piątek, 30 grudnia 2022

Simon Beckett „Zagubiony”

 

Sierżant z jednostki kontrterrorystycznej policji metropolitalnej Jonah Colley pewnej nocy odbiera telefon od swojego dawnego przyjaciela, też policjanta Gavina McKinneya. Mężczyźni od dziesięciu lat nie utrzymywali kontaktu, mniej więcej od czasu zaginięcia jedynego dziecka Jonaha, czteroletniego Theo. Coś ich poróżniło, a teraz wyraźnie zdesperowany Gavin nagle przerywa milczenie, prosząc o niezwłoczny przyjazd na tak zwane Nabrzeże Rzeźników. Colley przez chwilę bije się z myślami, ale w końcu decyduje się to sprawdzić. Miejsce wskazane przez McKinneya sprawia wrażenie kompletnie opustoszałego, ale to bynajmniej nie uspokaja jego niegdysiejszego kolegi. Sierżanta zmierzającego na spotkanie z najprawdziwszym koszmarem. W mrocznym magazynie, w którym stoczy walkę na śmierć i życie. A potem na własną rękę spróbuje rozwiązać zagadkę, która może mieć związek z zaginięciem jego ukochanego synka.

Otwarcie drugiej planowanej powieściowej serii Simona Becketta, poczytnego brytyjskiego pisarza, twórcy przebojowego cyklu z antropologiem sądowym, doktorem Davidem Hunterem. Światowa (i polska) premiera pierwszej odsłony mrocznych przygód Jonaha Colleya, pod tytułem „The Lost” (pol. „Zagubiony”), przypadła na rok 2022, a wszystko zaczęło się od krótkiej sekwencji zdarzeń, która przebiegła przez głowę Becketta podczas pływania. Ni z tego, ni z owego w wyobraźni zobaczył policjanta, który po służbie udaje się na jakieś spotkanie w opuszczonym magazynie, gdzie dokonuje makabrycznego odkrycia, a chwilę potem sam zostaje zaatakowany. Beckett od razu przywiązał się do tego scenariusza – obiecujący, wystarczająco klimatyczny i zagadkowy, materiał na wprowadzenie do... jakiejś historii. Jeszcze nie wiedział jakiej, ale doświadczenie mówiło mu, że reszta wykluje się w toku pracy. I tak się stało. Pierwszą polskojęzyczną edycję „Zagubionego” wypuściło wydawnictwo Czarna Owca w tłumaczeniu Bartłomieja Nawrockiego.

Północ. Mroczny magazyn w miejscu, jakże adekwatnie, nazywanym Nabrzeżem Rzeźników. Samotna wyprawa policjanta z wieloletnim stażem. Odpowiedź na wezwanie dawno niewidzianego mężczyzny, kiedyś najlepszego przyjaciela, który, jak wszystko na to wskazuje, wpakował się w bardzo poważne, kłopoty. Dlaczego zwrócił się o pomoc do człowieka, z którym ostatni raz rozmawiał przed dziesięcioma laty? Dlaczego Gavin McKinney wybrał Jonaha Colleya? Policjant, który z jakiegoś sobie tylko znanego powodu sprowadził do tego potwornego magazynu ostatniego kolegę po fachu, którego powinien fatygować. Tak przynajmniej wydaje się członkowi elitarnego SCO19 w stopniu sierżanta, jednostki kontrterrorystycznej policji metropolitalnej, który nie bez szwanku zakończy to, w gruncie rzeczy, niezaplanowane spotkanie na skąpanym w gęstych ciemnościach Nabrzeżu Rzeźników. Uszkodzone kolano będzie jednak najmniejszym z jego problemów. Nieporadnego samotnego wilka, któremu trudno nie współczuć. Garstka rozdziałów retrospektywnych – rzadkie „powroty do przeszłości” tytułowego bohatera omawianej powieści kryminalnej – dość szczegółowo naświetla największą tragedię najprawdopodobniej nie tylko w życiu Jonaha Colleya. Piekło rodziców. Koszmar, z którego nie dane im było się wybudzić. Okropna strata. Potencjalna śmierć jedynego dziecka małżeństwa, które już wcześniej przechodziło kryzys, zaledwie czteroletniego chłopca imieniem Theo. Śmiertelny w skutkach wypadek, za który Jonah zawsze winił przede wszystkim siebie. Nie dość, że stracił największy, bezcenny skarb, to na dodatek w tym decydującym momencie chłopiec znajdował się pod jego opieką. Nie ma znaczenia, czy faktycznie zasłużył sobie na potępienie, liczy się tylko to, że on tak to odczuwa. Skonsumowany przez wyrzuty sumienia. Pusta skorupa, której została już tylko praca. Czyżby Jonah uważał, że na więcej nie zasługuje? Już prędzej na jeszcze mniej? Samobiczowanie, karanie się za zwykły ludzki błąd, za absolutnie naturalne „zmęczenie materiału”. Tak to widziałam, ale rzecz jasna zapatrywania czytelników na ten problem mogą być różne. Różne oceny wydrążonego człowieka. Tej feralnej nocy w upiornym przybytku na londyńskim nabrzeżu Jonah natknie się na cztery ofiary, jak wkrótce się okaże, boleśnie znanego mu sprawcy. Podczas gdy czołowa postać tej kryminalnej opowieści Simona Becketta, będzie tylko utwierdzać się w przekonaniu, że rzeźnik z nabrzeża wciąż nader śmiało sobie poczyna, niepowstrzymanie zbiera haniebne żniwo, policyjny detektyw prowadzący oficjalne śledztwo w tej dość zawiłej sprawie, coraz mocniej będzie się skłaniał ku sprawstwu kontuzjowanego Jonaha. W każdym razie antypatyczny gliniarz uzna, że rzeczony medialny bohater w rzeczywistości jest jednym z czarnych charakterów tej krwawej intrygi. Bezwzględny zabójca czy nie, jakieś większe grzechy Colley prawie na pewno ma na sumieniu. Tak uważa jego kolega po fachu, który chyba za mocno przywiązał się do tej jednej teorii. Uwziął się na biednego Colleya? Tak to wygląda. Z punktu widzenia czytelnika, jak to zwykle w tego typu historiach bywa, postawionego w nieporównywalnie dogodniejszej pozycji. Autor pozwala nam czytać w umyśle jednostki, która niebawem trafi na sam szczyt policyjnej listy podejrzanych, a z tej lektury jasno wynika, że okulawiony sierżant nie został wtajemniczony w sekretny projekt Gavina McKinneya. Ma jednak powody przypuszczać, że jego dawny przyjaciel wrócił do sprawy zaginięcia Theo. Teoretycznie rozwiązanej, straszliwie smutnej zagadki, tragedii, która zrujnowała prywatne życie i oczywiście psychikę Jonaha. Gavin co prawda nie zdążył podzielić się z głównych bohaterem książki swoimi ewentualnymi odkryciami, ale ten drugi ma podejrzenie graniczące z pewnością, że wersja przyjęta przez policję, wersja, w którą wierzył przez wszystkie te lata, drastycznie rozminęła się z prawdą.

Simon Beckett nie ukrywa, że nie jest zwolennikiem długiego wprowadzania w akcję. A przynajmniej w swoje literackiej światy woli od razu, bez „zbędnej paplaniny”, wrzucać wszystkich zainteresowanych jego prozą. Kryminalnymi zagadkami z Wielkiej Brytanii. Nie inaczej jest z „Zagubionym”. Najpierw hitchcockowskie trzęsienie ziemi, a potem napięcie... nie nieprzerwanie rośnie. Pełna zwrotów akcji – niestety większość z nich przewidziałam, w tym ten największy – przeprawa zdezorientowanego, ale i potężnie zdeterminowanego „samotnego jeźdźca” we współczesnym Londynie. Rozpędzona kryminalna kolejka, która zdaje się jechać na wstecznym. Znamy tożsamość sprawcy, za to charakter sprawy w jakiejś, zasadniczej(?), części pozostaje frustrująco nieznany. Seryjny morderca? Przestępczość zorganizowana - porachunki mafijne, handel ludźmi, nielegalne i najwyraźniej nieudane przeżuty ludzi desperacko szukających lepszego życia? Skorumpowani gliniarze? Cokolwiek to jest dla Jonaha Colleya naturalnie najistotniejsze w tym wszystkim jest poznanie prawdy o losie jego drogiego chłopczyka. A zatem dorwanie tego, który najwyraźniej maczał swoje brudne paluchy w tej niewybaczalnej zbrodni. Wendeta bestialsko okaleczonego, okradzionego ojca? Sam Jonah chyba nie wie, jak się zachowa jeśli uda mu się schwytać potencjalnego oprawcę jego kochanego dziecka. Nie snuje żadnych krwawych scenariuszy, nie planuje „wchodzić w buty kata”, odpłacić obrzydliwemu mordercy pięknym za nadobne, ale też pewnie ma świadomość, że i tak to może się potoczyć, że w chwili prawdy obudzi się w nim nieodparta, niemożliwa do opanowania żądza mordu. Zresztą równie dobrze może zostać zmuszony do odebrania życia temu podłemu mężczyźnie, który przecież na pewno spróbuje go zabić. On albo Colley – ten drugi wie, że koniec końców tak to może wyglądać. Taki może być finał pościgu przede wszystkim za Prawdą. Za tym goni Jonah, ale ten drugi nie zachowuje się jak typowy ścigany. W zasadzie można odnieść wrażenie, że ścigających jest dwóch. Dwóch ścigających i zarazem ściganych. Oczywiście pomijam tutaj śledczych formalnie, oficjalnie zajmujących się tą nie tak znowu skomplikowaną, ale na pewno wielowątkową sprawą. Można nie lubić (ja nie lubiłam) wyraźnie uprzedzonego do Jonaha detektywa prowadzącego, ale naszemu zagubionemu według mnie przydałoby się trochę jego podejrzliwości. Colley wydawał mi się nazbyt ufny, niedostatecznie czujny w kontaktach z ludźmi wpadającymi w jego orbitę. Tymi dopiero co poznanymi, ale też i znajomymi, wśród których może być jakiś „podwójny agent”. Albo agentka. Incydent z dziennikarką niczego go nie nauczył. Wydaje mu się, że tak, ale... Powiedzmy, że nie wszystkie decyzje podejmowane przez, jak by nie patrzeć, doświadczonego policjanta, spotykały się z moją aprobatą. Może i nie zachowuje się Jonah jak słoń w składzie porcelany, ale też nie nazwałabym tego koronkową robotą. Bywa, że najpierw działa, a potem myśli. I nierzadko nie może się nadziwić własnej głupocie, porażającej krótkowzroczności, naiwności, nieomal dziecinnej ufności. Może i powinno mnie to drażnić, ale jakoś bardzie przemawiało za tą postacią. Wprost rozczulająca osobowość, jeden z tych przypadków, które chciałoby się przytulić, pocieszyć, jakoś wesprzeć, miast przytakiwać jego ostrym autoanalizom i też zazwyczaj mocno krytycznym raportom z właśnie przeprowadzonych działań prawdopodobnie nie tylko w sprawie masakry na Nabrzeżu Rzeźników. Dostatecznej dbałości o otoczkę w „Zagubionym” Simona Becketta nie odnotowałam. Tego najbardziej mi brakowało – mroki i ponurości angielskiej metropolii, nieodstępujące poczucie śmiertelnego zagrożenia, przygniatające zaszczucie, narastający dyskomfort w miejskiej dżungli. Średnio intensywne przeżycia tym razem zapewnił mi autor hitowej „Chemii śmierci”. Spokojnie dałoby się bardziej to naprężyć, zintensyfikować pożądanie niewygodne emocje, wykrzesać z tego więcej napięcia, wskoczyć na wyższy poziom... Może później, może już w drugiej odsłonie? Trochę sobie ponarzekałam, ale mimo wszystko nie zamierzam porzucać Jonaha Colleya. Mogło być lepiej, ale w sumie chwyciłam przynętę – wystarczająca zachęta do zapoznania się z dalszym ciągiem tej, bądź co bądź, dramatycznej historii jednostki. Przygnębiającej, może nawet lekko depresyjnej, sagi rodzinnej – nieodwracalnie(?) roztrzaskany familijny portret, spalone gniazdo i wszechpotężna potrzeba rozwiązania wszelkich wątpliwości na ten temat. Cel jednego jedynego człowieka.

