” Jaume Colleta-Serry, remake'u „Gabinetu figur woskowych” Michaela Curtiza. Po dwóch dekadach „życia na obczyźnie” bracia Sinclair wracają do rodzinnego miasteczka Ambrose, aby przejąć nietypową schedę po matce. Największą lokalną atrakcję – upiorny dom z wosku.

The Flood”, reż. Brandon Slagle

Amerykański animal attack na papierze przygotowany przez Chada Lawa i Josha Ridgwaya, który miał trafić pod reżyserskie skrzydła Jareda Cohna, ale potem z jakiegoś nieznanego mi powodu zdecydowano się na Brandona Slagle'a. Powódź, ucieczka z więzienia i głodne aligatory, taki lichy szkielecik fabularny można już chyba z dużą dozą pewności odmalować.

Maya”, reż. Alex Colonna

Jak na razie dość zagadkowy projekt można powiedzieć od początku do końca rozwijany przez jedną postać (pomysł, scenariusz, reżyseria). To ma być opowieść o dziewczynie, która po śmierci matki zderza się z jakimś nieziemskim problemem. Paranormalnym zjawiskiem, który wydaje się mieć ścisły związek z jej zmarłą rodzicielką.

Rival”, reż. David Elijah, Justin Trombley

Karty wyrwane z dziennika fikcyjnej siedemnastolatki”. tj. opowieść spisana przez Davida Elijaha, która podąża za dziewczyną, która po bestialskim zabójstwie znajomej ze szkoły zaczyna podejrzewać, że sprawcą jest jedna z najbliższych jej osób. A to dopiero początek masakry w jej rodzinnym miasteczku Redwood Springs.

The Art of Killing”, reż. Jacob Ennis

Na podstawie scenariusza Gregory'ego W. Brocka i Jacoba Ennisa. Można spodziewać się horroru w stylu retro, choćby dlatego, że akcja ma być osadzona w latach 80. XX wieku. A na pierwszym planie przypuszczalnie zobaczymy Shawna C. Phillipsa jako psychopatycznego Phila. Osobowość telewizyjną skutecznie ukrywającą przed światem swoje prawdziwe, mordercze oblicze.

The Haunting at Saint Joseph's”, reż. Jon Cohen

Australijski horror nastrojowy o fatalnym wypadzie. Lekarka, jej narzeczony i parę innych osób zameldują się pod skrajnie niegościnnym dachem pensjonatu, o którym krążą mroczne historie. Podobno przed wiekami złożono tutaj ofiarę z człowieka. Powieszono niewinną dziewczynę, której dusza ponoć nigdy nie opuściła tych zimnych murów. O czym na własnej skórze być może przekonają się najnowsi tymczasowi lokatorzy tego przybytku. Albo istota z zaświatów, albo zbiorowe szaleństwo.

Why, Mona Rae?”, reż. Lorenzo P. Adams

Pomysł zrodził się w głowie Lorenzo P. Adamsa, ale opracowanie scenariusza wziął na siebie Ryan Lesica. O niewidomej weterance wojennej, która na rzadko uczęszczanej drodze przez moment zagląda prosto w oczy nieporuszonej pani z kosą. Z opresji wyciąga ją rodzeństwo mieszkające w okolicy. Członkowie tutejszej społeczności Amiszów, którzy niedługo będą się cieszyć zaufaniem nowo poznanej kobiety. Główna bohaterka z czasem przygotuje się na najgorsze. Zwietrzy spisek, z jakiegoś nieznanego jej powodu zawiązany przeciwko niej.

The INN”, reż. Kevin Beganovic, Sloan Losch

Brzmi jak slasher. Historia ze stronic scenariusza Kevina Beganovica i Sloana Loscha. W centralnym punkcie ma stać dziennikarz, która otwiera się przed motelowym barmanem. Opowiada o nieuchwytnym człowieku urządzającym rzezie w hotelach i podobnych przybytkach. Nie oszczędza ani gości, ani personelu. Podejrzenia dziennikarza niebawem skupią się na obcym, który zameldował się w tym samym motelu, co on, wytrwały poszukiwacz nieuleczalnego sadysty. Bardziej uśmiech czy złośliwość losu?

