niedziela, 27 marca 2011

"The Collector" (2009)

Arkin, chcąc spłacić dług zaciągnięty u byłej żony postanawia obrabować dom swojego pracodawcy. Jednakże po wejściu, w jego mniemaniu, do pustego domu szybko odkrywa, że rodzina, u której pracuje Arkin stała się zakładnikami mordercy, zwanego Kolekcjonerem. Cały dom okazuje się być jedną wielką pułapką naszpikowaną śmiercionośnymi konstrukcjami. Arkin będzie musiał uratować nie tylko siebie, ale również pojmaną rodzinę.

Kolejna produkcja nacechowana scenami torture-porn. Fabuła, prosta jak konstrukcja cepa, w tym przypadku schodzi na drugi plan. Najważniejsze są jakże efektowne sceny tortur i mordów. Nie sposób nie uniknąć porównywania tej pozycji do serii "Saw" - w końcu mamy tutaj skonstruowane przez tytułowego mordercę pułapki. Jednakże niewątpliwym atutem tego filmu jest również klimat, którego późniejszym "Piłom" niewątpliwie brakowało. Narastającą atmosferę grozy, podkreśloną przez elektryzująca muzykę najłatwiej jest wyczuć podczas wędrówek głównego bohatera po domu. Myślę, że zarówno jakże realistyczne sceny modów, jak i te nacechowane wyczuwalną klimatycznością zasługują na uwagę widza. Poza tym postać mordercy, która wyróżnia się przede wszystkim oryginalną maską naciągniętą na twarz także jest niczego sobie.

Niewątpliwym minusem filmu jest odtwórca głównej roli - Josh Stewart, który zaprezentował widzom taką amatorkę, żeby nie rzec parodię gry aktorskiej, że aż płakać się chciało. Obsadzenie tego pana w roli głównej było największym błędem reżysera. Pozostali aktorzy utrzymują przyzwoity poziom, a na szczególną uwagę zasługuje Andrea Roth, która chyba jako jedyna z całej obsady filmu zachowała najwyższy poziom realizmu w kreacji swojej postaci.

"The Collector" nie należy do produkcji, posiadającej jakieś przesłanie, czy też drugie dno. Jest to prosta, niewymagająca myślenia rąbanka. Poza tym twórcom nie udało się uniknąć kilku nielogiczności, które choć nie wpływają zbytnio na jakość filmu to niestety, aż rażą po oczach - jestem pewna, że żaden uważny widz nie przegapi tych momentów. Więc, czy mimo tylu wad jest to film, na którego warto marnować czas? Myślę, że powstał on głównie z myślą o wielbicielach krwawego kina grozy i przede wszystkim im może przypaść do gustu. W końcu jest tutaj wszystko, co takie osoby cenią w horrorach. Ale zwolennikom cięższego intelektualnie kina szczerze odradzam. W końcu jest to film, którym można się cieszyć tylko podczas seansu i na pewno nie zostanie na długo w pamięci widza.

czwartek, 24 marca 2011

"Koszmar minionego lata" (1997)

Czwórka przyjaciół wraca z zabawy z okazji święta 4 lipca. Przez przypadek potrącają samochodem mężczyznę. Przekonani, że go zabili postanawiają pozbyć się zwłok - nawet wówczas, gdy ofiara daje oznaki życia. Rok później młodych ludzi zaczyna nękać ktoś, kto twierdzi, że wie, czego dopuścili się oni zeszłego lata. Na początku tajemniczy osobnik tylko się z nimi bawi, ale wkrótce zabawa zamienia się w walkę o życie.

Któż nie słyszał o jednym z najsłynniejszych slasherów w historii tego podgatunku? Jim Gillespie idąc śladami Wesa Cravena i jego "Krzyku" nakręcił teen-slasher, który mimo upływu lat nadal święci triumfy na scenie filmowego horroru. Co sprawia, że "Koszmar minionego lata" zyskał tak wielką popularność, spory sukces kasowy oraz doczekał się dwóch kontynuacji? Na pewno nie przyczyniła się do tego fabuła, ponieważ mimo, że wciągająca niestety nie grzeszy oryginalnością. Ot, kolejna wariacja na temat najbardziej znanej miejskiej legendy o mordercy z hakiem, który systematycznie wykańcza niezbyt bystre nastolatki. Jednakże nie można odmówić tej produkcji interesującego sposobu poprowadzenia narracji. Cała historia jest zgrabnie przedstawiona, a na szczególną uwagę zasługuje przede wszystkim psychologiczny aspekt nękania głównych bohaterów, bo choć morderstwa są pomysłowe to jak na typowy teen-slasher przystało niezbyt krwawe.

Bohaterowie to czwórka niezbyt rozgarniętych nastolatków. Chyba najmądrzejsza z nich wszystkich Julie James to dziewczyna, która mimo upływu czasu nadal zmaga się z wyrzutami sumienia po nieszczęśliwym wypadku sprzed roku. Postać odgrywana przez znaną i lubianą przeze mnie gwiazdeczkę Hollywoodu Jennfer Love Hewitt mimo swojej apatycznej osobowości da się lubić. Później mamy lokalną królową piękności Helen Shivers, tępą blondynkę, dbającą wyłącznie o swój własny wygląd. W tej roli Sarah Michelle Gellar, na jej temat nie będę się wypowiadać, bo to moja ulubiona aktorka, więc w tym aspekcie mogę być niesprawiedliwa. Jednakże na uwagę zasługuje fakt, że Gellar nie tylko w tym filmie odegrała wyjątkowo pustą blondynę - podobną rolę miała w "Krzyku 2" i moim skromnym zdaniem nie zasługuje na takie bezbarwne rólki. Bary Cox to mężczyzna z prawdziwego zdarzenia, napakowany macho, spędzający wolny czas w siłowni. Ryan Phillippe, przystojniaczek, spisał się całkiem nieźle, na pewno przyjemnie się na niego patrzyło:) No i na koniec Ray Bronson, biedny rybak o ciapowatym usposobieniu. Tę postać wykreował Freddie Prinze Jr., a do jego gry aktorskiej także nie mam żadnych zastrzeżeń, choć osobiście za nim nie przepadam. No i na koniec postać mordercy Bena Willisa - mężczyzna w stroju rybaka dzierżący w ręku hak, sprawiający niepokojące wrażenie tylko w przebraniu, gdyż kiedy tylko ukazuje widzom swoją twarz cały czar pryska. Nie widzimy już tajemniczego, żądnego krwi upiora tylko zwykłego faceta z krwi i kości, na dodatek niezbyt młodego:) Jak widać postacie stereotypowe, ale ten fakt w ogóle nie szkodzi filmowi. Szczerze mówiąc bardzo zżyłam się z bohaterami mimo ich ciągle widocznej głupoty.