Powieściopisarz i dziennikarz, który zaskarbił sobie bardzo liczne grono wiernych czytelników z przeróżnych zakątków świata, brytyjska gwiazda współczesnego literackiego kryminału/thrillera, stwórca łebskiego antropologa sądowego, uroczego doktora Davida Huntera, przedstawia kolejnego niejednorazowego kompana. Nowy bohater, nowy powieściowy cykl od Simona Becketta. A przynajmniej taki jest plan; by Jonah Colley został z nami na dłużej. „Zagubiony” może i nie jest (w moim poczuciu absolutnie nie) tak wybuchowym otwarciem serii, jak „Chemia śmierci”, ale i ta bestyjka da się lubić. Serio, serio.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 28 grudnia 2022

„Klątwa Molocha” (2022)

 

Betriek mieszka z córką Hanną i rodzicami w bliskim sąsiedztwie torfowiska Stijfveen w Holandii, gdzie aktualnie są prowadzone kameralne wykopaliska archeologiczne pod kierownictwem Duńczyka imieniem Jonas. Pewnej nocy Betriek i jej ojciec dostrzegają przed domem intruza, którego biorą za jednego z pracowników Jonasa. Kolejne spotkanie z tym mężczyzną ma dużo bardziej dramatyczny przebieg, co w połączeniu z innymi niepokojącymi incydentami zmusza Betriek do wszczęcia własnego śledztwa w sprawie ewentualnego zagrożenia przyczajonego na bagnach. Kobieta coraz bardziej obawia się o bezpieczeństwo swoje i swoich najbliższych, ponieważ ma powody przypuszczać, że w tutejszych legendach o prastarym bóstwie i hipnotycznych szeptach tkwi więcej niż ziarno prawdy.

Horror ludowy prosto z Holandii. Pełnometrażowy debiut reżyserski Nico van den Brinka, scenariusz którego napisał wespół z Daanem Bakkerem, pod wpływem niesamowitych opowieści od dzieciństwa mocno rozbudzających jego wyobraźnię oraz zmumifikowanych zwłok odnajdywanych na holenderskich bagnach. Nico van den Brink chciał nakręcić, coś, co byłoby wprost przesiąknięte holenderską kulturą i historią. Folklorem, który zawsze wydawał mu się „nieco” upiorny. Fascynujący i przerażający. Poza wspomnianymi ludźmi z bagien, postanowił wykorzystać legendy o witte wieven, białych bezcielesnych kobietach ukrywających się we mgle, które to motywy połączył z podaniami o prastarym stworzeniu znanym jako Moloch oraz Molech, chtonicznym bóstwie, humanoidalnej demonicznej postaci z rogami, swoistym skrzyżowaniu człowieka z bykiem. „Klątwę Molocha” (oryg. „Moloch”) kręcono między innymi na holenderskich torfowiskach i tak niefortunnie się złożyło, że produkcja zbiegła się z okresem lęgowym. Filmowcy musieli się zmieścić w dwudziestu ośmiu dniach (maksymalny czas przeznaczony na główne zdjęcia), co stanowiło spore wyzwanie, ponieważ musieli zastosować się do wytycznych leśników – przez zakaz rozstawiania sprzętu w pobliżu gniazd poświęcili więcej czasu, niż planowali na poszukiwania „wolnych stref”. Dystrybucja filmu ruszyła w maju 2022 roku (kina w Holandii). 17 lipca tego samego roku obraz został całkiem ciepło przyjęty przez publiczność zgromadzoną na Fantasia International Film Festival w Kanadzie, a parę dni później trafił do strefy VOD (Shudder). W Polsce pokazał się w grudniu 2022 na CDA Premium.

Propozycja dla zwolenników horrorów w największej mierze bazujących na klimacie. Bagienny folk horror przetwarzający sprawdzone w kinie grozy motywy. Saga rodzinna w mistycznej polewie. Bajka ludowa z Holandii. Stara szkoła straszenia; groza podskórna, nieoczywista, nienachalna, niehałaśliwa w potencjalnie przeklętej, przepięknie ponurej krainie czarów. Gęsty mrok, gęsta mgła (reżyser zdradził, że głównie sztuczna, ale w moje oczy absolutnie się to nie rzucało; wyglądała jak „produkt” Matki Natury), zagadkowe, niedookreślone zagrożenie, jakaś nadnaturalna energia wisząca w powietrzu. Obecność brukająca to podstępnie ciche miejsce. Tajemnicze szepty, widmowe istoty, mumie, intruzi z krwi i kości, klątwa, wiedźma, niezidentyfikowana choroba nestorki i nadzwyczajna wrażliwość, coś w rodzaju szóstego zmysłu młodszych członkiń nieszczęsnego holenderskiego rodu. W centrum tej zmyślnie poplątanej, nie bez powodu trochę zagmatwanej, mocno klimatycznej opowieści Nico van den Brink i Daan Bakker postawili trzydziestoośmioletnią Betriek (taki sobie występ Sallie Harmsen), która od śmierci męża wychowuje swoje jedyne dziecko, kilkuletnią Hannę (przyzwoita kreacja małoletniej debiutantki, Noor van der Velden), z pomocą rodziców, Elske i Roelofa (Anneke Blok i Fred Goessens: duet, który w pełni mnie przekonał). W domu, w którym się wychowała i z którego na jakiś czas „wyemigrowała”. Lichej chałupie stojącej samotnie i niebezpiecznie blisko rozległego trzęsawiska. W poruszającym prologu „Klątwy Molocha” mamy traumę małej dziewczynki i prawdopodobnie jej rodzicielki, zbrodnia, do której doszło w tym drewnianym, niezbyt przytulnym domu przed trzydziestoma laty, w 1991 roku. Nico van den Brink starał się stworzyć wielowarstwową osobowość prowadzącą. Niestereotypową, nieodrysowaną od prostych szablonów „od zarania dziejów” nader chętnie wykorzystywanych w kinie grozy. Patrząc na Betriek nie mogłam oprzeć się poczuciu, że reżyser i współscenarzysta tego minimalistycznego straszaka dość mocno tutaj zaryzykował. Bo ta pani nieszczególnie zabiega o sympatię widzów. Zdystansowana, niezorganizowana, „wiecznie” naburmuszona niewdzięcznica. I jeszcze ten „zakazany romans”, sekretne harce, schadzki z zajętym mężczyzną. Gdyby to był powieściowy thriller psychologiczny, to byłabym zdecydowanie bardziej spokojna o tę postać, ale w filmowych horrorach takie dziewczyny mają ostro pod górkę, jeśli chodzi o pozyskiwanie twardej grupy wsparcia. Zrażają do siebie jakąś, często niemałą, część odbiorców. Dlaczego? Bo nie są ideałami? Tak czy inaczej, Betriek odstaje od tych wszystkich protagonistek z „anielskimi skrzydłami”, krystalicznie czystych istot, z którymi zdecydowanie łatwiej się zaprzyjaźnić. Niedobra matka, niszczycielka związków, zapamiętale gryząca przynajmniej jedną pomocną dłoń? A może kochająca matka, której jak wielu z nas zdarza się zapominać o tym i owym? Zabiegana, samotna, ciężko doświadczona, okaleczona przez los, okradziona z marzeń, zrezygnowana, smutna kobieta usiłująca nie zaglądać darowanym szkapom w zęby? Żyjąca z dnia na dzień w fałszywym przekonaniu, że jest zdana wyłącznie na siebie. Ma rodziców, ale traktuje ich - a już na pewno matkę - bardziej jak podopiecznych aniżeli godną zaufania, niezawodną pomoc w codziennych zmaganiach z życiem.

