Dwudziestoczteroletni
Tod i jego o dwa lata młodsza siostra Lani mieszkają ze swoją
babcią Judy w jej willi w Hollywood. Ta ostatnia była kiedyś znaną
aktorką, a teraz prowadzi niecieszący się dużą oglądalnością
program telewizyjny. Ufa jedynie Todowi, ale to właśnie on pewnego
ranka odbiera jej życie. W zbrodnię tę postanawia wrobić
zatrudnionego przez nich malarza, Jacoba, który niedawno wyszedł z
więzienia, a teraz sypia z jego siostrą. Ale na to potrzebuje
czasu. Nie informuje więc nikogo o śmierci Judy. Wymyśla różne
historyjki na usprawiedliwienie jej nieobecności i wmawia wszystkim,
że jego babcia chce, aby to Lani zajęła jej miejsce w programie
telewizyjnym. Jego siostra spełnia rzekomą wolę Judy, a Tod każdą
wolą chwilę poświęca na sprzątanie miejsca zbrodni i podrzucanie
dowodów mających wskazywać na winę Jacoba.
Thriller
„Amerykańskie pieszczochy” to drugi film Roberta Logevalla –
pierwszy, dramat „Wszystkie Boże dzieci tańczą”, ukazał się
w 2008 roku, i nie cieszył się dużą oglądalnością. Winę za to
mogła ponosić ograniczona dystrybucja i taki sam problem dotknął
omawiane przedsięwzięcie Roberta Logevalla. To jest „Amerykańskie
pieszczochy” póki co są rozpowszechniane na bardzo wąską skalę,
bo nie można wykluczyć, że z czasem to się zmieni... Scenariusz
jest dziełem Abrama Makowki, który w tej roli ma takie samo
doświadczenie, jak Logevall w roli reżysera (scenariusz jednego
filmu pełnometrażowego: komedii romantycznej pt. „Tug”, którą
zresztą sam wyreżyserował).
Scenariusz
„Amerykańskich pieszczoch” dla niektórych widzów może się
okazać nazbyt... zwyczajny? Tak, to chyba dobre słowo na określenie
fabuły rzeczonego obrazu. Historii, która nie obfituje w
niestandardowe rozwiązania, która niczym nie zaskakuje, ani niczego
szczególnie nie komplikuje. Powiedziałabym, że to film, przy
którym można się odprężyć, gdyby nie jego tematyka i
realizacja. Gdyby nie to silne skupienie filmowców na postaci
rozpieszczonego, zepsutego dwudziestoparolatka, który pewnego ranka
zabija własną babcię i gdyby nie intymna praca kamer, intensywne
zdjęcia utrzymane w przygaszonych barwach, które dają poczucie
obcowania z filmem trochę starszym niż ma to miejsce w istocie, a
momentami można nawet zauważyć wpadanie filmowców w coś na
kształt oniryzmu. Czasami można odnosić złudne wrażenie
wskakiwania w jakiś tajemniczy sen, chwilowego zbaczania z głównego
toru w celu przyjrzenia się fragmentom danego otoczenia ukazywanym w
sugestywnych obrazach, które mogą, ale wcale nie muszą, kryć w
sobie jakąś symbolikę. Odpowiadający za zdjęcia Carlo Jelavic
moim zdaniem zasługuje na najwięcej pochwał, ale nie bez znaczenia
jest też wkład Andrew Carrolla, człowieka, który zajął się
oprawą dźwiękową dla niektórych z tych mocno angażujących mnie
obrazów. Sfera wizualna tak smacznie koegzystowała z płaszczyzną
muzyczną, że aż nie mogłam oderwać się od ekranu, a dzięki
temu coraz bardziej wnikałam w tę niewyszukaną opowieść. W
prościutką historyjkę o młodym człowieku, który jak się wydaje
przypadkiem pozbawia życia swoją ukochaną babcię. Bawi się
bronią palną i naciska spust akurat wtedy, gdy lufa jest skierowana
w stronę Judy. Z jego reakcji można wnosić, że tego nie planował,
można założyć, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że pistolet
jest naładowany, ale raczej wątpię, żeby jakikolwiek długoletni
fan thrillerów nie pozwalał sobie tutaj na żadne wątpliwości. Bo
twórcy tego typu filmów nierzadko starają się zwodzić odbiorców.
Na różne sposoby odwracać ich uwagę od prawdy, choćby nawet tym
sposobem było odmalowywanie ciężkiego szoku na twarzy oprawcy w
reakcji, na to, co właśnie zrobił. Tod, bardzo przekonująco
wykreowany przez Rhysa Wakefielda wydaje się być autentycznie
wstrząśnięty nagłą śmiercią babci – najpierw zszokowany
wgapia się tylko w zwłoki Judy, a gdy już odzyskuje władzę nad
ciałem udaje się do łazienki by zwymiotować. A kiedy już
całkowicie wraca do siebie przystępuje do realizacji albo dopiero
co wymyślonego, albo opracowanego już wcześniej planu wrobienia w
tę zbrodnię malarza Jacoba. Człowieka zatrudnionego przez Toda,
który jak ten drugi doskonale wie, od jakiegoś czasu sypia z jego
siostrą, Lani. Scenariusz Abrama Makowki skupia się przede
wszystkim na postępowaniu Toda po tym jak (czy to celowo, czy
zupełnie przypadkowo) pozbawił życia swoją babcię (wiarygodna
Lesley Ann Warren). A mężczyzna ma pełne ręce roboty. Jako że
zastrzelił Judy w jej sypialni oczyszczenie miejsca zbrodni w
tajemnicy przed innymi nie jest takie proste. Po willi kręci się
kilka osób, a na stałe oprócz niego mieszka w niej jego siostra,
Tod musi być więc bardzo ostrożny, ale i działać szybko. Bo
przecież wszystkim zainteresowanym daje jasno do zrozumienia, że
Judy ma się dobrze i ma z nią stały kontakt, czym mocno ryzykuje,
bo po odnalezieniu zwłok określenie czasu zgonu Judy przez patologa
może zadać kłam jego słowom. Nie wspominając już o tym, że Tod
postanawia przez jakiś czas przetrzymać ciało babci w jej
sypialni, wmawiając wszystkim, że kobieta odpoczywa, a on jak
zwykle się nią opiekuje. Mężczyzna ryzykuje tym, że ktoś może
wejść do pokoju Judy podczas jego nieobecności w domu. Albo po
prostu poczuć fetor rozkładu jej zwłok...