Podobał mi się klimat tego filmu oraz sposób poprowadzenia akcji. Jak by na to nie patrzeć całość trzyma w napięciu aż do ostatnich minut seansu. Reżyser serwuje nam parę scen, na których podskoczymy raczej z zaskoczenia niż strachu (szczególnie w finale) oraz wystarczającą ilość mordów, co gwarantuje nam, że nudzić na pewno się nie będziemy. Mimo tego, że to typowy, schematyczny slasher nie uświadczymy tutaj znużenia - narracja nam na to nie pozwoli. Więc chyba raczej "Koszmar minionego lata" w pełni zasłużył sobie na popularność i niesłabnące zainteresowanie wśród widzów horrorów.

Myślę, że nie ma osoby, która by tego filmu nie widziała (sama oglądałam go kilkanaście razy), więc polecać chyba nie muszę go nikomu. Jest to jeden z niewielu teen-slasherów, który mimo upływu tylu lat od premiery nadal jest żywy w pamięci wielbicieli gatunku. Choć nie straszy to na pewno wciąga i stanowi miłą rozrywkę na nudny wieczór. Obok trylogii "Krzyku" jest to mój ulubiony, ponadczasowy horror młodzieżowy i na pewno wrócę do niego jeszcze nie raz.

środa, 23 marca 2011

"After.Life" (2009)

Anna po wypadku samochodowym trafia do domu pogrzebowego, gdzie odkrywa, że została uznana za zmarłą. Dyrektor domu pogrzebowego, który twierdzi, że ma dar i może rozmawiać ze zmarłymi obiecuje dziewczynie, że pomoże jej "przejść na drugą stronę". Jednak Anna jest przekonana, że wcale nie umarła i robi wszystko, aby uwolnić się od człowieka, który w jej oczach jest zwykłym psychopatą.

Film wyreżyserowany przez panią polskiego pochodzenia - Agnieszkę Wójtowicz-Vosloo. Tematyka filmu może nie jest zbytnio oryginalna - w końcu niejeden reżyser horrorów poruszał w swych produkcjach tajemnicę tego, co dzieje się z nami po śmierci. Ale jak na razie żaden z nich nie zrobił tego w taki sposób, jak to ma miejsce w "After.Life". Przez cały czas trwania seansu widz zadaje sobie kluczowe pytanie "Czy Anna naprawdę umarła, czy może nadal żyje?" I z tym pytaniem większość widzów będzie musiała się oswoić, gdyż twórcy niczego nie wyjaśniają wprost. Owszem podrzucają nam pewne wskazówki, ale jest tyle samo dowodów świadczących o tym, że Anna nie żyje, jak i o tym, że jednak została porwana przez psychopatę. Ja skłaniam się ku jednemu wyjaśnieniu, ale jak już wspomiałam każdy może sobie sam odpowiedzieć na to pytanie.

"Wy, ludzie! Myślicie, że skoro oddychacie, szczacie i sracie to żyjecie? Kurczowo chwytacie się życia, jakby było tego warte."

"After.Life" jest niezbitym dowodem, że Polak także potrafi zrobić porządny film grozy - jeśli tylko zdobędzie odpowiednie fundusze i rzecz jasna zatrudni profesjonalnych aktorów. Zarówno narracja filmu, jego problematyka, jak i klimat klasyfikuje ten film jako horror nastrojowy. Niewątpliwym atutem tej produkcji jest muzyka - atmosferyczny akcent, który zawdzięczamy Paulowi Haslinger'owi, ale niektóre zdjęcia również robią niesamowite wrażenie. Szczególnie podobała mi się scena pod prysznicem, w której Anna wyrywała sobie serce. Oczywiście, nie zaznamy tutaj epatowania przemocą i ta scena z pewnością do obrzydliwych nie należy. Jednakże jeśli chodzi o efektywność to na pewno niejednemu widzowi zjeży się w tym momencie włos na głowie. Jedynym minusem filmu jest nadmiernie rozwleczona fabuła, która miejscami mocno nuży. Chociaż z drugiej strony myślę, że można to wybaczyć pani reżyser - w końcu w zamian dała nam film wręcz zmuszający do myślenia, jakich w tym gatunku jest stanowczo za mało.

Obsada hollywoodzka - w rolach głównych zobaczymy Liama Neesona, Justina Longa i Christinę Ricci, którą męska część widowni na pewno doceni, choćby za możliwość pooglądania jej nago:) Ogólnie o pracy aktorów nie muszę się wypowiadać, bo zważywszy na ich statusy filmowe można się po nich spodziewać jedynie profesjonalności i tak w istocie jest - żadnych zgrzytów w tym aspekcie nie zauważyłam.

Myślę, że "After.Life" jest produkcją ponad przeciętną. Horror nastrojowy jest gatunkiem, w którym twórcy oferują nam wciąż to samo, wciąż w taki sam sposób. Tutaj może tematyka jest oklepana, ale za to nie w takim wydaniu. Film naprawdę godny uwagi, mogę go szczerze polecić wielbicielom klimatycznych produkcji grozy.

wtorek, 22 marca 2011

"Topór 2" (2010)

Marybeth, cudem ocalała po masakrze Victora Crowleya dziewczyna, zwraca się po pomoc do wielebnego Zombie. Dowiaduje się od niego, że jest związana z Victorem przez swojego ojca. Marybeth prosi go, aby wrócił z nią na bagna celem odzyskania ciał jej rodziny. Mężczyzna zbiera grupkę łowców i wszyscy ruszają na nawiedzone bagna Nowego Orleanu nie tylko po ciała, ale również po to, żeby zapolować na Victora.

Film zaczyna się od wydarzeń przedstawionych w zakończeniu jedynki. Czyli jest to bezpośrednia kontynuacja, a co za tym idzie, lepiej jest znać historię ukazaną w pierwowzorze, a dopiero potem zabrać się za sequel. O ile w ogóle ktoś zechce marnować czas na ten film, bo moim skromnym zdaniem naprawdę nie warto. Część pierwsza "Topora" (mimo tego, że mnie bardzo przypadła do gustu) nie zyskała zbyt wielkiej popularności wśród widzów. Więc po co zdecydowano się na sequel? Prawdopodobnie w celu wyjaśnienia niektórych wątków z życia Crowleya. I istotnie wyjaśniono wszystko. Prawdę mówiąc pierwsza połowa seansu upłynęła mi na wysłuchiwaniu historii życia Victora oraz jego powiązań z ojcem Marybeth. Szczerze to znudziło mnie to do tego stopnia, że miałam nieodpartą ochotę wyłączyć film i jak najszybciej o nim zapomnieć. Ale jakoś wytrzymałam i niestety musiałam patrzeć na równie beznadziejną drugą część filmu...