Klątwa Molocha”, najdłuższy z dotychczasowych reżyserskich występów Holendra Nico van den Brinka, może nie tyle podąża, ile dociera do przetartej ścieżki na terytorium horroru. Skromna zabawa konwencją, która może okazać się nad wyraz męcząca dla jakiejś części jej uczestników. Irytująco mglista, wyjątkowo opornie, długo się kształtująca. „Rozczłonkowane stworzenie”, które nie tak łatwo pozszywać. Za dużo białych plam? I tak można to ująć. Wplątani w jakąś niezrozumiałą intrygę prawdopodobnie na styku dwóch światów, skołowani, coraz mniej zainteresowani zajrzeniem za kotarę niewątpliwie celowo rozpostartą przez Nico van den Brinka i jego zespół, z którego wyróżnić pragnę Emo Weemhoffa odpowiadającego za zdjęcia. Prawdziwa uczta dla mych oczu! A już zwłaszcza ujęcia samego pleneru: bezludne, stateczne, niesamowicie ponure kadry. Upiorne mokradła „gdzieś na końcu świata”. Piorunujące czołowe tło dla tej opowieści splątanej treści. Duchy, demony, wiedźmy, koszmarne wizje, nieprzepracowane traumy... i home invasion. Nocni przybysze, nieproszeni goście jakby zaprogramowani na zabijanie. Opętani przez jakąś mroczną siłę? Te puste spojrzenia, te mechaniczne ruchy. Bezrefleksyjny, bezrozumny, owczy pęd ku jedynej nieruchomości na tym w jakiś sposób na pewno skażonym gruncie. Zapachniało „Martwym złem” Sama Raimiego, tą cudowną zgnilizną, tym piekielnym cholerstwem. Czy zespół naukowców prowadzący niezbyt szeroko zakrojone wykopaliska na tym przeklętym terenie, mimowolnie obudził jakieś pradawne zło? Z całą pewnością ta niewielka archeologiczna ekipa pod wodzą Duńczyka o imieniu Jonas (wiarygodny występ Alexandre Willaume) wygrzebała z ziemi więcej, niż się spodziewała. Zmumifikowane zwłoki niejednej kobiety – istne cmentarzysko, brudny sekret, który nie do końca został odkryty. Nietypowe cięcie, oryginalny modus operandi niemożliwe, że tego samego sprawcy. Niemożliwe? A jeśli... Nie, Jonas nie dopuszcza do siebie takich myśli, jakie najwyraźniej zdaje się powoli przyswajać jego nowa znajoma. Mowa oczywiście o Betriek, która chyba nigdy nie traktowała poważnie gadaniny o rodzinnej klątwie, ale seria koszmarnych zdarzeń daje jej do myślenia. Klątwa czy nie, kobieta ma bardzo złe przeczucia. Jeśli wcześniej czuła się w miarę bezpiecznie na tej rodzinnej ziemi, to cała ta sprawa z nocnym intruzem (ciąg dalszy w szpitalu – jest i upiorny dzieciak) brutalnie wyrwała ją z domniemanej strefy minimalnego komfortu. I tak zaczyna się nieoficjalne, amatorskie śledztwo dziewczyny z bagien, niekoniecznie osamotnionej w swoich mrocznych „proroctwach”. Właściwie tylko babcia małej Hanny zachowuje stoicki spokój – kompletnie głucha na alarmistyczne sygnały czy ostatnia trzeźwo myśląca osoba pod tym niestabilnym dachem? Tak czy owak, największą wiedzę o upiorach z bagien może posiadać ojciec Betriek, który jest na dobrej drodze ku przekształceniu swojej marnej rezydencji w najprawdziwszą fortecę:) Jego córce jakoś to umyka, może przywykła do dziwactw Roelofa. Swoją drogą jego towarzystwo Betriek zdaje się znosić o niebo lepiej niż towarzystwo matki. Chłodna, szorstka, surowa relacja z rodzicielką, która bynajmniej nie odpowiada jej tym samym. Serdeczna, troskliwa, szczerze kochająca starsza pani, która choć bardzo się stara nie potrafi zburzyć muru, jaki pomiędzy nimi wzniosła jej jedyna córka. Problemy zdrowotne Elske – jeszcze niezdiagnozowana przypadłość, nocne ataki, gwałtowne drgawki po zapadnięciu w sen – nie pomagają w naprawianiu ich wzajemnych stosunków. Właściwie zastanawiałam się, czy Betriek w głębi ducha nie obwinia swojej rodzicielki także za to, że podupadła na zdrowiu? Kolejny powód (mniejsza, że niebywale naciągany, żeby nie powiedzieć kompletnie bezsensowny), by pielęgnować w sobie urazę, niechęć do własnej matki. Obok nieostrożnych przejażdżek z Hanną i gromadzenia niepotrzebnych darmówek - łagodne zbieractwo, które jednak Betriek doprowadza do szewskiej pasji, napawa wstydem. A z bardziej soczystych momentów? Koścista pani, białe zjawy i wspomniani śmiertelnicy zachowujący się jakby coś ich opętało (czy taki sam los spotkał jedną z ważniejszych postaci, która poniekąd zainicjuje ostateczną konfrontację? Według mnie najciekawsze „włamanie” na łamach tego scenariusza - przypomniał się nieumarły chłopiec, nocny niechciany gość z „Miasteczka Salem” Stephena Kinga) i to by było na tyle. Powiem więcej: większość tych widoków nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. A zabawa w buu!... właściwie nie jestem pewna, czy architekci tych przede wszystkim klimatycznych doznań, takową w ogóle przewidzieli. Powiedzmy, że wypatrzyłam maciupką garstkę czegoś, co od biedy, na upartego można podciągnąć pod tę prymitywną sztukę nader często praktykowaną we współczesnych kinie grozy. Coś za ciche te uderzenia. Końcówka może pozytywnie zaskoczyć nawet najbardziej umęczonych odbiorców „Klątwy Molocha”. Niedynamicznej, subtelnej, nastrojowej opowieści o ludziach z niezwykłych bagien.

Pierwszy pełnometrażowy obraz Nico van den Brinka, holenderski folk horror, pewnie furory nie zrobi. Zapotrzebowanie na taką rozrywkę już od dłuższego czasu jest raczej niewielkie. Zdarzają się wprawdzie wyjątki, ale coś mi mówi, że „Klątwa Molocha” nie będzie jednym z nich. Nie dość, że nieświeże to mięsko, to jeszcze tak nieapetycznie, odstręczająco delikatne. Ślamazarne i zagmatwane. Lepiej omijać? Poszukiwaczom mocno klimatycznych filmowych horrorów jednak pozwolę sobie polecić to minimalistyczne, niejazgotliwe, jak dla mnie przyjemnie zagadkowe widowisko. Smakowita aura.

poniedziałek, 26 grudnia 2022

„Do ostatniej kości” (2022)

 

Lata 80. XX wieku. Osiemnastoletnia Maren Yearly urodziła się z nietypową przypadłością, przekleństwem kanibalizmu, z którym teraz, po odejściu ojca, zostaje zupełnie sama. Zagubiona dziewczyna postanawia wyruszyć w długą podróż do Minnesoty w nadziei na odnalezienie matki, której nie miała jeszcze okazji poznać. Podczas tej wyprawy odkrywa, że takich jak ona jest więcej, że nie jest jedyną żyjącą istotą odczuwającą nienaturalny, przemożny pociąg do ludzkiego mięsa. Na przykład Lee, nowy sojusznik, wierny towarzyszy, bratnia dusza zgnębionej dziewczyny, młody włóczykij, który w przeciwieństwie do niej wydaje się akceptować swoją mroczną naturę. Tak jak Maren chłopak chciałby unicestwić w sobie potwora, ale uważa, że to niewykonalne. Według niego urodzeni kanibale nie mają wyboru, od czasu do czasu muszą karmić bestie żyjące wewnątrz nich. Alternatywą jest szaleństwo lub śmierć.

Zdobywca Srebrnego Lwa i Nagrody im. Marcello Mastroianniego. Reżyserskie dzieło Luki Guadagnino, twórcy między innymi filmowej trylogii „Jestem miłością” (2009), „Nienasyceni” (2015) i „Tamte dni, tamte noce” (2017) oraz „Suspirii” (2018), głośnego remake'u kultowego art horroru Dario Argento. Scenariusz „Do ostatniej kości” (oryg. „Bones and All”) napisał David Kajganich (z którym Guadagnino współpracował już przy wspomnianych „Nienasyconych” i „Suspirii”) w oparciu o powieść dla młodzieży pod tym samym oryginalnym i polskim tytułem autorstwa Camille DeAngelis. Pracując nad „Do ostatniej kości” Guadagnino natchnienie czerpał głównie z twórczości Jonathana Demme'a, a zwłaszcza z jego „Dzikiej namiętności” (1986). Natomiast fryzura jednej z czołowej postaci (Lee) tego surowego melodramatu zmieszanego z horrorem została podpatrzona w oscarowym „Milczeniu owiec” (1991). Główne zdjęcia ruszyły w maju 2021 w stanie Ohio, a budżet oszacowano na szesnaście do dwudziestu milionów dolarów. To pierwszy obraz Luki Guadagnino, którego akcja toczy się w Stanach Zjednoczonych. Ciekawostka: na etapie produkcji zdarzył się przykry incydent - włamania do paru samochodów należących do filmowców. Na wniosek filmowców Rada Miasta Cincinnati przyznała im pięćdziesiąt tysięcy dolarów w ramach rekompensaty za poniesione straty materialne, co oburzyło jakąś część opinii publicznej. Premiera „Do ostatniej kości” odbyła się na początku września 2022 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, a szeroką dystrybucję kinową rozpoczęto w listopadzie tego samego roku.

Amerykańsko-włoska produkcja z kultowej stajni Metro-Goldwyn-Mayer. Kanibalistyczna etiuda miłosna, film drogi o wyrzutkach społecznych w wulgarnych latach 80. XX wieku. Szekspirowska tragedia o straconym chłopcu i straconej dziewczynce. [Styl Lee uparcie przypominał mi czarowny horror wampiryczny Joela Schumachera z 1987 roku.] O osiemnastoletniej Maren Yearly (przekonujący występ Taylor Russell), która w trakcie podróży do Minnesoty, gdzie urodziła się jej biologiczna matka, poznaje buntownika nie z wyboru, na pierwszy rzut oka pewnego siebie młodego mężczyznę obarczonego boleśnie znaną jej swoistą klątwą. Intrygujące, niepospolite podejście do motywu antopofagii, podejście Camille DeAngelis, bo w gruncie rzeczy to właśnie ta powieściopisarska wpadła na pomysł przedstawienia zjadaczy ludzkiego mięsa jako istot działających nie tyle z wyboru, ile z przymusu. Jak wampiry, bezradne, obarczone nieakceptowalnym społecznie apetytem. W tym świecie przedstawionym kanibalizm wydaje się być zakodowany w genach, wpisany w DNA. Wstrętna natura, której niepodobna zmienić. Ignorować makabrycznej żądzy. Samotny ojciec jednego z takich nieszczęsnych stworzeń mimo wszystko próbował jeśli już nie zabić, to przynajmniej uśpić monstrum w pewnym sensie żyjące w ciele jego jedynego dziecka. Biednej Maren, porzuconej przez matkę we wczesnym dzieciństwie i mającej za sobą niejedną przegraną bitwę w nieustającej wojnie z wewnętrznym demonem. Nieodpartą pokusę, która skazała jej i jej ojca na prowadzenie bardziej koczowniczego niż osiadłego trybu życia. Częste przeprowadzki, błyskawiczne ewakuacje z miejsc zbrodni. Jedną z nich zobaczymy na samym początku „Do ostatniej kości”: natychmiastowa ucieczka po odgryzieniu palca koleżance. Według mnie to najbardziej dosadny moment w całym tym, bądź co bądź, dość intensywnym widowisku. Brakowało mi tego pazura, bardziej zdecydowanych pociągnięć krwawym pędzlem, już niekoniecznie na miarę niektórych XX-wiecznych filmowych utworów rodaków Luki Guadagnino, „Cannibal Holocaust” Ruggero Deodato, „Zjedzonych żywcem” oraz „Cannibal Ferox - Niech umierają powoli" Umberto Lenziego, „Góry boga kanibali” Sergio Martino i innych reprezentantów tej bezlitosnej fali na bezkresnych wodach horroru, ale w moich oczach ta opowieść nabrałaby większego wyrazu, gdyby przewidziano jedno czy dwa mocniejsze tąpnięcia. UWAGA SPOILER A już najgłośniej dopominała mi się o to końcówka, tragiczny finał wielkiej miłości. „Romeo i Julia” w hardcorowym (bardziej w wyobraźni widza niż na ekranie) wydaniu KONIEC SPOILERA. Nie, według mnie ta daleko pociągnięta powściągliwość w operowaniu językiem gore, nad wyraz ostrożna przechadzka po tym gruncie, czy raczej ukradkowe prześlizgiwanie się przez terytorium mięsistego horroru nie przysłużyło się temu tytułowi. Frustrujący slalom między kanibalistycznymi ucztami. Możliwe (prawdę mówiąc ku temu się skłaniam) że podyktowany nie tyle obawą przed skrajnymi reakcjami publiczności, ile pragnieniem stworzenia czegoś głębszego, niektórzy mogą powiedzieć nieporównywalnie wartościowszego od tych wszystkich paskudnych horrorów kanibalistycznych, których jedyną ambicją jest szokowanie biednych widzów. A gdyby tak poszukać złotego środka? Pogodzić amatorów ultramocnych wrażeń z koneserami kina wysokiego? Właśnie na coś takiego liczyłam zasiadając do tej oryginalnej „gry w kości”, romantycznego urwisa, który jednak mógł (a w każdym razie ja bym sobie tego życzyła) trochę bardziej narozrabiać. Grzeczny łobuz:)

