piątek, 31 marca 2017

Joe Hill „Strażak”

Ludzkość jest dziesiątkowana przez zarodniki draco incendia trichophyton, chorobę zwaną „smoczą łuską”, której wczesnym objawem są fantazyjne „tatuaże” wykwitające na ciałach zarażonych. Niedługo po ich pojawieniu się dochodzi do samozapłonu – zainfekowani osobnicy zajmują się ogniem i umierają w niewyobrażalnych mękach. Niejedno amerykańskie miasto w krótkim czasie zamienia się w zgliszcza. Niektórzy zdrowi obywatele formują się w niewielkie oddziały, patrole kwarantannowe oraz Szwadrony Kremacyjne, które zajmują się tropieniem i likwidowaniem zarażonych. Ciężarna pielęgniarka Harper Grayson zostaje zainfekowana smoczą łuską, a krótko potem musi walczyć o życie ze swoim własnym mężem. Z pomocą przychodzi jej John Rookwood, mężczyzna w stroju strażaka, który potrafi panować nad smoczą łuską i wykorzystywać jej właściwości do własnych celów. Harper zostaje doprowadzona do obozu Wyndham, zacisznego zakątka, w którym ukrywają się zainfekowani znający sposób na harmonijne życie z chorobą. Ich duchowym przywódcą jest człowiek w podeszłym wieku Tom Storey. Harper szybko zaprzyjaźnia się z jego wnukami, szesnastoletnią Allie i dziewięcioletnim głuchoniemym Nickiem. W obozie spotyka również między innymi swoją znajomą, czarnoskórą Renee Gilmonton. Kobieta szybko zadomawia się w obozie Wyndham, stając się ważną częścią wspólnoty. Społeczności, której nieustannie zagrażają ludzie zdecydowani zgładzić wszystkich zarażonych, których zdołają wytropić.

Joe Hill, syn niekoronowanego króla współczesnego literackiego horroru Stephena Kinga, jak dotąd ma na koncie cztery powieści: „Pudełko w kształcie serca”, „Rogi”, „NOS4A2” i właśnie „Strażaka” - 800-stronicową publikację, nad którą pracował cztery lata (zdążył już nawet sprzedać prawa do ekranizacji). Wielokrotnie nagradzany, budujący swoją pisarską karierę bez wspomagania się znanym nazwiskiem, Joe Hill nie ukrywał swojej inspiracji zjawiskowym „Bastionem” ojca. Przed premierą książki zdradził również, że w swoim najnowszym utworze porusza tematykę zaprezentowaną między innymi w „Andromeda znaczy śmierć” Michaela Crichtona. Innymi słowy, jak wielu innych pisarzy przed nim, postanowił zmierzyć się z popularnym motywem postapokaliptycznym, który to jak często w takich przypadkach bywa przeplata się z wątkami apokaliptycznymi. Za najlepszego reprezentanta tego typu literatury od lat uważam „Bastion” Stephena Kinga i szczerze powiedziawszy nie robiłam sobie żadnych nadziei na to, że Hill zdoła prześcignąć swojego rodziciela. Zdążył już udowodnić mi, że nie ma żadnych problemów z przebiciem nowszych publikacji Stephena Kinga, ale „Bastion” to zupełnie inna liga – niedościgniony owoc jego wczesnej pisarskiej działalności. I jak się okazało nawet autor takiego arcydzieła jak „NOS4A2 nie jest w stanie przeskoczyć tej poprzeczki.

„Strażak” to powieść skierowana do szerokiej grupy odbiorców – fantastyka postapokaliptyczna / apokaliptyczna, po którą spokojnie mogą sięgać zarówno dorośli, jak i nastoletni czytelnicy. Opowieść, która powinna silnie zaangażować każdego wielbiciela nadmienionej konwencji, nie zdziwiłabym się jednak, gdyby osoby spoza tego kręgu również rozsmakowali się w wizji rozsnutej na kartach „Strażaka”. Miłośnicy „Bastionu” lepiej zrobią powściągając oczekiwania – nastawiając się na historię utrzymaną w dużo lżejszej tonacji, osnutą delikatniejszym klimatem i nieporównanie rzadziej zahaczającą o estetykę horroru. Joe Hill mówił, że to opowieść o szczęściu w obliczu ciemności i rzeczywiście tkwi w tym dużo prawdy. Owo szczęście nie jest niezmącone, właściwie wszystkie podnoszące na duchu wydarzenia rozgrywające się w obozie Wyndham są nacechowane widomymi zwiastunami rychłych niebezpieczeństw, z których tym najpoważniejszym nie wydaje się być smocza łuska, ani nawet Szwadron Kremacyjny. „Strażak” jest wszak przede wszystkim opowieścią o psychologicznych następstwach skrajnej sytuacji, w jakiej znalazły się osoby zainfekowane nieznanymi dotąd ludzkości zarodnikami. Jak w pewnym momencie zauważa jedna z bohaterek powieści członkowie tej nietypowej wspólnoty stanęli do egzaminu z człowieczeństwa i tylko od nich zależy, czy się go nie wyzbędą. Nie wiem, czy moje przeczucia są trafne, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w nazwie, jaką Hill nadał obozowi, w którym rozgrywa się większa część akcji „Strażaka” tkwi swoista symbolika. Wydaje mi się, że miała ona przywodzić na myśl brytyjskiego pisarza Johna Wyndhama, a ściślej: jego głośną powieść zatytułowaną „Poczwarki”. To skojarzenie nasunęło mi się automatycznie, z chwilą pierwszego pojawienia się nazwy obozu, a że „Poczwarki” są mi dobrze znane, już wówczas podejrzewałam, w jakim kierunku rozwinie się fabuła „Strażaka”. Joe Hill zresztą nie starał się tego ukryć, w końcu jeszcze przed zakwaterowaniem się głównej bohaterki Harper Grayson (która szybko wraca do panieńskiego nazwiska Willowes) tytułowa postać wypowiada na jej użytek słowa, które napełniają nieufnością zarówno ją, jak i czytelników. Podejrzliwością, która najsilniej koncentruje się na Ojcu Tomie Storeyu i jego córce Carol. W końcu cieszący się bezgranicznym oddaniem swojej trzódki przywódcy duchowi w literaturze, kinematografii, ale również w rzeczywistości nierzadko okazują się prawdziwymi łotrami, bezwzględnie manipulującymi słabymi psychicznie jednostkami. Piorącymi mózgi swoich owieczek dyktatorami, napawającymi się bezgraniczną władzą nad zagubionymi duszyczkami i niewahającymi się wykorzystywać jej do własnych, niecnych celów. Tym bardziej przeraziła mnie moja własna reakcja na nauki Ojca Storeya – bałam się, że stałam się kolejną ofiarą jego manipulacji, bo szczerze powiedziawszy trafiła do mnie wyznawana przez niego filozofia. Na tamtym etapie napawało mnie to niemalże wstrętem do samej siebie, bo w końcu dopuszczałam do siebie możliwość, że za gładkimi słówkami Ojca Storeya kryje się coś zgniłego, że skrzętnie ukrywa swoją prawdziwą, okrutną naturę – to przeczucie Hill dodatkowo podsycał wtrętami akcentującymi obłudę i niczym nieuzasadnione okrucieństwo cechujące fanatyków religijnych. Zanim jednak przyszło mi zmierzyć się z tym dylematem musiałam przebrnąć przez długaśny wstęp, który odbierałam z narastającymi przerażeniem. Brało się ono stąd, ze nijak nie potrafiłam przekonać się do głównej bohaterki, Harper Grayson, naiwnej wielbicieli Julie Andrews i Mary Poppins. Dobrotliwej pielęgniarki, która wykazuje niezdrowe przywiązanie do swojego męża Jakoba. Niezdrowe, bo stosunkowo szybko okazuje się, że w tym związku to on odgrywa rolę dominującą, Harper natomiast zdaje się w ogóle nie przeszkadzać uwłaczająca „funkcja głupiutkiej podwładnej”, jaką zwykła pełnić w domowym zaciszu. Joe Hill przedstawia nam główną bohaterkę równocześnie z kreśleniem katastrofalnej sytuacji, z jaką musi zmierzyć się ludzkość. I tutaj wykazuje się niemałą pomysłowością, bo oto rolę masowego mordercy powierza zarodnikom draco incendia trichophyton, częściej nazywanym smoczą łuską. Choroba objawia się w doprawdy fantazyjny sposób – skóra zainfekowanych najpierw pokrywa się przepięknymi tatuażami, w ostatnim stadium natomiast dochodzi do spopielenia ciała nosiciela. Nie myślcie jednak, że na tych oto właściwościach owej doprawdy niezwykłej choroby Joe Hill poprzestał, ponieważ jak pokażą kolejne partie „Strażaka” to tylko przedsmak tego, do czego zdolna jest smocza łuska.

Moim zdaniem nigdy nie okazaliśmy odpowiedniej wdzięczności za to, że przeżyliśmy ostatnie stulecie. Ludzkość jest gorsza niż muchy. Wystarczy, że znajdziemy w zgliszczach wyschnięty kawałek flaków, a rzucimy się na niego jak wygłodniałe psy. Będziemy się kłócić o to, do kogo należy, i sprzedawać najlepsze kęsy bogatym i naiwnym. Boisz się, że świat się kończy, bo otaczają cię śmierć i zniszczenie? […] Śmierć i zniszczenie to ekosystem, w którym ludzie odnajdują się najlepiej. Czytałaś kiedyś o bakterii żyjącej w wulkanach, na samym skraju wrzącej lawy? To my. Ludzkość to zarazek, który na skraju katastrofy czuje się jak pączek w maśle.”