"Powiadają, że w dzień narodzin Victora Crowleya bagno zapłakało, drzewa załkały, a faunę dotknęła śmiertelna choroba. Jego obecność była niczym zaraza. Skaziła ten obszar śmiercią."

"Topór 2" to typowy horror podgatunku gore - zamiarem twórców było zrobienie krwawej jatki z humorystycznym akcentem. Czyli podobnie jak w jedynce. Tyle, że jeśli chodzi o pierwowzór to posiadał on naprawdę ciekawe sceny mordów, a dialogi bohaterów istotnie śmieszyły zamiast irytować, jak to miało miejsce w tym przypadku. Co się tyczy owych mordów Crowleya to moim zdaniem nie były ani interesujące, ani nawet przyciągające uwagę. Victor ciągnący faceta za flaki po podłodze, wyrywający jednemu szczękę, a drugiemu przepoławiający głowę. Victor dekapitujący swoje ofiary, rozdrabniający ich ciała na kawałeczki. A wszystko to skąpane w hektolitrach sztucznej krwi. Zero realizmu, zero dobrego smaku - jednym słowem: nic godnego uwagi. A szkoda, bo na uwagę zasługuje na pewno sceneria - mroczne bagna skąpane we mgle mogły wywołać gęsią skórkę u widza, gdyby twórcy choć trochę postarali się wykorzystać ich potencjał. Niestety, ale scenariusz widać nie wspominał o nadaniu głębszej treści tej produkcji...

Główna bohaterka odgrywana przez Danielle Harris była wręcz tragiczna. Wszystkie jej gesty, mimika twarzy i dykcja to jeden wielki spektakl przesycony przesadnym dramatyzmem nieadekwatnym do danej sytuacji. Ale za to jak zwykle podobał mi się Tony Todd - szczerze mówiąc mam do tego aktora ogromny sentyment po kultowym "Candymanie", a ilekroć widzę go na ekranie staje mi przed oczami właśnie ta postać legendarnego mordercy - Todd mnie przeraża i tyle:)

Podsumowując odradzam oglądanie każdemu - nawet wielbicielom jedynki, bo naprawdę nie ma tutaj nic godnego uwagi - żadnego realizmu, humoru, czy oryginalności. Ot, marna podróba pierwowzoru, nie dorastająca mu niestety do pięt.

poniedziałek, 21 marca 2011

"Psych:9" (2010)

Roslyn zostaje zatrudniona w zamkniętym szpitalu psychiatrycznym do pracy papierkowej. Dziewczyna pracując nocami staje się świadkiem niecodziennych zdarzeń, które mają związek z popełnianymi nieopodal morderstwami kobiet. Postanawia rozwikłać zagadkę zarówno domniemanego nawiedzenia szpitala przez duchy jak i odkryć tożsamość zabójcy.

Film nieznanego reżysera Andrew Shortella. Po obejrzeniu tej pozycji byłam zdziwiona, że tak dobry horror wyszedł w tak kiepskim roku dla tego gatunku. Istnieje wiele sporów nad tym, czy "Psych:9" powinno się zaliczać do thrillerów, czy raczej horrorów. Myślę, że tych drugich, gdyż narracja filmu, jak i niewątpliwie klimat mają za zadanie przerazić widza, co niekoniecznie się udaje - w końcu to nowy film, a w tych czasach raczej nic nie może przestraszyć widza (może za wyjątkiem wiadomości). Na pewno jest to produkcja psychologiczna, często odrobinę zawiła fabularnie, ale koniec końców wszystko wyjaśnia się w jakże prosty, żeby nie rzec banalny sposób.

Zacznę od napisów początkowych. Wiem, że to głupota, ale tak mi się spodobały, że po prostu musiałam o nich wspomnieć:) Niewątpliwą zaletą, a nawet najmocniejszą stroną filmu jest klimat. Zdjęcia opuszczonego szpitala robią ogromne wrażenie, a reżyser dodatkowo bardzo umiejętnie stopniuje atmosferę, co daje widzowi poczucie niejakiej klaustrofobicznej, pełnej zagrożenia aury. Efekt piorunujący - dawno już nie czułam takiego napięcia podczas oglądania horroru, więc może nieznane nazwisko reżysera wcale nie przemawia na niekorzyść filmu. Na pewno trzeba tego pana obserwować. Chwilami film wywoływał wrażenie amatorskiej realizacji, ale myślę, że to tylko mu pomogło - łatwiej było wczuć się w klimat. Poza tym praca kamery przemykającej po kątach zapuszczonego szpitala psychiatrycznego przyciągała oko, a niejednokrotnie wywoływała nawet gęsią skórkę. Muzyka dosyć oszczędna, chwilami bardzo cicha, ale za to nad wyraz klimatyczna - udało jej się wprowadzić mnie w nastrój rozgrywających się wydarzeń i za to należą się brawa Jamesowi Barkerowi.

Akcja filmu rozgrywa się wokół głównej bohaterki odgrywanej przez Sarę Foster. Aktorka miała ciężki orzech do zgryzienia, jej rola bynajmniej do łatwych nie należała. I do jej gry nie mam absolutnie żadnych zarzutów - choć reszta aktorów mogła wypaść lepiej. Jedyny minus to makijaż pani Foster - zadecydowanie za dużo pudru:) Bardzo zainteresowała mnie tragiczna, chwytająca za serce historia dzieciństwa głównej bohaterki. Mimo tego, że temat ten był wałkowany w niezliczonej ilości innych tego typu filmach to reżyserowi udało się wzbudzić u mnie współczucie do Roslyn. Powiem tylko, że jej tragizm należy do tematów bardzo ciężkich i wątpię, żeby jakikolwiek widz przeszedł obojętnie nad tym, co usłyszy odnośnie jej bolesnego dzieciństwa.

Reżyser jak na horror nastrojowy przystało oferuje nam również kilka mrożących krew w żyłach scen. Najbardziej przypadły mi do gustu sny głównej bohaterki, a moment, kiedy ogląda ona nagranie z kamery, na której widzi przemykającą zjawę zrobił na mnie ogromne wrażenie - mimo tego, że od razu nasunęło mi się skojarzenie z amerykańską "Klątwą". Mamy też parę scen mordów, ale krwi naprawdę jest bardzo niewiele. To nie jest produkcja, która ma za zadanie epatować przemocą, więc przeciwnicy krwawych filmów powinni ten fakt docenić. Jedyny minus tej pozycji to niewątpliwie zakończenie, które niestety choć pewnie miało być zaskakujące to niestety okazało się, aż do bólu przewidywalne - po obejrzeniu finału wielu widzów na pewno stwierdzi, że to już było, że w niejednym horrorze widzieli niemal identyczne rozwiązanie fabularne.