Urodzeni mordercy” Olivera Stone'a spotykają „Hannibala” Ridleya Scotta (na podstawie powieści Thomasa Harrisa) i razem okrążają „Kalifornię” Dominica Seny. Idealnie dopasowani outsiderzy. Czarne owce w wielkiej amerykańskiej rodzinie. Bezcenny dar czy kolejny okrutny psikus Opatrzności? Czy ta relacja przyniesie im więcej szkody, czy pożytku? Stawiającej swoje pierwsze kroki w szerokim świecie Maren Yearly i względnie doświadczonemu podróżnikowi imieniem Lee (intrygująca kreacja Timothée Chalameta). Ona nie tyle wyszła, ile została wypchnięta spod klosza przez jego architekta. Bezwarunkowa miłość ojca, który po kilkunastu latach uznał, że najwyższy już czas spróbować czegoś innego. Jego metody zawiodły, a jedyne co w tej sytuacji udaje mu się wymyślić, to definitywne odcięcie się od własnego dziecka. Dla jego własnego dobra... a przynajmniej taka nadzieja tli się w tym potwornie zmęczonym, zrezygnowanym, wypalonym człowieku. Wierzy, musi wierzyć, że pozostawiona sama sobie Maren dokona tego, czego z jego pomocą osiągnąć się nie udało. Prędzej czy później znajdzie sposób na wyjście z niezwykłego nałogu, w istocie uwarunkowanego genetycznie(?). Po odejścia ojca dziewczyna nie ma zamiaru porzucać tej misji, wiara, którą podtrzymywano w niej od dzieciństwa nie zniknęła wraz ze stratą tak naprawdę jedynego sojusznika w tej wyjątkowo ciężkiej egzystencjalnej podróży. Niewykluczone jednak, że nowy przyjaciel Maren koniec końców przekona ją do wywieszenia białej flagi w walce, której według niego nie da się wygrać. Maren samotność zdaje się bardziej doskwierać, ale obiektywnie patrząc to Lee miał mniej szczęścia w nieszczęściu. Ona miała ojca, a on zawsze był kompletnie sam ze swoim odrażającym sekretem. Nawet ukochanej młodszej siostrze Lee nie odważył się powiedzieć całej prawdy o sobie. Bał się, że ją straci. Bo wbrew pozorom Lee czuje odrazę do samego siebie. Kreuje się na pewnego siebie, doskonale radzącego sobie w pojedynkę, samowystarczalnego, twardego gościa, który żyje w swoistej harmonii z kanibalem w jego wnętrzu. Regularnie, bez zmrużenia oka, bez najmniejszych skrupułów zaspokaja apetyt na ludzkie mięso i nie żyje marzeniami o lepszym jutrze. Bierze co los daje i nie narzeka. Nie na głos, ale jego umęczona dusza, tak jak i dusza Maren, wniebogłosy krzyczy za bezczelnie skradzionym życiem. Przeklęta loteria, bezrozumne okrucieństwo losu, pomyłki Matki Natury, skazani już w brzuchach matek(?). Maren i Lee moim zdaniem z nawiązką wyczerpują definicję postaci tragicznych. Nie będą udawać, że nie poruszyła mnie ta historia, ale jestem pewna, że mogła poruszyć bardziej. Skopać leżących. Spuścić taki ładunek emocjonalny, by na długo, jeśli już nie na trwałe, zapisać się przynajmniej w mojej pamięci. Udręka naszych młodych przewodników po Stanach Zjednoczonych za prezydentury Ronalda Reagana mogła udzielać się bardziej, silniej zaznaczać swoją niszczycielką obecność. Twórcy „Do ostatniej kości” co prawda nie obchodzą się z widzem jak z jajkiem, w każdym razie tak daleko w swoich osobistych spostrzeżeniach nie zawędrowałam, ale też nie powiedziałabym, że ten zespół nie okazuje żadnej litości „niewidzialnym podglądaczom” żywotów przeklętych. Niezmiennie zatrzymywałam się tuż przed metą. Ilekroć nabierałam pewności, że ten emocjonalny wywar już za moment zacznie się gotować, że w końcu konkretnie pęknie tama wezbrana, Luca Guadagnino mówił „stop”, dalej nie pójdziemy. W tym szorstkim, chropawym - smaczne retro obrazy powstałe pod kierownictwem Arseniego Khachaturana, pięknie korespondujące z czarodziejską niewesołą ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Trenta Reznora i Atticusa Rossa - dziwnie klaustrofobicznym światku. Doprawdy ciekawa rzecz: czułam się jak w jakimś ciasnym, paraliżująco maleńkim, dusznym pomieszczeniu, jak w zatęchłym, zagraconym pokoiku na poddaszu. Jak można się tego spodziewać, ta podróż przynajmniej jednej połówce tego słodko-cierpkiego jabłka otworzy oczy na niektóre fakty. Pierwsze takie odkrycie Maren ma miejsce jeszcze przed poznaniem Lee, kiedy to na jej drodze po raz pierwszy staje niejaki Sully (widowiskowy popis Marka Rylance'a), ekscentryczny ludojad, żeby nie powiedzieć klasyczny wariat, który jest gotów zostać jej mentorem. Czy skrycie liczy na coś więcej? Czy w tej głowie krążą jakieś zdrożne, czy po prostu śmielsze myśli? Barwna, wybornie podejrzana postać, która niewątpliwie mocno uatrakcyjniła mi tę raczej nieobfitującą w niezapomniane przygody podróż po starych (nie)dobrych Stanach Zjednoczonych. Jeden z najskuteczniejszych dostarczycieli jakże pożądanych niewygodnych emocji w tej dość leniwej, epicko-poetyckiej, całkiem wrażliwej, dostatecznie, ale niemaksymalnie empatycznej (w dalszej partii frustrująco dziurawej – poważna, niewygodna luka między drzemką Lee na stacji benzynowej a spotkaniem nad jeziorem; czy Maren udało się wytrwać w swoim postanowieniu? Oto jest pytanie) egzystencjalnej przejażdżce urodzonych kanibali. W rozpaczliwym poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Z osobą, która rozumie, bo czasami tyle wystarczy, by diametralnie odmienić los zgnębionego człowieka. Pokolorować brudnoszarą rzeczywistość nie tylko ludożerców.

Melodramatyczne kino kanibalistyczne. Arthouse horror, opowieść egzystencjalna, romantyczna i podróżna. Oparty na powieści Camille DeAngelis, doceniony przez krytykę trochę ponad dwugodzinny film drogi Luki Guadagnino, który mnie co prawda trochę rozczarował, ale nie odepchnął. Bez większego wysiłku udało się zjeść „Do ostatniej kości”. Skonsumować to niezbyt pikantne dziełko, emocjonujące, ale w moim przypadku nie za bardzo. Przepłynęłam nie bez zaangażowania, ale też mowy z zachwytu mi nie odebrało.

sobota, 24 grudnia 2022

Antologia „Duchy nocy wigilijnej”

 
JAN BARSZCZEWSKI, ALEKSANDR BESTUŻEW, JOHN MEADE FALKNER, ALFRED MCLELLAND BURRAGE, CATHERINE ANN CROWE, JEROME K. JEROME, BERNARD CAPES, FRANK COWPER

Duchy nocy wigilijnej” to szósty tom okolicznościowej serii wydawnictwa Zysk i S-ka w spójnej szacie graficznej, antologii klasycznych opowieści grozy, mrocznych baśni i innych fantastycznych historii wypuszczanych dwa razy w roku – zaczęło się od edycji świątecznej („Wigilia pełna duchów”, „Z duchami przy wigilijnym stole”, „Gwiazdka z duchami”), a potem do tego magicznego kłębuszka dodano nitkę letnią („Wakacje wśród duchów”, „Duchy Nocy Kupały”). „Duchy nocy wigilijnej”, jak sama nazwa wskazuje, to kolejna porcja niesamowitości proponowana na okres świąteczny. Dziewięć opowiadań, minipowieść i jeden wyjątek z dłuższego tekstu od siedmiu autorów i jednej autorki z innych epok (wiek XVIII, XIX i pierwsza połowa XX wieku). Teksty wybrał Tadeusz Zysk, tłumaczyli Tomasz Bieroń, Jerzy Łoziński, Janusz Ochab i Ewa Skórska, a nastrojową twardą okładkę zaprojektowała Urszula Gireń.

Na szczycie tych zaśnieżonych schodów stawiam „Zaginionego stradivariusa” Johna Meade Falknera pierwotnie wydaną w w 1895 roku jedną z jego trzech powieści (właściwie minipowieść) - obok „Moonfleet” (1898) i „The Nebuly Coat” (1903) - określaną jako psychic romance i przeniesioną na ekran w 1966 roku – jeden z odcinków serialu „Mystery and Imagination” (1966-1970), z którego zachowała się jedynie ścieżka audio; wszystkie znane kompletne kopie owego filmowego spektaklu przepadły. Literacki oryginał przybrał formę listu adresowanego do niejakiego Edwarda Maltraversa. Opowieść panny Sophii Maltravers z dodatkiem pana Gaskella. Ukochanej siostry i przyjaciela głównego podmiotu tych niecodziennych rozważań, Johna Maltraversa, biologicznego ojca Edwarda. Poprzedni dziedzic niemałej fortuny, w tym zabytkowej angielskiej posiadłości nazwanej Worth Maltravers, w okresie studiów mimowolnie wkroczył na nadzwyczaj grząski grunt. John, wielki pasjonat muzyki klasycznej, sam grający na skrzypcach, zaprzyjaźnił się z innym studentem melomanem, wspomnianym Gaskellem. Każdą wolną chwilę młodzieńcy wypełniali sobie wspólnym graniem w skromnej kwaterze Johna, po jakimś czasie zyskując niewidzialnego słuchacza. W każdym razie mieli podstawy przypuszczać, że jeden z wygrywanych przez nich utworów przyciąga jakąś tajemniczą obecność. Prawdziwe problemy zaczęły się po odnalezieniu przez Johna unikatowych skrzypiec Stradivariusa. Słodko-gorzki sekret najpewniej mający ścisły związek z bezcielesną istotą nawiedzającą ciasne studenckie lokum młodego Maltraversa. Początek osobliwych zmian zachodzących w ciele i duszy niegdyś bogobojnego, towarzyskiego, współczującego chłopca. Straceńcza ścieżka nadnaturalnością wybrukowana. Opowieść o patrzeniu w otchłań. Idealnie wyważona – pieczołowicie, z pietyzmem porozkładane środki ciężkości – sprytnie manipulująca atmosferą, pobudzająca ciekawość, po prostu pięknie opowiedziana prawdziwie mroczna historia.