Ku mojemu niezmiernemu zadowoleniu po dotarciu Harper Grayson do obozu Wyndham i „przyjęcia przez nią” panieńskiego nazwiska Willowes, a właściwie to już z chwilą, w której postanawia się sprzeciwić przez lata tłamszącemu ją mężowi, charakter tej postaci ulega diametralnej zmianie. Harper nie jest już rozmarzoną, nieco infantylną, uzależnioną od ukochanego mężczyzny kobietką przypominającą bohaterkę jakiejś powieści gotyckiej tylko w pełni racjonalnie myślącą, niezależną, twardą „ostoją człowieczeństwa”. Jednym z ostatnich bastionów humanizmu i demokracji w obliczu wszechobecnego terroru i anarchii. W tej nierównej walce o zachowanie jakże cennych wartości dawnego świata nie jest osamotniona, wspiera ją wszak kilka osób, z którymi zżyła się w obozie Wyndham. Joe Hill nie operuje w „Strażaku” długimi zdaniami, nie wpada również w kingowskie gawędziarstwo, nie posiłkuje się nawet wieloakapitowymi, szczegółowymi opisami miejsc i zdarzeń. Stawia na prostotę, ale prostotę tego rodzaju, która nie pozostawia absolutnie żadnych niedopowiedzeń. Wyobraźnia czytelnika pracuje właściwie bez ustanku i nie wymaga to od niego absolutnie żadnego wkładu – w gruncie rzeczy to nawet, gdyby się chciało zatrzymać napływ żywych obrazów tak zręcznie odmalowywanych przez autora powieści to podejrzewam, że byłoby to kompletnie niewykonalne. Najlepiej jednak Joe Hill radzi sobie z kreacjami postaci, i to zarówno tych pierwszo, jak i drugoplanowych. Właściwie każda sylwetka, nie tylko najszerzej omówieni Harper Willowes i John Rookwood (wprost uwielbiałam głuchoniemego Nicka, który bezwiednie nasunął mi na myśl „Bastion”, natomiast postać nastoletniej Allie uraczyła mnie wszechpotężną uczuciową ambiwalentnością) wydaje się tak żywa, że aż niemalże namacalna – ma się nieodparte wrażenie, że każdego bohatera można z łatwością dotknąć, nie wspominając już o magicznym poczuciu fizycznego towarzyszenia im na dosłownie każdym kroku, nie zaś nieustannej, niemiłej świadomości pozostawania jedynie biernym obserwatorem prezentowanych wydarzeń. John Rookwood jest zdecydowanie najbarwniejszym bohaterem tej powieści – lubiący się popisywać, lekko przemądrzały i pewny siebie mężczyzna chętnie przywdziewający strój strażaka fascynuje do niedawna naiwną pielęgniarkę. Pomiędzy tą dwójką szybko zaczyna iskrzyć, co wprowadza w fabułę wątek miłosny, którego jednak Hillowi udało się nie przesłodzić, dzięki czemu z dużą przyjemnością śledziłam relacje czołowych postaci „Strażaka”. Nie przekonała mnie jedynie tajemnica skrywana przez Johna, miałam wszak wrażenie, że autora w tym aspekcie trochę poniosło, że przekombinował wpadaniem w tę niepotrzebną baśniowość. Zgoła inaczej zapatrywałam się na piromańskie zdolności strażaka, w których może i unaoczniała się inspiracja „Podpalaczką” Stephena Kinga, acz moim zdaniem w niewielkim stopniu. Hill obudował ten motyw owocami swojej rozbuchanej wyobraźni, w tak porywającym, zapadającym w pamięć stylu, że miało się wrażenie, jakby studnia w postaci wyobraźni autora nie miała dna, jakby nie istniały dla niego absolutnie żadne granice w akcentowaniu właściwości smoczej łuski. Widać to również na przykładzie Światłości, czyli czegoś, co autor w pewnym momencie określa jako coś na kształt portalu społecznościowego, a ściślej upojenia tymże, które może być wybawieniem dla zainfekowanych, ale równie dobrze może doprowadzić do upadku tego, co zwykło się nazywać człowieczeństwem. Nie będę przybliżała szczegółów wspomnianego stanu, w jaki często wprowadzają się członkowie wspólnoty obozu Wyndham. Powiem tylko, że Joe Hill wykazał się w tym aspekcie nie tylko sporą pomysłowością, ale również, a może przede wszystkim dużą błyskotliwością w sferze psychologicznej i socjologicznej. Kolejną mocną stroną „Strażaka”, o której warto wspomnieć jest konsekwencja, z jaką poprowadzono dosłownie wszystkie wątki. Zwroty akcji nie są zlepkiem ponaciąganych do granic możliwości, bzdurnych, przejaskrawionych rozwiązań, których głównym celem jest zaskakiwanie czytelnika nawet kosztem zaniechania logiki. Wszystko dopracowano w najdrobniejszych szczegółach, tak aby czytelnikowi nawet na chwilę nie postała w głowie myśl, że autor nie miał pomysłu na właściwe sfinalizowanie choćby jednego przewrotnego motywu. Część wydarzeń rozgrywających się pod koniec powieści można łatwo przewidzieć (wcześniejsze twisty nieporównanie trudniej przedwcześnie rozszyfrować), nie zmienia to jednak tego, że Joe Hill wybrał jeden z najlepszych możliwych sposobów na zamknięcie tej historii.

„Strażak” nie jest tak mroczny jak „Bastion”. „Strażak” zdecydowanie nie jest tak bezwzględny jak „Bastion”. „Strażakowi” daleko do rasowego, pełnokrwistego horroru osadzonego w realiach apokaliptycznych / postapokaliptycznych, niemniej w kategoriach literatury fantastycznej (bo raczej w takową miał się przede wszystkim wpisywać) nie ma się czego wstydzić. Co prawda Joe Hill nie zaprezentował mi tutaj poziomu na miarę jego zjawiskowej powieści „NOS4A2”, ale spadek formy nie był aż tak drastyczny, żeby przepełnić mnie dotkliwym rozczarowaniem. Za bardzo wsiąkłam w tę opowieść, żeby silić się tutaj na jakąś wzmożoną krytykę. Wolę „Bastion”, ale „Strażaka” jak na razie spokojnie umieściłabym w ściej czołówce literackich utworów o zagładzie znanego nam świata. Powiem więcej: Joe Hill tą powieścią utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że jest lepszy od współczesnego Stephena Kinga. Jak na razie – bo dopiero czas pokaże, w jakim kierunku będzie podążał. Pierwsza okazja do sprawdzenia tego, jeśli zapowiedzi się ziszczą, nadarzy się już jesienią bieżącego roku. Bowiem właśnie wówczas w Stanach Zjednoczonych ma ukazać się zbiór czterech nowel autorstwa Joego Hilla zatytułowany „Strange Weather”.

środa, 29 marca 2017

„Split” (2016)

Kevin Wendell ma zaburzenie dysocjacyjne tożsamości – występują w nim dwadzieścia trzy osobowości, które wiedzą o swoim istnieniu. Jedna z nich imieniem Dennis porywa pewnego dnia trzy dziewczyny Casey, Claire i Marcię i umieszcza je w zamkniętym pomieszczeniu usytuowanym w obszernej piwnicy. Ofiary szybko uświadamiają sobie, że nie mają do czynienia z mężczyzną posiadającym jedną osobowość. Casey stara się nawiązać kontakt z pozostałymi jaźniami, mając nadzieję, że zdoła skłonić którąś z nich do zwrócenia im wolności. Szansy upatruje przede wszystkim w tożsamości dziewięcioletniego chłopca Hedwiga. Z rozmów z nim dowiaduje się, że boi się Bestii, której rychłe przybycie zapowiadają dwie niebezpieczne osobowości Kevina, Dennis i Patricia. Psychiatra Wendella doktor Karen Fletcher wychodzi z założenia, że Bestia jest czystą fantazją, wymyśloną przez Dennisa. Fletcher jest również przekonana, że osoby mające zaburzenie dysocjacyjne tożsamości mogą „nosić w sobie osobowości”, które władają różnego rodzaju zdolnościami. Nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że jedna z jaźni jej pacjenta jest odpowiedzialna za głośne porwanie trzech młodych kobiet.

„Split” to głośny thriller M. Nighta Shyamalana na podstawie jego własnego scenariusza. Artysta postanowił na razie odejść od estetyki swoich ostatnich produkcji (nie licząc „Wizyty”) i zbudować historię wokół postaci wymyślonej już jakiś czas temu, która egzystowałaby w ramach kina grozy. Efekt jest taki, że film zrealizowany za dziewięć milionów dolarów szacunkowo jak dotąd zarobił przeszło dwieście sześćdziesiąt milionów dolarów i zebrał pokaźną ilość nie tyle pozytywnych recenzji (to byłoby za mało powiedziane), co wyrazów niepomiernych zachwytów, opinii krzyczących wszem i wobec, że M. Night Shyamalan stworzył prawdziwe arcydzieło, perełkę wprost błyszczącą w morzu współczesnego kinematograficznego chłamu. Coś, co znacząco odstaje od tego, do czego przyzwyczaiły nas mainstreamowe produkcje z ostatnich lat. Niejedna osoba wchodząca w skład nieporównanie mniejszej grupy złożonej z przeciwników „Split” zachodzi w głowę skąd te „ochy i achy”? Na czym, u diabła, zasadza się fenomen tego obrazu?

Zauważyliście, że ilekroć ktoś wymienia tytuły filmów grozy traktujących o jednostkach dotkniętych zaburzeniem dysocjacyjnym tożsamości to już samym tym pozornie błahym posunięciem mocno spoileruje? Ten już bardzo szeroko wyeksploatowany motyw zazwyczaj jest traktowany, jako sposób na maksymalne zaskoczenie widza – najczęściej wtłaczany w ostatnie partie filmów po to, aby całkowicie zmienić wyobrażenie odbiorcy na temat wszystkiego, czym uraczono go wcześniej. M. Night Shyamalan postanowił natomiast podejść do owej tematyki od zupełnie innej strony, niemalże od początku pozwalając nam przyglądać się postaci, w ciele której tkwi wiele różnych osobowości (ściśle: aż dwadzieścia trzy), nie pozostawiając absolutnie żadnych wątpliwości, z jaką rzadką przypadłością się ona boryka. Dlatego też jeśli ktoś was zapyta o tytuł filmu traktującego o osobniku z zaburzeniem dysocjacyjnymi tożsamości to śmiało możecie wymienić „Split”, bez oporów wynikających z przeświadczenia, iż spowoduje to pozbawienie go elementu zaskoczenia. Nietypowy jest również portret postaci dotkniętej wspomnianym zaburzeniem i to nie z powodu mnogości różnych tożsamości tkwiących w jednym ciele. UWAGA SPOILER Na myśl przychodzą mi dwa filmy o przypadkach borykających się z więcej niż dwoma tożsamościami (bo na tylu najczęściej poprzestają scenarzyści), a mianowicie „Tożsamość” Jamesa Mangolda i „Oddział” Johna Carpentera KONIEC SPOILERA. W moim mniemaniu mniejszą pospolitością odznacza się sposób, w jaki poszczególne osobowości „dochodzą do głosu” - danie jednej z nich władzy decydowania kto w danym momencie może „przejąć ciało” Kevina Wendella. Nie wiem, czy ludzkość spotkała się już ze zbliżonym przypadkiem w rzeczywistości, ale wziąwszy pod uwagę stylistykę „Split” szukanie odbicia w rzeczywistości w tym przypadku wydaje się być kompletnie bezzasadne. Mam bowiem wrażenie, że M. Nightowi Shyamalanowi zbytnio nie zależało na kreowaniu na ekranie maksymalnie realistycznego świata – już raczej pragnął zahaczyć (nie całkowicie wsiąknąć) o lekko komiksową estetykę, wizualizowaną jednakże w taki sposób, żebyśmy na czas trwania filmu zatopili się w prezentowanych realiach, nie odczuwając potrzeby doszukiwania się czegoś, co z naszego punktu widzenia nie miałoby racji bytu w rzeczywistości. Jednak chociaż fabułę delikatnie okraszono komiksową aurą, na dodatek doprawioną nutką humoru, warstwa realizacyjna i tekstowa w największej mierze dostosowuje się do modelu dreszczowca. W jakimś stopniu nawet thrillera psychologicznego – scenarzysta dosyć szeroko omawia zaburzenie Kevina Wendella i bardzo nisko pochyla się nad paroma osobowościami tkwiącymi w jego ciele. Oferuje widzom całkiem szczegółowe studium niezwykłego przypadku „człowieka złożonego z dwudziestu trzech osobowości”, wśród których znajdziemy między innymi dziewięcioletniego chłopca, kogoś kto swoim zachowaniem przypomina nawiedzonego guru, niebezpiecznego osobnika mającego obsesję na punkcie tańczących nagich kobiet i starającego się kontrolować wszystkie jaźnie poukładanego mężczyznę dobrze zorientowanego w psychologii. Shyamalan, z pomocą swojej ekipy, czyni to w sposób właściwie pozbawiony bzdurnego efekciarstwa (poza doprawdy żałosnymi wygibasami pod koniec filmu) i jakichkolwiek przejawów uporczywego dążenia do daleko idącego udziwniania akcji coraz to bardziej wymyślnymi zwrotami.