Jeśli istnieją jeszcze widzowie, którzy cenią sobie współczesne horrory nastrojowe ze wskazaniem na akcent psychologiczny to "Psych:9" jest pozycją przeznaczoną właśnie dla nich. Myślę, że na tle innych klimatycznych filmów grozy XXI wieku ten wypada, aż nazbyt przyzwoicie. Mnie wciągnął i zaciekawił, choć osobiście wolę krwawe horrory, więc to już chyba o czymś świadczy:)

niedziela, 20 marca 2011

"Oni czasami wracają" (1991)

Jim Norman wraca po latach do swojego rodzinnego miasteczka, aby podjąć pracę w miejscowej szkole na stanowisku nauczyciela. W dzieciństwie jego brat został zamordowany przez grupkę młodych ludzi, a Jim nadal nie może zapomnieć o jego tragicznej śmierci. Niedługo potem w jego klasie pojawiają się zabójcy jego brata, mimo upływu tylu lat nadal młodzi...

"Oni czasami wracają" reżyserii Toma McLoughlina jest całkiem wierną ekranizacją noweli Stephena Kinga. Film utrzymany jest w stylistyce wczesnych lat 90-tych, posiada wszystkie charakterystyczne walory ówczesnych horrorów, ale obawiam się, że jest to jedna z tych produkcji, która może się nie spodobać przeciwnikom Kinga. Nieodłączna część wszystkich ekranizacji tego pisarza, czyli ów klimat małego, spokojnego amerykańskiego miasteczka tutaj jest aż nazbyt wyraźny. Właściwie to całość filmu bazuje głównie na stopniowo narastającej, kumulującej się atmosferze grozy. Jeśli ktoś szuka horroru pełnego zawrotnej akcji to niestety nie tędy droga. Tutaj wydarzenia rozgrywają się w spokojny, niemal stateczny sposób. Reżyser od czasu do czasu serwuje nam odrobinę szybszą akcję, ale głównie skupia się na klimacie i w tej materii osiąga spory sukces.

O grze aktorskiej wolałabym raczej nie wspominać. Może nie nie była ona szczególnie tragiczna - szczególnie jeśli chodzi o odtwórcę głównej roli Tima Mathesona - ale do poprawnej także nie należała. Szkoda, bo jak wiadomo dla Kinga najważniejsi są bohaterowie, a skoro prawie żadnemu aktorowi występującemu w tym filmie nie udało się przekonać mnie do swojej postaci to w tym przypadku jest bardzo nieciekawie.

Co sprawia, że ten film zasługuje nam uwagę wielbicieli kina grozy? "Oni czasami wracają" odznacza się paroma zapadającymi w pamięć scenami. Za przykład mogą tu posłużyć choćby sny głównego bohatera - mrożące krew w żyłach obrazy w formie krótkich przerywanych scen. Wprost niesamowity efekt! Dodam jeszcze, że charakteryzacja "demonicznych uczniów" w momentach zrzucania przez nich swojego człowieczego wyglądu była znakomita. Właśnie taki wygląd czarnych charakterów w starych horrorach podoba mi się najbardziej. Końcowe sceny filmu zawierają odrobinę kiczowatych efektów specjalnych, które ani nie irytują, ani nie zapadają w pamięć. Ot, kolejny charakterystyczny element horrorów lat 90-tych, na który widz niejako nie zwraca zbytniej uwagi. A sam finał niestety rozczarowuje - tutaj reżyser zdecydowanie się nie popisał.

Myślę, że "Oni czasami wracają" należy do najlepszych ekranizacji twórczości Stephena Kinga. Ten film siłą rzeczy przyciąga uwagę widza ze względu przede wszystkim na oryginalną fabułę i rzecz jasna stopniowo narastający klimat grozy, wyczuwalny przez cały seans, a skumulowany dopiero w finale. Jeśli ktoś jest wielbicielem kingowskiego klimatu w filmach oraz zachwyca go starsze kino grozy to ten film jest przeznaczony właśnie dla niego.

środa, 16 marca 2011

Nowa strona

Umieściłam na blogu nową stronę, na którą mam nadzieję będę ciągle dodawać nowe pozycje. Jest to niejaka ściągawka dla osób, którzy nie wiedzą co oglądać i wciąż bezskutecznie poszukują jakiś ciekawych pozycji. Zestawienie jest jak najbardziej subiektywne, dlatego wielu osobom może się nie spodobać dobór filmów. Ale wszystkie pozycje tam przedstawione należą do moich ulubionych filmów grozy.

wtorek, 15 marca 2011

"Ukąszeni" (2008)

Młody sanitariusz, pełniący nocne dyżury znajduje ranną dziewczynę, którą zabiera do swojego domu. Postanawia zająć się nią podejrzewając, że jest ona uzależniona od narkotyków. Jednak niedługo potem wychodzi na jaw, że dziewczyna uzależniona jest tylko i wyłącznie od ludzkiej krwi.

Ostatnio cierpię na dziwną przypadłość: ilekroć wychodzi jakiś nowy horror wampiryczny wręcz boję się go oglądać. Winnym takiego stanu rzeczy jest zapewne niesławny "Zmierzch", który to jasno sugeruje widzom, jak zapewne będą wyglądać wampiry w nowoczesnych filmach grozy. Dlatego właśnie tak późno zdecydowałam się na zapoznanie z tytułem "Ukąszeni". Poza tym jest to horror komediowy, których osobiście nie trawię. Jednak w tym przypadku, co odkryłam z niemałym zdziwieniem, nie jest tak źle. Film na tle innych współczesnych produkcji wampirycznych wypada nad wyraz przyzwoicie, oczywiście oglądany z przymrużeniem oka.

Zacznijmy od bilansu horroru i komedii. Reżyser, Harvey Glazer, zręcznie balansuje między tymi dwoma gatunkami. Żarty są absolutnie adekwatne do właściwej akcji, nie przesadzone i przede wszystkim nie wpychano ich nigdzie na siłę - są niejako naturalne, przez co jak najbardziej śmieszą zamiast irytować. Tymczasem jeśli chodzi o sceny grozy to możemy liczyć na parę efektywnych scen gore z domieszką odrobiny klimatu. Na plus trzeba zaliczyć reżyserowi przedstawienie postaci wampira. Po licznych eksperymentach kinowych z tym konkretnym upiorem, aż miło było popatrzeć na prawdziwego wampira z krwi i kości - z jego słabościami i mocnymi stronami. Powiem krótko: zarówno wygląd jak i zachowanie wampirzycy w tym konkretnym obrazie są jak najbardziej zgodne z prawdziwym wizerunkiem krwiopijcy. Aż kamień spadł mi z serca:)

W roli głównej zobaczymy Jasona Mewesa, znanego głównie z komedii, który tutaj udowodnił, ze w kinie grozy też nieźle sobie radzi - w końcu nie każdy aktor tak przekonująco oddałby rolę postaci tragicznej. Co się tyczy samej wampirzycy to niestety Erica Cox nie spisała się najlepiej. Zbyt dużo sztuczności zarówno w dykcji, jak i mimice twarzy. Brak odpowiedniej dawki realizmu niestety znacznie zaniżyła poziom jej gry aktorskiej.