Meathook”, reż. Jermey Ashley Pair

Jordyn Burns (Rene Leech) od dwóch lat toczy samotniczy żywot. Od kiedy jej przyjaciele zostali zamordowani przez jednego z premedytacją działającego osobnika, osławionego seryjnego zabójcę. Kiedy historia jakby zacznie się powtarzać, gdy straumatyzowana młoda kobieta zwróci uwagę na łudzące podobieństwa między masakrą, z której ledwo uszła z życiem, a obecnym terrorem, połączy siły z nowo poznanym podcasterem „internetowym ekspertem w dziedzinie true crime”.

Vincent”, reż. David Noel Bourke

Mieszanka horroru, dramatu i fantasy o prześladowanym nastolatku nawiązującym znajomość z niezwykłą istotą. Stworzeniem, które bez większego wysiłku może diametralnie odmienić jego życie. Obdarzona mocą niedostępną zwykłym śmiertelnikom istota, która równie dobrze może być wybawcą, jak i kolejnym oprawcą pechowego młodzieńca.

Fear”, reż. Deon Taylor

Deon Taylor i John Ferry spłodzili opowieść o zarazie, która wybucha podczas weekendowego wypadu paczki przyjaciół. W okresie Świąt Bożego Narodzenia. Zimowe szaleństwo, jakie nawet im się nie śniło. Wirus czy inna gadzina przenoszona drogą kropelkową i banda słusznie spanikowanych młodych ludzi.

The Cult”, reż. Alexandre Alonso

Sam napisał, sam wyreżyseruje i może nawet zasili aktorską obsadę. Historia niestabilnej, w każdym razie raczej niegodnej najwyższego zaufania, przewodniczki po piekle na Starym Kontynencie. Po przeprowadzce do niewielkiej miejscowości gdzieś w Europie młoda kobieta zaczyna doświadczać czegoś, co trudno objąć rozumem. I szybko dochodzi do wniosku, że ktoś lub coś dybie na jej życie.

Demonio Eclipse Rojo”, reż. Samot Marquez

Argentyńska opowieść grozy o niegdyś szaleńczo zakochanej parze, która teraz leci co najwyżej na oparach tamtego uczucia. Żadne z nich nie jest jeszcze gotowe na zakończenie tego związku. Mają wręcz cichą nadzieję na rychłe przezwyciężenie kryzysu. Ale jak tu odbudowywać relację z drugim człowiekiem, kiedy traci się zdolność odróżniania fikcji od rzeczywistości. Bo mroczne siły, które nagle wdarły się do ich domu nie mogą być przecież prawdziwe. Prawda?

Werewolf Game”, reż. Cara Brennan, Jackie Payne

Filmowa wariacja na temat gra towarzyskiej dla dorosłych stworzonej przez Dimitry'ego Davidoffa, w której wystąpi między innymi „dobry znajomy” miłośników gatunku, Tony 'Candyman' Todd. Na oczach widzów rozegra się krwawa rozgrywka, w której udział niedobrowolnie weźmie dwanaście osób. Porwani przez tajemniczych organizatorów tzw. Werewolf Game, najwyraźniej wyrwani z różnych środowisk, wcześniej nieprzecinających się ścieżek, w drodze głosowania ze swoich szeregów mają odławiać tych „do odstrzału”, mięso dla samozwańczych wilkołaków. Aż zostanie tylko jeden, niekoniecznie szczęśliwy zwycięzca nadzwyczaj brutalnej gry nietowarzyskiej.

The Blood Priestess”, reż. Arturo Alanis Garza

Meksykańska potrawka według przepisu (scenariusz) Héctora Andrésa Gonzáleza Cantú, Artura Alanisa Garzy i Aurory Jauregui. Trzy zaprzyjaźnione osoby postanawiają spędzić trochę czasu w pustelni. Wszystko z myślą o jednym z nich, w nadziei na zwalczenie jego wewnętrznych demonów. Walka z traumą w zacisznym zakątku Meksyku, która nie przebiega zgodnie z planem. A wszystko przez te przeklęte rytuały...