„Split” to przede wszystkim relacje młodej, uwięzionej kobiety, Casey Cooke z paroma osobowościami „tkwiącymi w ciele” niejakiego Kevina Wendella. W rolę tego ostatniego wcielił się James McAvoy – wymagająca acz pozwalająca się wyszaleć, zróżnicowana charakterologicznie kreacja tego pana w moim odczuciu jest najsilniejszym elementem tego obrazu. To co na planie wyprawiał McAvoy, ani na chwilę nie tracąc wysokiego stopnia wiarygodności, najoględniej mówiąc jest wyrazem wysokiego kunsztu, który dla mnie stanowił największą zachętę do zapoznania się z całością. Partnerująca mu Anya Taylor-Joy ze względu na mniej widowiskową rolę musiała pogodzić się z nieustannym pozostawaniem w cieniu McAvoya – a szkoda, bo widać, że w aktorce drzemie ogromny potencjał, zresztą jej postać również wiele obiecywała. Nie wiem, dlaczego Shyamalan aż tak ją zmarginalizował, dlaczego nie dał Taylor-Joy większego pola manewru, abstrahując rzecz jasna od końcówki, w której najdobitniej unaocznia niektóre cechy UWAGA SPOILER slasherowej final girl KONIEC SPOILERA. Wydaje mi się, że jej zmieniającej się relacji z pozostałymi porwanymi dziewczętami, Claire i Marcią, poświęcono zdecydowanie zbyt mało miejsca, że fabuła „Split” tylko by zyskała na większym rozbudowaniu tego akcentu, nawet kosztem jednego, czy dwóch spotkań z którąś z licznych tożsamości Kevina Wendella. Klimat „Split” natomiast, jak zresztą zdążyli już zauważyć co poniektórzy recenzenci przywodzi na myśl „Cloverfield Lane 10” - pastelowe odcienie, doprawione jednak porcją pożądanego mroku i oczywiście odizolowane od reszty świata, szczelnie zamknięte obszerne pomieszczenie, w którym wydzielono wiele mniejszych pokoi, niektórych na tyle ciasnych, że robiących odrobinę klaustrofobiczne wrażenie. „Odrobinę” to właściwe słowo podsumowujące mój odbiór wszystkich elementów tworzących tę historię – a raczej niemalże wszystkich, bo widowiskowa kreacja Jamesa McAvoya zdecydowanie góruje nad resztą. Tak więc „Split” zaserwował mi nie tylko odrobinę klaustrofobicznych odczuć, uraczył mnie również odrobiną napięcia, nawet w sekwencjach, które w zamyśle miały mocno je potęgować, czyli podczas paru prób umknięcia porywaczowi poczynionych przez zdesperowane dziewczyny (tylko Casey udaje się panować nad nerwami, dzięki czemu może racjonalnie analizować ich położenie) i oczywiście w trakcie dynamicznej końcówki. Ponadto dostałam odrobinę humoru wynikającego z jednego „karykaturalnego występu” dziewięcioletniej osobowości (pozostałe prześmiewcze akcenty jakoś mnie nie przekonały) i odrobinę złowieszczości płynącej w mniejszym stopniu z zagęszczającej się atmosfery grozy niźli z samych alarmujących słów Hedwiga i Dennisa. Zakończenie odrobinę mnie zdziwiło, bo po takim scenariuszu człowiek spodziewa się czegoś zupełnie innego – widać Shyamalan uznał, że o wiele bardziej zaskoczy odbiorcę czymś mniej powszechnym. Choć musiał zdawać sobie sprawę, że wiele ryzykuje. Opinia publiczna wszak zdążyła przyzwyczaić się do innym wybiegów filmowców – w przypadku wielu osobników przyzwyczajenie jest tak silne, że wręcz wymagają od twórców tego typu kina takich, a nie innych zagrywek. Oni pewnie będą rozczarowani, mnie natomiast ucieszyło niniejsze podejście scenarzysty do finału UWAGA SPOILER łącznie z nawiązaniem do jego innej produkcji, co zresztą również przywodzi na myśl Cloverfield Lane 10" KONIEC SPOILERA.

M. Night Shyamalan planuje nakręcić kontynuację „Split” - trudno na razie wyrokować, czy zamysł się ziści, ale jeśli tak to na pewno również przyciągnie przed ekrany mnóstwo widzów. Ja chyba sobie odpuszczę obcowanie z kolejną odsłoną tej historii, bo emocje jakich „Split” mi dostarczył nie były na tyle silne, a i cała historia nie zaintrygowała mnie w aż takim stopniu, żebym łaknęła następnej opowieści opartej na zbliżonym fundamencie. Film moim zdaniem zły nie jest, ale dla mnie to takie w miarę przyjemne kino na jeden raz, nie zaś wybitne, czy chociażby niebywale porywające osiągnięcie artystyczne. Tym, którzy dopiero rozważają seans „Split” radzę jednak nie sugerować się moją subiektywną oceną, bo skoro tylu widzów się nim zachwyca to chyba warto go sprawdzić.

wtorek, 28 marca 2017

„W ciszy” (2005)

Po śmierci ojca nastoletnia głuchoniema Dot wprowadza się do domu swoich rodziców chrzestnych, Paula i Olivii Deer. Ich córka Nina, rówieśnica Dot, nie jest zadowolona z obecności nowej domowniczki, a swoją niechęć często manifestuje również w jej obecności. Dot przestała słyszeć i mówić w dzieciństwie, po śmierci matki. Opanowała jednak język migowy i nauczyła się czytać z ruchu warg. Mimo to komunikację z innymi osobami ogranicza do absolutnego minimum. Woli trzymać się na uboczu, przebywać w wyłącznie własnym towarzystwie, bez zabiegania o akceptację otoczenia. Kiedy przypadkiem poznaje mroczną tajemnicę familii Deerów jej sytuacja znacznie się komplikuje. Nina zdaje sobie sprawę z wiedzy, jaką posiadła nowa lokatorka jej rodzinnego domu, na domiar złego jest świadoma czegoś jeszcze, co może wykorzystać przeciwko niej. Zamiast tego wyłuszcza jej swoje zbrodnicze zamiary, tym samym angażując Dot w uknutą intrygę.

Zrealizowany za zaledwie dziewięćset tysięcy dolarów thriller psychologiczny Jamie Babbit, „W ciszy”, po raz pierwszy został pokazany w 2005 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto. W kolejnych latach był rozpowszechniany głównie na DVD. Większa część krytyków opiniujących projekt Jamie Babbit nie szczęściła cierpkich słów, zarzucając mu między innymi pretensjonalność, niespójność, niewiarygodność i brak jednolitego przekazu, tj. takiego, który nie wywoływałby wrażenia, że autorzy scenariusza tak naprawdę sami nie wiedzieli, co chcą widzom powiedzieć. Abdi Nazemian i Micah Schraft na kartach swojego scenariusza poruszyli bardzo poważny problem, aczkolwiek z punkty widzenia niektórych krytyków niepotrzebnie rozwodnili go lżejszą specyfiką, która utrudnia traktowanie tej historii na poważnie. Nie wiem skąd to wrażenie, może przez nastoletni punkt widzenia – w każdym razie ja ilekroć oglądam ten film (bo nie poprzestałam na jednym seansie) zupełnie inaczej zapatruję się na tonację.

Abdi Nazemian i Micah Schraft skonstruowali swoją historię tak, że jakakolwiek próba przybliżenia potencjalnym odbiorcom czegokolwiek poza szczątkowym, niewiele mówiącym zarysem wymaga wyjawienia dwóch niepożądanych informacji, z punktu widzenia osoby, która woli sama dociekać prawdy bądź pozostawiać to w gestii twórców, nie zaś recenzentów. Scenarzyści nie każą nam długo czekać na pierwsze dwa zwroty akcji, z których to notabene wyrasta właściwa intryga filmu. Nie twierdzę, że znajdzie się wiele osób, które z zaskoczeniem przyjmą owe rozwiązania fabularne, bo scenarzyści już wcześniej podrzucają kilka, co prawda subtelnych, ale nie niemożliwych do zinterpretowania tropów, które powinny co poniektórym widzom nieco naświetlić sytuację jeszcze przed jej wyartykułowaniem przez filmowców. Niemniej nie mogę mieć pewności, co do tego, że absolutnie wszyscy odbiorcy przedwcześnie rozszyfrują istotę scenariusza, dlatego też w tej kwestii postawię na enigmatyczność (choć bardziej domyślnym osobom, którzy seans tego filmu mają dopiero przed sobą i tak radzę przeczytać tylko ostatni akapit). „W ciszy” to bardzo kameralny thriller psychologiczny, w większości ujęć utrzymany w całkiem mrocznej kolorystyce i kładący szczególny nacisk na swoistą intymność - wytwarzanie silnej więzi pomiędzy widzem i uczestnikami obserwowanych wydarzeń przede wszystkim dzięki licznym, długim zbliżeniom na ich sylwetki i ich szczegółowo sportretowanym osobowościom. Większość kadrów emanuje intensywnością, tym bardziej magnetyczną, bo okraszoną swego rodzaju zepsuciem – moralnym upadkiem rzutującym na życie wszystkich domowników, którzy nie mogą bądź nie potrafią wyrwać się z tej matni. Niemym obserwatorem tej trudnej sytuacji jest nastoletnia Dot, w którą w znakomitym stylu wcieliła się Camilla Belle. Po śmierci ojca głuchoniema dziewczyna wprowadziła się do domu swoich rodziców chrzestnych, wywodzących się z klasy średniej Deerów, wychowujących siedemnastoletnią córkę Ninę, którą z kolei w jeszcze bardziej widowiskowy sposób kreowała Elisha Cuthbert. Już we wstępnych scenach łatwo da się odczuć chemię pomiędzy tymi dwiema kobiecymi postaciami, niemalże widać iskry wydobywające się z ich ciał ilekroć znajdą się w jednym pomieszczeniu. Scenarzyści nie ukrywają niechęci, jaką wzbudza w Ninie towarzystwo Dot – nie jest zadowolona z decyzji rodziców, którzy przygarnęli osieroconą nastolatkę, która nie wykazuje żadnych chęci zbliżenia się do rodziny, a w szkole ma opinię odludka. Na ogół jest zupełnie ignorowana przez rówieśników, co zresztą zdaje się w ogóle jej nie przeszkadzać, a jeśli już przyciąga czyjąś uwagę to tylko jako obiekt drwin. Również ze strony cieszącej się dużą szkolną popularnością Niny, która wszystkim zainteresowanym stara się dać do zrozumienia, jak bardzo nienawidzi głuchoniemej outsiderki. Na początku Dot jest przede wszystkim bierną obserwatorką i kimś na kształt narratorki, przy czym jej komentarze, co jakiś czas rozlegające się w tle, często przybierają formę swoistych sentencji, filozoficznych myśli, co prawda w nieco zawoalowany sposób nawiązujących do prezentowanych wydarzeń, ale jednak znajdujących w nich odzwierciedlenie. UWAGA SPOILER Sprytnym posunięciem twórców był komentarz Dot na temat Beethovena w momencie kiedy pierwszy raz pieści uszy widza przepiękną grą na fortepianie, mający przede wszystkim wprowadzić w błąd odbiorcę, nie dopuścić do przedwczesnego odkrycia sekretu nastolatki. Na mnie to posunięcie wywarło niegdyś spodziewany efekt, ale nie jestem przekonana, czy byłoby równie skuteczne, gdybym po raz pierwszy obejrzała ten film parę lat później KONIEC SPOILERA. Nina tymczasem tylko na pozór jest przebojową, rozchwytywaną przez płeć przeciwną, wredną cheerleaderką, której głównym zmartwieniem, oprócz mieszkania z Dot, jest dobranie odpowiedniego odcienia szminki i lakieru do paznokci. W paru ujęciach doskonale widać smutek przebijający z jej twarzy. Jej oblicze co jakiś czas przyobleka się również w „kamienną maskę”. Wygląda to tak, jakby w jej wnętrzu ziała pustka, jakby nie potrafiła czerpać radości z życia i tylko udawała, że obchodzą ją wydumane problemy rówieśników. Nikt oprócz Dot tego nie dostrzega, nikogo nie alarmuje zachowanie Niny, które jak szybko konstatuje głuchoniema nastolatka jest (czy też może być) niczym innym jak krzykiem o pomoc – wołaniem na pustyni, gdzie nikt nie jest w stanie jej usłyszeć. Nikt oprócz Dot, która przypadkiem dowiaduje się, skąd bierze się jej cierpienie.