"Ukąszeni" jest filmem mało znanym w Polsce - pewnie między innymi dlatego, że nie trafił do kin tylko od razu na DVD. Ale jego niska popularność nie świadczy o tym, ze jest zły. Wręcz przeciwnie - zarówno fabuła jak i realizacja nie zasługują na żadne słowa potępienia. Oryginalność i naturalna tendencja do przyciągania uwagi widza już od pierwszych scen filmu zasługuje na poświęcenie naszego czasu na tę produkcję. Wszystko zostało tutaj idealnie obmyślone, łącznie z dialogami. Akcja może chwilami odrobinę kuleje, ale reżyser wynagradza nam to rzucanymi od czasu do czasu krwawymi morderstwami. Jeśli ktoś potrafi docenić czarny humor wespół z grozą to jest to pozycja przeznaczona właśnie dla niego. Ten film udowodnił mi, że nie każdy horror komediowy jest z definicji zły i takim produkcjom także należy dać szansę. Mam również nadzieję, że jeśli chodzi o wizerunek wampira twórcy pójdą raczej w stronę "Ukąszonych", a nie "Zmierzchu".

piątek, 11 marca 2011

Podsumowanie roku 2010

Rok 2010 już za nami. Jak to często w horrorach bywa doczekaliśmy się paru perełek i nieuniknionych gniotów. Ale na szczęście udało mi się znaleźć więcej wartościowych filmów. W tym subiektywnym zestawieniu przedstawię horrory z ubiegłego roku, które zasługują na naszą uwagę oraz te, które powinniśmy omijać szerokim łukiem.

Pomyłki roku 2010

7. "Pirania 3D" - wbrew temu, ze postanowiłam umieścić tę pozycję w najgorszych filmach 2010 roku nie jest to kompletny gniot (dlatego też znajduje się na ostatnim miejscu). Jednakże sukces może odnieść tylko i wyłącznie jako komedia, z horrorem ma niewiele wspólnego. Efekty specjalne także nie działają na plus tej produkcji - niestety, ale prawda jest taka, że odebrały one jej jakąkolwiek realistyczność, jeśli chodzi o sceny mordów, gdzie krew nawet nie była obecna fizycznie na ekranie, można ją było liczyć tylko w pikselach. O nastroju grozy także w tym przypadku nie może być mowy. Zwykły filmik dla młodych ludzi, bez jakiejkolwiek szansy na wybicie się w światku horrorów.

6. "30 dni mroku: Czas ciemności" - pamiętam, że bardzo przyjemnie oglądało mi się tę pozycję. Jednakże nagromadzenie głupot i nielogicznych rozwiązań fabularnych nie pozostawia wątpliwości, że miejscem tego filmu jest niestety to zestawienie. Gdyby twórcy chociaż postarali się o oryginalną fabułę to może coś by z tego wyszło. Jako sequel wypada jeszcze gorzej - w końcu wszyscy wiedzą, że pierwowzór tego filmu był wielką bombą i pamiętany jest do dziś. Niestety, mimo, że film zbytnio nie nudzi i całkiem bezboleśnie się go ogląda to i tak wypada bardzo blado na tle innych produkcji roku 2010.

5. "Straceni chłopcy 3" - ha, dwie poprzednie części były w moim mniemaniu bardzo udanymi produkcjami o tematyce wampirycznej. To co twórcy nam pokazali tutaj to zwykła komedia bez żadnego większego sensu. Sceny gore porażają mało realistyczną amatorką, a nastrój... no cóż nastroju nie ma wcale - w końcu w przypadku horrorów komediowych bardzo ciężko o ten element, a w tym przypadku widz, który poczuje jakiekolwiek napięcie musi chyba być zwykły laikiem. Nie ma tutaj absolutnie niczego godnego uwagi. Kompletna strata czasu.

4. "Legion" - efekty specjalne, efekty specjalne i jeszcze raz efekty specjalne. Dodajmy do tego kompletnie bezsensowną fabułę, która wręcz woła o pomstę do nieba. Pamiętam, że film być szumnie reklamowany, więc może dlatego okazał się takim fiaskiem - wiadomo przecież, że wartościowa produkcja broni się sama, nie potrzebuje szerokiej kampanii reklamowej. Tutaj jedynym plusem jest chyba oryginalna fabuła, w końcu nic dziwnego, że nie zobaczymy takiego scenariusza w innych filmach grozy, gdyż nie owijając w bawełnę jest on największym absurdem jaki kiedykolwiek widziałam.

3. "Opętani" - kolejny rozreklamowany gniot. Kolejne "wielkie dzieło" zbudowane wyłącznie na efektach specjalnych. Ten film w Polsce wywołał sporą furorę, ale podejrzewam, że dużą rolę w tym odegrały przyciągające oko okładki, które są jednym z nielicznych plusów tej produkcji. Cała akcja filmu opiera się na ucieczce bohaterów przez zarażonymi ludźmi, więc nie sposób jest tutaj uniknąć również nudy. Na uwagę zasługują jedynie sceny gore, bo atmosfery tutaj nie uświadczymy. Zresztą większego sensu także.

2. "Wilkołak" - pamiętam, że oglądając ten film miałam skojarzenia z nisławnym "Zmierzchem". W końcu jest to obraz z pięknymi zdjęciami, poruszającym romansem i efektami specjalnymi (ten element staje się już nierozerwalną częścią wszystkich współczesnych horrorów). Jednakże w tym wszystkim reżyser zapomniał chyba, że kręci remake horroru, a nie kolejne puste romansidło z jakże wzruszającym zakończeniem. Nie wiem, co to ma być, bo horrorem raczej nie można tego nazwać.

1. "Szkolny areszt" - i mamy zwycięzcę gniotów:) Niskobudżetowy filmik przeznaczony dla dzieciaków - już nawet nie dla nastolatków tylko ludzi nieco młodszych. Na fabułę składa się nieustanna bieganina dzieciaków po korytarzach szkolnych okraszona rzecz jasna amatorskimi, kiczowatymi efektami specjalnymi. Nie wiem, co to ma być, ale miejscem tej szmiry niewątpliwie jest czołówka największych pomyłek 2010 roku. Kto nie oglądał niech nie próbuje.

Perełki roku 2010

10. "Lustra 2" - mimo tego, ze film bardzo przypadł mi do gustu to niestety muszę umieścić go na ostatnim miejscu tego zestawienia. Sporo mu brakuje do wybitnej produkcji, ale w moim mniemaniu chociaż nie grzeszy oryginalnością fabularną to posiada całkiem sporo przykuwających wzrok scen gore, no i rzecz jasna całkiem przyjemnie mi się go oglądało. Jak na połączenie krwawego horroru z obrazem nastrojowym wypada całkiem przyzwoicie, jednakże atmosfera grozy została tutaj znacznie przyćmiona przez lejąca się krew.

9. "Dom z kości" - długo zastanawiałam się, czy umieścić tę pozycję w tym zestawieniu, gdyż jako horror nastrojowy całkowicie spełnia swoje zadanie, ale niestety bezczelnie kopiuje znane nam już motywy fabularne wałkowane niejednokrotnie w innych tego typu filmach. Myślę, ze horrory nastrojowe stają się już powoli wymierającym gatunkiem, dlatego mimo wszystko trzeba czasem sięgnąć po współczesne filmy tego typu, ot tak dla rozeznania. Atmosfery na pewno tutaj uświadczymy, ale fabułę można było odrobinę bardziej dopracować.

8. "And Soon the Darkness" - to był kolejny film o handlu żywym towarem. Chociaż do horroru nie można go zaliczyć to myślę, że posiada pewne elementy grozy i jako mocny thriller całkowicie spełnia swoje zadanie. Fabuła w ogóle mnie nie nudziła, reżyser zadbał o realistyczny wydźwięk, bez którego wszystko by się posypało. Myślę, że widz oglądając tę pozycję nie uniknie napięcia, które umiejętnie stopniowane przyciąga uwagę i nie pozwala oderwać wzroku od ekranu, aż do końca seansu.

7. "Open House" - film przez wielu nie rozumiany, przez co zwyczajnie został niedoceniony wśród produkcji, które mieliśmy przyjemność zobaczyć w 2010 roku. A szkoda, bo konstrukcja fabularna daje sporo do myślenia. Nie jest to obraz, który ma zadanie epatować tylko i wyłącznie przemocą, gdyż w moim mniemaniu reżyser aspirował do czegoś większego. Przesłanie nie powinno być dla nikogo niezrozumiałe no i rzecz jasna powinno dawać widzom do myślenia. Moim zdaniem jest to niesamowita historia, która nie tylko przeraża, ale również porusza.

6. "Zbaw mnie ode złego" - nowoczesne "dziecko" Wesa Cravena, które zostało wręcz zmiażdżone przez fanów kina grozy. Ja jak zwykle będę inna i pierwsza podpiszę się pod twierdzeniem, że jest to całkiem udana produkcja, którą jeśli nie porównywać do starych, o niebo lepszych pozycji tego reżysera można całkiem dobrze strawić. Poza zakończeniem film jak najbardziej mnie zadowolił, choć spodziewałam się czegoś o niebo lepszego.

5. "Ostatni egzorcyzm" - pseudo dokument traktujący o jakże ostatnio popularnych egzorcyzmach. Mimo tego, że nienawidzę tzw. "kręcenia z ręki" ta produkcja skutecznie przyciągnęła moją uwagę. I nawet zakończenie, przez wielu krytykowane wynagrodziło mi nieliczne nudne momenty filmu z nawiązką. Na tle innych produkcji o tej tematyce ta wypada nadzwyczaj dobrze i na pewno zasługuje na naszą uwagę.

4. "The Final" - film swoją tematyką poruszający bardzo ważny problem przemocy w szkołach, który niestety ciągle jest obecny w rzeczywistości. Mimo tego, że było już wiele produkcji o podobnej fabule to i tak jest to temat uniwersalny, aktualny niezmiennie do dziś. Mocny obraz dla fanów kina torture-porn. Jednakże w sferze psychologicznej produkcja ta wypada równie dobrze, jeśli nie lepiej. Mimo tego, ze scen tortur jest sporo i są one niezwykle brutalne to gnębienie psychiczne jest tutaj o wiele bardziej wyczuwalne i to właśnie one daje widzowi tak bardzo do myślenia.

3. "13Hrs" - zaczynamy pierwszą trójkę. Ta pozycja jest jedną z najbardziej udanych horrorów o wilkołakach. Nie uświadczymy tutaj tylko i wyłącznie krwawych scen, choć jest ich sporo, ale również będziemy mieć okazję poczuć na własnej skórze duszącą wręcz klaustrofobiczną atmosferę. Jest to jeden z tych filmów, do których często będę wracać i mimo niepochlebnych recenzji pierwsza podpiszę się pod twierdzeniem, że to jeden z najlepszych horrorów tego, słabego niestety roku 2010.

2. "Koszmar z ulicy Wiązów" - produkcja, która podzieliła fanów kina grozy na dwie grupy - jedni twierdzą, że to jeden z najbardziej udanych remaków, a drudzy nie potrafiąc odciąć się od znakomitego oryginału mieszają nową wersję z błotem. Ja należę do tej pierwszej grupy, bo w tym obrazie nawet liczne efekty specjalne bardzo przypadły mi do gustu, parę razy podskoczyłam w fotelu, porwała mnie ciekawa atmosfera grozy no i rzecz jasna przypadły mi do gustu interesujące sceny mordów (choć oczywiście ilość krwi możemy tutaj liczyć w pikselach). Potrafiłam na tyle odciąć się od oryginału, żeby uniknąć porównań. Bo remake w konkurencji z ponadczasowym dziełem Wesa Cravena przegrywa na wszystkich płaszczyznach, ale traktowany jako odrębny film jest produkcją godną uwagi i zasługuje na swoje drugie miejsce wśród perełek 2010 roku.

1. "I Spit on Your Grave" - jeden z najlepszych horrorów torture-porn, jaki miałam przyjemność oglądać. W moim mniemaniu nie ma absolutnie żadnych minusów. Za to jest wspaniałym, dającym do myślenia widowiskiem. Nie tylko stawia widza w obliczu zbiorowego gwałtu, ale robi z niego również kibica oprawczyni. Współczuje biednej, skrzywdzonej dziewczynie i całkowicie pochwala krwawą zemstę na jej gwałcicielach. Ten film jest również remakiem, ale w przeciwieństwie do poprzedniego miejsca w tym zestawieniu przebił on oryginał na wszystkich płaszczyznach. I równocześnie stał się jednym z moich ulubionych horrorów torture-porn. Oby więcej było tego typu filmów, bo oglądanie tej pozycji było dla mnie nie lada przyjemnością i z chęcią sięgnę po nią ponownie.

czwartek, 10 marca 2011

"Przyjaźń na śmierć i życie" (1986)

Paul wraz z matką przeprowadza się do małego miasteczka. Chłopak jest geniuszem naukowym, który skonstruował nowoczesnego robota imieniem BB. W nowym miejscu zamieszkania poznaje dziewczynę Sam, z którą szybko się zaprzyjaźnia. Gdy Sam ginie chłopak postanawia wykraść jej ciało i ożywić go. Niestety szybko okazuje się, że dziewczyna nie jest przyjaźnie nastawiona do świata, a Paul staje się współwinnym jej zbrodni.

Jeden z mniej znanych filmów Wesa Cravena, a już na pewno jeden z najbardziej niezrozumiałych przez laików. Popularny reżyser horrorów młodzieżowych tym razem sięgnął po klasyczną historię Frenkensteina, umiejscowiając akcję w realiach amerykańskiego miasteczka oraz robiąc bohaterami młodych ludzi. Jak na klasyczny horror lat 80-tych przystało Craven zręcznie balansuje pomiędzy grozą i komedią, dodając również pewne wątki romantyczne. Czy taka mieszanka różnych konwencji wyszła filmowi na dobre? Zdania są podzielona. Starzy wyjadacze klasycznych horrorów na pewno docenią ten obraz. Gorzej rzecz ma się z przeciętnymi widzami, którzy o kinie gore nie mają bladego pojęcia. Pierwszy popełniany przez laików błąd to doszukiwanie się logiki w tym obrazie. Cravenowi nie chodziło o prawdopodobne rozwiązania fabularne, nie bazował na realiźmie tylko na strachu. Chciał przerazić widza równocześnie go rozśmieszając i w tej materii odniósł wielki sukces.

"Przyjaźń na śmierć i życie" to prawdziwie klimatyczny, krwawy horror ze wspaniałą muzyką i starannie dopracowanymi bohaterami. W swoich czasach z pewnością posiadał wielki potencjał - myślę, że ówczesnych widzów był w stanie wprost wbić w fotele. Ale jak wiadomo to co kiedyś straszyło niekoniecznie musi straszyć dzisiaj. Pomijając element przerażenia, który we współczesnych czasach raczej zanikł, jeśli chodzi o tą produkcję należy niewątpliwie wspomnieć o postaci żywego trupa Sam. Tutaj Craven zręcznie połączył motyw zombie z robotem, ale nie stworzyłby tak przekonującej postaci bez odtwórczyni tej roli - sławnej w latach 80-tych Kristy Swanson, której mechaniczne ruchy i puste spojrzenie wprost mrozi krew w żyłach. Myślę, że ona jako jedyna w tej produkcji naprawdę wczuła się w swoją rolę, która jakby na to nie patrzeć była najważniejsza.

Scen gore nie ma tutaj za wiele, ale na uwagę zasługuje przede wszystkim motyw z piłką - jeśli ktoś widział film na pewno wie, o co mi chodzi, gdyż ta scena niejako określa ten film, jest najbardziej charakterystycznym momentem w całej produkcji. Myślę też, że przesłanie nie powinno być dla nikogo niejasne, reżyser jasno je uwypukla, a przy okazji robi ze swej produkcji niejaką przestrogę przed nowoczesną nauką i technologią.

Mnie osobiście bardzo przyjemnie oglądało się ten film. Lubię starego Crevena i nie miałabym nic przeciwko, gdyby swoje nowe filmy robił w klasycznym stylu lat 80-tych. Myślę, że temu reżyserowi ciężko jest się odnaleźć w bzdurnych, efekciarskich horrorach naszych czasów, więc tym bardziej swoje obrazy powinien kreować na lata 80-te, kiedy to panował czas jego świetności. "Przyjaźń na śmierć i życie" jest produkcją skierowaną wyłącznie dla entuzjastów horrorów, ludzie, którzy poszukują w tym gatunku logiki czy ambicji powinni sobie odpuścić.

wtorek, 8 marca 2011

"Zabójca Rosemary" (1981)

W roku 1945 młoda dziewczyna Rosemary, pisze list do swojego chłopaka przebywającego wówczas na wojnie, w którym wyjaśnia mu, że dłużej nie może na niego czekać. Wybiera się na bal maturalny z nowym chłopakiem, który dla obojga kończy się tragicznie - zamaskowany morderca zabija ich, a przy ich ciałach zostawia różę. 35 lat później, w rocznicę śmierci Rosemary młodzi ludzie przygotowują się do balu maturalnego. Nie wiedzą jeszcze, że zabójca, który nigdy nie został schwytany, ukrywający się przez te wszystkie lata, powrócił, aby dokończyć swoje krwawe dzieło.

Długo starałam się zdobyć ten film, gdyż przeczuwałam, że będzie to jeden z lepszych slasherów lat 80-tych, jakie powstały. I nie myliłam się. Jak powszechnie wiadomo podgatunek horroru, jakim jest slasher szczególną popularnością cieszył się głównie w latach 80-tych. To wtedy powstawały takie produkcje, wręcz hurtowo - jedne stały się arcydziełami, kultowymi pozycjami popularnymi nadal mimo upływu tylu lat, a inne niestety robione były na szybcika, za śmiesznie niskie pieniądze i skierowane były tylko i wyłącznie dla wąskiego grona odbiorców. Paradoksalnie film "Zabójca Rosemary" znany jest niestety tylko nielicznym widzom, ale nie ma na to wpływu jego niski poziom (broń Boże) tylko mała reklama tej pozycji w Polsce oraz jej słaba dostępność. Jednak myślę, że fani kina grozy powinni usłyszeć o tym filmie, gdyż naprawdę warto go znać i posiadać w swojej prywatnej kolekcji.

Slashery z lat 80-tych bazowały głównie na atmosferze, ograniczając brutalne sceny do koniecznego minimum. Czyli zawsze mieliśmy masę scen mordów z odrobiną sztucznej krwi. Tutaj rzecz ma się zupełnie inaczej - posoki jest aż nazbyt sporo, a same sceny mordów porażają swoją wymyślnością. Nasz zabójca upodobał sobie przede wszystkim długi nóż i tutaj nowość... grabie. Przy każdym morderstwie krew leje się strumieniami, choć w sprawie jej realistycznej konsystencji bym polemizowała. Krew jest zdecydowanie za gęsta i rażąco czerwona, ale zupełnie nie wpływa to na jakość odbioru. Reżyser Joseph Zito zadbał również o klimat. Niewątpliwie ogromną rolę odegrała w nim muzyka - tak przerażającej ścieżki dźwiękowej w slasherze dawno nie słyszałam. Powiem więcej: moim zdaniem muzyka jest największą siłą tej produkcji, w tym przypadku nie ma w filmie lepszego elementu. Atmosfera dosyć gęsta, szczególnie kiedy dwójka głównych bohaterów krąży od domu do domu w poszukiwaniu mordercy. I bardzo dobrze, że w tych momentach widza zabawia klimat, bo odniosłam wrażenie, że sceny te zostały odrobinę za bardzo rozwleczone, więc gdyby zabrać jeszcze atmosferę to film okazałby się kompletną klapą.