Zakonnica 2”, reż. Michael Chaves

Ciąg dalszy nie najlepiej przyjętego straszaka Corina Hardy'ego z 2018 roku, jednej z cegiełek hitowej franczyzy funkcjonującej pod nazwą „The Conjuring Universe”. Tym razem krzesło reżyserskie zajął Michael Chaves, który pracował już pod tym szyldem: „Topielisko. Klątwa La Llorony” (2019) oraz „Obecność 3: Na rozkaz diabła” (2021). Scenariusz opracowała Akela Cooper, a w obsadzie najprawdopodobniej nie zabraknie Taissy Farmigi, ponownie wcielającej się w postać siostry Irene. „Na imprezę” zaproszono też gwiazdę „Opowieści z Narnii” Annę Popplewell, a rolę demonicznej zakonnicy ponownie przekazano Bonnie Aarons.

Watchdog”, reż. L.C. Holt

Propozycja - scenariusz i reżyseria - człowieka, który najprężniej rozwija się w branży aktorskiej (m.in. „Następny jesteś ty” Adama Wingarda). Okropne przeżycia niejakiego Travisa Wilkesa, nieautentycznej postaci czującej się wielkim dłużnikiem pewnego włóczęgi. Dlatego zaprasza go do odosobnionego domu, w którym mieszka wraz ze swoją dziewczyną, tym samym najpewniej popełniając największy błąd w dotychczasowym życiu.

Late Night with the Devil”, reż. Cameron Cairnes, Colin Cairnes

Operacja braci Cairnes przeprowadzona na australijskiej ziemi. Rozgrywający się w drugiej połowie lat 70. XX wieku koszmar niechcący zrodzony przez jakąś transmisję telewizyjną. Niezwyczajna niszczycielska siła, która nie okaże łaski żadnej żywej istocie.

The Strangers”, reż. Renny Harlin

Nowe otwarcie „Nieznajomych”. Głośny thriller z nurtu home invasion Bryana Bertino z 2008 roku i skręcająca w stronę slashera cegiełka Johannesa Robertsa – ot, cała franczyza. Twórca między innymi „Piekielnej głębi” (1999), „Egzorcysty: Początku” (2004) i „Łowców umysłów” (2004) ma jednak nadzieję na znaczną rozbudowę tej serii w możliwie krótkim czasie. Mówi się o trylogii, fabularnie niepowiązanej z poprzednimi odsłonami. To znaczy nowe szarże znajomych nieznajomych:) Zamaskowani oprawcy najpierw uderzą w młodą parę podróżującą po Stanach Zjednoczonych. Bolesne zderzenie z bezwzględnymi zabójcami, jak wieść niesie, nastąpi podczas postoju w Oregonie. Kolejna piekielna noc z ludźmi, których ulubioną rozrywką jest dręczenie i mordowanie bliźnich.

Naznaczony 5”, reż. Patrick Wilson

Patrick Wilson, odtwórca jednej z głównych postaci pierwszych dwóch części „Naznaczonego” w reżyserii Jamesa Wana (i jedna z największych gwiazd innej znanej marki wprowadzonej do świata horroru przez tego reżysera; oczywiście mowa o „Obecności”), reżyserem kolejnego rozdziału z życia Lambertów. „Naznaczony” dziesięć lat później. Ty Simpkins „wejdzie w skórę” - już studenta - Daltona. Scenariusz: chyba Scott Teems (m.in. „Halloween zabija” Davida Gordona Greena i. „Podpalaczka” Keitha Thomasa), a pomysł wyszedł od Leigh Whannella od samego początku związanego z tą dochodową franczyzą.

An American Werewolf in Rome”, reż. Hunter G. Williams

Swoisty list miłosny do „Amerykańskiego wilkołaka w Londynie” Johna Landisa, którego nadawcą jest amerykański filmowiec Hunter G. Williams. Raczej skromnie się ten pomnik dla ponadczasowego horroru wilkołaczego zapowiada. Od strony technicznej, bo założenie fabularne jest dość, hmm, oryginalne. Jeśli wierzyć informacjom wykopanym w przestrzeni wirtualnej przeniesiemy się do dawnego Rzymu. Historia podlana likantropiczną fikcją.