Cierpienie nie jest zbyt precyzyjnym określeniem stanu, w jakim znajduje się Nina i ze wszystkich aspektów scenariusza ten zdecydowanie uważam za najlepszy. Niektórzy członkowie ekipy konsultowali fabułę „W ciszy” z psychiatrami, starając się stworzyć jak najbardziej wiarygodny, ale również niejednoznaczny przypadek małoletniej ofiary. I w przeciwieństwie do niejednego krytyka uważam, że ta sztuka w całości im się udała. Relacje panujące w domu Deerów, którego wnętrze na ogół spowija mrok uwypuklający oburzający wydźwięk praktyk, jakie się w nim odbywają, tak silnie angażują przede wszystkim dzięki zagadkowym, acz w ogólnym zarysie często znajdującym odbicie w rzeczywistości, reakcjom domowników na całą tę chorą sytuację. Ofiara jaką niewątpliwie jest Nina oprócz bólu znajduje również przyjemność w swojej tragicznej egzystencji. Nie może zrozumieć kłębiących się w niej sprzecznych uczuć, a tym bardziej pozbyć tych, które przyczyniają się do pogłębiania nie zaś zażegnania problemu. Co równie ciekawe z jakiegoś powodu decyduje się wciągnąć Dot w swoistą grę, zabawić się jej kosztem bądź co równie prawdopodobne w ten wyszukany sposób zachęcić ją do interwencji, do udzielenia jej pomocy, ponieważ sama ze względu na wspomniane ambiwalentne emocje nie jest w stanie wyrwać się z tej matni. Minusem „W ciszy” moim zdaniem jest styl, jaki Nina obiera pogrywając z Dot. Do wyrafinowanych z pewnością nie należy, miejscami jest nawet odrobinę infantylny (na przykład moment, kiedy informuje główną bohaterkę, że dopuści się zbrodniczego czynu o północy, tak jakby z góry mogła przewidzieć porę) i w gruncie rzeczy nie powinien nastręczyć widzowi większych trudności w szybkim skalkulowaniu jej prawdziwych zamiarów - dojściem do tego co tak naprawdę nią kieruje, jaki jest cel tych wszystkich gierek. Dot nie zignoruje owych złowieszczych przyrzeczeń Niny, przez jakiś czas będzie je odczytywać tylko w jeden sposób i co za tym idzie uzna, że należy przeciwdziałać spodziewanej tragedii. Interesujący jest również obraz matki Niny, uzależnionej od środków przeciwbólowych, zagubionej kobiety, która choć bardzo pragnie nie potrafi aktywnie uczestniczyć w życiu rodzinnym. Nie mogę jednak zdradzić, na czym zasadza się potencjał płynący z tej postaci, bo kontrowersyjne detale wprost zostaną wyłuszczone dopiero pod koniec filmu. Warto jeszcze wspomnieć o ścieżce dźwiękowej, złożonej z różnego rodzaju nastrojowych kompozycji, przy czym najwięcej korzyści dają utwory Beethovena wygrywane przez Dot – chyba najsilniej potęgują przygnębiający wydźwięk fabuły. Ponadto całkiem sporo miejsca poświęcono relacji Dot ze szkolnym przystojniakiem, kreowanym przez w pełni przekonującego Shawna Ashmore'a, z której przebija nutka czarnego humoru, ale o dziwo doskonale koegzystuje on z ciężką problematyką filmu. W moim odczuciu w żadnym razie nie łagodząc siły przekazu scenariusza.

„W ciszy” to jeden z chętniej oglądanych przeze mnie thrillerów psychologicznych z nastolatkami w rolach głównych, między innymi dlatego, że nie dostrzegam tutaj plastikowych ujęć, będących częstą przypadłością XXI-wiecznego kina grozy i płycizny nierzadko znamionującej produkcje wpisujące się w ten gatunek, w których czołowe role odgrywają młodzi ludzie. Obraz „W ciszy” cechuje się całkiem sporą porcją mroku i niemałą intensywnością, ale i tak jego największą siłą są złożone postacie, wnikliwe rysy psychologiczne, które sprawiają, że niezwykle trudno jest przewidzieć, jak ostatecznie postąpią. Do jakiego finału nas to doprowadzi. Niemniej nie przeszkodzi nam to w przygotowaniu się na wyłącznie tragiczny przebieg, bo twórcy dawkują napięcie w tak dosadny sposób, żebyśmy ani na chwilę nie zapominali o zbliżającym się koszmarze. Do najlepszych filmów Alfreda Hitchcocka temu obrazowi jeszcze bardzo dużo brakuje (nie ta liga), ale w porównaniu do innych dreszczowców powstałych w XXI-wieku „W ciszy” i tak może się poszczycić zadowalającym zrozumieniem reguł konstruowania dramaturgii i wzmacniającym pozytywny odbiór całości budowaniem całkiem ponurej aury otaczającej poszczególne mocno intrygujące postacie.

niedziela, 26 marca 2017

„The Devil's Candy” (2015)

Jesse Hellman miłośnik heavy metalu zarabiający na życie malowaniem obrazów i jego żona Astrid kupują dom po okazyjnej cenie. W usytuowanej w zacisznej okolicy nieruchomości jakiś czas temu umarła para staruszków, ale okoliczności ich śmierci nie niepokoją Jesse'ego. W przeciwieństwie do jego małżonki, którą jednak udaje mu się uspokoić. Wraz z nastoletnią córką Zooey podzielającą muzyczne zamiłowania ojca niezwłocznie przeprowadzają się do nowego domu. Wkrótce potem zaczyna ich nękać syn poprzednich właścicieli, który z jakiegoś powodu szczególnie mocno interesuje się Zooey. Jesse natomiast zaczyna malować niepokojące obrazy, nie pamiętając momentu ich tworzenia. Boryka się również z bardzo realistycznymi koszmarami sennymi. Najważniejsze jest jednak dla niego zapewnienie bezpieczeństwa rodzinie, co znacznie utrudnia mu przejściowy stan, w jaki wpada ilekroć sięgnie po pędzel.

Sean Byrne w pełnym metrażu i to zarówno w roli reżysera, jak i scenarzysty debiutował w 2009 roku udanym obrazem zatytułowanym „The Loved Ones”. Jego drugi film „The Devil's Candy” pojawił się dopiero sześć lat później i to wyłącznie na festiwalach filmowych. Dopiero w 2017 roku trafił do szerszego obiegu tj. na platformę VOD i na ekrany kilku wybranych kin w Stanach Zjednoczonych. Choć przez dłuższy czas dostępność była mocno utrudniona projekt Seana Byrne'a zwrócił uwagę paru krytyków i zwykłych widzów wprost zachwycających się nad jego całościowym kształtem. Gdy film trafił do szerszego obiegu lista fanów „The Devil's Candy” znacznie się wydłużyła, choć gwoli ścisłości pojawiły się również negatywne głosy. Wydaje się jednak, że jak na tę chwilę dominują entuzjastyczne opinie na temat omawianego przedsięwzięcia Seana Byrne'a, powstałego (tak samo jak „The Loved Ones”) na podstawie jego własnego scenariusza.

UWAGA MOŻLIWY SPOILER Mam wrażenie, że jedną z głównych ambicji Seana Byrne'a było delikatne pogrywanie z gatunkowymi kliszami, nie jestem jednak przekonana, czy aby na pewno zależało mu na „wodzeniu za nos” widza. Wyglądało to raczej tak, jakby cały czas próbował zepchnąć odbiorcę na właściwy tor równocześnie w pierwszych partiach poruszając się w ramach konwencji kojarzonej z innym nurtem kina grozy niźli ten, w który ostatecznie wpasował się jego scenariusz. Nie wiem, czy odbieranie mi elementu zaskoczenia było celowym zabiegiem czy zwyczajnym „wypadkiem przy pracy” - jeśli to pierwsze to zdecydowanie nie jest to tego rodzaju wybieg, który przyniósłby mi więcej frajdy niż stara, dobra przewrotność. Jeśli natomiast Sean Byrne istotnie planował zaserwować mi gwałtowny skręt, który ku mojemu zaskoczeniu uświadomiłby mi, że padłam ofiarą manipulacji to poniósł sromotną porażkę, bo już na początku filmu bez nadwerężania mózgownicy domyśliłam się o czym tak naprawdę będzie traktował ten film. Skłaniam się jednakże ku tej pierwszej ewentualności. Sean Byrne powrzucał w pierwsze partie scenariusza dużo wiele mówiących tropów, niczego nie zaciemniał, choć miał taką sposobność. Nie sądzę, żeby był aż tak mało przewidujący, żeby nie wiedzieć, iż odarł fabułę z elementu zaskoczenia, dlatego też skłaniam się ku teorii, że właśnie tutaj miało się uwidocznić niepospolite podejście do gatunku – snucie historii przystającej szczególnie do jednego podgatunku horroru w sposób, który aż krzyczy, że prędzej czy później akcja wejdzie w obręb zupełnie innego nurtu KONIEC SPOILERA. „The Devil's Candy” otwiera prolog, który zwłaszcza jednym detalem (krzyżem) nasuwa skojarzenia z „Horrorem Amityville”. Wrażenie to pogłębiają zarysowane na początku dzieje rodziny Hellmanów, którzy tak samo jak Lutzowie kupują dom po okazyjnej cenie i tak samo jak oni są świadomi, że ten wydatek mocno odbije się na ich domowym budżecie. Żeby tego było mało pośrednik w obrocie nieruchomościami informuje ich, że w upatrzonym przez nich domu jakiś czas temu umarła para w podeszłym wieku – z jego słów wynika jednak, że nie była to tragedia takiej rangi, jak zbrodnia popełniona w przeklętym domu w Amityville. Tym co odrobinę odróżnia pierwsze partie scenariusza nie tylko od wspomnianego „Horroru Amityville”, ale również wielu innych ghost stories wykorzystujących motyw przeprowadzki do nowego domu są preferencje muzyczne głównego bohatera Jesse'ego i jego córki Zooey, które znajdują odbicie w ich wyglądzie zewnętrznym. Wspólna miłość do heavy metalu pozytywnie oddziałuje na ich wzajemne kontakty – patrząc na nich naprawdę czuje się, że ojca i córkę łączy wyjątkowe uczucie. Co więcej ich pasja ma dodatni wpływ na oprawę dźwiękową, w końcu mocne brzmienia i wrzaskliwy wokal całkiem dobrze wpasowują się w kino grozy, tym bardziej jeśli tak jak w tym przypadku obraz wprost emanuje rozczulającą sympatią do tej konkretnej muzyki. Odtwórcy nadmienionych ról, Ethan Embry i Kiara Glasco, nie radzą sobie co prawda tak dobrze, jakbym tego chciała, bo w ich warsztat na ogół wkrada się niejakie przerysowanie, nazbyt wyrazista ekspresja (o wiele lepiej w moim mniemaniu wypadli Shiri Appleby i Pruitt Taylor Vince), ale nie obniżało to jakoś drastycznie siły oddziaływania warstwy dramatycznej. „The Devil's Candy” jest wszak między innymi opowieścią o rodzinnej więzi – nie tylko odwzajemnianej miłości ojca do córki, bo chociaż Astrid Hellman nie podziela ich zamiłowania do heavy metalu w żadnym razie nie jest spychana poza „krąg wtajemniczonych”. Już z pierwszych ujęć z udziałem całej trójki przebija radość, jaką czerpią z przebywania w swoim towarzystwie, widać jak bardzo są ze sobą zżyci i można się spodziewać, że będą zdolni do największych poświęceń dla bliskiej osoby. Bo że wkrótce znajdą się w sytuacji, która będzie tego wymagała wiadomo od początku. Pytanie tylko czy Sean Byrne wykorzysta jeszcze przynajmniej jeden wątek zaczerpnięty z „Horroru Amityville”. Czy zakłóci rodzinne szczęście ingerencją sił nieczystych w psychikę głównego bohatera? Moment, w którym Jesse słyszy ochrypły szept rozlegający się w wyłączając jego samego pustym domu dobitnie na to wskazuje, chociaż jestem przekonana, że nie znajdzie się wielu widzów, którzy odpowiedzi będą poszukiwać tam, gdzie nie trzeba. Najpewniej szybko skierują swoje podejrzenia na jak się z czasem okaże prawidłowy trop, przez co zostaną pozbawieni elementu zaskoczenia.