Zaledwie stopień niżej zgromadziłam takich oto mocarzy „Duchów nocy wigilijnej”... „Ten, który zobaczył” Alfreda McLellanda Burrage'a, jednego z najlepszych angielskich autorów ghost stories według brytyjskiego badacza literatury Richarda Dalby'ego, którego doceniła też taka gwiazda klasycznej sceny literackiej jak Montague Rhodes James. Historia dawno niewidzianego, niepojawiającego się w towarzystwie autora esejów historycznych Simona Crutchleya, który swego czasu wybrał się do Francji celem zebrania materiałów o Joannie d'Arc. Zatrzymał się w nieobleganym hotelu w surowej miejscowości Rouen, wybierając pokój z widokiem na wiecznie zacieniony spłachetek ziemi. Tajemniczy, marny ogród. Nienaturalna cisza, deprymujący bezruch i wyraźnie pogrążona w rozpaczy dama regularnie przesiadująca w tym niepokojącym zakątku, której twarzy przyglądający się jej z hotelowego okna Crutchley nie jest w stanie dostrzec. Opowieść o swoistej klątwie, sile nieczystej, o modliszce, syrenie. Niepospolitej obsesji, wszechogarniającej pokusie, hipnotycznej mocy nieznanego. Całkiem gęsta aura niesamowitości i napięcie jak na drożdżach rosnące, w miarę zbliżania się potencjalnej postaci tragicznej do zdruzgotanej nieznajomej.

Bis Alfreda McLellanda Burrage'a. Opowiadanie pod tytułem „Tojak” zabiera nas do przepastnej nieruchomości, w której przed laty, podczas zabawy w chowanego, doszło do tragedii. Po wigilijnej wieczerzy mieszkańcy tego nieskromnego przybytku oraz ich goście nabierają ochoty na takie dziecięce igraszki. Jest jednak jeden wyjątek, mężczyzna, który przedstawia im inną wersję gry w chowanego, a zaraz potem dość szczegółowo wyjaśnia, dlaczego tak stanowczo odmawia wzięcia udziału w planowanej zabawie. Traumatyczne wspomnienia z innego, ale w gruncie rzeczy bardzo podobnego, wieczora w tej przeklętej rezydencji. Niepokojące zjawiska w trakcie tytułowej gry, będącej inną, bardziej rozbudowaną wersją zabawy w chowanego. Suspens w niemal egipskich ciemnościach. Finał oczywisty, ale napięcie naprawdę gładko się buduje. Pomysł wyjściowy też niczego sobie.
Pląs po podłodze” pióra bardzo płodnego, nagradzanego wiktoriańskiego literata Bernarda Edwarda Josepha Capesa podąża za fikcyjnym lekarzem więziennym, zaalarmowanym przez jednego z osadzonych. Wrażliwego, podobno widzącego więcej, zdesperowanego człowieka błagającego o przeniesienie. Jego przerażanie wzbudza sąsiednia cela, oficjalnie pusta, ale więzień upiera się, że ta koszmarna klitka w rzeczywistości ma lokatora. Zagadka zamkniętej celi, którą zaintrygowany doktor postanawia rozwiązać. Poznać, jak się wydaje, jeden z najpilniej strzeżonych sekretów tego depresyjnego obiektu. Niemrawo się zawiązuje, niekonsekwentnie, może ciut chaotycznie, ale w końcu nabiera rozpędu. W końcu wykluwa się bardziej mięsista, treściwa historia. O nieposkromionej ambicji, destrukcyjnej, toksycznej „substancji”. Tragikomiczna, kreatywna rzecz o nawiedzonym zakładzie karnym, a raczej jego maleńkim fragmencie. Duszącym pokoju za grubymi kratami.
Angielski żeglarz, dziennikarz, autor opowiadań i powieści, który odniósł komercyjny sukces dzięki swoim fikcyjnym opowieściom przygodowym i romantycznym, Frank Cowper, organizuje „Wigilię w nawiedzonym wraku”. Narrator odwiedza kolegę, wikariusza gminnej parafii, mieszkającego w odizolowanej wiosce. Samotne polowanie na raczej niegrubą zwierzynę doprowadza młodego mieszczucha nad rozlewisko, gdzie po chwili znajduje łódkę wiosłową. Ścigając biedne ptactwo drogą wodną, mężczyzna „nadziewa się” na ugrzęzły w trzęsawisku wrak statku. Wchodzi na ten zgniły pokład, w którym niestety zabawi dłużej, niż planował. Gęsta ciemność w zniszczonym „pływającym zamczysku”. Klaustrofobiczna pułapka, w której rozlegają się niepokojące dźwięki, odgłosy świadczące o jakiejś złowrogiej obecności. Piekielna noc w przepełnionym groźną energią, chorobliwie mrocznym wraku. Napięcie sięga zenitu!

Kroczek w dół. „Straszna wróżba” rosyjskiego poety, prozaika, krytyka literackiego z epoki romantyzmu Aleksandra Bestużewa koncentruje się na szaleńczo zakochanym dżentelmenie, pędzącym na wystawny bal w nadziei na ujrzenie kobiety, dla której bije jego biedne serducho. Po drodze zupełnie niechcący zahacza o rzekomo przeklęte ostępy i przaśną imprezę, na której pojawi się jeszcze jeden już niekoniecznie zbłąkany wędrowiec. Tajemniczy przybysz, który zaoferuje podwózkę naszemu nieszczęśliwie zakochanemu przewodnikowi po tym niepewnym świecie przedstawionym. Antypatyczny dobroczyńca, śliski wybawiciel, mocno wątpliwy altruista. O namiętności i żądzy krwi. Początek nazbyt chaotyczny jak dla mnie, ale stopniowo się klaruje. Zabawne, cierpki to jednak humor, nieoczyszczający, nieczysty, szatańsko zabarwiony. Z zaskakującym deserem. 
Catherine Ann Crowe, XIX-wieczna angielska autorka powieści, opowiadań i sztuk teatralnych, radzi wsłuchać się w „Opowieść przyjaciółki”. Od dawna wyczekiwane zwierzenia bliskiej osoby, która ma za sobą jakieś potworne doświadczenia. A jakże! Upiorna noc z duchem i późniejszy jakże cudowny zbieg okoliczności. Przypadkowe spotkanie z inną tymczasową lokatorką tego nawiedzonego domu. Zawrotne tempo akcji, na czym moim zdaniem straszliwie ucierpiał klimat. Ale tekst broni się fabułą – posiada składniki uwielbiane przez nieuleczalnych miłośników historii paranormalnych. Z nocnym intruzem na czele.
Człowiek nauki” od Jerome'a Klapki Jerome'a, angielskiego pisarza i humorysty żyjącego na przełomie XIX i XX wieku, to rozmowa w zacnym towarzystwie, która w pewnym momencie schodzi na spirytualizm. Jeden z mężczyzn dzieli się podobno autentyczną opowieścią o skrzywdzonym jegomościu wytrwale ścigającym swojego krzywdziciela. O Strachu i Nienawiści. Przynajmniej jedno z nich może pokonać nawet Śmierć. Pospolita, banalna historyjka, ale doprawdy lekko się czyta. Bez żywszych emocji, bez ogromnego zaciekawienia, bez brodzenia w gęstej atmosferze grozy, ale walory stricte rozrywkowe ta czytelnicza oferta z pewnością posiada.
Duch błękitnej komnaty”, również autorstwa Jerome'a K. Jerome'a, podąża za młodym mężczyzną spędzającym Święta Bożego Narodzenia w rezydencji swojego wuja, zarzekającego się, że w jednej z komnat każdej wigilijnej nocy zjawia się bezcielesny grzesznik. Stworzenie mające na sumieniu co najmniej dwa ludzkie żywoty i całą serię pomniejszych, ale też przykrych występków. Na przekór zamiarom wujaszka, w młodzieńcu budzi się pragnienie przenocowania w tym feralnym pokoju. A kiedy pojawia się zapowiedziany gość, protagonista wdaje się z nim w przyjacielską pogawędkę. Żartobliwie o zbrodniach. Interesujące przejawy czarnego humoru i niewiele ponadto. Pomysł niezły, ale nie udało mi się należycie zaangażować. Nazbyt lekka tonacja i w zasadzie wszystko sprowadza się do jednego nierozbudowanego motywu.

Prawie u samego dołu jestem zmuszona umieścić na szczęście najmniej liczną grupkę zebraną na tych wigilijnych schodach do nieba. Dłuższe opowiadanie polskiego i białoruskiego poety, prozaika i wydawcy z XVIII wieku, Jana Barszczewskiego, zatytułowane „Szlachcic Zawalnia”. Janko gości we dworze swojego stryja, zapalonego słuchacza opowieści wszelakich. Jego drzwi są otwarte dla każdego - nie wyłączając zupełnie obcych, strudzonych wędrowców - pod warunkiem, że odwdzięczy się jakąś, autentyczną bądź fikcyjną, historią. W przypadku większych grup, wystarczy by choć jeden albo jeszcze lepiej dwóch uiściło tę jakże rzadką opłatę. Tym razem także bratanek tytułowego szlachcica będzie mógł wsłuchać się w słowa paru podróżników. Opowieść pierwsza mówi o mężczyźnie, który zaprzedał duszę Złemu, aby uzyskać zgodę dziedzica na poślubienie nieodwzajemniającej jego uczuć urodziwej panienki. Opowieść druga traktuje o adoptowanym synu dobrego gospodarza, hultaju i zuchwalcu, który naraził się ojcu dopiero, kiedy wybrał sobie na żonę córkę kobiety przez miejscowych uważaną za najprawdziwszą wiedźmę. Opowieść trzecia to osobista tragedia pewnego łowczego, który ze zwykłej, ludzkiej pazerności „podpisał pakt”... z Diabłem? Opowiadanie szkatułkowe. Pomieszanie z poplątaniem – wyglądało jakby autor wrzucał do tego garnca wszystko, co tylko pod rękę podleci. Bez ładu i składu, bez choćby minimalnej dbałości o otoczkę, zero zainteresowania uwarunkowaniem atmosferycznym. Beznamiętne klepanie. 
Nawiedzony zamek w Sławięcicach” [Fragment „Nocnej strony natury”] Catherine Ann Crowe to suche fikcyjne sprawozdanie z pobytu dwóch zaprzyjaźnionych mężczyzn w tytułowej nieruchomości na Śląsku należącej do akurat nieobecnego księcia. Główną niezwykłą „atrakcją” w tym zimnym przybytku są latające przedmioty, najprawdopodobniej wprawiane w ruch przez przynajmniej jednego poltergeista. Monotematyczna bestyjka, która nie zawraca sobie głowy budowaniem dramaturgii. Płaska, bezuczuciowa, nijaka, wykrzyczana jakby na jednym wydechu.