The Pope's Exorcist”, reż. Julius Avery

Według scenariusza Chestera Hastingsa, R. Deana McCreary'ego oraz Evana Spiliotopoulosa. Jak sama nazwa wskazuje kolejny ukłon w stronę wyjadaczy horrorów o walce dobrych chrześcijan z podłymi demonami. Dzieje autentycznej postaci, nieżyjącego już księdza Gabriele'a Amortha, który swego czasu pełnił funkcję czołowego egzorcysty w Watykanie. Przeprowadził jakieś sto tysięcy egzorcyzmów i chętnie przelewał swoje wspomnienia na papier (publikacje książkowe).

True Haunting”, reż. Gary Fleder

Na kanwie książki Edwina Beckera. Pierwsza taka sprawa emitowana na kanale NBC, w 1971 roku. Egzorcyzmy, które bardziej pogorszyły niż poprawiły sytuację rodziny Beckerów. Nad scenariuszem pracowali, Blair Butler (m.in. współscenarzystka „Parku grozy” Gregory'ego Plotkina i scenarzystka „Polaroida” Larsa Klevberga) oraz Richard D'Ovidio (m.in. współscenarzysta „Trzynastu duchów” Steve'a Becka i scenarzysta „Gallows Hill” Victora Garcii).

poniedziałek, 21 listopada 2022

Lisa Unger „Mroczne wyznania”

 

Na pierwszy rzut oka Selena Murphy ma wszystko: kochającego męża Grahama, urocze dzieci, pięcioletniego Stephena i siedmioletniego Olivera, przestronny dom w bezpiecznej dzielnicy i satysfakcjonującą pracę w agencji literackiej należącej do jej najlepszej przyjaciółki. Ale to tylko pozory, konsekwentnie podtrzymywane przez nią również w mediach społecznościowych. Pod wpływem chwili Selena robi wyjątek dla nieznajomej z pociągu, która przedstawia jej się jako Martha i również dzieli swoim sekretem. Selena mówi jej o swoich podejrzeniach odnośnie niewierności męża, choć tak naprawdę ma pewność, że Graham sypia z nianią ich dzieci, Genevą Markson. Zgodnie uznają, że byłoby wspaniale, gdyby problemy rozwiązywały się same, ale niektóre uwagi Marthy zasiewają ziarno niepokoju w jej przelotnej znajomej. Choćby na poły żartobliwe spostrzeżenie, że najlepszym wyjściem z kłopotliwej sytuacji Murphych byłoby nagłe zniknięcie Genevy. Te złowieszcze słowa w najbliższej przyszłości wielokrotnie będą odzywać się w coraz bardziej skołowanej głowie Seleny. Kobiety przechodzącej być może ostatni kryzys małżeński, ale starającej się to ukryć przed policjantami zajmującymi się sprawą zaginięcia Genevy Markson.

Lisa Unger, z domu Miscione, urodziła się w New Haven w stanie Connecticut, ale okres dorastania spędziła w Anglii, Holandii i New Jersey. Po ukończeniu szkoły średniej przeprowadziła się do Nowego Jorku, gdzie ukończyła New School for Social Research. Potem dziesięć lat pracowała w jednym z nowojorskich wydawnictw, skąd odeszła po ślubie z mężczyzną poznanym podczas wakacji na Florydzie. Przeniosła się do tego stanu, gdzie skoncentrowała się na pisarstwie. Szybko znalazła agenta, a niedługo potem podpisała swój pierwszy kontrakt z wydawnictwem: na cztery powieści kryminalne. W swojej energicznie rozbudowywanej bibliografii ma między innymi takie wydane także w Polsce pozycje, jak „Wyspa nieprawdy” (oryg. „Heartbroken”) oraz wchodzącej skład cyklu „The Hollows”, „Kruche więzi” (oryg. „Fragile”) i „Mój przyjaciel mrok” (oryg. „Darkness, My Old Friend”). W 2019 roku Lisa Unger otrzymała dwie nominacje do prestiżowej Edgar Award, a to tylko jedno z licznych wyróżnień jej literackiej twórczości. Poza nagrodami i nominacjami gościła w zestawieniach topowych książek między innymi „Entertainment Weekly”, „Today Show”, „Good Morning America”, „People”, „Amazon”, „The Boston Globe”, „Los Angeles Times” czy „Goodreads”. Lisa Unger jest jedną z przewodniczących organizacji International Thriller Writers, a obecnie, wraz z rodziną, mieszka na Florydzie.