Podobała mi się sama postać mordercy. Zamaskowany, dobrze zbudowany człowiek w stroju żołnierza. Podczas swoich krwawych mordów nie wypowiada ani jednego słowa, co tym bardziej potęguje jego tajemniczość. No właśnie, skoro o tajemnicy mowa to oczywiście, aż do końca filmu nie wiemy, kto jest zabójcą. Reżyser nie zdradza nam tego wprost, ale niestety bardzo łatwo jest się tego domyślić. Już na początku seansu wiedziałam, kto zabija i wierzcie mi lub nie, ale myślę, że każdy widz zaprawiony w slasherach nie będzie miał z tym szczególnych problemów. A szkoda, bo w tym aspekcie reżyser mógł bardziej zaszaleć i zaskoczyć widza na koniec seansu. Nie skorzystał z okazji i niestety odebrał swojej produkcji cały element zaskoczenia.

Jeśli ktoś, podobnie jak ja, jest wręcz zakochany w slasherach z lat 80-tych, jeśli oddziaływuje na niego magiczny klimat tych filmów to jest to produkcja jak najbardziej dla niego. Mimo swojego wieku nadal posiada spory potencjał i nie wątpię, że przypadnie do gustu entuzjastom klasycznego kina grozy.

poniedziałek, 7 marca 2011

"Misery" (1990)

Pisarz Paul Sheldon jest autorem poczytnych romansów o Misery Chastein, którą w końcu postanawia uśmiercić i skończyć z pisaniem książek o niej. Wracając do Nowego Jorku z maszynopisem jego nowej powieści, która nie traktuje już o Misery ulega wypadkowi samochodowemu podczas śnieżycy. Życie ratuje mu Annie Wilkes, była pielęgniarka, wielka fanka Sheldona i Misery. Zabiera go do swojego domu i opiekuje się nim. Jednak Paul szybko odkrywa, że fanatyzm Annie jest iście psychotyczny i nie zamierza ona puścić pisarza wolno.

Głośna ekranizacja powieści Stephena Kinga, która zyskała już miano kultowej. Reżyser Rob Reiner osiągnął coś, czego wielu jemu podobnych nie udało się osiągnąć nigdy. Otóż, zrozumiał on doskonale zamysł pisarza, dosyć wiernie zekranizował jego książkę i stworzył dzieło, które mimo upływu tylu lat nadal cieszy się ogromną popularnością wśród widzów. I nic dziwnego, bo w dzisiejszych czasach takiego thrillera można ze świecą szukać, a tak żywych wręcz realnych postaci nie ma chyba w żadnym innym filmie.

Ogólnie wiadomo, że u Kinga najważniejsi są bohaterowie - bez nich jego książki nie miałyby tak wielkiej siły przekazu. Więc rozumie się samo przez się, że dobry reżyser biorący na warsztat jego powieść musi przede wszystkim skupić się na nich. Reiner do głównych ról wybrał Jamesa Caana i Kathy Bates. Oboje pokazali widzom istne mistrzostwo aktorskie. Paul w wykonaniu Jamesa był naprawdę godny współczucia - przykuty do łóżka, niezdolny do poruszania nogami, całkowicie zależny od chorej psychicznie kobiety, kiedyś bezwzględnej morderczyni. Tymczasem to co pokazała nam Bates po prostu w głowie się nie mieści. Jak żyję nie widziałam w filmie tak przekonująco wykreowanego, przerażającego czarnego charakteru. I nic dziwnego, że za tę rolę aktorka dostała Oscara, gdyż swoją grą przyćmiła nawet głównego bohatera - gdy na nią patrzyłam wyraźnie czułam dreszcze na ciele, ale równocześnie byłam wręcz zachwycona. Rzadko się zdarza, żeby jakakolwiek filmowa rola, aż tak mną wstrząsnęła. Pani Bates pokazała nam fanatyzm w najgorszym wydaniu, jej zauroczenie Misery i Paulem Sheldonem było wręcz namacalne. Widz niemalże wierzył, że to autentyczna chora psychicznie kobieta, zapewne wyciągnięta z jakiegoś ośrodka dla obłąkanych, aby zagrać w filmie:) Brak mi słów.

Film, jak na thriller, pokazuje nam klimat, którego nie powstydziłby się, żaden szanujący się horror nastrojowy. Reżyser osiągnął wyżyny podczas wycieczek Paula po domu, w czasie nieobecności Annie. Mężczyzna z trudem poruszał się po pomieszczeniach na starym, topornym wózku inwalidzkim i powoli odkrywał sekrety swojej największej fanki. A widz mógł w międzyczasie zobaczyć, że kobieta wraca do domu, że jest coraz bliżej, podczas gdy Paul nic o tym nie wie i nadal spokojnie zwiedza kolejne pomieszczenia domu. W tych momentach atmosfera aż mnie przytłaczała, co dodatkowo potęgowała nastrojowa muzyka. Przeżywałam jak nigdy na filmach, modliłam się, żeby Sheldonowi udało się wrócić do swojego pokoju przed powrotem Annie, gdyż zależało mi na tym, żeby żył. W końcu był tak żywo przedstawioną postacią, że mogłam bez problemu się z nim utożsamić, polubić go i kibicować mu.

Mam tak, że ilekroć myślę o danym filmie to do każdego mogę dopasować jedną, najlepszą charakterystyczną scenę. Tak też jest i w tym przypadku. Scena o największej sile to ta, kiedy Annie łamie nogi swojemu "pacjentowi". Tak niesamowicie sugestywna, że aż mnie bolało kiedy musiałam na to patrzeć. A najbardziej przerażającym momentem w filmie, moim zdaniem, jest ten kiedy którejś nocy Sheldon budzi się i widzi nad sobą twarz Annie skąpaną w świetle błyskawicy, wściekle wykrzywioną, pełną nieokiełznanej furii. Aż zimno mi się od tego zrobiło. Więc mamy kolejny dowód, że aby się przestraszyć na filmie nie trzeba koniecznie horroru, wystarczy sięgnąć chociażby po znakomicie zrealizowany thriller psychologiczny:)

Nie wiem, czy jest ktoś, kto nie widział tej produkcji. Pewnie nie, ale mimo to gorąco namawiam każdego - niekoniecznie wielbiciela kina grozy - do obejrzenia tej pozycji, jeśli jakimś cudem ją przegapił. Tak mocny, realistyczny, prawdziwy wręcz thriller powinien zobaczyć każdy. Mimo jego sporego wieku moim zdaniem w ogóle się nie zestarzał, więc współcześni widzowie także powinni być zadowoleni. Na efekty specjalne jednak proszę nie liczyć - ten film nie zniża się do tego poziomu - do marnego efekciarstwa bardzo mu daleko.