Sean Byrne bez zbędnej zwłoki uświadamia widzom, że wspomniany szept notorycznie nęka syna poprzednich właścicieli domu Hellmanów, Raya Smiliego, którego zachowanie już na pierwszy rzut oka znacznie odbiega od tego, co zwykliśmy nazywać normalnym. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nachodzi nowych lokatorów feralnego domu. W kontaktach z innymi, nawet sprzedawcą wykazuje się nadmierną nieśmiałością i co za tym idzie małomównością. W zaciszu swojego własnego domu natomiast zwykł wsłuchiwać się w słowa księdza mającego swój program w telewizji, w którym skupia się na postaci Szatana. Ponadto podziela zamiłowanie Jesse'ego i Zooey do mocnego brzmienia, bo od czasu do czasu sięga po swoją gitarę elektryczną. Którą z czasem decyduje się podarować marzącej o tym modelu Zooey, z czego z kolei nie jest zadowolony jej ojciec. Mężczyzna od początku z niechęcią podchodzi do Raya, w przeciwieństwie do jego najbliższych. Czy jego złe przeczucia względem nachalnego sąsiada są uzasadnione dowiemy się stosunkowo szybko, w międzyczasie poznając również tajniki kolejnego motywu poruszonego przez Seana Byrne'a. W nowym domu zarabiający na życie malowaniem obrazów Jesse przestaje jak zwykł to czynić wcześniej tworzyć kolorowe, wesołe dzieła i to nie z własnego wyboru. Kiedy mężczyzna bierze w dłoń pędzel wpada w trans, podczas którego maluje niepokojące, niewiele mu mówiące obrazki, których znaczenie nie powinno jednak być żadną tajemnicą dla widza. Jeśli jednak jakimś cudem komuś nie uda się natychmiast rozszyfrować tej zagadki litościwy Sean Byrne „złapie go za rękę” i naprowadzi na właściwą ścieżkę sekwencją z dzieckiem na huśtawce. Skoro więc bez żadnych trudności wyobraziłam sobie dalszy przebieg akcji przestałam skupiać się na wychwytywaniu różnych detali i zaczęłam wypatrywać zapowiadanych przez niektórych recenzentów jakichś czy to przerażających, czy chociażby mocno trzymających w napięciu wstawek zwiastujących prawdziwe nieszczęście. Tego pierwszego nie znalazłam, niemniej niektóre sekwencje śledziłam w stanie wzmożonego napięcia. Nie wynikało ono z jakichś porażających zdolności operatorów, czy niezwykłego wyczucia prawideł, jakimi rządzi się ten gatunek tylko z mojej sympatii do protagonistów. Twórcom udało się połączyć mnie z pozytywnymi bohaterami swoistą więzią, która w kilku scenach zwiastujących bezpośrednie zagrożenie ich życia zmuszała mnie do głośnego dopingu. Jednak nie w absolutnie wszystkich takowych przypadkach, bo ku mojemu ubolewaniu wiele scen rozgrywało się w tak gęstej ciemności, że pomimo starań nie potrafiłam rozeznać się w sytuacji. Irytowało mnie to w większym stopniu od szepczącego głosu uparcie powtarzającego jedno zdanie, który zdecydowanie nazbyt często rozlegał się w tle i który niezmiennie nie poprzedzał zapadających w pamięć niepokojących wizualizacji, choć na początku wydawało się, że właśnie taką rolę przede wszystkim będzie pełnił. „The Devil's Candy” nie wzbogacono jednak o ani jedną tak piorunującą wstawkę, żeby miała ona szansę zakotwiczyć się w mojej pamięci, chociaż zarys fabuły niejako obiecywał przynajmniej sporadyczne wspomaganie się upiornymi manifestacjami różnego rodzaju zjawiskami o podłożu nadprzyrodzonym. Sean Byrne nacechował swój obraz dosadniejszą złowieszczością choćby podczas onirycznej sekwencji mieniącej się czerwienią, czy w trakcie niektórych ujęć wskazujących na to, że na Jesse'ego ma wpływ jakaś siła i w scenach kreślących szczątkowy portret Raya - te jednak wypadłyby dużo lepiej, gdyby twórcy nie odżegnywali się tak uparcie od zarówno stylistyki gore, jak i wyrazistszych paranormalnych naleciałości czy to zapożyczonych z innych straszaków, czy będących owocem niemałej inwencji twórców. Finalne wydarzenia natomiast pragnę czym prędzej wyrzucić z pamięci. Zaczęło się całkiem dobrze, rzekłabym nawet, że elektryzująco. A jeden moment (kiedy kamera przez dłuższy czas skupia się na korytarzu tuż po iście dramatycznym wydarzeniu) dawał nadzieję na naprawdę znakomite zamknięcie tej historii. Gdyby Sean Byrne nie dokręcił kolejnych sekwencji dostałabym coś, coś na dłuższy czas wprawiłoby mnie w przygnębiający nastrój, czyli dostarczyło jednej z tych emocji, których poszukuję w ostatnich aktach horrorów. Zamiast tego twórcy uraczyli mnie niebywale sztucznie się prezentującą rozgrywką (wyglądającą tak, jakby żywcem wyjęto ją z jakiejś gry komputerowej) i tak przesłodzonym ostatnim kadrem, że aż wywołującym mdłości. Podejrzewam, że ta przejaskrawiona stylistyka nie była spowodowana brakiem inwencji scenarzysty, ani niedostatkami warsztatowymi twórców efektów specjalnych. Poczytuję to raczej, jako próbę puszczenia oka do widza, zasygnalizowania mu pastiszowego wymiaru „The Devil's Candy”, który już wcześniej chwilami wybrzmiewał gdzieś na marginesach. Ówczesna subtelność była dla mnie jednak zdecydowanie łatwiejsza do zaakceptowania niźli ta agresywna bajkowość zaprezentowana pod koniec.

Niestety, choć bardzo się starałam, nie jestem w stanie dołączyć do chóru złożonego z osób wprost urzeczonych „The Devil's Candy”. Drugi pełnometrażowy film Seana Byrne'a nie wywarł na mnie takiego wrażenia, jak jego debiut, choć nie dopisałabym go również do listy najsłabszych horrorów, jakie w życiu obejrzałam. Mój odbiór plasuje się gdzieś pomiędzy tymi dwiema skrajnościami – nie dostałam nic nad czym mogłabym się w kółko zachwycać, ale skłamałabym gdybym powiedziałam, że film dostarczył mi jakichś większych cierpień. Wyłączając końcówkę całkiem znośnie się to oglądało. Po twórcy „The Loved Ones” spodziewałam się jednak dużo więcej, dlatego też i tak nie obyło się bez rozczarowania.

sobota, 25 marca 2017

„Galaktyka grozy” (1981)

Na planetę Morganthus zostaje wysłany statek kosmiczny. Jego załoga jeśli to możliwe ma odnaleźć i sprowadzić do domu pasażerów innego statku, z którymi w pewnym momencie stracono kontakt. Kiedy zbliżają się do planety zostają wciągnięci przez pole siłowe niewiadomego pochodzenia. Lądują nieopodal poszukiwanego statku kosmicznego, ale nie udaje im się odnaleźć ani jednej żywej osoby. Obejście okolicy skutkuje odnalezieniem ogromnej piramidy. W jej pobliżu i wewnątrz mają miejsce niezwykłe zjawiska, z których większość odbywa się z udziałem odrażających, wrogo nastawionych do nich istot. Misja ratunkowa zamienia się w walkę o przetrwanie ze stworami, dla których zgładzenie przedstawicieli rasy ludzkiej nie jest żadnym wyzwaniem oraz z własną psychiką, na którą jak się wydaje to miejsce wywiera negatywny wpływ.

Bruce D. Clark debiutował w 1969 roku thrillerem „Nagie anioły”. W kolejnych dwóch dekadach stworzył jeszcze trzy filmy, w tym jeden horror zatytułowany „Galaktyka grozy”, którym zakończył swoją reżyserską karierę. Bruce'a D. Clarka na planie omawianego obrazu wspomagał producent filmu, doskonale znany fanom kina klasy B Roger Corman. Bardzo przydatny okazał się również James Cameron, który zaimponował Cormanowi przede wszystkim wymyślaniem sposób na realistyczne przekładanie niektórych pomysłów na ekran przy niskim nakładzie finansowym. Scenariusz autorstwa Bruce'a D. Clarka i Marca Sieglera (ogólny zarys nakreślił niewymieniony w czołówce William Stout) zainspirował „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” Ridleya Scotta, chociaż nie należy przez to rozumieć, że zdecydowano się na bezmyślne kopiowanie.

Horror science fiction Bruce'a D. Clarka stylistycznie jest zbliżony do powstałych parę lat później „Lewiatana” George'a P. Cosmatosa i „Obcego z głębin” Seana S. Cunninghama. Jednak chociaż zyskał status filmu kultowego obecnie przyciąga przed ekrany mniejszą ilość widzów niż dwie wspomniane produkcje. Wydaje się też nie mieć tylu fanów. Co akurat mnie nie dziwi, bo choć większość efektów specjalnych robiło porównywalne wrażenie do tego, jakie wywierały na mnie nadmienione części składowe „Lewiatana” i „Obcego z głębin” to nie wystarczyło, aby zrekompensować wszystkie niedociągnięcia. Z mojego punktu widzenia najbardziej dotkliwym mankamentem „Galaktyki grozy” jest zbytni pośpiech, owocujący niemożnością wczucia się w sytuację bohaterów, co swoją drogą utrudniały również ich denerwująco ogólnikowe rysy psychologiczne. Błyskawiczne zawiązanie właściwej akcji poprzez wrzucenie bohaterów na jałową planetę pełną żelastwa niewiadomego pochodzenia, spowitą nieco przymgloną ciemnością było całkowicie zasadne, ale już rozwój wydarzeń rozgrywających się w tym nieprzyjaznym człowiekowi miejscu zdecydowanie lepiej by się prezentował, gdyby większy nacisk położono na budowanie napięcia. Zamiast nieśpiesznego generowania dramaturgii, powolnego odsłaniania przed widzami wszystkich tajników planety Morganthus poprzez powolne, rozciągnięte w czasie wędrówki bohaterów po doprawdy mrocznych obszarach tchnących jakąś ukrytą groźbą, która swoją drogą mogłaby być jeszcze bardziej uwypuklona, twórcy „Galaktyki grozy” poprzestali na tak krótkich zwiastunach zagrożenia, że oglądający nie ma praktycznie żadnych szans na napięcie wszystkich nerwów. Czasami nawet nie sposób się domyślić, że za parę sekund nastąpi jakiś atak ze strony któregoś z dziwacznych stworzeń przebywających na Morganthusie. Wygląda to mniej więcej tak – po wyjściu ze statku załoga wypuszcza się na krótki spacer, zakończony dojściem do ogromnej piramidy, gdzie niedługo potem przyjdzie im zmierzyć się z istnym koszmarem unaocznionym poprzez serię zgonów i przywidzeń, pomiędzy którymi zamiast złowieszczych, windujących napięcie mozolnych wędrówek będziemy obserwować szybkie przejścia z jednego pomieszczenia do drugiego przy akompaniamencie irytująco hałaśliwej ścieżki dźwiękowej i krótkich poleceń wydawanych przez aktualnego dowódcę. Wraz z pierwszą sygnalizacją zgubnego wpływu, jaki na ludzką psychikę wywiera tajemnicza piramida przyszła nadzieja na nadanie niektórym postaciom chociaż trochę indywidualizmu – podkreślenie paru cech, które pozwoliłyby mi zwrócić uwagę na jednostkę, a nie jak dotychczas spoglądać na bohaterów, jak na jeden organizm, masę z której nie sposób wyodrębnić jakichś wyrazistszych cech. Bo wzmianka o traumie, jaką niegdyś przeżyła kapitan statku, zaakcentowanie uczucia, które rozkwita pomiędzy dwójką bohaterów oraz gdzieś na marginesie danie do zrozumienia, że wśród nich jest jeden mężczyzna, którego szorstkie podejście do kompanów sprawia, że nie cieszy się on ich sympatią oraz jeden starszy podejrzanie się zachowujący osobnik to zdecydowanie za mało, żebym mogła spojrzeć na którąkolwiek z zaprezentowanych postaci, jak na osobę z krwi i kości, z którą łatwo się utożsamić albo chociaż drżeć z obaw o jej dalszy los. Bruce D. Clark i Marc Siegler wymusili na mnie podchodzenie do pozytywnych postaci z całkowitą obojętnością, a wierzcie mi wprost nienawidzę takich sytuacji – wydaje mi się wszak trochę niemoralne nieprzejmowanie się tym czy któraś z postaci przeżyje daną sekwencję. Co więcej, kiedy tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że efekty specjalne, którymi posiłkowano się podczas wizualizacji scen mordów stoją na doprawdy wysokim poziomie (co wziąwszy pod uwagę budżet opiewający na siedemset tysięcy dolarów jest wprost zdumiewające) to z utęsknieniem wyczekiwałam kolejnych ataków odrażających stworów, robiących równie piorunujące wrażenie, co niektóre bardziej pomysłowe ujęcia eliminacji protagonistów. Byłabym co prawda bardziej usatysfakcjonowana, gdyby twórcy poprzedzali owe dosadne wstawki budowaniem nawarstwiającej się atmosfery namacalnego zagrożenia, ale skoro już uparli się tak dalece zmarginalizować tę konkretną płaszczyznę to zostało mi tylko cieszyć się efektami specjalnymi. Chociaż nie wszystkimi, bo kiczowate wstawki świetlne ocierające się o czystą animację niezmiennie skutkowały grymasem niesmaku przemykającym po mojej twarzy.

Jak już wspomniałam niektóre triki realizatorskie „Galaktyka grozy” zawdzięcza Jamesowi Cameronowi, niemniej nie można przy tym umniejszać wkładu twórców efektów specjalnych, którzy przecież tylko w paru przypadkach korzystali z rad nadmienionego artysty wówczas dopiero stojącego u progu spektakularnej kariery. Niesprawiedliwe byłoby również marginalizowanie roli pomysłodawców paru co bardziej wymyślnych scen mordów, scenarzystów i Rogera Cormana, który ingerował nie tylko w realizację filmu – wzbogacał również co poniektóre koncepcje owocami swojej niebanalnej wyobraźni. Efekt był taki, że uraczono widzów serią mocno realistycznych, niepospolitych, brutalnych acz nieprzesadnie krwawych sekwencji z udziałem różnego rodzaju oślizgłych, gąbczastych stworzeń, które mogłyby zostać docenione nawet przez wielkiego H.P. Lovecrafta, gdyby tylko żył w tej epoce. Najszerzej omawianą i najczęściej wychwalaną przez wielbicieli horrorów science fiction jest scena gwałtu na kobiecie. Fani rape and revenge pewnie w tym momencie wzruszą ramionami i z politowaniem mrukną: phi, też mi nowość. Ich nastawienie powinno jednak ulec zmianie, gdy dodam, że gwałcicielem jest ogromny robal, który podczas wymuszonego stosunku z młodą kobietą (która notabene szybko odnajduje w tym nieziemską wręcz przyjemność) oblewa ją pokaźną dawką lepkiego szlamu. Coś odrażającego, choć podczas kręcenia tej sceny nie przelano ani kropli substancji imitującej krew. Pod tym kątem twórcy efektów specjalnych najbardziej zaszaleli w sekwencji zgniatania kobiety przez oplatającą jej ciało cienką mackę, którą sfinalizowano długimi zbliżeniami na wypływające wnętrzności i dosłownie eksplodującą głowę oblane bardzo wiarygodnie się prezentującą sztuczną posoką. Scen mordów jest oczywiście dużo więcej, ale moim zdaniem jeszcze tylko dwie takowe wstawki zasługują na wyróżnianie – bowiem przez pozostałe przeprowadzano widzów w tak błyskawicznym tempie, że umysł nie był w stanie zarejestrować wszystkich makabrycznych szczegółów, a w niektórych przypadkach kamera wręcz uciekała przed takimi detalami. Pierwsza z dwóch dotychczas pominiętych przeze mnie ciekawszych scen mordów zaczyna się widowiskowym starciem dowódcy z odrażającą bestią. I chociaż nie trwa bardzo długo to co zostaje pokazane wystarczy, aby docenić pomysłowość twórców i być może wzdrygnąć się z odrazą na widok szkaradnego stworzenia spowijającego nieszczęśnika dyndającego na linie w wąskim, przyprawiającym o klaustrofobię szybie, którego ściany oblepia gęsta maź. Tymczasem w drugiej takowej sekwencji nie pominięto żadnego drastycznego szczegółu – najpierw patrzymy na kawałek kryształu wrzynający się w rękę mężczyzny, który zaraz potem zaczyna przemieszczać się pod skórą. Przerażony mężczyzna niewiele myśląc odcina sobie „zainfekowaną” kończynę, ale to wcale nie kończy jest żywotności – ręka przez chwilę podryguje, a w następnym ujęciu staje się miejscem żerowania małych, wijących się robaczków, co u co bardziej wrażliwych widzów już po pierwszym rzucie oka na ten nieprzyjemny obrazek powinno wywołać odruch wymiotny. Obok scenerii, której jednak nie wykorzystano w pełni zadowalający sposób poprzez to nieszczęsne odżegnywanie się twórców od długich wstawek generujących napięcie i intensyfikujących aurę nieokreślonej grozy czyhającej na protagonistów, uradował mnie udział Roberta Englunda, który co prawda tak samo jak pozostali zmagał się z doprawdy miałką rólką, ale wydaje mi się, że na tle całej obsady prezentował się najbardziej przekonująco. Ponadto całkowicie usatysfakcjonowało mnie wyjaśnienie wszystkich dziwacznych zjawisk zachodzących na planecie Morganthus – pragnę jednak przestrzec potencjalnych odbiorców „Galaktyki grozy” przed czytaniem skrótowych opisów fabuły zamieszczonych na różnych stronach internetowych, bo autorzy niektórych z nich przybliżają charakter owego zwrotu akcji. Motyw zamykający fabułę też całkowicie mnie ukontentował – trudno mi wyobrazić sobie coś, co lepiej wpasowałoby się w całą intrygę i gatunek, w ramach którego „Galaktyka grozy” egzystuje, aczkolwiek moje zadowolenie byłoby zapewne większe, gdyby w finalnym starciu UWAGA SPOILER oszczędzono mi tych dziadowskich świateł, zwłaszcza żałośnie się prezentującej, żarzącej się czerwienią głowy (która pojawia się też na początku filmu) KONIEC SPOILERA.
 
„Galaktyka grozy” to tego rodzaju horror, w którym w bolesny dla widza sposób uwidacznia się brak pewnych istotnych składowych, tym bardziej dotkliwy, że powinny być one naturalną pochodną scenariusza i scenerii. Ale tak niestety nie jest – z posępnego krajobrazu nie emanuje tyle grozy, ile by się chciało, chociaż same zdjęcia jałowego otoczenia charakteryzują się dużym profesjonalizmem, wszystkie wydarzenia odarto z napięcia, gównie poprzez niezrozumiały dla mnie pośpiech narzucony sobie przez twórców filmu. Te niedostatki jednak nie przysłoniły mi licznych plusów tej produkcji, zwłaszcza pomysłowych, realistycznie się prezentujących i w wielu przypadkach całkiem odważnie zrealizowanych scen mordów (bez nadmiaru sztucznej krwi, ale z częstą obecnością koszmarnych stworzeń zaludniających feralną planetę, na której toczy się akcja filmu). Więc summa summarum, pomimo długich nudnawych fragmentów irytujących nieposzanowaniem przez twórców sfery emocjonalnej, cieszy mnie, że „Galaktyka grozy” wpadła w moje łapki. Warto było pocierpieć dla superlatywów, chociaż niedosyt i tak pozostał.

czwartek, 23 marca 2017

„Dzieci nocy” (1991)

W Allburgu, małym miasteczku w Stanach Zjednoczonych, dwie zaprzyjaźnione nastoletnie dziewczęta, Lucy Barrett i Cindy Thompson, wybierają się do opuszczonego, niszczejącego kościoła. Cindy chce, aby przed wyjazdem na studia jej przyjaciółka wykąpała się w krypcie, w czym zresztą zamierza jej towarzyszyć, co jak mówi tutejszy zwyczaj sprawi, że zmyje z siebie małomiasteczkowy brud i uniknie powrotu w rodzinne strony. Podczas wspólnej kąpieli Cindy zostaje pochwycona przez wampira, na co przerażona Lucy reaguje ucieczką. Niedługo potem w okolicznym małym miasteczku River Junction ksiądz Frank Aldin wyjawia swój sekret przyjacielowi, Markowi Gardnerowi, nauczycielowi pracującemu w jednej z tutejszych szkół. Zdradza, że wdał się w romans z żoną swojego zmarłego już brata, Karen Thompson, matką Cindy. Teraz przetrzymuje obie kobiety w zamkniętym pomieszczeniu w swoim domu. Karen stała się bowiem wampirzycą, a jej konsumująca pijawki, nieśmiertelna córka pełni rolę jej żywicielki. Frank prosi Marka, aby udał się do Allburga celem skontrolowania sytuacji Lucy Barrett i jeśli nie jest za późno ocalenia jej życia. Gardnerowi udaje się dotrzeć do Lucy na czas, ale oboje szybko uświadamiają sobie, że większość mieszkańców miasteczka przeszła już przemianę w krwiopijców, stając się wiernymi sługami Mistrza Czakyra.

„Dzieci nocy” to jeden z mniej znanych horrorów wampirycznych w historii kinematografii. B-klasowa produkcja grozy z licznymi wstawkami komediowymi w reżyserii Tony'ego Randela, twórcy między innymi „Wysłannika piekieł 2”, „Amityville 1992: Najwyższy czas” i „Kleszczy”, stylistycznie jest zbliżona do powstałego w latach 80-tych „Postrachu nocy” Toma Hollanda, ale nie udało jej się zyskać porównywalnej popularności. Po części dlatego, że jakością mu nie dorównuje, aczkolwiek dystans nie jest znowu aż tak duży, żeby „Dzieci nocy” zasługiwały na tak niską oglądalność, którą owszem poniekąd można usprawiedliwiać słabą promocją, wymuszoną przez niewielki budżet, ale nie wydaje mi się, żeby to tłumaczenie było zasadne w przypadku długoletnich wielbicieli horrorów uparcie poszukujących zapomnianych tytułów i oczywiście zagorzałych fanów horrorów wampirycznych.

Biorąc pod uwagę moją fascynację wampirami w okresie dziecięcym i ówczesną reakcję na „Postrach nocy” Toma Hollanda nie mam wątpliwości, że gdybym wtedy zetknęła się z „Dziećmi nocy” nie mogłabym wyjść z podziwu nad dokonaniem Tony'ego Randela. Jednak dopiero kilka lat temu po raz pierwszy obejrzałam ten film i pamiętam, że wówczas nie dostarczył mi jakichś większych wrażeń, może dlatego, że wówczas moje oczekiwania względem kina grozy były nieco inne. Ale już ponowna projekcja uświadomiła mi, że to całkiem zacny obraz. Nie jakieś wiekopomne dzieło, bez znajomości którego nie można się obejść, ale i tak w moim pojęciu film wybijający się ponad przeciętną. Scenariusz „Dzieci nocy” jest dziełem Nicolasa Falacciego, który całą historię obmyślił wspólnie z Williamem Hopkinsem, Christopherem Websterem i Tonym Randelem. Nie zdziwiłabym się, gdyby w pewnym stopniu zainspirowało ich „Miasteczko Salem” Stephena Kinga. Tutaj również mamy do czynienia z mieszkańcami takiego niewielkiego zabudowanego zakątka, którzy przemieniają się w krwiopijców. Nie jest to jednak na tyle charakterystyczny motyw, żeby mówić o inspiracji jakimkolwiek dziełem - bardziej dobitnie unaocznia się ona w przypadku dwóch pozytywnych bohaterów, księdza i nauczyciela, którzy mierzą się z żądnymi krwi potworami. Jeśli jednak ktoś spodziewa tonacji zbliżonej do „Miasteczka Salem” to muszę czym prędzej wyprowadzić go z błędu, bo Tony Randel nie był absolutnie zainteresowany w pełni poważnym podejściem do horroru wampirycznego. Razem z pozostałymi członkami ekipy pragnął pobawić się tą tematyką - może nie tyle ją obśmiać, co ukazać jak bardzo może być płynna, predestynowana do asymilowania rozwiązań fabularnych, których zazwyczaj nie kojarzy się z tym nurtem horroru. Choć oczywiście w scenariuszu zawarto mnóstwo dowcipnych wstawek, które mogą co poniektórych widzów doprowadzić do przekonania, że twórcy „Dzieci nocy” próbowali zakpić sobie z tematyki wampiryzmu, stworzyć coś na kształt parodii. Mnie wydaje się jednak, że humorystyczne akcenty służyły przede wszystkim do uwypuklenia zabawowego, nieco eksperymentalnego podejścia do konwencji, bardziej wzbogacenia jej niźli naigrawania się z niej. Scenariusz skonstruowano tak, że nie wyśmiewałam tradycyjnych motywów kina wampirycznego, które celowo sprowadzono do absurdu tylko dałam się zabawiać twórcom ich własną, szaloną interpretacją. Reagowałam głośnym śmiechem na niektóre kwestie i sytuacje, ale bez kpiarskiego podejścia do ich archetypów. Podkreślam jednak, że to tylko mój osobisty odbiór „Dzieci nocy” - całkiem możliwe, że większość widzów w swoich zapatrywaniach skłoni się raczej w stronę a la parodii, czegoś co przede wszystkim próbuje zakpić sobie z tradycji horrorów wampirycznych, a nie poprzez czystą, nieskrępowaną zabawę podkreślić jej walory. Fabuła „Dzieci nocy” w ogólnym zarysie podąża utartym torem, choć gwoli ścisłości akcję zawiązuje dość nietypowy wątek zalanej krypty w niewielkim amerykańskim miasteczku, z którą wiąże się pewien zwyczaj. Jak się okazuje jest ona źródłem wszystkich nieszczęść następujących później, bo oto od lat przebywający tam w uśpieniu potężny wampir Czakyr zostaje przebudzony i wyrusza na żer. Jego ofiarami są mieszkańcy Allburga – w krótkim czasie ten do niedawna zaciszny zakątek Stanów Zjednoczonych zamienia się w siedlisko wampirów. W ich obliczach nie ujrzymy minimalizmu tak typowego dla wielu reprezentantów tego nurtu horroru, charakteryzatorzy wszak postanowili postawić na większą dosadność, nie szczędząc krwiopijcom ostrych rysów twarzy, demonicznych oczu i odrażających otworów gębowych naszpikowanych niesamowicie długimi zębiskami. Efekt jest doprawdy upiorny, dokładnie tak jaki lubię (między innymi), choć wiem, że istnieje spora grupa widzów, która nie przepada za takimi kreacjami wampirów, nieporównanie bardziej ceniąc sobie oszczędną charakteryzację. Wycofanie przebija natomiast z warstwy gore – trochę sztucznej krwi przelano, ale nie aż tyle, żeby mówić o dążeniu twórców do wzbudzania w widzach skrajnej odrazy, aby sądzić, że zależało im na maksymalnie makabrycznym wydźwięku ich produkcji. Antagoniści jawią się całkiem demonicznie, ale nie rozciąga się to na całościowy przebieg ich starć z ostałymi przy życiu niektórymi mieszkańcami Allburga i okolicznego River Junction.

Sekwencja, która najdobitniej podkreśla eksperymentalne podejście twórców „Dzieci nocy” do konwencji, w ramach której egzystuje problematyka ich obrazu ma miejsce niemalże zaraz po wstępnych wydarzeniach w krypcie z udziałem dwóch nastoletnich dziewcząt. Wówczas to ksiądz Frank pokazuje swojemu przyjacielowi, Markowi Gardnerowi, dwie uwięzione przez niego kobiety – swoją ukochaną Karen i jej córkę Cindy. Ta pierwsza jest wampirzycą, która za dnia śpi w kokonie, druga natomiast jest nieśmiertelnym tymczasowym źródłem jej pożywienia, które sypia w wannie, a nocą zjada pijawki. Już na pierwszy rzut oka widać, że filmowcy zdecydowali się zmiksować motyw wampiryczny z elementami wywodzącymi się z tradycji science fiction. Koncepcja doprawdy godna pochwały – pomysłowa i dająca do zrozumienia, że pomimo schematycznego szkieletu fabularnego nie powinniśmy spodziewać się pospolitego podejścia do tematyki wampiryzmu, że „Dzieci nocy” w szczegółach mogą nieco odstawać od tego, do czego zdążyło nas przyzwyczaić tego typu kino. Wydaje się wówczas, że to tego rodzaju obraz, w którym dosłownie wszystko może się wydarzyć, który garściami będzie czerpał z innych podgatunków kina grozy. W swobodnym, nienapuszonym stylu nastawionym przede wszystkim na dobrą zabawę, nie zaś maksymalną logikę, czy zdecydowane próby straszenia odbiorców. Choć to ostatnie nie jest znowu takie oczywiste, bo jednak upiorny wygląd krwiopijców i mroczna oprawa wizualna (praca operatorów pozostawia trochę do życzenia, przez wzgląd na częste utrudniające odbiór nietypowe umiejscowienia kamer) mogą wskazywać na to, że Tony Randel miał również takowe ambicje. Jeśli rzeczywiście tak było to z całą pewnością nie przedkładał ich nad płaszczyznę komediową. W żadnym razie nie spychano elementów tożsamych dla horroru poza nawias, niemalże nieustannie wybrzmiewały one wszak całkiem donośnie, aczkolwiek nie wykorzystywano ich w sposób, który świadczyłby o upartym dążeniu twórców do wprawienia odbiorców w czyste przerażenie. Podlano je bowiem obfitą dawką humoru i to w większości tego rodzaju, który całkowicie do mnie trafia. Dlatego też komediowe zacięcie twórców „Dzieci nocy” przyjęłam całkiem pozytywnie, potrafiłam nawet bardziej je docenić od elementów stricte horrorowych, chociaż i te dostarczyły mi sporo frajdy. Nie będą tutaj przybliżać wszystkich kwestii wtłoczonych w usta aktorów i sytuacji z ich udziałem, na które zareagowałam głośnym śmiechem. Przybliżę tylko dwa takowe dodatki. Pierwszy ma miejsce wówczas, gdy Frank odmawia modlitwę za dusze Karen i Cindy (takie a la egzorcyzmy), wierząc chyba, że ich ciała zostały opanowane przez demony. Znudzona wampirzyca w końcu rezygnuje z prób uświadomienia mu, że na nic się to nie zda i rzuca z przekąsem: „No cóż, widzę, że wykonujesz obowiązki służbowe”. Druga taka jak dla mnie w pełni skuteczna sytuacja ma miejsce w jednym z siedlisk wampirów, kiedy to twarda policjantka, która z pogardą spogląda na małomiasteczkowe społeczności mówi: „Wiedziałam, że tacy ważniacy jak wy wykombinują jakąś bzdurę, ale żeby pętać się po nocy i spijać z ludzi krew to już lekka przesada.” Licencjonowanego miejskiego pijaczka, jak sam o sobie mówił, również nie można pominąć – niemal każda dowcipna kwestia, która padała z jego ust zmuszała mnie do lekkiego uśmiechu. Ze wszystkich bohaterów „Dzieci nocy” jego polubiłam najbardziej, bardziej nawet od pierwszoplanowego duetu wykreowanego przez Ami Dolenz i Petera DeLuise'a oraz obdarzonej najbardziej widowiskową zdolnością wampirzycy, w którą wcieliła się Karen Black. Garrett Morris w roli pijaczka Matty'ego miał do pokazania najwięcej i nie przesadzając uczynił to w iście znakomitym stylu. Muszę się natomiast przyczepić do na szczęście nielicznych, ale obecnych efektów komputerowych, bo szafowały tego rodzaju kiczem, który zwykle budzi mój niesmak. W pełni nie zadowolił mnie również dynamiczny przebieg końcówki – można to było pociągnąć zarówno w bardziej dowcipny, jak i bardziej makabryczny sposób. I oczywiście wspomniana już miejscowa praca kamer, tak nieprofesjonalna, że aż denerwująca. A byłabym zapomniała: winszuję twórcom za postać Billy'ego – odtwórca tej roli Lloyd J. Kalicki był przesłodki, a i charakter tej osóbki znacznie ubarwił parę sekwencji wtłoczonych w środkową partię filmu, szkoda tylko, że jego udział był tak niewielki.

Horror „Dzieci nocy” nie jest najlepszą B-klasową produkcją, jaką w życiu obejrzałam. Powstało sporo nieporównanie bardziej udanych obrazów, ale i tak w moim mniemaniu wybija się ponad przeciętność. Nie sądzę jednak, żeby sprostał oczekiwaniom absolutnie wszystkich fanów kina grozy, bo poszukiwacze poważnych form i osoby niepotrafiące zaakceptować widocznej gołym okiem taniości nie mają tutaj czegoś szukać. Wielbicielom kina grozy klasy B, doprawionego sporą dawką humoru i trochę eksperymentującego z konwencją jestem skłonna polecić ten obraz. Choć oczywiście nie mogę obiecać, że wszyscy oni podzielą mój pozytywny pogląd na tę produkcję.

wtorek, 21 marca 2017

„Odwieczny wróg” (1998)

Doktor Jennifer Pailey mieszka w małym górskim miasteczku Snowfield, podczas gdy jej młodsza siostra Lisa żyje z nadużywającą alkoholu matką w Los Angeles. Chcąc spędzić trochę czasu w towarzystwie siostry, która według niej potrzebuje relaksu Jennifer postanawia ugościć Lisę w swoim domu w Snowfield. Kiedy jednak obie docierają na miejsce uświadamiają sobie, że w miasteczku wydarzyło się coś strasznego. Na ulicach nie dostrzegają żadnych przechodniów, nie słyszą niczego, co świadczyłoby o obecności kogoś jeszcze, a w domu Jennifer odnajdują ciało jej gosposi. Zaraz potem natrafiają na kolejne ciała i ich fragmenty, które sprawiają, że skłaniają się ku teorii, że mieszkańcy Snowfield padli ofiarami jakiegoś okrutnego maniaka. To nie wyjaśnia jednak wszystkich dziwacznych okoliczności ich śmierci, które siostry Pailey stopniowo odkrywają w towarzystwie szeryfa Bryce'a Hammonda i jego zastępcy Stuarta Wargle'a, jak się wydaje jedynych mieszkańców miasteczka, którym udało się ujść z życiem pod nieobecność Jennifer. Jeszcze tego samego wieczora dostają oni dowody bytowania w tym miejscu jakiejś pradawnej istoty, która stara się zmusić ich do sprowadzenia doktora Timothy'ego Flyte'a, aktualnie zajmującego się pisaniem niestworzonych historii publikowanych na łamach brukowca.

„Odwieczny wróg” to amerykańsko-japońska adaptacja powieści Deana Koontza pierwotnie opublikowanej w 1983 roku. I splagiatowanej (we fragmentach, nie w całości) przez Dawn Pauline Dunn i Susan Hartzell w ich dwóch wspólnych utworach, które po interwencji prawnej ze strony zespołu reprezentującego Koontza wydawnictwo wycofało ze sprzedaży. Swoją drogą to nie jedyny raz, kiedy skradziono coś z artystycznego dorobku Deana Koontza – w „Bladym strachu” Alexandre Aja odnajdziemy wszak wiele podobieństw do „Intensywności” autorstwa tego pierwszego. Film „Odwieczny wróg” wyreżyserowany przez Joego Chappelle'a plagiatem nie jest – to oficjalna adaptacja, przy której w roli scenarzysty pracował sam twórca literackiego pierwowzoru, Dean Koontz, którego wkład swoją drogą rozczarował niejednego wielbiciela jego prozy. Niektórzy miłośnicy powieściowej wersji nie byli w stanie wybaczyć Koontzowi licznych modyfikacji i uproszczeń, ubolewając również nad tym, że opuścił co poniektóre według nich znaczące wątki tej opowieści. „Odwieczny wróg” miał być wszak adaptacją, nie ekranizacją, a takowe na ogół cieszą się mniejszym uznaniem osób zaznajomionych z ich archetypami. Mnie ten trend nie dotyczy, dlatego też potrafię spoglądać łaskawszym okiem na omawiane przedsięwzięcie Joego Chappelle'a.

Wstępne sekwencje „Odwiecznego wroga” to jedne z najbardziej klimatycznych i trzymających w napięciu ustępów, jakie dotychczas miałam okazję zobaczyć na ekranie, choć oczywiście w książkowej wersji efekt jest jeszcze bardziej piorunujący. Scenariusz Deana Koontza tak samo jak książka, na kanwie której powstał, niemalże od razu wrzuca nas w sam środek koszmaru. Po króciótkim wprowadzeniu w akcję odbywającemu się w samochodzie doktor Jennifer Pailey, w którym oprócz niej znajduje się również jej młodsza siostra Lisa scenarzysta niezwłocznie przechodzi do problematyki stricte horrorowej. Kiedy kobiety docierają do malowniczego Snowfield usytuowanego w górach widz nie ma absolutnie żadnych wątpliwości, że to wymarłe miejsce, jeszcze zanim jego oczom ukaże się pierwsze ciało. Tak samo jak chociażby w „Desperacji”, czy „Dzieciach kukurydzy” Stephena Kinga to miejsce spowija iście przytłaczająca cisza. Potęgowana brakiem choćby jednej żywej istoty, która przechadzałaby się po wąskich uliczkach i przymglonym wczesnozimowym czy też późnojesiennym światłem zalegającym nad tym odizolowanym od większych skupisk ludzkich zakątkiem. Gdy zadowalająco wykreowane przez Joannę Going i Rose McGowan siostry Pailey docierają do domu tej starszej (Jennifer) znajdują ciało gosposi spoczywające na podłodze. Szybkie obejście okolicy owocuje jeszcze bardziej przerażającymi oznakami krwawej działalności jakiejś mocno zaburzonej jednostki, której próbkę twórcy filmu prezentują nam z zachowaniem wszelkich zasad budowania napięcia i generowania niemalże ściskającej krtań gęstej aury niezdefiniowanego zagrożenia. Mroczna kolorystyka i nastrojowa ścieżka dźwiękowa akompaniująca niepokojącej wędrówce sióstr przez skrawek wymarłego Snowfield intensyfikuje grozę jeszcze bardziej niż ich makabryczne znaleziska. Co wcale nie oznacza, że siła ich rażenia jest znikoma, bo nie dość, że twórcy idealnie wyliczyli w czasie chwile, w których ich pojawienie się z punktu widzenia widza łaknącego mocnych wrażeń będzie najskuteczniejsze to w dodatku wykorzystano bardzo realistyczne rekwizyty, wyobrażające odcięte dłonie zaciśnięte na wałku do ciasta, czy głowy z nagła wpadające do piekarnika. I oczywiście ciała co poniektórych mieszkańców Snowfield, wyglądające tak jakby niewiele im brakowało do zaawansowanego stadium rozkładu. Wydawać by się mogło, że gdy na planie pojawi się dwóch przedstawicieli organów ścigania, tj. miejscowy szeryf Bryce Hammond w wykonaniu nieco „usztywnionego” Bena Afflecka i jego zastępca Stuart Wargle, w doskonałym stylu wykreowany przez Lieva Schreibera, złowroga atmosfera spowijająca miejsce akcji momentalnie wyparuje. Obecność uzbrojonych, wyszkolonych osobników nie obniża jednak w drastyczny sposób niepokojącej siły przekazu, co najwyżej odrobinę ją łagodzi. Aczkolwiek z całą pewnością nie w scenie rozgrywającej się w tutejszym zajeździe, gdzie z pokoju na piętrze nagle rozbrzmiewa stary szlagier tym samym alarmując aktualnie przebywających na parterze bohaterów filmu. Z następującej zaraz potem wędrówki po schodach i wąskim korytarzu emanuje nieznośne wręcz napięcie podsycane skąpym oświetleniem, które nie rozprasza zalegającej w licznych kątach złowrogiej ciemności. Obejście piętra skutkuje konfrontacją z kolejną zagadką, której na pierwszy rzut oka nijak nie można racjonalnie wytłumaczyć. Otóż, bohaterowie wchodzą do zamkniętego od wewnątrz pokoju bez okiem, z którego jakimś cudem zniknęła kobieta, wcześniej zostawiając na lustrze napisaną szminką wiadomość brzmiącą: „Timothy Flyte odwieczny wróg”. Innymi słowy mamy do czynienia z sytuacją rodem z przygód Sherlocka Holmesa (tajemnicą zamkniętego pomieszczenia), tym bardziej zagadkową, że doprawioną informacją, iż sprawca tej całej rzezi potrafi niezauważony przez nikogo podrzucać i wykradać ciała i ich fragmenty niemalże sprzed nosa patrzących. I wykazuje niezrozumiałe zamiłowanie do wyciągania z wnętrza swoich ofiar urządzeń medycznych. Żeby tego było mało potrafi powoływać do życia fantomy – zjawy wyobrażające zamordowane przez niego osoby, które mają nieprzyjemny zwyczaj nagłego wyrastania za plecami ostałych przy życiu bohaterów. Moim zdaniem zdecydowanie najlepszą sekwencją z udziałem takiego fantomu jest incydent w toalecie, kiedy to obok Lisy widmo pojawia się w idealnie wyliczonym, najmniej spodziewanym ułamku sekundy, wymuszając na odbiorcy mimowolne poderwanie się z fotela.

Po tym wszystkim, co napisałam wyżej wydawać by się mogło, że jestem wprost zachwycona filmową wersją „Odwiecznego wroga”, że Joe Chappelle z pomocą swojej ekipy dokonał czegoś nadzwyczajnego. Tak różowo jednak nie jest, choć pierwsza mniej więcej połowa seansu szafuje samymi superlatywami to dalsze minuty już mocno odstają od wysokiego poziomu wcześniejszych sekwencji. Powodem tego jest znaczne zdynamizowanie akcji podlanej sporą dawką efekciarstwa kosztem napięcia i atmosfery podskórnej, przyczajonej grozy. Gdybym miała zgadywać to powiedziałabym, że twórcy adaptacji „Odwiecznego wroga” czerpali inspirację z ponadczasowego „Coś” Johna Carpentera. Oślizgłe macki, szlamowate organizmy pełne niezdrowo się prezentujących guzowatych narośli płynnie zmieniające swój kształt nie były jeszcze dla mnie tak jednoznacznym wyznacznikiem takowej inspiracji, bo już choćby H.P. Lovecraft na kartach swoich utworów chętnie odmalowywał zbliżone anatomicznie maszkary, które notabene w lwiej części oddano na ekranie z poszanowaniem wysokiego stopnia wiarygodności, aczkolwiek z denerwującą minimalizacją mocno krwawych wstawek. I co jeszcze gorsze bez uprzedniego należycie rozbudowanego w czasie pełnego napięcia wprowadzenia w dany atak pradawnej istoty. Nie zmienia to jednak faktu, że żywe opisy poczynione ręką Deana Koontza na kartach jego powieści odmalowywały w wyobraźni czytelnika nieporównanie bardziej niepokojące wizje, że pomimo dużej dbałości o realistyczny wygląd Odwiecznego Wroga i poddawanych licznym dziwacznym metamorfozom fantomów pilnujących bohaterów filmu, twórcom efektów specjalnych nawet nie udało się zbliżyć do owoców upiornej wyobraźni autora. A przynajmniej nie do tych, które ja sobie wyobrażałam podczas lektury tej jednej z najlepszych powieści jego autorstwa spośród tych, które dane mi było do tej pory przeczytać. Wracając jednak do mojej wcześniejszej myśli na temat domniemanej inspiracji twórców „Odwiecznego wroga” - na ten trop naprowadził mnie fantomowy pies, w ciele którego zalęgła się cząstka Odwiecznego Wroga. Wielki miłośnik tych czworonogów jakim bez wątpienia jest Dean Koontz zdążył już przyzwyczaić swoich fanów do częstego czynienia z nich bohaterów swoich utworów. Nie inaczej było w scenariuszu „Odwiecznego wroga” jego autorstwa, przy czym akurat w tym przypadku wydawał się pozostawać pod silnym wpływem najgłośniejszego horroru Johna Carpentera, choć mogę się mylić. Czy uważam, że przemawia to na niekorzyść tego obrazu? Wprost przeciwnie: myślę, że to całkiem zgrabny ukłon w stronę tego zjawiskowego dzieła, bez względu na to czy zamierzony, czy też zupełnie przypadkowy. Szkoda, że tego samego nie mogę powiedzieć o całościowym kształcie dynamicznych wstawek zaserwowanych w dalszych partiach filmu. Ubolewam, że praktyczne efekty specjalne wtłoczono wówczas w całość bez większego poszanowania napięcia, bo choć ciemna kolorystyka obrazu została zachowana, a i większość rekwizytów prezentowała się bardzo przekonująco to niemalże wszystkie pojawiające się wówczas ujęcia w porównaniu do diablo klimatycznych wcześniejszych ustępów wydają się oddarte z emocji. Każda bardziej dosadna wstawka emanuje przede wszystkim chaotycznym efekciarstwem, zamiast jak można by tego oczekiwać po obejrzeniu pierwszej połowy filmu najczystszą grozą i szarpiącym nerwy nagromadzeniem potężnego napięcia. Nie dlatego, żeby sama w sobie jawiła się sztucznie tylko głównie przez wzgląd na rażące zaniedbanie przez twórców emocjonalnej płaszczyzny produkcji, zepchnięcie wszystkiego innego niemalże poza nawias. Abstrahując rzecz jasna od wizualizacji Odwiecznego Wroga w całej jego przekoloryzowanej okazałości, która w końcowej partii dosłownie poraża budzącą skrajny niesmak sztucznością.

„Odwieczny wróg”, horror science fiction w reżyserii Joego Chappelle'a na podstawie scenariusza Deana Koontza opartego z kolei na kanwie jego własnej powieści, jak dla mnie mógł być jednym z najlepszych reprezentantów tego gatunku, gdyby tylko twórcy powściągnęli swoje efekciarskie zacięcie. Albo chociaż więcej uwagi poświęcili koegzystencji klimatu i napięcia z bardziej dosadnymi wstawkami. Pierwsza mniej więcej połowa seansu, nie przesadzając, skradła moje serce, ale już nazbyt dynamiczny rozwój akcji mocno rozczarowuje. Nie deprecjonuje jednak całości, nie skutkuje moim negatywnym zapatrywaniem na ten obraz. Mimo wszystko uważam, że to całkiem zacna produkcja, godna polecenia przede wszystkim tym fanom horrorów science fiction, którzy albo nie znają literackiego pierwowzoru, albo nie mają nic przeciwko licznym modyfikacjom tekstowym. Niemniej z całą pewnością efekt mógł być nieporównanie lepszy...