Thriller psychologiczny bestsellerowej amerykańskiej autorki, który swoją światową premierę miał w roku 2020, a w Polsce nakładem wydawnictwa Muza ukazał się w roku 2022 (w miękkiej okładce zaprojektowanej przez Tomasza Majewskiego i w tłumaczeniu Ewy Skórskiej), pt. „Mroczne wyznania” (oryg. „Confessions on the 7:45”). Firma Netflix pracuje nad serialem opartym na niniejszej powieści z Jessicą Albą w roli głównej. Można powiedzieć, że to owoc prywatnych, przeprowadzonych na własną rękę studiów Lisy Unger w zakresie psychologii oszustów. Lektury obowiązkowe: „Summary of The Confidence Game” Marii Konnikovej oraz „Liespotting: Proven Techniques to Detect Deception” Pameli Meyer. Główny patron filmowy: „Nieznajomi z pociągu” Alfreda Hitchcocka. Niektórym odbiorcom „Mroczne wyznania” silniej jednak skojarzyły się z „Dziewczyną z pociągu” Pauli Hawkins, głośnym powieściowym thrillerem psychologicznym pierwotnie opublikowanym w 2015 roku i przeniesionym na ekran już w roku 2016 przez Tate'a Taylora. Ja tam żadnych większych podobieństw nie dostrzegam. A pociąg? A pociąg w świecie przedstawionym przez Lisę Unger, zgodnie z jej zapowiedziami, przywiódł mi na myśl wyłącznie kultowy film noir w reżyserii niekwestionowanego mistrza suspensu. Nieznajome w pociągu. Wieczorne zwierzenia dwóch kobiet, które jak wszystko na to wskazuje nigdy wcześniej się nie spotkały i, przynajmniej wedle przypuszczeń jednej z nich, nigdy więcej się nie zobaczą. Podobno najłatwiej otworzyć się przed osobą, z którą nic nas nie łączy. Kimś obcym. Główna bohaterka omawianej powieści, Selena Murphy, wsiadając do nieszczęsnego pociągu była zupełnie sama ze swoim problemem. Z nikim nie podzieliła się raczej nieszokującymi wynikami swojego małego śledztwa. Nie była pewna, czy nie lepiej zamieść problemu pod dywan. Przymknąć oczy na ordynarną zdradę męża. Żyć dalej jak gdyby nigdy nic. Uparcie utrzymywać iluzję perfekcyjnie poukładanego żywota. „Teraz każdy żył w trybie ciągłej prezentacji siebie, wrzucał w sieć wykadrowane, przefiltrowane wersje własnej osoby, gotowe do publicznej konsumpcji. Całodobowy show online, z tobą w roli głównej. Dopiero gdy ludzie zostawali sami, gdy schodzili z widoku, maska spadała”. W tych słowach zawiera się cała gorzka prawda o Selenie, która niestety nie jest jedyna w swoim rodzaju. Internetowe cukierkowe kreacje to już bardziej norma niż odstępstwo od reguł przyjętych w tak zwanych cywilizowanych społeczeństwach. Prawda to przeżytek, teraz w cenie są kłamstwa. Autorka „Mrocznych wyznań” z wyczuwalnym zdumieniem, może nawet lekkim rozczarowaniem, przygląda się temu zjawisku. Odniosłam wrażenie, że łatwiej zrozumieć jej tych, którzy, jak Selena, poświęcają mnóstwo energii na budowanie przekłamanego portretu rodzinnego w przestrzeni wirtualnej (i nie tylko), aniżeli tych, którzy chcą to oglądać. Czyżby nie domyślali się, że to jeden wielki teatr? A może w głębi ducha chcemy, by wciskano nam pachnące kity? Lepsze piękne kłamstwo niż brzydka prawda? Myślę, że komentarze pani Unger pod adresem social mediów nieprzypadkowo wybrzmiewały w tej konkretnej intrydze. Proceder przedstawiony na kartach „Mrocznych wyznań” na jakimś głębszym, mniej dostrzegalnym poziomie może spotykać się z akceptowalną społecznie, legalną wyżej wspomnianą działalnością internetową. Interesujące – i odważne, zważywszy na ogromną popularność portali, na których swobodnie, w burzy oklasków, można chwalić się swoim odpowiednio zmontowanym, wyidealizowanym życiem – spojrzenie na oszukujących i oszukiwanych. Selena Murphy to „podwójna agentka”:) Tyle że jej kłamstwa w całym tym bałaganie wydają się najmniej szkodliwe. Ot, niewinne opowiastki o spełnionym American Dream. Przecież wszyscy (hmm) tak robią! To żaden grzech w dzisiejszych czasach. Raczej powód do dumy. To Graham powinien się wstydzić. Nie dość, że Selena musiała zatrudnić nianię, bo jej bezrobotny mąż nie potrafił należycie zaopiekować się własnymi dziećmi, to jeszcze znalazł sobie inne źródło rozkoszy. A tak się zarzekał, że to już się nie powtórzy. Gdyby chodziło tylko o nich, Selena pewnie nie potrzebowałaby tyle czasu na ustosunkowanie się do tej sprawy. Jak na kochającą matkę przystało dobro dzieci przedkłada ponad własne. Pytanie, czy w takiej sytuacji rozwód rodziców to najgorsza z możliwych opcji dla ich małoletnich pociech?