(źródło: https://hbogo.pl/filmy)
Robert
Logevall w swoich „Amerykańskich pieszczochach” stara się
postawić widza na miejscu Toda. Niesympatycznego, rozpieszczonego
dwudziestoparolatka, który zwykł brać sobie wszystko, czego tylko
zapragnie, nie licząc się przy tym z uczuciami innych. Tod, owszem,
ma marzenia, których jeszcze nie udało mu się ziścić, ale jest
tak pewny siebie, że ma się wrażenie, iż młody mężczyzna nie
ma żadnych wątpliwości, że prędzej czy później spełni je
wszystkie. Widz zostaje zmuszony przez twórców do towarzyszenia
właśnie tej charakterologicznie nieprzyjemnej postaci i to w sposób
nacechowany taką intymnością, że nawet gdyby bardzo się tego
chciało nie można się do niej nie zbliżyć. Ale nie należy
rozumieć tego, jako nawiązania nici sympatii z Todem, ani tym
bardziej spodziewać się silnego utożsamienia się z rzeczonym
młodym mężczyzną, bo choć odnosiłam wrażenie, że Logevall
stara się skłonić widza do wejścia w jego skórę, to na mnie
niestety tak to nie działało. Niestety, bo postawienie się w
pozycji Toda wprawiłoby mnie w duży dyskomfort psychiczny,
stopienie się z tak zdemoralizowanym osobnikiem gwarantowałoby
niewygodne emocje, których to od thrillerów jak najbardziej
oczekuję. Ale niemożność wejścia w skórę Toda w moim oczach
nie przekreśliła całego tego obrazu. Byłam pod tak dużym urokiem
„Amerykańskich pieszczochów”, że zdołałam twórcom wybaczyć
tę niedogodność, co było o tyle łatwiejsze, że miałam z kim
sympatyzować, komu dopingować, a przez to trwać w jako takim
napięciu. Rodziła je obawa o los Jacoba (zadowalający Nathan
Keyes), byłego więźnia, którego to Tod starał się wrobić w
zabójstwo Judy. Innym ciągle towarzyszącym mi uczuciem była
niepewność odnośnie roli, jaką w całej tej sprawie odgrywa Lani
(przekonująca Fabienne Therese). Nie ufałam jej. Podejrzewałam, że
młoda kobieta w coś gra, że jest nie mniej zepsuta niż jej brat i
że tak jak on ukrywa coś przed światem. Czy podzieliła się swoim
brudnym sekretem z Todem? A może z Jacobem? Albo co równie
prawdopodobne obmyśliła swój własny plan, którego ofiarą ma
paść któryś z nich bądź obaj. Właśnie takie myśli
nieprzerwanie krążyły w mojej głowie, ale równie zajmujące były
wydarzenia rozgrywające się wokół Toda. Nastręczające coraz to
większych trudności starania mężczyzny w kierunku ukrycia przed
ludźmi śmierci Judy i dające przebłyski nadziei na demaskację
winowajcy podejrzenia Jacoba względem tego rozpieszczonego wnuka
niegdysiejszej gwiazdy filmowej (na wyróżnienie zasługuje tutaj
też milczący świadek niektórych poczynań Toda w postaci kota).
Ale zakończenie „Amerykańskich pieszczoch” przyniosło mi już
duże rozczarowanie. Według mnie to zdecydowanie największy
mankament tej produkcji – dużo poważniejszy od niemożności
wchodzenia w skórę, albo chociaż sympatyzowania z czołową
postacią omawianego obrazu.
Polecam
wielbicielom minimalistycznych thrillerów, których akcja rozwija
się bardzo powoli, ale z całą pewnością nie beznamiętnie.
„Amerykańskie pieszczochy” Roberta Logevalla to obraz bardzo
intymny, oddziałujący na zmysły widza, w miarę mocno trzymający
w napięciu i bez reszty wciągający, pomimo zwyczajności
wyłuszczanej tutaj opowieści. Dla mnie, ale obawiam się, że
większość odbiorców tej produkcji oceni ją zgoła odwrotnie.
Będzie bardziej krytyczna w swoich osądach, bo z całą pewnością
nie jest to thriller skierowany do szerokiej grupy widzów. To
kameralny obraz, który choć niepozbawiony wad, ma szansę spodobać
się przede wszystkim tym, którzy odnajdują przyjemność w
nieśpiesznym zatapianiu się w daną historię, którzy nie oczekują
widowiskowych efektów specjalnych, skomplikowanych, zaskakujących
fabuł, ani oryginalnych motywów. Tak, myślę, że osoby z takimi
preferencjami filmowymi mogą spokojnie zaryzykować seans
„Amerykańskich pieszczoch”. W przeciwieństwie do miłośników
wyłącznie kina głównego nurtu.