Duchy nocy wigilijnej” zapraszają do wspólnego świętowania. Wszystkich umiłowanych zjadaczy nadnaturalnego chleba nie pierwszej świeżości. „Starożytne” upiorności z pewnością umilą Wam niejeden wieczór przy choince. I nie tylko, bo teksty zamieszczone w tym zbiorze nadają się na każdą porę roku. To samo zresztą można powiedzieć o wcześniejszych odsłonach tej wydawniczej serii. Nieśmiertelne opowieści niesamowite. Oryginalna stara szkoła straszenia. Tak bawiono się dawniej, tak bawmy się i dziś;)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 22 grudnia 2022

„Terrifier 2. Masakra w Święta” (2022)

 

Minął rok od masakry w Miles County urządzonej przez osobnika zwanego Art the Clown. Nastoletnia Sienna Shaw kończy kilkumiesięczną pracę nad swoim halloweenowym kostiumem anielicy-wojowniczki, stworzonym w oparciu o rysunki jej nieżyjącego już ojca. Tymczasem dwunastoletni brat dziewczyny interesujący się prawdziwymi zbrodniami, Jonathan, nabiera przekonania, że upiorny klaun z Miles County niebawem uderzy ponownie. Siennę już od jakiegoś czasu niepokoi fascynacja makabrą jej młodszego brata, ale dotąd nie udało jej się uczulić matki na tę kwestię. Kobieta dotychczas twardo stała na stanowisku, że to zupełnie niegroźny etap przejściowy, ściśle związany z okresem dojrzewania, obawia się jednak, że czarne wizje Sienny na temat Jonathana właśnie zaczęły się spełniać. Ale jej córka też zmienia zdanie. Dziewczyna ma powody poważnie potraktować złowieszcze proroctwa brata. A przynajmniej brać pod uwagę możliwość, że potworny klaun wrócił.

Drugi pełnometrażowy spektakl przemocy, po „Terrifier” z 2016 roku (pol. „Masakra w Halloween”) z klaunem Artem, „życiowym dziełem” Damiena Leone, który straszył również w jego „All Hallows' Eve” (pol.„Cukierek albo psikus”), zbiorku krótkich opowieści grozy zawierającym dwa wcześniej wydane shorty: „The 9th Circle” (2008) i „Terrifier” (2011). Reżyser i scenarzysta „Terrifier 2. Masakry w Święta” (oryg. „Terrifier 2”), makabrycznego slashera w stylu retro, dołożył starań, by przeskoczyć poprzeczkę ustawioną w poprzednich dłuższych harcach Art the Clown. Osiągnąć wyższy poziom tak w jakości krwawych efektów specjalnych, jak narracji (Leone wziął sobie do serca słowa krytyki co poniektórych fanów gatunku na temat samego prowadzenia historii; w podszkoleniu w tej niełatwej sztuce pomogły poradniki dla aspirujących scenarzystów). Niewykluczone jednak, że największe nadzieje wiązał z główną bohaterką, która „prześladowała” go od 2008 roku. Wtedy to wpadł na pomysł dziewczyny w kostiumie anielicy-amazonki. To miało być coś na wzór superbohatera Batmana i super-złoczyńcy Jokera. Super-zabójca i super-wojowniczka. Pierwszym pozytywnym zaskoczeniem przy okazji tej filmowej operacji był wynik zbiórki na sfinansowanie projektu. Leone chciał pozyskać pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a udało się zebrać aż dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Ale to jeszcze nic, prawdziwy szok przyszedł po wypuszczeniu tego „odrażającego dziecięcia” w szeroki świat. Swoją drogą jednym z głównych dystrybutorów została amerykańska firma multimedialna Bloody Disgusting, którą można kojarzyć choćby z przestrzeni internetowej (jedna z najpopularniejszych witryn dla entuzjastów szeroko pojętego horroru). Wpływy z całego świata przerosły najśmielsze oczekiwania ekipy ds. „Terrifier 2”, można wręcz powiedzieć, że Damien Leone i jego wesoła ferajna rozbili przynajmniej mały bank – dwanaście milinów dolarów, a licznik wciąż bije. Ciekawostka: Leone rozpisał w „Terrifier 2” epizodzik, cameo, specjalnie dla kanadyjskiego wrestlera, wielkiego fana opowieści o jego złym klaunie Chrisa Jericho (właściwie Christopher Keith Irvine).

Premierowy pokaz „Terrifier 2” Damiena Leone zaliczył w sierpniu 2022 roku na FrightFest w Wielkiej Brytanii (nawiasem mówiąc, to jeden z tych obrazów, który przez tak zwaną nową normalność tłumaczoną pandemią COVID-19, powstał później niż planowano; zdjęcia na jakiś czas wstrzymano), a niedługo potem rozhulał się w kinach. Nie tylko w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, ale tam dystrybucja kinowa została przedłużona pod naciskiem suwerenów. Prośby i/lub żądania jakiejś części tamtejszej ludności zostały wysłuchane. Tymczasem w Polsce „Terrifier 2” objawił się na Splat!FilmFest, ale prawdziwa niespodzianka dopiero miała się pojawić. W każdym razie mnie mocno zdumiała informacja o wpuszczeniu tej paskudnej substancji do dużego kinoobiegu. Moim zdaniem bardzo odważna, może nawet trochę szalona, inicjatywa Monolith Films. Coś takiego w polskich kinach, w dodatku w okresie świątecznym... Na kilometr pachniało mi skandalem, zwłaszcza że w Sieci krążyły przerażające informacje o omdleniach, wymiotach i innych sensacjach na niektórych publicznych pokazach tego filmowego wstręciucha. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale tak czy owak na mnie zadziałało. Poprzednie dłuższe spotkanie z Art the Clown wspominałam nie najgorzej, ale też nie tak dobrze, żebym pragnęła to powtórzyć, tj. obejrzeć kolejną rzeź mima, którego bądź co bądź uważam za postać o niebo upiorniejszą od nowego Pennywise'a (z dwóch rozdziałów „To” Andy'ego Muschiettiego, readaptacji jednej z najdłuższych powieści Stephena Kinga), największej czarnej gwiazdy wśród strasznych klaunów (tak, tak, z Pennywise'em sprawa jest bardziej złożona: przybiera różne formy). Autentyczne czy nie, opowieści o przykrych zdarzeniach w niektórych salach kinowych (także dla Damiena Leone, a w każdym razie główny sprawca tego zamieszania zarzekał się, że jego intencją nie było wywołanie aż tak gwałtownych reakcji), okazały się skutecznym lepem na taką muchę jak ja. I tak oto ponownie wylądowałam na podwórku morderczego osobnika w stroju klauna, który powstał z połączenia Michaela Myersa (cichy prześladowca), Jasona Voorheesa (nieokiełznana brutalność) i Freddy'ego Kruegera (wisielczy humor). Czołowy architekt tej na razie skromnej, ale z bardzo dobrymi widokami na przyszłość, franczyzy – w swoich najbliższych zawodowym planach Damien Leone ma trzeci pełnometrażowy film z szatańskim Artem, a i pewnie też czwarty, bo wątpi, żeby zdołał upchnąć wszystkie pomysły w mniej niż dwugodzinnej produkcji (liczący sobie prawie dwie godziny i dwadzieścia minut - a podobno jest też wersja uncut - ma być wyjątkiem, najdłuższą krwawą ucztą w haniebnej karierze zdrowo rąbniętego przebierańca) – niezmiennie stara się jak najbardziej zbliżyć do atmosfery podpatrzonej w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera. Ta chropawość, ziarnistość, ten brud, domniemany smród i ubóstwo. Bieda z nędzą, którą w „Terrifier 2. Masakrze w Święta”, nie bez obaw, zdecydował się szczodrzej doprawić fantasmagorią. Nie był pewien, jak przyjmie to od początku najbardziej obiecująca grupa docelowa Art the Clown Universe, ale po dogłębnym przemyśleniu tematu, postanowił zaryzykować. I moim zdaniem tylko odrobinkę przeszarżował. Tylko jeden ukłon w stronę fantasy wydał mi się mocno niezgrabny. Tandetny blask Excalibura, czy jak kto woli Miecza Gryffindora:)