W dzisiejszych czasach oczy są wszędzie – te małe obiektywy w dzwonkach do drzwi, w salonach, w telefonach. Wszędzie. Prywatność już nie istnieje. Nikt jej nie zabrał, oddaliśmy ją sami.”

W „Mrocznych wyznaniach” Lisa Unger postawiła na narrację trzecioosobową w nierównomiernej przeplatance postaci prowadzących. Najczęściej towarzyszymy Selenie Murphy, Pearl Behr i niejakiej Anne (w sumie łatwo się domyślić, kto zacz), a później po piętach zacznie im deptać prywatny detektyw Hunter Ross. Przystępnie napisany – prosty, acz treściwy język – dreszczowiec budowany głównie na postaciach. Ani bezdennie czarnych, ani oślepiająco białych. Niejednoznacznych, wielokrotnie złożonych, naładowanych wszelkimi odcieniami szarości. Wprawdzie autorka nie ujęła tego w ten sposób, ale opowiadając w przestrzeni publicznej o „Mrocznych wyznaniach” Unger dała mi do zrozumienia, że doczesne życie każdej istoty ludzkiej to coś w rodzaju balu maskowego. Nagie, prawdziwe oblicza zwykle pokazujemy, gdy jesteśmy sami. Podczas szaleńczego biegu przez życie niektórym od czasu do czasu może błyśnie w głowie niepokojąca konstatacja, że do ich ciał niepostrzeżenie zakradła się jakaś obca istota. Jak utrzymywać stały kontakt ze swoim „ja” w cywilizacyjnej dżungli, w której naturalność jest passé? Nie grasz, nie żyjesz. Ewentualnie lądujesz na samym dole ludzkiego łańcucha pokarmowego. Czarna owca, na którą zapewne nie spojrzy nawet najmniej wybredny drapieżnik. Urodzony aktor. Pewny siebie, charyzmatyczny zbieracz masek. Albo zbieraczka. Trochę jak w „Wielkim podrywie” Davida Mirkina. Wytrawna oszustka, bezduszna(?) wyzyskiwaczka, wyrachowana manipulantka, która według mnie mogłaby zawojować scenę polityczną, gdyby na jej drodze nie stanął pewien dżentelmen. Rogaty archanioł. Mentor, opiekun, tatko. Każdy musi grać takimi kartami, jakie zsyła mu ślepy los. Anne zawsze była ambitna, mimo że przeważnie sprawiała zgoła inne wrażenie. Wiecznie nienasycona żółwica. Tęgi umysł niby schowany w twardej, nieprzepuszczalnej skorupie. Architektka rozwiązań. Mistrzyni gry. Prestidigitatorka, której popisowym numerem jest niedostrzegalne gołym okiem strzyżenie owiec. Najpierw rozpali ogień w tobie, a potem podpali twoje życie. Rozumny żywioł od lat niemal niezauważenie przetaczający się przez Stany Zjednoczone. Cicha woda na trasie wyścigu szczurów. Gdy inni biegną z klapkami na oczach, ona gra w szachy z wybranymi zawodnikami. Od jakiegoś czasu „pracuje na więcej niż jeden etat” i wszystko wskazuje na