Znajomość „Masakry w Halloween” Damiena Leone nie jest niezbędna do odnalezienia się w świecie przedstawionym w „Terrifier 2. Masakrze w Święta” tego samego reżysera i scenarzysty. Nawiązania są - halloweenowa masakra w Miles County, kobieta ze zdeformowaną twarzą, która swoje „pięć minut” w tej odsłonie dostanie w trakcie napisów końcowych: przeurocza makabreska UWAGA SPOILER (syndrom sztokholmski i efekt lucyfera w jednym) KONIEC SPOILERA – ale myślę, że przedstawiono je na tyle przejrzyście, klarownie, by niezorientowani w zbrodniczej działalności pana Arta, widzowie, mogli podgonić materiał. Przyśpieszony kurs dla początkujących. „Terrifier 2: Grossin' you out old-school” - taki oto wpis Stephen King zamieścił w mediach społecznościowych, jak mniemam bardziej chcąc zachęcić, niż zniechęcić sympatyków szeroko pojętego horroru do wrzucenia tej zgniłej rybki na ruszt. Ja jednak ośmielę się zasugerować, by potraktować to również jako przestrogę. Odstraszacz na osoby zwyczajnie, po ludzku niekochające tanich horrorowych rąbanek z drugiej połowy XX wieku (mnie to najbardziej przypomina szalone lata 80., nie 70., na co wskazywałyby niektóre wypowiedzi Damiena Leone – o „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera). Dobrze, nie trzeba od razu kochać, ale nietolerancja takich koszmarków prawie na pewno przysporzy niepotrzebnych cierpień. Slasher, który przez pomyłkę trafił do multipleksów. Takie wrażenie można odnieść znając „krwisty(?) rozkład jazdy” tych wielkich parków rozrywki dla kinomaniaków. W każdym razie polskie kina zdecydowanie nie rozpieszczają amatorów mocniejszych wrażeń. Mocniejszych od „Halloweenów” Davida Gordona Greena. To też slashery, oczywiście, ale nie takie jak opowieści o klaunie Arcie. Te ostatnie nie świecą się jak psu... wiadomo co. Te ostatnie to okropne niechluje. Aż obrzydzenie człowieka ogarnia z samego patrzenia na takie rażące zaniedbanie higieny osobistej. Rynsztok, patologia, tandeta. Tak zły, że aż dobry – oczywiście zależy jak dla kogo. W moich oczach Damien Leone zrealizował swój plan minimum, pobił pierwszy długometrażowy obraz z Art the Clown na wszystkich frontach, aczkolwiek ostatni „akt” (nie licząc bonusu pomiędzy planszami końcowymi, rzecz jasna i tu mocno zawieje milusią starzyzną; retro is the best!) bym skróciła, a te skradzione minuty dodałabym do najmniej agresywnej partii, czyli opowieści o zwyczajnej amerykańskiej rodzinie z niewielkiej, niespokojnej mieściny. Zbliża się pierwsza rocznica masakry w Miles County. Sprawca, szczupły jegomość w stroju klauna (zaryzykuję twierdzenie, że to życiowa rola Davida Howarda Thorntona, w każdym razie jako Art nadal w najwyższej formie), którego dodatkowym znakiem rozpoznawczym jest szeroki, histeryczny uśmiech – zepsute uzębienie w całej okazałości – podobno pożegnał się z życiem, podobno to niebezpieczeństwo zostało raz na zawsze zażegnane, ale dwunastoletni Jonathan Shaw (nieprzekonująca, „kwadratowa” kreacja Elliotta Fullama) w to nie wierzy. Od śmierci ojca wychowywany tylko przez matkę, zaradną kobietę imieniem Barbara (bardzo podobała mi się Sarah Voigt w tej roli), która tak na marginesie w halloweenowy wieczór potowarzyszy swojej imienniczce: samotny domowy seans „Nocy żywych trupów” George'a Romero. À propos, Damien Leone miał (nie)cichą nadzieję, że „Terrifier 2” będzie jego „Świtem żywych trupów”, „Martwym złem 2” czy „Koszmarem z ulicy Wiązów 3: Wojownikami snów”, ale miał tutaj chyba bardziej na myśli przeskoczenie oryginału, bo wygląda mi na to, że wymienione pozycje ceni sobie bardziej od złotych jedynek. Wracając do Shawów. Została jeszcze jedna żyjąca członkini tej ciężko doświadczonej przez los rodzinki. Starsza siostra Jonathana, też nastoletnia Sienna (charyzmatyczny pokaz Lauren LaVery), która można powiedzieć odziedziczyła po ojcu zdolności artystyczne. Martwi ją jednak hobby Jonathana, zaczytywanie się w biografiach Charlesa Mansona, Jeffreya Dahmera i innych takich. Podczas gdy dziewczyna czyni ostatnie przygotowania do halloweenowej imprezy... i śni zjawiskowy koszmar - ależ genialne spotkanie makabry z groteską (swoje robi też wesolutki utwór country and western, wariacki występ później żywej pochodni, a jeszcze później postraszyły mnie białe oczy – tu, tam i jeszcze tutaj, ma-sa-kra) - chłopak coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że klaun Art już za moment urządzi następną rzeź. Możliwe że razem z dziewczynką (cudna Amelie McLain), która nie pokazuje się każdemu. Pasują do siebie: dwie szaleńczo roześmiane buzie, podobnie pomalowane, przy czym upiorna panna zadbała też o fantazyjny fryz. Nie muszę chyba dodawać, że zachwyciłam się tą postacią. Uspokajam jednak fanów franczyzy, głównym złoczyńcą pozostaje nasz (nie)kochany Art, który tym razem pokaże między innymi jak w oryginalny sposób rozdawać cukierki w Halloween, jak wkurzyć ekspedienta (tutaj sprzedawca w sklepie z kostiumami i różnymi gadżetami) i zmusić upartą babkę do obdarowania go jakąś słodkością. Bo skąd pomysł, że tylko dzieciom należą się rarytasy w tę magiczną noc? Krwawą noc, ale bez przesady, w światku horroru bywało drastyczniej. Tym razem substancja robiącą za krew nie zepsuła mi, hmm, zabawy. Efekty specjalne głównie praktyczne, choć Leone przyznał, że małe wspomaganie cyfrowe też było (nie zauważyłam, więc jest dobrze). Mięsiste, przesadnie broczące jak w starych dobrych szokerach. Nie będę oryginalna, wyróżniając długą akcję w domu, jak się wydawało członkini głównej paczki (grupka, która weźmie udział w głównej imprezie człowieka z iście niezdrowym poczuciem humoru), gdzie zobaczymy między innymi skalpowanie, odrywanie kończyny gołymi rękami, rozdzieranie innej jakby to był papier, przymierzanie cudzej gałki ocznej, łamanie, cięcie, wbijanie... no wszystko, co sobie wymyślicie;) Drugie miejsce w tej, nie tak znowu traumatycznej jak mówią, uczcie przyznaję mordowi w obskurnej łazience, już na wejściu obficie skropionej krwią (przytulna miejscówka, nie ma co; w każdym razie aura panująca w tym miejscu chyba najbardziej mi posmakowała – wiem, wiem, to nie jest normalne), w którym najważniejszym „rekwizytem” była fiolka z jakąś nieciekawą cieczą.

Skarb... ale nie oglądajcie! Nie, jeśli jesteście koneserami wartościowego kina. Też nie, jeśli jesteście smakoszami wyłącznie współczesnych mainstreamowych slasherów i innych grzecznych siekanin z horrorowej gleby. „Terrifier 2. Masakra w Święta” Damiena Leone to obiekt krwawiący skonstruowany przez totalne bezguścia zapewne z myślą o podobnych sobie. Tych, co to łażą po filmowych śmietnikach i rozpływają się w zachwytach nad swoimi okrutnie śmierdzącymi wykopaliskami. Bezwstydnych entuzjastach dziadowskiego i co gorsza brutalnego kina. Exploitation 2022.

wtorek, 20 grudnia 2022

Zakupy

 
Gromadzenie makulatury w toku;) Uzupełnianie kolekcji horrorów od wydawnictwa Mag – krótkie utwory P. Djèlí Clarka i Stephena Grahama Jonesa, którego pióro miałam już przyjemność poznać („Jedyni dobrzy Indianie”). Ponadto „Poczęcie” Chase'a Novaka, o którym swego czasu było dość głośno i „Wiecznie żywy” Isaaca Mariona, przeniesiony na ekran w 2013 roku przez Jonathana Levine'a i właśnie ten film zachęcił mnie do poszukania literackiego oryginału. Czytając o „Ponurym Piaskunie”, pierwszej odsłonie powieściowej serii Richarda Kadreya - jak na razie jedynej wypuszczonej w Polsce – nie mogłam oprzeć się skojarzeniom z „Piekielną zemstą” Patricka Lussiera, do którego to filmu mam ogromną słabość, postanowiłam więc sprawdzić, czy przeczucie mnie nie myli. Ciekawi mnie też „I See You” Ker Dukey i D.H. Sidebottom...
 

 
Stephen Graham Jones „Mapa wnętrza”
P. Djèlí Clark „Ring Shout”
Patrick Senécal „Oko za oko”
Chase Novak „Poczęcie”
Isaac Marion „Wiecznie żywy”
Robert Hugh Benson „Zwierciadło z Shalott. Opowieści niesamowite"
 

 
Ker Dukey, D.H. Sidebottom „I See You”
Richard Kadrey „Ponury Piaskun”
Sarah Vaughan „Anatomia skandalu”
Luca D'Andrea „Wędrowiec”
Lucinda Berry „Sekret sióstr”
B.A. Paris „Na skraju załamania”

poniedziałek, 19 grudnia 2022

„Niania” (2022)

 

Aisha jest imigrantką z Senegalu próbującą ułożyć sobie życie w Nowym Jorku, tak żeby móc sprowadzić swojego synka Lamine'a, którego zostawiła pod opieką kuzynki. Kobieta ma już w miarę stabilne lokum, ale brakuje jej pieniędzy na bilety lotnicze dla bliskich. Nowa praca u rodziny z wyższej klasy średniej, mieszkającej w apartamentowcu w dzielnicy Upper East Side, ma pomóc w osiągnięciu tego celu. Aisha zostaje opiekunką i nauczycielką języka francuskiego kilkuletniej dziewczynki imieniem Rose, jedynego dziecka pracującej w korporacji Amy i fotoreportera Adama, co jest zajęciem zdecydowanie poniżej jej kwalifikacji. Z obliczeń niani wynika, że już niebawem powinna spełnić swoje największe marzenie, ale upragnione spotkanie z ukochanym synem ciągle się odwleka. Na domiar złego Aisha zaczyna widywać niepokojące rzeczy, dręczą ją koszmarne wizje, które mogą mieć podłoże paranormalne.

Uhonorowany Grand Jury Prize na Sundance Film Festival 2022 pełnometrażowy debiut reżyserski Nikyatu Jusu podążający za jej własnym scenariuszem. Amerykański arthouse horror powstały pod natchnieniem historii ukochanej matki Nikyatu - i, już w mniejszym stopniu, twórczości Guillermo del Toro - też będący wyrazem ogromnego przywiązania do własnej kultury. Doświadczenia imigrantów z Afryki w Stanach Zjednoczonych. Projekt, który wykluwał się osiem lub dziewięć lat (od pomysłu po realizację); w 2020 roku scenariusz został wciągnięty na tak zwaną The Black List, czyli najbardziej lubiane, niekoniecznie najlepsze, scenariusze filmowe, które jeszcze nie weszły w etap produkcji. Główne zdjęcia do „Niani” (oryg. „Nanny”) ruszyły w czerwcu 2021 roku w Nowym Jorku, a premierowy, i jak się okazało dość głośny, pokaz, odbył się w styczniu 2022 roku na wspomnianym już Sundance Film Festival.

Skrzyżowanie „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego z „Uciekaj!” Jordana Peele'a – tak mówiono o wyprodukowanej między innymi przez Blumhouse Television (również jeden z głównych dystrybutorów filmu: współpraca z Amazon Studios) „Niani” Nikyatu Jusu, co w najlepszym razie mocno zdziwiło czołową twórczynię tego widowiska, a w najgorszym rozgniewało. Nie ukrywała, że uważa te porównania za kompletnie nietrafione, uderzająco niewyważone. Nikyatu Jusu jest drugą ciemnoskórą reżyserką w historii wyróżnioną na Sundance Film Festival Grand Jury Prize, która po raz pierwszy została przyznana za obraz oficjalnie sklasyfikowany jako horror (i dramat). Ale tutaj zdania są mocno podzielone. Thriller albo dramat psychologiczny, ale na pewno nie horror – tak orzekła niemała część dotychczasowej publiczności. Niektórzy czują się wręcz oszukani takim gatunkowym zaetykietowaniem niniejszego produktu. Nie dziwię się im. Nie mam problemów z tą klasyfikacją, ale rozumiem rozczarowanie, gniew i/lub oburzenie innych odbiorców „Niani”. W końcu sama Nikyatu Jusu obiecywała działanie wbrew regułom, jakimi rządzi się ten gatunek. „Inteligentne łamanie zasad horroru”: mniej więcej tak to ujęła. Łamanie tak, ale czy inteligentne? Fabuła kręci się wokół młodej wykształconej kobiety imieniem Aisha (przekonująca gra Anny Diop), która mniej więcej przed rokiem opuściła swoją ojczyznę w poszukiwaniu lepszego życia. Z Senegalu przeniosła się do Nowego Jorku, gdzie ma nadzieję już wkrótce sprowadzić także swoje jedyne dziecko, ukochanego synka Lamine'a, który niebawem skończy siedem lat. Chłopiec ma przylecieć ze swoją ciocią, kuzynką Aishy, pod opieką której pozostaje od wyjazdu rodzicielki. Biologiczny ojciec chłopca, a właściwie dawca nasienia, zostawił Aishę, kiedy tylko zaszła w ciążę, ale główna bohaterka „Niani” nie narzeka – najważniejsze, że doczekała się takiego cudu, jakim w jej oczach jest Lamine. Jej największe dzieło. Miłość, która najpewniej nigdy nie wygaśnie. Potęga, żywioł, supermoc obcej w obcym kraju. W Afryce była nauczycielką języka angielskiego i francuskiego, co jak by nie patrzeć przydaje jej się na tej nowej drodze życia w Wielkim Jabłku. Poza wszystkim innym to może być dodatkowe źródło zarobku; bonus do podstawowej pensji. O ile trafi się na słownych ludzi. Taką okazją miała być właśnie praca u państwa z Upper East Side: wyciskającej siódme poty w korporacji Amy (przyzwoita kreacja Michelle Monaghan) i zdecydowanie mniej zabieganego fotoreportera Adama (nadążający za swoją filmową partnerką Morgan Spector). Niania i korepetytorka ich jedynego dziecka, kilkuletniej Rose (cudna Rose Decker). I jeszcze mnóstwo nadgodzin... Tak, wszystko wskazywało na to, że już za chwilę, już za moment Aisha wreszcie będzie mogła wziąć w ramiona swojego kochanego synka. Wyzysk imigrantów w demokratycznym, podobno praworządnym państwie – jak mniemam między innymi tę kwestię reżyserka i scenarzystka z afrykańskimi korzeniami (córka imigrantów z Sierra Leone) pragnęła poruszyć w swoim pierwszym długometrażowym filmie. Porozmawiać o tym realnym problemie. Z którym, ośmielę się zauważyć, spotykają się nie tylko migranci. Nie jestem pewna, czy Amy inaczej postępowałaby ze swoją rodaczką. Gdyby zamiast imigrantki z Senegalu zatrudniła rodowitą Amerykankę sprawa mogłaby wyglądać identycznie. Może już wygląda. O ile kobieta, która sprząta u Amy i Adama (generalne, niecodzienne, porządki w nowocześnie urządzonym, całkiem dużym mieszkaniu w reprezentacyjnej mieszkalnej dzielnicy Nowego Jorku) pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. To jeden z frustrująco niejasnych epizodów „Niani” - może być tak, może siak – nie wiemy nawet, czy ta pani została zatrudniona bezpośrednio przez Amy i Adama, czy przez właściciela budynku (umowa z firmą sprzątającą?), w którym nieuczciwi pracodawcy Aishy wynajmują mieszkanie, ale pewne jest, że kobieta jest w zaawansowanej ciąży, czego zamożne (w sumie to też kwestia dyskusyjna, rzekłabym sprawa otwarta) małżeństwo z Upper East Side zdaje się nie dostrzegać. Nie, nie jest im wstyd. Dlaczego miałoby? Płacą to wymagają. Yhm...

Trylogia Apartamentowa Romana Polańskiego? Pewnie serdecznie przywitałabym takie skojarzenia, ale nie tym razem. Nie w tej „historii mieszkaniowej”. Za to przypomniał się „Kształt wody” Guillermo del Toro, przypomniał się i „Possum” Matthew Holnessa. I jeszcze „Saint Maud” Rose Glass, aczkolwiek to echo w „Niani” Nikyatu Jusu nie było już tak donośne. W największy dyskomfort – to ci dopiero niespodzianka – wprawiły mnie akcje z „(anty)bohaterem nowej książeczki małej Rose”. Cień i coś jeszcze gorszego, coś, czego szczerze mówiąc wolałabym nie oglądać. Weź tu zaśnij po czymś takim;) E tam, większość może być spokojna. W moim przypadku właściwie wszystko rozbiło się o, że tak to ujmę, osobiste demony. Irracjonalny lęk, wręcz paniczny strach przed... znanym. Nie nazwałabym tego doskonałą robotą na gruncie stricte horrorowym. Powiem więcej: wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby niektórzy odbiorcy „Niani” głośnym śmiechem przywitali „pokraczną istotę” powoli wyrastającą na ścianie w pokoju biednej dziewczynki z tak zwanego dobrego domu. Bo tak zwykło się mówić o przedstawicielach wyższych warstw społecznych. Taki tam stereotyp. Nikyatu Jusu jakby wdaje się w polemikę z takim myśleniem. Obalanie mitu. Odkłamywanie rzeczywistości. Nie wszystko złoto, co się świeci. Lamine i Rose. Ubóstwo i dobrobyt. Miłość i zaniedbanie. Jak myślicie, kto jest większym szczęściarzem? „Księżniczka” z Nowego Jorku czy „żebrak” z Senegalu? Aisha i Amy. Chwytająca się dorywczych, niewysoko opłacanych zajęć, poniżej swoich kwalifikacji (kobieta, która żadnej pracy się nie boi) oraz bizneswoman wytrwale wspinająca się po korporacyjnej drabinie. Kobieta wprost niemogąca się doczekać każdej kolejnej rozmowy z własnych dzieckiem oraz kobieta, która traktuje to bardziej jak smutny obowiązek (jak zdąży, poświęci chwilę swojej latorośli, a jak nie, to przecież jutro też jest dzień). Matka karmiąca swoje dziecko i matka usiłująca karmić swoje dziecko. Postronny obserwator mógłby nie docenić tej pierwszej. Właściwie już widzę te wpisy w mediach społecznościowych o wyrodnej matce z afrykańskiego buszu, wstrętnej imigrantce ekonomicznej (nie mylić z uchodźczynią, chyba że chcesz oberwać), która obraża innych samym marzeniem o lepszym życiu na innym kontynencie. To jej się po prostu nie należy. Dlaczego? Bo w tej oświeconej epoce miejsce urodzenia i dorastania nadal ma ogromne znaczenie. Nasz kontynent-wasz kontynent, twój kraj-mój kraj. Jakby Ziemia była tortem upieczonym specjalnie dla Homo sapiens. Pytanie, czy koniec końców bardziej nasyceni są przodujący zawodnicy w wyścigu szczurów, czy osoby wlokące się gdzieś z tyłu? Zależy od osobistych oczekiwań, ale w tym konkretnym przypadku, w tej konkretnej historii to Aisha zdaje się więcej czerpać z życia. Amy nie potrafi cieszyć się małymi rzeczami, nie dla niej drobne przyjemności, które w sumie ma pod samym nosem (na przykład zabawa z córką). Nie potrafi albo po prostu nie ma na to czasu. Ciągle zmęczona, nigdy w pełni usatysfakcjonowana. Mało i mało, i mało. Największym zwycięzcą w tej małej nowojorskiej rodzinie wydaje się być Adam. Wysiłek małżonki jemu przynosi większe korzyści. W przeciwieństwie do żony poświęca się swojej pasji, niezbyt dochodowej, ale to Amy w tym domu martwi się o rachunki. Lekkoduch, który najwyraźniej nie ma takiej samej ochoty jak ona na zmniejszanie dystansu, uzdrowienie ich relacji, na odbudowanie małżeńskiej więzi. Trzeba mu jednak oddać, że ma lepszy kontakt z Rose. Nie tak dobry jak Aisha, ale dziewczyna wyraźnie woli spędzać czas z ojcem niż matką. Zapewne dlatego, że Amy jest dużo bardziej (przesadnie) zasadnicza, wyczulona na łamanie ustalonych przez nią zasad. Na przykład dieta – Amy nie pozwala swojemu dziecku jeść byle czego. Tylko mdłe, nieprzyprawione dania-gotowce (wystarczy podgrzać), które nie stępią jej kubków smakowych. I niespecjalnie martwi ją to, że dziewczynka je bardzo mało, zazwyczaj ledwo skubnie ten czy tamten „specjał odpowiedzialnej mamusi”. Tak czy owak, z nową nianią życie dziewczynki wreszcie nabiera, nomen omen, smaku. Z Aisha sprawa jest bardziej złożona. Z jednej strony jest już bliska osiągnięcia swojego głównego celu, coraz bardziej przywiązuje się do sympatycznego samotnego ojca (miłość w amerykańskiej metropolii), dzięki czemu, niejako przy okazji, zyskuje też nową przyjaciółkę, która ma rozległą wiedzę o afrykańskim folklorze. Z tego bogatego zbioru wierzeń, legend, mitów etc. Nikyatu Jusu wybrała wodnego ducha zwanego Mami Wata (też Mammy Water i La Sirene), który może, ale nie musi prześladować nieszczęsną tytułową postać tego, jak dla mnie trochę za mało uczuciowego spektaklu. Ładna audiowizualna uczta, ale emocji dostałam jak na lekarstwo. Poza wspomnianymi krótkimi występami „przerażającej bestii”, czulszą strunę poruszył, bądź co bądź, spodziewany zwrot akcji (jedna nazbyt wymowna scena; w każdym razie ja absolutnie niechcący właściwie ją odczytałam, tym samym psując sobie niespodziankę). A zadziałałoby jeszcze lepiej, gdyby nie było ciągu dalszego. Stępienie pazura epilogiem, który miał chyba bardziej poplątać niż naprostować. Kierunek w sam raz dla mnie, ale wykonanie... Powiedzmy, że nie nabrałam ochoty na rozpatrywanie tej opowieści pod różnymi kątami. Szukanie jakichś innych, ewentualnych, odpowiedzi.

Znośne dziełko debiutującej w pełnym metrażu Nikyatu Jusu. Płaskie, ale niemączące. Arthouse horror, czy jak kto woli thriller, czy jak kto woli dramat psychologiczny o miłości macierzyńskiej, desperackiej pogoni za lepszym życiem, o American Dream i afrykańskich koszmarach (folklor) w amerykańskiej metropolii. O mitycznej istocie albo szaleństwach stęsknionego umysłu. A może jeszcze o czymś innym? Tak czy owak, „Niania” moim wielkim odkryciem nie była. Małym zresztą też nie. Była, bo była. Zleciała i tyle. Nie wpełzła pod skórę, nie wgryzła się w bebechy.