to, że wśród jej aktualnych celów jest Selena Murphy. Albo Geneva Markson, z którą stanie się dokładnie to, o czym mówiła nieznajoma z pociągu. Słowa rzucone niby mimochodem okazują się czymś w rodzaju proroctwa. Wygląda na to, że kobieta, która pracodawczyni Genevy przedstawiła się jako Martha, uczciwie poinformowała tę pierwszą o swoich zamiarach względem młodej kobiety, która „skosztowała zakazanego owocu”. Sprawa od początku wydaje się aż nazbyt jasna. Podejrzanie oczywista. Mamy winną, więc co tu jeszcze robimy? Zaglądamy pod błyszczącą fasadę wspólnego pożycia państwa Murphych. Bacznie przyglądamy się nastoletniej, chowającej się za książkami dziewczynie imieniem Pearl, która musiała przyzwyczaić się do rozwiązłego trybu życia nieokazującej jej należytego zainteresowania rodzicielki (właścicielki małej księgarni będącej na skraju bankructwa – z ciężkim sercem o niebłaganie zanikającym czytelnictwie słów kilka). I wreszcie szukamy powiązań między głównymi uczestniczkami tej dość zawiłej intrygi. Rodzinnego błędnego koła. Błędy „przekazywane” z pokolenia na pokolenie. Jak jakaś potworna klątwa, którą przypuszczalnie sprytnie zarządza epizodyczna współpasażerka, władczyni marionetek działająca z ukrytych pobudek. O czarujących bestiach i podejrzanych sojusznikach. Dobrych uczynkach kryminalistów i brudnych sekretach „praworządnych”, ale niezupełnie poza wszelkim podejrzeniem...

Zajmująca opowieść o profesjonalistach i amatorach w niechlubnej dziedzinie oszustw wszelakich. W lepkiej sieci kłamstw, gdzie nie tak łatwo odróżnić muchy od pająków. „Mroczne wyznania” amerykańskiej poczytnej autorki, która szczególnie upodobała sobie thrillery/kryminały, to historia wzniesiona na żywym fundamencie. Czynnik ludzki kołem zamachowym wszechrzeczy. Nieprzesadnie skomplikowanej machiny, którą pewnie nie zaszkodziłoby od czasu do czasu pchnąć w mroczniejszy klimacik, ale autorka na tyle zręcznie manipuluje umownie żywymi stworzeniami, żeby dało się przejść do porządku dziennego nad tym zaniedbaniem. Chyba że kogoś akurat dopadł ogromny głód na intensywne doznania atmosferyczne. W takim wypadku lepiej wstrzymać się z lekturą „Mrocznych wyznań”. A chętnych na popływanie w sferze wewnętrznej niejednego człowieka (niepapierowe, pełnokrwiste postacie beletrystyczne) zachęcam do odwiedzenia tego „aquaparku”. O ile tabliczka z napisem „thriller psychologiczny” przytwierdzona do skromnej bramy wjazdowej nie działa odstraszająco;)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu