wtorek, 29 listopada 2016

Carter Wilson „Pokusa czerni”

Hannah Parks od dłuższego czasu wyczuwa, że jej mąż Dallin dystansuje się od niej. Początkowo daje wiarę jego tłumaczeniom, że ma dużo pracy w swojej firmie, która w niedługim czasie zrobiła z nich milionerów, ale pewnej nocy uświadamia sobie, że mężczyzna u boku którego spędziła wiele lat może być kimś zupełnie innym niż do tej pory myślała. Słowa, które Dallin wypowiada przez sen dają Hannah do zrozumienia, że fantazjuje o zgwałceniu i zamordowaniu kobiety. Innych możliwości kobieta do siebie nie dopuszcza, dopóki nie zostaje zaatakowana przez partnera. Wówczas uświadamia sobie, że przez cały czas mogła żyć pod jednym dachem z mężczyzną owładniętym pragnieniem skrzywdzenia kobiety. Decyduje się więc opuścić Dallina, przynajmniej do czasu przemyślenia całej sytuacji, ale okazuje się, że mąż nie zamierza pozwolić, aby ułożyła sobie życie z dala od niego. Hannah zaczynają ścigać ludzie pozostający na usługach Dallina, a jej jedynym sojusznikiem jest niedawno poznany biegły w sztuce ukrywania się Black.

„Pokusa czerni” to trzecia powieść amerykańskiego pisarza Cartera Wilsona. W Polsce na razie nie ukazała się jego debiutancka książka, „Final Crossing”, ale wydawnictwo Świat Książki w 2015 roku opublikowało jego drugą powieść zatytułowaną „Chłopiec w lesie”, która autentycznie podbiła moje serce. Od momentu jej przeczytania z utęsknieniem oczekiwałam kolejnej dawki prozy Cartera Wilsona, zastanawiając się, czy zgrabne nawiązania do twórczości Stephena Kinga i Deana Koontza były tylko jednorazowym incydentem, czy raczej stanie się to znakiem rozpoznawczym jego twórczości. I oczywiście ciekawiło mnie, czy moja fascynacja jego warsztatem aby nie osłabnie przy ponownym spotkaniu, kiedy nie będzie już magicznego „efektu nowości”. „Pokusa czerni” uhonorowana w 2016 roku „Colorado Book Award”, „National Indie Excellence Award Winner”, „International Book Awards Winner” i „RONE Award Finalist” udowodniła mi, że Carter Wilson nie jest autorem jednego dobrego dzieła, który najpewniej szybko odejdzie w zapomnienie. Drugie spotkanie z jego prozą przekonało mnie, że ma jeszcze wiele do zaoferowania wielbicielom trzymających w napięciu thrillerów, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że „Pokusa czerni” nie zachwyciła mnie, w aż takim stopniu, jak „Chłopiec w lesie”. Jeszcze w tym roku w Stanach Zjednoczonych ma ukazać się czwarta powieść Wilsona, pt. „Revelation”, więc widać, że pisarz na razie nie ma zamiaru „schodzić ze sceny”. Miejmy nadzieję, że w przyszłości nadal będzie raczył nas niezapomnianymi wrażeniami, i że stanie się jednym z najlepiej rozpoznawalnych współczesnych autorów dreszczowców, bo chyba nie znajdzie się wiele osób, które trwają w przekonaniu, że sobie na to nie zasłużył.

Carter Wilson w „Chłopcu w lesie” tak wysoko zawiesił poprzeczkę, że w swojej następnej publikacji mógł spokojnie nieco zaniżyć poziom, nie narażając się na wzmożoną krytykę czytelników, którzy mu zaufali. Przy czym muszę podkreślić, że jest to jedynie moja subiektywna opinia, bo zdążyłam już zorientować się, że niejeden odbiorca wyżej ceni sobie „Pokusę czerni” od „Chłopca w lesie”, więc powyższe stwierdzenie kieruję głównie do osób, które tak jak ja uważają jego drugą powieść za dzieło doskonałe w każdym calu. Oni przede wszystkim powinni „mieć się na baczności”, aczkolwiek jednocześnie radziłabym nie wpadać w skrajność, nie unikać trzeciej publikacji Wilsona, bo nie uważam, żeby była tak drastycznie słabsza od „Chłopca w lesie”, żeby rozczarować fanów wspomnianej książki. „Pokusę czerni” rozpoczyna iście porażające zdanie, które jak się wydaje miało pełnić rolę „hitchcockowskiego trzęsienia ziemi”. Wilson pisze „Hannah nie miała żadnego planu poza tym zakładającym podpalenie ojca”, a czytelnik czuje jakby od razu spuszczono na niego bombę, bez uprzedniego nakreślenia kontekstu sytuacyjnego. Oczywiście, Wilson czyni to w następnej kolejności, odmalowując przed naszymi oczami obraz dysfunkcyjnej rodziny – kobiety i dwóch jej córek, starszej Hannah i młodszej Justine, tyranizowanych przez „głowę familii”, Billy'ego. Prolog szczątkowo zarysowuje przeszłość głównej bohaterki - jej trudne życie u boku agresywnego ojca, maltretowanej matki i młodszej siostry, która w przeciwieństwie do niej nie miała problemów z akceptowaniem takiej egzystencji. Wilson jednak nie zdradza wówczas wszystkich szczegółów z dzieciństwa Hannah, ogranicza się jedynie do ogólników, ze szczególnym wskazaniem na wydarzenie, które pozwoliło jej i Justine rozpocząć nowe życie,. Detale zostawił na kolejne partie książki, której właściwa akcja rozgrywa się lata później, gdy u boku Hannah tkwi bogaty mąż, Dallin, dbający żeby niczego jej nie brakowało. To znaczy niczego poza jego obecnością. Jak się wydaje zapracowany mężczyzna nie ma ani siły, ani czasu na pielęgnowanie ich związku, czyli początkowo Wilson sugeruje, że będziemy mieć do czynienia z klasyczną historią o małżeństwie przeżywającym kryzys. I rzeczywiście tak będzie, ale „Pokusa czerni” nie będzie miała nic wspólnego ze stricte melodramatyczną opowiastką o zgnębionej parce, co mogą sugerować wstępne przemyślenia dorosłej Hannah. Powieść szybko zacznie się upodabniać do „Dobranego małżeństwa” Stephena Kinga, minipowieści wchodzącej w skład zbioru zatytułowanego „Czarna bezgwiezdna noc”, co dla mnie było dowodem na to, że Wilson nadal pozostaje pod silnym wpływem twórczości niekoronowanego króla współczesnej literatury grozy. I dobrze, bo jak mało kto potrafi umiejętnie wkomponowywać motywy kojarzone z dziełami Stephena Kinga w owoce swojej własnej wyobraźni – nie wiem czy celowo, ale podobieństwa są na tyle duże, żeby czytelnik miał wrażenie, iż autor sięga po pomysły Kinga, jednak nie w aż takim stopniu i z całą pewnością nie w tak nieudolnym stylu, żeby miało się poczucie obcowania z powieścią spłodzoną przez zwykłego kopistę, który nie jest w stanie pochwalić się własną inwencją. W głowie Cartera Wilsona kłębi się wiele elektryzujących koncepcji, które w dodatku potrafi przelać na papier z zachowaniem prawideł rządzących gatunkiem i bez mała chwaląc się dojrzałym warsztatem, za pośrednictwem którego jak się wydaje bez większego wysiłku roztacza przed oczami czytelnika szczegółowe wizje wszystkiego, co ma miejsce na kartach jego powieści. Człowiek niemalże przenosi się do wykreowanego przez niego świata, ze zdziwieniem odkrywając, że stał się uczestnikiem (nie obserwatorem) niebezpiecznych wydarzeń.

Gdyby Carter Wilson poprzestał na beznamiętnym kopiowaniu Stephena Kinga „Pokusa czerni” byłaby opowieścią o kobiecie odkrywającej, że jej mąż jest seryjnym mordercą, która starałaby się w pojedynkę stawić czoło zagrożeniu. Ale jak już wspomniałam autor omawianej powieści nie jest zwyczajnym kopistą, nie zamierzał prezentować światu kolejnego „Dobranego małżeństwa” tylko w dużej mierze thriller drogi – szaleńczą pogoń śladami sterroryzowanej kobiety, której towarzyszy specjalista od ukrywania się, starający się znaleźć sposób na ocalenie głównej bohaterki. Już w poprzednim zdaniu powinno wybrzmieć echo Deana Koontza, drugiego z inspiratorów Cartera Wilsona. Bo jak doskonale wiedzą jego wierni fani, Koontz wprost przepada za motywem postaci pozostających w niemalże ciągłym ruchu, uciekających przed jakimś zagrożeniem i jednocześnie szukających wyjścia z koszmarnej sytuacji, w jakiej z różnych przyczyn się znaleźli. Ktoś powie: oho, Wilson znowu sięga po pomysły innych i zapewne zada sobie pytanie, gdzie ta wspomniana już własna inwencja. Otóż, ujawnia się ona z czasem w szczegółowym przebiegu całej intrygi i portrecie głównej bohaterki, która musi walczyć nie tylko z zagrożeniem w postaci uzbrojonych mężczyzn dybiących na jej życia, ale również z niszczącą żądzą mordu, która w jej mniemaniu została uwarunkowana genetycznie. Hannah jest przekonana, że ojciec przekazał jej „w spadku” agresję, którą dotychczas udawało jej się tłumić, ale krzywda, jaka właśnie ją spotyka wydaje się powoli kruszyć mur, za którym się skryła. System obronny Hannah zostaje nadwątlony i wydaje się, że tylko nowo poznany Black jest w stanie odwieść ją od wkroczenia na ścieżkę zła. Carter Wilson poświęca dużo uwagi, jakże emocjonującym, wewnętrznym rozterkom głównej bohaterki, ale nie zamyka fabuły „Pokusy czerni” w wąskich ramach opowieści psychologicznej, wzbogacając swoją historię złożonym spiskiem, prawdziwy kształt którego poznamy dopiero pod koniec powieści. Do tego czasu „pod dyktando” autora będziemy formułować kilka różnych teorii, dając się zwodzić mylnym tropom i czując bezbrzeżne zaskoczenie, ilekroć uświadomimy sobie, że wszystko co wcześniej wiedzieliśmy właśnie obróciło się w pył, a cała intryga w idealnie poprowadzonym zwrocie akcji wkroczyła na zupełnie inny poziom. Wilson parokrotnie wykorzystuje ten zabieg, przez co niejako zmusza czytelnika do nieustannej czujności i i podejrzliwości, nawet wówczas gdy musi przebrnąć przez zdecydowanie mniej atrakcyjne ustępy portretujące szaleńczą podróż czołowych bohaterów, przerywaną krótkimi przystankami w różnego rodzaju kryjówkach. Motyw drogi w moim odczuciu nie został oddany w sposób, który dorównywałby wątkom psychologicznym i spiskowym, głównie z powodu niezbyt wyrazistego zagęszczania napięcia. A tego oczekiwałabym od szaleńczej pogoni i pozornych chwil wytchnienia podczas pobytu bohaterów w różnych kryjówkach - wówczas można było bardziej zdecydowanie nakreślić siłę zagrożenia nieustannie czyhającego na głównych bohaterów, czy to poprzez bezpośrednie starcia z agresorami, czy z wykorzystaniem klaustrofobicznej atmosfery. Wilson to czynił, ale nie w takim stopniu, jakiego bym pragnęła. Tymi niedociągnięciami odrobinę obniżył moje ogólne wrażenia z lektury, ale nie aż tak żebym poczuła się rozczarowana, bo jednak plusów było nieporównanie więcej.

Swoje ponowne spotkanie z twórczością Cartera Wilsona uważam za udane, choć nie mogę powiedzieć, że „Pokusa czerni” dosięgła poprzeczki zawieszonej przez autora w „Chłopcu w lesie”. Lektura jego poprzedniej powieści była dla mnie wprost niesamowitym przeżyciem, natomiast „Pokusa czerni” zagwarantowała mi na tyle silne emocje, abym wyczekiwała kolejnej publikacji tego autora, ale ich natężenie było mniejsze niż w przypadku jego poprzedniej książki. Innymi słowy Carter Wilson zaprezentował mi taką jakość, żebym wciąż uważała go za wartościowego pisarza, choć wcześniej udowodnił, że może być jeszcze lepszy. Co niejednemu czytelnikowi, który zapozna się z „Pokusą czerni” nie znając „Chłopca w lesie” najpewniej wyda się prawie niemożliwe. Bo na tle współczesnych literackich thrillerów omawiana pozycja i tak wypada bardzo dobrze.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 28 listopada 2016

„February” (2015)

Uczennice żeńskiej szkoły z internatem położonej w miasteczku Bramford wyjeżdżają do domu na ferie zimowe. Rodzice Kat i Rose nie przyjeżdżają na czas, aby je odebrać, więc dziewczęta są zmuszone zostać do czasu ich przybycia. Już pierwszego wieczora, gdy Rose wraca ze spotkania z chłopakiem zauważa, że jej towarzyszka dziwnie się zachowuje, a z czasem jej postawa robi się coraz bardziej niepokojąca. Do Bramford zmierza pewne małżeństwo. Kierowca zabiera z przystanku młodą, małomówną kobietę Joan, starając się w ten sposób udzielić jej pomocy, nie zwracając uwagi na obiekcje żony. Kiedy kierowca zwierza się nowej pasażerce ze swoich problemów, kobieta staje się bardziej czujna w kontaktach ze swoimi wybawicielami.

Amerykańsko-kanadyjski horror „February”, znany również pod tytułem „The Blackcoat's Daughter” to reżyserski debiut Oza Perkinsa, na podstawie jego własnego scenariusz. W 2016 roku ukazał się jego drugi film, „I Am the Pretty Thing That Lives in the House”, ale został odrobinę mniej przychylnie odebrany przez widzów niż obraz, którym rozpoczął swoją przygodę z reżyserią. Nie oznacza to, żeby ogół zwykłych widzów był zachwycony tym dokonaniem - dominują raczej wypośrodkowane oceny. Krytycy natomiast w większości wydają się być zadowoleni z tej pozycji. To chyba jednak nie wystarczy, aby „February” miał szansę opuścić niszę w której tkwi – wedrzeć się do głównego nurtu i rozsławić nazwisko reżysera. Inna sprawa, czy Oz Perkins w ogóle tego pragnął, bo oglądając „February” odniosłam wrażenie, że bardziej interesują go oczekiwania pewnej wąskiej grupy odbiorców niźli zapatrywania na kino grozy częstych bywalców multipleksów.

Zaryzykowałabym twierdzenie, że większość współczesnych widzów nieobeznanych z dawnymi sposobami straszenia od nastrojowych horrorów oczekuje przede wszystkim multum jump scenek, efektów specjalnych i szybkiego tempa akcji, a „February” tymczasem prezentuje sobą zupełnie inną szkołę filmowania. To wcale nie oznacza, że osoby, które wprost przepadają za starszymi minimalistycznymi formami, bez wyjątku rozsmakują się w propozycji Oza Perkinsa, ale mam wrażenie, że mają na to większą szansę, aniżeli pierwsza wymieniona grupa odbiorców. Bo „February” staje niejako w opozycji do obecnych trendów, można powiedzieć, że płynie pod prąd, czym w moim odczuciu zapełnia pewną lukę we współczesnym kinie grozy, aczkolwiek dostrzegalną przez doprawdy wąską grupę odbiorców. Chociaż „luka” to chyba za mocno powiedziane, bo gwoli sprawiedliwości wciąż od czasu do czasu pojawiają się takie oszczędne w formie straszaki, których twórcy nie uciekają się do prymitywnych sposobów straszenia, wyżej ceniąc sobie gęsty klimat grozy i warstwę tekstową. Jednak w moim odczuciu wciąż jest ich zbyt mało, pewnie dlatego, że takie produkcje mają mniejsze szanse, żeby się dobrze sprzedać, niż pozycje a la James Wan. Wspomniana atmosfera spowijająca dosłownie każdy kadr „February” jest bodaj najlepszą częścią składową tego obrazu, przy czym obawiam się, że nie przez każdego zostanie doceniona w takim stopniu, na jaki w moim pojęciu sobie zasłużyła, bo twórcy przez lwią część filmu nie odczuwają potrzeby akcentowania jej jakimiś mocniejszymi akcentami. Wyłączając niezbyt widowiskowo się prezentującą cienistą postać w piwnicy żeńskiego internatu, Kat wymiotującą na stół zastawiony do kolacji i w jednym ujęciu wyginającą swoje ciało pod nieprawdopodobnym kątem oraz rzecz jasna końcówkę, właściwie nie dostajemy nic, na co moglibyśmy się zapatrywać w kategoriach momentu szczytowej grozy, kulminacji zgromadzonego wcześniej napięcia. A i wymienione sekwencje nie zostały zobrazowane w taki sposób, żeby sprostać oczekiwaniom widzów nawykłych do dynamicznego montażu podkreślonego głośnymi tonami muzycznymi. Zdjęciom oczywiście akompaniowała szarpiąca nerwy ścieżka dźwiękowa, ale nie odniosłam wrażenia, żeby pełniła rolę „straszaka”, prymitywnego zabiegu mającego poderwać widza z fotela. Twórcy nie wkomponowali jej w niespodziewane, raptowne ujęcia wszelkiego rodzaju okropieństw. Wręcz przeciwnie: tak nieśpiesznie wchodzili w niniejsze sekwencje, wcześniej długo stopniując zarówno napięcie, jak i natężenie dźwięku, że o żadnych atrakcjach typu jump scenka nie może być mowy. I chwała im za to, bo jakoś bardziej przemawiają do mnie te manifestacje nieznanego, które mogę dokładnie objąć wzrokiem, niźli szybkie migawki starające się za wszelką cenę poderwać mnie z fotela. Ta druga emocja jest krótkotrwała, znika właściwie ułamek sekundy po tym, jak się pojawia. Tymczasem nieśpieszne uchylanie rąbka tajemnicy bez upierdliwych efekciarskich zrywów podsyca ciekawość i poczucie złowieszczości przez nieporównanie dłuższy czas. Tym bardziej, gdy oddaje się to w otoczeniu tak gęstej aury, wręcz namacalnej mroczności, przebijającej z ciemnych, lekko ziarnistych zdjęć, przywołujących na myśl sznyt twórców niektórych XX-wiecznych nastrojówek. Dodatkowo wydarzenia rozgrywające się w żeńskiej szkole z internatem mogą się pochwalić iście klaustrofobicznym wydźwiękiem – niemalże czuje się, jak dawno niemalowane ściany przybliżają się do bohaterek filmu, zwłaszcza gdy zostaje już zaakcentowana obecność czegoś nieznanego, gnieżdżącego się w owych murach. A ten moment następuje wówczas, gdy Rose udaje się dostrzec coś wyginającego się w piwnicy, aczkolwiek choćby za sprawą umiejętnie budowanego klimatu widz już wcześniej powinien przygotować się na nieuchronny koszmar.

Oz Perkins w swoim scenariuszu zdecydował się troszkę pokombinować z narracją, dzięki czemu fabuła „February” choć sama w sobie niezbyt odkrywcza jawi się całkiem intrygująco. Kilka wyświechtanych motywów kina grozy przedstawiono w nowym świetle, który ułatwił twórcom wprowadzenie aury tajemniczości, odkrywanej w kilku zwrotnych ujęciach. Aby to osiągnąć zdecydowano się na starą, dobrą dwutorową narrację – ujęcie tematu z perspektywy dwóch uczennic czekających w internacie na rodziców (przyzwoite kreacje Lucy Boynton i Kiernan Shipki, która zaskoczyła mnie swoim warsztatem, bo w readaptacji „Kwiatów na poddaszu” niezmiernie mnie irytowała) i młodej kobiety podróżującej z dopiero co poznanym małżeństwem, w którą w równie zadowalającym stylu wcieliła się Emma Roberts. Można domniemywać, że te dwie małe frakcje coś łączy, coś tak istotnego, że niechybnie zmusi nas to do wcześniej uwarunkowanej zmiany postrzegania problematyki „February”, ale początkowo niełatwo jest domyślić się, na czym ten związek miałby polegać. Początkowo, bo już pierwszy zwrot akcji zdradza wystarczająco, aby bez większych trudności poskładać sobie to wszystko w jedną, spójną całość, co gorsza łącznie z dalszym przebiegiem fabuły. Moim zdaniem to jeden z dwóch największych błędów scenarzysty – nazbyt szybko przechodzi do zwierzeń jednej z postaci, tym samym odbierając widzom przyjemność obcowania z „wielką tajemnicą” zarysowaną chwilę wcześniej. Ale nie niwecząc klimatu wszechobecnego zagrożenia towarzyszącego zarówno podróżującej trójce bohaterów, jak i nastolatkom przebywającym w internacie. I co równie ważne nie rozbudowując znanych motywów kina grozy w sposób, który nie pozostawiałby żadnych wątpliwości, co do prawdziwej natury zagrożenia, nie wpadając w oczywistości, czy to UWAGA SPOILER w kwestii opętania, czy nawiedzenia budynku w Bramford, bo równie dobrze wyjaśnienia możemy szukać w warstwie psychologicznej. Zamiast stawiać na standardową sferę nadprzyrodzoną możemy z równie zadowalającym skutkiem obrać stricte psychologiczną ścieżkę interpretacyjną KONIEC SPOILERA. Wybór Oz Perkins pozostawia nam, ale choć interpretacja pozostaje w gestii widza to ciąg przyczynowo-skutkowy już nie. A szkoda, bo wydaje mi się, że „February” bardziej zachęcałby do dyskusji, gdyby zrezygnować z kilku ostatnich ujęć. Już dużo wcześniej udało mi się wpaść na to, co pokazano w ostatniej partii, ale myślę, że gdyby twórcy pozostawili ten wątek bez jasnej odpowiedzi poświęciłabym trochę czasu na szukanie innych wyjaśnień, a przecież każdemu reżyserowi powinno zależeć na tym, aby odbiorca roztrząsał w myślach jego dzieło nie tylko w trakcie seansu, ale również długo po jego zakończeniu. Ozowi Perkinsowi niestety nie przyświecał taki cel, co wcale nie oznacza, że tym posunięciem obniżył jakość wszystkiego, co pokazał mi wcześniej. Wcale nie, „February” mimo tego potknięcia i zbytniej przewidywalności od jednego konkretnego momentu i tak uważam za dzieło niezwykle klimatyczne i diablo wciągające – dużo bardziej, aniżeli większość współczesnych mainstreamowych tworów, których twórcy nawet nie myślą o tak powolnym, cechującym się dużą cierpliwością dawkowaniu klimatu grozy, jak to miałam przyjemność zobaczyć w „February”.

Pomimo moich pozytywnych zapatrywań na reżyserski debiut Oza Perkinsa, czuję się w obowiązku przestrzec przed nim potencjalnych odbiorców. „February” nie został nakręcony w sposób, który miałby szansę zachwycić miliony współczesnych odbiorców, przyzwyczajonych do wysokobudżetowych, hollywoodzkich straszaków. To obraz niszowy, skierowany głównie do osób poszukujących oszczędnych w formie, acz mocno klimatycznych horrorów, które rozwijają się tak nieśpiesznie, że nie mam wątpliwości, iż cierpliwość niejednego widza zostanie wystawiona na próbę. Ale może ci nieliczni wielbiciele kina grozy, stęsknieni za niegdysiejszymi sposobami filmowania docenią pacę Perkinsa, przynajmniej na tyle, żeby nie kwitować jej słowem „nudna”, bo przy odpowiednim nastawieniu i takowych preferencjach wcale nie musi taka być. Wiem, bo ja ani przez chwilę nie czułam się znużona.

niedziela, 27 listopada 2016

Zapowiedzi VOD

Atak tyrolskich zombie”

Premiera VOD: 30 grudnia 2016 roku
Gatunek: horror, komedia
Produkcja: Austria, 2015
Reżyseria: Dominik Hartl
Polski zwiastun: tutaj

Uhonorowany nagrodą publiczności na prestiżowym festiwalu filmów fantastycznych Fantaspoa bezkompromisowy horror komediowy w stylu „Wysypu żywych trupów” i „Martwicy mózgu”. 
 
Steve jest młodym profesjonalnym snowboardzistą, który wskutek głupiego żartu mającego miejsce podczas sesji zdjęciowej, zostaje uwięziony na szczycie góry razem z dziewczyną Branką i kumplem Joshem. Schronienie znajdują w pobliskiej gospodzie, tym razem wyjątkowo gwarnej z powodu hucznej imprezy wydanej na cześć najdłuższej nocy w roku. Zdarzenia przybierają coraz tragiczniejszy obrót, gdy okazuje się, że prowadzący naukowe eksperymenty miejscowy przedsiębiorca uwalnia śmiertelnie niebezpieczną substancję, zmieniającą miejscowych pijaczków w krwiożercze zombie. W przetrwaniu epidemii tyrolskich nieumarłych, trojgu pechowcom pomoże umiejętność, której nie posiadają zombie - jazda na snowboardzie.

Źródło: wszystkie materiały podesłane przez Kino Świat Sp. z o.o.

 
Włamywacz”

Premiera VOD: 9 grudnia 2016 roku
Gatunek: horror, thriller
Produkcja: USA, 2016
Reżyseria: Travis Zariwny
Polski zwiastun: tutaj

Louise Linton ("The Power of Few") oraz Moby w klimatycznym filmie, którego akcja rozgrywa się w centrum szalejącego sztormu.
 
O tej porze roku Oregon nawiedzają groźne sztormy. Młoda wiolonczelistka Elizabeth postanawia spędzić spokojny weekend w domowym zaciszu. Zaszywa się w swojej oazie bezpieczeństwa i spokoju, odgradzając się od szalejącej wokół burzy. Wkrótce jednak dziewczyna zaczyna mieć wrażenie, że ktoś ją obserwuje, ktoś dotyka jej rzeczy… Elizabeth nie wie, że nie jest pierwszą ofiarą szalonego prześladowcy.
 
Źródło: http://www.cineman.pl/

piątek, 25 listopada 2016

J. Jefferson Farjeon „Zagadka w bieli”

W wigilijny wieczór na skutek śnieżycy pociąg zatrzymuje się niedaleko wioski Hemmersby. Paru pasażerów postanawia podjąć próbę pieszego dotarcia do najbliższej stacji. Jednak udaje im się znaleźć jedynie samotnie stojący dom, w którym nie zastają gospodarzy, ale wszystko wygląda tak, jakby jeszcze niedawno w nim przebywali i zostali zmuszeni do opuszczenia go w wielkim pośpiechu. Przewodniczący grupie zagubionych wędrowców Edward Maltby, członek Królewskiego Towarzystwa Parapsychologicznego, jest przekonany, że w tym miejscu doszło do jakiejś zbrodni, a jej sprawca wciąż może znajdować się w pobliżu. Przytłoczeni atmosferą spowijającą ten dom, odcięci od reszty świata przez zamieć śnieżną i pełni złych przeczuć odnośnie ewentualnego nawiedzenia, nieproszeni goście zostają zmuszeni do rozwikłania zagadki kryminalnej. Jednocześnie bacząc na to, żeby nie paść ofiarami tajemniczego oprawcy.

Anglik Joseph Jefferson Farjeon był bardzo płodnym i poczytnym powieściopisarzem i dramaturgiem, który zaczął tworzyć w pierwszej połowie XX wieku. Jego najbardziej znanym dziełem jest sztuka teatralna „No. 17” przeniesiona na ekran w 1932 roku przez Alfreda Hitchcocka. Pozostały dorobek Farjeona z czasem odszedł w zapomnienie, które trwało aż do 2015 roku, kiedy to wydawnictwo British Library wznowiło jego „Zagadkę w bieli”, pierwotnie wydaną w 1937 roku. Nieoczekiwanie powieść podbiła serca współczesnych czytelników, sprzedając się w niemalże stu tysiącach egzemplarzy, choć przed publikacją podejrzewano, że zainteresuje jedynie wąską grupkę wielbicieli klasycznych kryminałów. Polskie wydanie „Zagadki w bieli” Tadeusz Zysk opatrzył przedmową, przybliżając czytelnikom skrótową historię tej pozycji i wyrażając swoją opinię na jej temat.

Usytuowany z dala od cywilizacji opuszczony dom, zamieć śnieżna szalejąca na zewnątrz i kilkoro pasażerów pociągu znajdujących schronienie w tym jeżącym włosy na głowie miejscu. Nie, to nie jest „Lśnienie” Stephena Kinga, choć na pierwszy rzut oka widać pewne podobieństwa. Zwłaszcza w momentach, w których J. Jefferson Farjeon sugerował obecność czegoś nieznanego, odnosił się do rzekomej sfery paranormalnej, interpretację tych zjawisk pozostawiając jednak czytelnikom. Czołowym bohaterem „Zagadki w bieli” jest podstarzały członek Królewskiego Towarzystwa Parapsychologicznego, Edward Maltby, który już na początku powieści informuje swoich towarzyszy, że niektóre miejsca silnie oddziałują na ludzi, że brutalne, gwałtowne czyny, do jakich w nich doszło mogą być wyczuwalne nawet po wielu latach. Początkowe wynurzenia Maltby'ego w moim odczuciu miały za zadanie uczulić odbiorcę na późniejsze wydarzenia - ukierunkować go tak, aby dopuszczał do siebie możliwość, że niektóre wrażliwe dusze istotnie odbierają „złe wibracje” płynące z niektórych przedmiotów znajdujących się w opuszczonym domu. Zasugerować, że irracjonalny lęk jaki budzi w bohaterach książki wiszący nad kominkiem obraz przedstawiający złowrogo się prezentującego starszego mężczyznę można tłumaczyć wpływem czegoś nieznanego, jakiegoś przekleństwa, które dotknęło mieszkańców feralnego domostwa. Farjeon nie nawiązuje do ewentualnej sfery nadprzyrodzonej jedynie poprzez owe reakcje poszczególnych postaci na niektóre składowe wystroju wnętrz, w tej kwestii nie ogranicza się jedynie do krótkich opisów z nagła ogarniających ich, negatywnych emocji. Atmosferę niesamowitości tworzy również umiejscowienie domu, warunki atmosferyczne panujące na zewnątrz i oczywiście zagadkowa nieobecność gospodarzy, tym bardziej niepokojąca, że podobnie jak na pokładzie Mary Celeste wszystko wskazuje na to, że opuścili to miejsce nagle, bez poczynienia odpowiednich planów i bez zabezpieczenia domostwa. Rozpalono w kominkach, nastawiono wodę na herbatę, przygotowano pokoje na przyjęcie gości, po czym z jakiegoś niepojętego powodu opuszczono to miejsce. „Witamy w strefie mroku!” - taki okrzyk ciśnie się na usta, gdy pasażerowie pociągu przekraczają próg feralnego domostwa na pustkowiu. I chociaż Farjeon nie zawraca sobie głowy rozwlekłymi opisami (co niegdyś było typowe dla autorów kryminałów), nie raczy czytelników szczegółowym nakreśleniem aury spowijającej ten dom to jednak zwięzłość wcale nie przeszkadza odczuć na własnej skórze klimatu niezdefiniowanego zagrożenia, ciężkiej aury zalegającej w portretowanym przez niego domu. Śmiem nawet domniemywać, że gdyby J. Jefferson Farjeon wybrał literaturę grozy jego twórczość miałaby większą szansę przetrwać próbę czasu, bo wielu współczesnych wielbicieli horrorów na pewno doceniłoby tę niełatwą sztukę budowania atmosfery grozy z wykorzystaniem tak niewielu słów, posiłkując się wręcz enigmatycznymi środkami wyrazu. Nie we wszystkich przypadkach, bo jednak w „Zagadce w bieli” pojawiają się bardziej zdecydowane odniesienia do rzekomej sfery nadnaturalnej, głównie za sprawą wpadającej w trans chórzystki, która wcześniej silnie reagowała na jedno konkretne łóżko i jeden fotel, co z czasem znalazło swoje uzasadnienie w przeszłości. Jednak nie zostało zracjonalizowane przez żadnego z protagonistów, dzięki czemu można wnosić, że bohaterowie mimo wszystko zetknęli się ze zjawiskami paranormalnymi. Nie jest to oczywiście jedyna możliwość, bo jak się okazuje Farjeon nie był typem pisarza, który nie odnajdywałby przyjemności w pozostawianiu niektórych kwestii wyobraźni widza, który nie stawiałby na drobne niedopowiedzenia, a przynajmniej nie w przypadku „Zagadki w bieli”. Bo przecież czytelnik wcale nie musi dopuszczać do siebie możliwości ingerencji sił nadprzyrodzonych w losy kilku „rozbitków”, autor wszak daje mu możliwość poprzestania na tak pospolitym zjawisku, jak majaki udręczonego umysłu i mówienie przez sen.

To, co nazywamy dobrem i złem, jest jedynie odbiciem naszych własnych pragnień i niechęci. Na tym polega niedoskonałość naszego krytycyzmu.”

Zadziwia mnie, że J. Jefferson Farjeon nie poświęcił się literaturze grozy nie tylko dlatego, że w „Zagadce w bieli” dał znakomity pokaz budowania złowieszczej atmosfery i wpadł na pomysł, który idealnie wkomponowuje się w tradycję tego gatunku, ale również przez zdecydowanie mniej zajmującą warstwę kryminalną. A przynajmniej z punktu widzenia współczesnego czytelnika, bo w pierwszej połowie XX wieku taki sznyt był na porządku dziennym, taką narrację preferowali ówcześni odbiorcy, a pisarze dostosowywali się do ich wymagań. Nie jestem tylko przekonana, czy dzisiejsi wielbiciele kryminałów zdołają rozsmakować się w absolutnie wszystkich częściach składowych płaszczyzny stricte kryminalnej. Czy przekona ich postać „wszystkowiedzącego” Edwarda Maltby'ego, który niczym Sherlock Holmes potrafi znaleźć wytłumaczenie dla wszystkich tropów znalezionych w feralnym domostwie i jego okolicach, zgrabnie przeformułowując domniemany przebieg wydarzeń ilekroć w sprawie pojawi się nowa okoliczność, aby w końcu udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania, które tak na dobrą sprawę nie są jedynie wynikiem zwykłej dedukcji, ale również zbitką trafnych przewidywań, niezbyt przekonujących bo nieznajdujących poparcia w zgromadzonych dowodach? Nie do końca przemówił do mnie geniusz Maltby'ego. Zresztą tak samo jak jego denerwująca maniera informowania towarzyszy i czytelników o wszystkich okolicznościach, w jakich pozyskał dany dowód, ponieważ sprawiało to wrażenie, jakby autor nazbyt obsesyjnie zabezpieczał się na wypadek wyrzucania mu nietrafnego umiejscowienia tego wszystkiego w czasie i przestrzeni. Za przykład niech posłuży tutaj moment, w którym Maltby zwraca uwagę Davida, że kiedy wszedł do domu on schodził z piętra, co niechybnie dowodzi temu, że miał sposobność do pozyskania nowego dowodu. Wymienione elementy trochę „trącą myszką”, ale niesprawiedliwa byłaby dyskredytacja absolutnie wszystkich części, z których upleciono warstwę kryminalną, bo jednak wiele konkluzji Maltby'ego przekonująco umotywowano, a i cała intryga, choć determinowana jednym z najbardziej pospolitych ludzkich pragnień, okazuje się na tyle spójna, żeby nie mieć poczucia niepotrzebnego przekombinowania ze strony autora. Zbrodnie, do jakich doszło w świecie wykreowanym przez J. Jeffersona Farjeona jawią się tak intrygująco, bo aż do końca właściwie nie sposób domyślić się, w jaki sposób do nich doszło – sprawca, aż do finału pozostaje dla czytelników zagadką, chociaż protagoniści mają swój typ. Tak samo niejasne są jego motywacje i oczywiście przebieg całego procederu. Dostajemy jedynie kilka niewiele mówiących tropów, które należałoby jakoś zinterpretować. Farjeon nam tego nie ułatwia, wręcz przeciwnie ilekroć wydaje się, że poszczególne części układanki zaczęły się już do siebie dopasowywać, nowe okoliczności „wywracają wszystko do góry nogami”, zmuszając nas do poszukiwania innych odpowiedzi na kluczowe pytania wypływające z fabuły powieści. I właśnie ta sztuka sprawia, że warstwa kryminalna „Zagadki w bieli”, pomimo kilku mankamentów, wypada tak interesująco. Pogrywanie z czytelnikiem, niszczenie jego wyobrażeń i komplikowanie wszystkiego nowymi, nieprzystającymi do wcześniejszych domysłów okolicznościami. Ponadto całość wzbogaca poczucie humoru autora, uwidaczniające się w niektórych dialogach – o tyle odświeżające, że w ogóle nieprzystające do wulgarnych, dosadnych dowcipów szpecących niejedną współczesną powieść. Humor Farjeona jest subtelny, dostosowany do okoliczności, miejscami nawet cyniczny, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że za wszelką cenę próbuje się nas rozbawić (co w moim przypadku zazwyczaj przynosi odwrotny skutek) i przez to w paru momentach wprost nie sposób się nie uśmiechnąć... i przyklasnąć rozczulającej swobodzie autora.

„Zagadka w bieli” J. Jeffersona Farjeona przeżywa właśnie swoją drugą młodość, wkupując się w łaski współczesnych czytelników, pomimo że parę rozwiązań fabularnych odrobinę się zestarzało. Być może czytelników zmęczyły już eksperymentalne formy współczesnych autorów kryminałów, może tęsknią za czymś prostszym, bardziej klarownym i niezespolonym z płaszczyzną obyczajową, w takim stopniu w jakim ma to miejsce w wielu nowszych pozycjach wpisujących się w ten gatunek. Bo jeśli usilnie poszukuje się właśnie takiej literatury, klasycznego podejścia do kryminału, szczęśliwie okraszonego nutką grozy to „Zagadka w bieli” wydaje się wyborem wręcz idealnym. Ja bawiłam się całkiem dobrze podczas lektury tej powieści – pytanie tylko, czy książka sprosta oczekiwaniom wielu innych współczesnych wielbicieli kryminałów, czy będą w stanie w pełni zaaprobować taki klasyczny sznyt... To już zależy od osobistych preferencji każdego czytelnika.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 24 listopada 2016

„Los Inocentes” (2015)

XIX wiek. Mały Rodrigo wychowuje się w dużej posiadłości, dookoła której rozciąga się plantacja. Właścicielem wszystkiego jest jego despotyczny ojciec, który w okrutny sposób wykorzystuje czarnoskórych niewolników. Nie chcąc, aby Rodrigo wychowywał się w takich warunkach, matka w porozumieniu z mężem decyduje się odesłać go do miasta. Po kilkunastu latach Rodrigo wraca do posiadłości, zabierając ze sobą żonę Biancę, którą zamierza przedstawić rodzicom. Ojciec jest zachwycony jego wybranką, matka natomiast zmaga się z poważną chorobą, na skutek której nie ma kontaktu z rzeczywistością. Bianca nie czuje się dobrze w nowym miejscu, nie tylko dlatego, że nie potrafi wykrzesać z siebie sympatii do ojca Rodrigo, ale również z powodu złej atmosfery zalegającej w tym domu. Wkrótce kobiecie zaczynają się objawiać losy czarnoskórego rodzeństwa, służącego w tej posiadłości w okresie dzieciństwa jej męża.

Argentyński film „Los Inocentes” jest reżyserskim debiutem Mauricio Brunettiego. do którego scenariusz napisał wespół z Natacha Caravia. Ze względu na lichą dystrybucję produkcja nie jest jeszcze dobrze znana na arenie międzynarodowej, ale te osoby, które zdołały już obejrzeć „Los Inocentes” wydają się zgodni w twierdzeniu, że film błędnie zaklasyfikowano do gatunku horroru. I mają dużo racji, gdyż debiutowi Brunettiego zdecydowanie bliżej do dramatu. Jednakże z elementami horroru, które jednak chyba nie mają takiej zdecydowanej siły przekazu, żeby zaniepokoić nawet mniej obytych z gatunkiem widzów. Chociaż w paru krótkich ustępach Brunetti zauważalnie do tego dąży, a więc uznanie „Los Inocentes” za tylko i wyłącznie filmowy dramat byłoby niezbyt precyzyjne. Nawet jeśli sekwencji tożsamych dla kina grozy jest tak niewiele.

W prologu twórcy „Los Inocentes” portretują fragment losów czarnoskórego rodzeństwa, Eloise i jej młodszego brata Adumy, którzy pozostają na usługach okrutnego zarządcy rozległej plantacji w Argentynie. Bezwzględność właściciela ziemskiego uwidacznia się już w pierwszych ujęciach, kiedy to widzimy jak chłosta Adumę, uginającego się pod silnymi uderzeniami bata. Podczas zbliżeń na jego okaleczone plecy widać, że Brunetti nie zatrudnił profesjonalnych speców od efektów, że rany nie wypadają tak realistycznie, jak powinny, ale chwiali się, że debiutant nie wzdragał się przed dosłownością, nawet jeśli owa dosłowność nie zadziałała odstręczająco. A przynajmniej nie wizualnie, bo na polu psychologicznym z mojego punktu widzenia idealnie wywiązała się z tego zadania. Do właściciela ziemskiego, ojca głównego bohatera Rodrigo, z miejsca zapałałam antypatią, która eskalowała z biegiem trwania seansu. Patrząc, w jak bezwzględny sposób wykorzystuje swój wysoki status, jak nieludzko obchodzi się z czarnoskórymi niewolnikami, traktuje ich jak jakąś niższą formę życia, która w jego mniemaniu istnieje tylko po to, żeby zaspokajać jego zachcianki, właściwie z utęsknieniem oczekiwałam krwawej zemsty ciemiężonych, całkowicie opowiadając się po ich stronie. I bez wątpienia twórcy dążyli do właśnie takiego ukierunkowania sympatii odbiorców, co po części negatywnie odbiło się na warstwie horrorowej, z tego względu, że widz mógł obawiać się jedynie o życie Rodrigo i jego zony Bianki, gdy prolog dobiegł końca i rozpoczęła się właściwa akcja filmu. Rozgrywająca się kilkanaście lat później, ale często urozmaicana retrospekcjami, stopniowo przybliżającymi nam całościowe dzieje Eloise niewolonej przez despotycznego majętnego człowieka. Powrót dorosłego już Rodrigo do rodzinnej posiadłości w towarzystwie niedawno poślubionej Bianki, daje nadzieję na iście klimatyczną ghost story dzięki zgrabnym ujęciom ponurych pomieszczeń pełnych drogich przedmiotów, które jednak nie umniejszają złowieszczego wyglądu tego miejsca, już raczej zgrabnie kontrastują z początkowo odczuwalną aurą niezdefiniowanego zagrożenia zalegającą w dosłownie każdym kącie owego domostwa. Odizolowanego od reszty świata, otoczonego ciągnącym się wszędzie jak okiem sięgnąć polem uprawnym i dodatkowo uatrakcyjnionego strojami z epoki, w które odziano bohaterów, co przywodziło na myśl niektóre horrory gotyckie. Całe to miejsce wydaje się nawiązywać do tradycji gotyckiej, ale przez długi czas nie wynika z niego niemalże nic, co mogłoby przywodzić na myśl klasyczną opowiastkę o duchach. Za wyjątkiem pełnych napięcia, acz zdecydowanie zbyt krótkich sekwencji obrazujących nocne wędrówki Bianki po skąpanym w ciemnościach korytarzu, na którym w jednym ujęciu wyrasta nagle jakaś enigmatyczna postać, aż do dynamicznej końcówki nie będzie nam dane przyglądać się manifestacjom zjaw, gnieżdżących się w tym przeklętym domostwie. Skonfrontujemy się raczej ze stricte dramatyczną opowieścią dotykającą problematyki ludzkiego zezwierzęcenia, manii wielkości i źle pojmowanego oddania Bogu, którą w pewnej mierze scenarzyści ujmują z wykorzystaniem Bianki, borykającej się z niepojętymi wizjami. Kilka retrospekcji pojawia się za sprawą koszmarnych snów żony Rodrigo, które w rzeczywistości nie są zwykłymi snami tylko projekcjami wydarzeń mającymi miejsce w rodzinnej posiadłości jej męża przed kilkunastoma laty. To właśnie dzięki tym dawnym dziejom szczegółowo poznajemy gospodarzy i do pewnego momentu zarówno ich historia, jak i ciemiężonej Eloise jawi się arcyciekawie, przykuwając uwagę coraz to większym okrucieństwem, które na domiar złego w ówczesnych czasach było akceptowane przez ogół społeczeństwa. Nie widziano niczego złego w niewoleniu czarnoskórych osobników i w bezwzględnym obchodzeniu się z nimi, ponieważ wówczas majętnym białoskórym ludziom wolno było więcej.

Ojciec Rodrigo zwykł wykorzystywać swoich niewolników nie tylko do ciężkiej pracy w polu. Równie chętnie korzystał z ciał młodych czarnoskórych kobiet, z czego jego żona doskonale zdawała sobie sprawę, ale nie cechowała się taką siłą woli, żeby choćby spróbować przerwać ten krzywdzący również dla niej proceder męża. Skupiła się więc na oddawaniu czci Bogu i kontaktach z księdzem, które z czasem zaowocują próbką oburzającej hipokryzji, błędnie pojmowanej bogobojności, albo raczej wykorzystywaniem wiary do własnych niecnych celów. Innymi słowy dostajemy zgrabną opowieść o dwóch zdemoralizowanych, choć w zgoła odmienny sposób, jednostkach, które dbają jedynie o swój interes, nie licząc się z uczuciami według nich tak nieistotnych stworzeń jak czarnoskórzy niewolnicy. Pan domu znajduje przyjemność w upokarzaniu służby, a jego „bogobojna” żona skupia się na minimalizowaniu szkód płynących z jego poczynań i szukaniu sposobu na wymierzenie kary za świętokradczy czyn. Dobrze by było, gdyby te intrygujące, w dużym stopniu oburzające dawne dzieje rodziców Rodrigo znalazły równie ciekawe dopełnienie w przyszłości, gdyby Brunetti bardziej zdecydowanie rozsnuł wątek nadprzyrodzony, zamiast ograniczać się do kilku króciótkich wstawek, podczas których nie sposób odczuć na własnej skórze atmosfery niezdefiniowanego zagrożenia w takim stopniu, jakiego można by oczekiwać od tego rodzaju scenariusza. Właściwie to retrospekcje szybko wypierają wydarzenia rozgrywające się kilkanaście lat później, jawią się o wiele bardziej atrakcyjnie, przez co dzieje dorosłego Rodrigo i jego żony Bianki z czasem zaczyna się postrzegać w kategoriach nieprzyjemnych przerywników, niemiłosiernie nużących, a miejscami nawet irytujących zbytnim uciekaniem od prawideł, którymi rządzi się nurt ghost story. Nie licząc oczywiście końcówki, która jednak choć serwuje nam jeden pomysłowy akcent tak na dobrą sprawę pomimo dosłownego ujęcia tematu uniemożliwia obserwowanie tego wszystkiego z narastającym przestrachem, z tego prostego powodu, że poszczególne dynamiczne sekwencje następują po sobie w nazbyt szybkim tempie, bez tak bardzo oczekiwanego stopniowania napięcia i budowania klimatu grozy. W takim rozrachunku pozostaje jednie cieszyć się wtłoczonymi w ramy filmowego dramatu retrospekcjami, bo raczej wątpię, żeby znalazło się wiele osób, które przyznają, że Mauricio Brunetti wykazał się w „Los Inocentes” jakimś talentem w sferze horroru. Za to zmysł dramatyczny bez wątpienia posiada i moim zdaniem właśnie w tym kierunku powinien popchnąć swoją dalszą twórczość.

Myślę, że „Los Inocentes” może się podobać tylko wówczas, jeśli nie da się wiary oficjalnej klasyfikacji tego filmu i nastawi się na dramat z elementami kina grozy, zamiast horror w ścisłym tego słowa znaczeniu. I zasiądzie się do seansu z przeświadczeniem, że debiutujący reżyser, Mauricio Brunetti nie potrafił należycie sportretować tych nielicznych ustępów osadzonych w stylistyce ghost story, że choć starał się miejscami zaniepokoić widzów sferą paranormalną brakowało mu śmiałości, żeby należycie wywiązać się z tego zadania, o incydentalności tych wstawek już nie wspominając. A przynajmniej ja odnosiłam takie wrażenie podczas projekcji „Los Inocentes” - moim zdaniem całkiem dobrego filmu, ale na pewno nie w kategoriach horroru, chociaż liczę się z tym, że znajdą się widzowie, którzy zgoła odmiennie będą zapatrywać się na propozycję Brunettiego.

wtorek, 22 listopada 2016

Ove Logmansbo „Połów”

UWAGA Recenzja „Połowu” zdradza ważne informacje z „Enklawy”, dlatego osobom niezaznajomionym ze wspomnianą powieścią zalecam zapoznanie się z nią przed lekturą poniższej recenzji.

Mieszkańcy Wysp Owczych, jak co roku urządzają tradycyjny połów grindwali. W żołądku jednego z zabitych ssaków znajdują część ludzkiej czaszki. Sprawa zwraca uwagę duńskich władz. Na Wyspy Owcze zostaje wysłana policjantka z Kopenhagi, Katrine Ellegaard, która poznała tutejszą społeczność podczas rozwiązywania niedawnej zagadki zbrodni mającej miejsce w Vestmannie. Towarzyszy jej technik kryminalistyki, Frida Skovmand, która jest równie zdeterminowana aby rozwiązać tę sprawę, co Katrine, chociaż wszystko przemawia za tym, że mają do czynienia z tajemnicą, która nigdy nie ujrzy światła dziennego. Tymczasem rodowity Farer, Hallbjorn Olsen, którego przed rokiem połączyło głębsze uczucie z Katrine, wychodzi z więzienia i wraca do Vestmanny. Społeczność Wysp Owczych nie jest zachwycona jego powrotem, dla Ellegaard również jest to bolesne, ale gdy uświadamia sobie, że coś może łączyć go ze sprawą, nad którą właśnie pracuje postanawia włączyć go do śledztwa.

W pierwszym kwartale bieżącego roku na naszym rodzimym rynku ukazała się debiutancka powieść pochodzącego z Wysp Owczych, ale mającego polskie korzenie (matka Polka) Ove Logmansbo, zatytułowana „Enklawa”. Utwór został napisany w języku polskim, którym jak się okazało autor perfekcyjnie się posługuje. Pierwotne wydanie w naszym kraju było podyktowane tym, że na Wyspach Owczych debiutantom bardzo trudno się przebić. Nie będzie więc chyba przesadne stwierdzenie, że dzięki tym utrudnieniom to właśnie polskiemu wydawcy udało się odkryć „nieoszlifowany diament” - znakomicie zapowiadającego się autora kryminałów / thrillerów, który moim skromnym zdaniem ma dużą szansę stanąć w jednym rzędzie z najpopularniejszymi propagatorami gatunku.

Od dłuższego czasu odczuwam dotkliwy niedobór emocjonujących skandynawskich literackich serii kryminalnych, właściwie to jak na razie jedynie cykl o Williamie Wistingu autorstwa Jorna Liera Horsta zaciekawił mnie na tyle, żebym z zapałem zasiadała do każdej publikacji wchodzącej w jego skład oraz jak na razie dwie powieści o Rino Carlsenie pióra Frode Granhusa. Prozy Ove Logmansbo nie można chyba uznać na skandynawską w ścisłym tego słowa znaczeniu, ponieważ autor posługuje się językiem polskim, ale faktem jest, że dosłownie z każdej stronicy przebija skandynawski sznyt, że duch tego regionu Europy autentycznie emanuje z absolutnie wszystkich zdań skonstruowanych przez Logmansbo. A facet pisać potrafi, jak mało kto, właściwie to aż zdumiewa mnie, że jeszcze nie odniósł międzynarodowego sukcesu, że wielbiciele literackich kryminalnych intryg z całego świata nie rozpływają się w zachwytach nad jego pisarstwem. Podejrzewam, że wcześniej czy później to nastąpi. Nawet jeśli obniży poziom, bo w „Enklawie” i „Połowie” zaprezentował taką jakość, że naprawdę jest z czego schodzić, bez ryzyka zrażenia do swojej twórczości większej grupy odbiorców. Zakładając oczywiście, że zdecyduje się realizować w tym zawodzie, że szybko nie porzuci bohaterów, których z takim wdziękiem stworzył w „Enklawie” i rozwinął w „Połowie”. Jeśli rozciągnie losy Katrine Ellegaard i Hallbjorna Olsena na kilka kolejnych tomów, nie zaniżając drastycznie poziomu to nie mam wątpliwości, że jego seria zasili niewielkie grono moich ulubionych cyklów literackich i najprawdopodobniej podbije serca czytelników z całego świata. Ale odłóżmy już to gdybanie i przyjrzyjmy się najnowszemu osiągnięciu Ove Logmansbo: drugiej odsłonie przygód policjantki z Kopenhagi i rodowitego Farera, których połączyło głębsze uczucie. Zapachniało romansidłem, wiem, ale takie wrażenie jest cokolwiek błędne, ponieważ relacje Katrine Ellegaard i Hallbjorna Olsena w „Połowie” są na tyle złożone i tak umiejętnie przemieszane ze szczegółami kryminalnej intrygi, że nawet przez moment nie ma się poczucia obcowania z ckliwą historyjką miłosną. „Połów”, tak samo zresztą, jak i „Enklawa”, jest rasowym kryminałem bądź jak kto woli thrillerem, który naleciałościami obyczajowymi czy też dramatycznymi w pierwszej kolejności wzbogaca policyjne dochodzenie „pierwiastkiem ludzkim”, tak abyśmy nie mieli poczucia towarzyszenia jednowymiarowym, wyzutym z wyrazistych emocji protagonistom, których jedynym zadaniem jest systematyczne popychanie skomplikowanego dochodzenia do przodu. Relacja czołowych postaci tchnie w policyjne śledztwo sporo dramatyzmu, niemalże można dostrzec iskry wydobywające się z ich ciał, ilekroć tylko się do siebie zbliżą. Pomiędzy Katrine Ellegaard i Hallbjornem Olsenem istnieje jakieś przyciąganie, które zważywszy na ich przeszłość jest mocno nie na miejscu. Otóż, z powodu błędów proceduralnych popełnionych podczas rozpatrywania sprawy Hallbjorna Olsena w farerskim sądzie, mężczyzna na mocy postanowienia Sądu Najwyższego wychodzi na wolność do czasu wznowienia rozprawy. Smaczku całej sytuacji dodaje fakt, że osobą, która prowadziła śledztwo w sprawie jego domniemanego czynu jest Katrine Ellegaard, młoda policjantka z Kopenhagi, która na domiar złego przebywa w Vestmannie w chwili powrotu Hallbjorna w rodzinne strony. Dochodzenie Katrine zapoczątkowuje makabryczne znalezisko we wnętrzu jednego z grindwali, zabitego przez Farerów podczas dorocznego tradycyjnego połowu tych ssaków, który tak na marginesie zawsze mroził mi krew w żyłach. Ove Logmansbo w kilku krótkich zdaniach próbuje uświadomić czytelnikom, że mieszkańcy Wysp Owczych robią wszystko, co w ludzkiej mocy, aby zminimalizować cierpienia zwierząt, że tak na dobrą sprawę wbrew powszechnemu przekonaniu żywią ogromny szacunek do tych stworzeń. Cóż, mnie i tak ta tradycja denerwuje. Cieszyło mnie natomiast, że autor zrezygnował ze szczegółowego wyłuszczania przebiegu tego zwyczaju, kreśląc jedynie kontekst sytuacji i błyskawicznie przechodząc do wątku przewodniego. Czyli klasycznego policyjnego śledztwa prowadzonego przez charyzmatyczną Dunkę – w tym sensie, że osobiście jestem wprost zachwycona konstrukcją tej konkretnej postaci.

Siła woli zżytych ze sobą Farerów była mocniejsza, niż najtwardsza skała, silniejsza niż wyrzuty sumienia i moralność. I jeden grindwal wystarczył, by to wszystko obrócić w pył.”

Uparta, za wszelką cenę dążąca do wytyczonego celu, niebojąca się poruszać na granicy prawa policjantka z kopenhaskiej policji, w „Połowie” konfrontuje się z niezwykle trudną zagadką, której szczegóły każą jej sądzić, że poszukuje mocno zaburzonej jednostki, która z jakiegoś sobie tylko znanego powodu w doprawdy dziwaczny sposób obeszła się z ofiarą. Nie chcę zdradzać więcej, bo Ove Logmansbo nieśpiesznie dawkuje coraz to bardziej zdumiewające informacje, równocześnie dbając o warstwę emocjonalną, dlatego też wydaje mi się, iż poznanie wszystkich dowodów przed przystąpieniem do lektury odebrałoby odbiorcom wiele radości z czytania. Tak enigmatycznie nakreślona sprawa, na którą składa się kilka pozornie niezwiązanych z nią aspektów winna być odkrywana stopniowo, tak jak chciał tego autor. Doprawdy prawdziwą zbrodnią byłoby odsłonięcie wszystkich części składowych owego złożonego dochodzenia, łącznie ze szczegółami udziału Hallbjorna Olsena. Potencjalnym czytelnikom „Połowu” musi więc wystarczyć stwierdzenie, że niewiele mówiące, acz poruszające wyobraźnię tropy, którymi dysponuje Katrine Ellegaard dobitnie wskazują na to, że niezbyt doświadczona policjantka ma przed sobą naprawdę „twardy orzech do zgryzienia”, że stanęła przed dużym wyzwaniem, w powodzenie którego jej przełożeni zdają się nie wierzyć. Hallbjorn Olsen natomiast zostaje zamieszany w tę sprawę przez osobę trzecią, której tożsamość pozostaje tajemnicą zarówno dla niego, jak i dla śledczych i która zdaje się znać odpowiedzi na wszystkie pytania policjantów. Kryminalna intryga jawi się tak atrakcyjnie nie tylko z powodu jej złożoności, tajemniczości i wprawnego prześlizgiwania się autora przez prawidła, którymi rządzi się ten gatunek literacki (bez naciągania faktów, nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności i wręcz nieludzkiej dedukcji śledczych), ale również za sprawą miejsca akcji i wspomnianej już emocjonującej warstwy dramatycznej. To pierwsze można nazwać znakiem rozpoznawczym dotychczasowego pisarstwa Ove Logmansbo – skąpane w gęstej mgle, zimne, acz malownicze Wyspy Owcze, na których życie biegnie zdecydowanie wolniej niż w wielkich europejskich metropoliach. Niezbyt rozwlekłe, ale i tak niezwykle barwne opisy przyrody, ze szczególnym wskazaniem na akcentowanie wyalienowania Farerów, hermetycznego wymiaru tej społeczności - nieufnie podchodzącej do przyjezdnych ludności czerpiącej przyjemność z prostych zajęć i niekończącej się monotonii, w dużej części marzącej o niepodległości, która jednak wydaje się być poza ich zasięgiem. W ogólnym rozrachunku Farerowie wydają się być zżytymi ze sobą ludźmi, którzy potrzebują trochę czasu aby wyzbyć się rezerwy do przyjezdnych, zwłaszcza Duńczyków, ale niezamykających się całkowicie na nowe twarze. Ich solidarność jednak zostaje wystawiona na próbę w momencie powrotu w rodzinne strony skazanego za morderstwo Hallbjorna Olsena, jednego z nich, który przez swój domniemany czyn znalazł się na marginesie społeczeństwa. Mężczyzna, co zrozumiałe, nie jest mile widziany na Wyspach Owczych, czego nie można powiedzieć o Duńce, która przyczyniła się do jego schwytania, a której nie akceptują jedynie zatwardziali niepodległościowcy głównie ci mieszkający na malutkiej wyspie zdającej się odgrywać ważną rolę w dochodzeniu. Innymi słowy nie tylko relacje Katrine Ellegaard i Hallbjorna Olsena nadają tempo akcji, wzbogacając ją o silnie frapujące akcenty, ale również kontakty obojga z tutejszą społecznością. I oczywiście wątek nazwijmy go medyczny, który w paru miejscach nawet w pojedynkę znacząco winduje napięcie, co zresztą można również powiedzieć o pozostałych ustępach pokrótce przedstawionych wyżej. Martwi mnie jedynie zakończenie, bo może sugerować, że Ove Logmansbo nie ma zamiaru kontynuować swojej przygody z tą serią. Odsłonę pierwszą sfinalizował w dużo bardziej kategoryczny sposób i jak się okazało potrafił w wiarygodny sposób z tego wybrnąć, więc nie mówię, że w „Połowie” zamknął sobie wszystkie ścieżki (sama wymyśliłam trzy), obawiam się tylko czy będzie chciał dalej to ciągnąć, czy zwyczajnie nie zabezpieczył się na okoliczność zakończenia tego przedsięwzięcia. Oby nie.

W „Enklawie” Ove Logmansbo z mojego punktu widzenia tak wysoko zawiesił sobie poprzeczkę, że gdy tylko dowiedziałam się o publikacji kolejnej odsłony przygód Katrine Ellegaard i Olsena Hallbjorna nie miałam właściwie żadnych wątpliwości, że spotkam się z przynajmniej minimalnym spadkiem formy tego pisarza. Sprostanie jakości pierwszej części wydawało mi się wręcz niemożliwe, ale jak się okazuje nie ma rzeczy niemożliwych. „Połów” wszak niczym nie ustępuje swojej poprzedniczce (no może za wyjątkiem finału, który i tutaj mnie zaskoczył, ale nie tak porażająco jak w „Enklawie”), czym Ove Logmansbo udowodnił mi, że ma jeszcze czytelnikom wiele do zaoferowania, że nie jest autorem jednego udanego dzieła, od których to aż roi się na świecie.

Edycja: Ove Logmansbo to w rzeczywistości polski pisarz Remigiusz Mróz.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 20 listopada 2016

„Wyliczanka” (1986)

Kemping należący do małżeństwa, Roberta i Julii Ritchie, od piętnastu lat jest zamknięty dla przyjezdnych, z powodu brutalnych mordów popełnionych wówczas na młodych ludziach. Robert jest przekonany, że za te czyny odpowiada indiański szaman, grasujący w tych okolicach, którego stara się dopaść. Pewnego dnia na pole kempingowe przybywają dwie grupy złożone z młodych ludzi. W jednej z nich znajduje się syn Roberta i Julii, Ben, który namawia rodziców, aby pozwolili przyjezdnym zostać na jakiś czas. Niedługo potem młodzi ludzie kolejno zaczynają padać ofiarami mordercy, ale pozostali przez długi czas nie są świadomi losu, jaki spotkał ich znajomych. Zniknięcia kolegów tłumaczą chwilowym pragnieniem oddalenia się od grupy, a tymczasem liczba ofiar systematycznie się powiększa.

Włoski twórca, Ruggero Deodato, który nakręcił między innymi osławionych „Nagich i rozszarpanych” („Cannibal Holocaust”) oraz „Dom na skraju parku”, w latach 80-tych postanowił „dołożyć swoją cegiełkę” do niezwykle popularnego w ówczesnym okresie nurtu kina grozy. Dysponując scenariuszem będącym wspólnym dziełem Alessandro Capone, Luci D'Alisery, Sheili Goldberg, Tommaso Mattoli i Dardano Sacchettiego (który jest znany z okresowej współpracy z między innymi takimi gwiazdami włoskiego horroru, jak Mario Bava, Lucio Fulci i Lamberto Bava), Deodato stworzył obraz, który nie wkupił się w łaski szerokiej opinii publicznej, rozczarowując nawet niejednego wielbiciela wszelkiej maści rąbanek. Camp slasher w Polsce znany pod tytułem „Wyliczanka”, zauważalnie nawiązywał do najpopularniejszego reprezentanta tego nurtu, „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama, ale nie to zraziło wielu widzów do produkcji Ruggero Deodato. Najczęściej wykpiwanym elementem „Wyliczanki” jest postać szamana, ale krytykuje się również między innymi niezapadające w pamięć sceny mordów oraz rozproszoną narrację. Co wcale nie oznacza, że nie ma odbiorców, którzy odnaleźli się w propozycji Deodato.

Już dawno zauważyłam, że bodaj każdy camp slasher jest zestawiany z dziełem Seana S. Cunninghama. Nic w tym dziwnego, bo właśnie niniejsze dzieło spopularyzowało tę gałąź ekranowych rąbanek, ale choć zarys fabuł tych wszystkich filmów na ogół jest zbliżony to nie każdy camp slasher kopiuje coś charakterystycznego z dokonania Cunninghama. „Wyliczanka” natomiast wręcz przeciwnie. Scenarzyści bez wątpienia świadomie odnosili się do „Piątku trzynastego”, co szczególnie uwidacznia się w historii miejsca akcji. Pole kempingowe położone w malowniczej leśnej okolicy zamknięto dla obozowiczów z powodu brutalnych mordów, do których doszło tu przed piętnastoma laty. Czyli dostajemy motyw wyraźnie nawiązujący do „Piątku trzynastego”, ale twórcy przygotowali jeszcze jedną istotną zbieżność, którą bez trudu powinny dostrzec osoby dobrze zaznajomione ze wspomnianą produkcją. Otóż, jedna z bohaterek „Wyliczanki” zostaje pozbawiona życia w taki sam sposób, jak postać w którą wcielił się Kevin Bacon w dziele Cunninghama – ostre narzędzie zostaje zanurzone w jej ciele, gdy leży na łóżku, nie z góry tylko od spodu. To jedna z bardziej charakterystycznych sekwencji „Piątku trzynastego”, dlatego wydaje mi się, że o przypadkowym podobieństwie w tym przypadku nie może być mowy. Czytelne nawiązania do obrazu Cunninghama w ogóle mi nie przeszkadzały. Z mojego punktu widzenia największą bolączką scenariusza jest bardzo powierzchowny zarys osobowości młodych protagonistów. I to wszystkich, bez wyjątku, nawet domniemanej final girl, której przecież powinno się poświęcać najwięcej uwagi... Scenarzyści „Wyliczanki” postawili na dosyć pokaźną grupę młodych ludzi, co miałoby sens, gdyby mieli w zanadrzu sporo pomysłowych sposobów eliminacji poszczególnych postaci. Ale ich inwencja ograniczała się do pospolitego dźgania ofiar najczęściej maczetą (co miało chyba nasuwać na myśl Jasona Voorheesa), ale również z wykorzystaniem mało wymyślnych pułapek, które oprawca umieścił w lesie. No dobrze, małe odstępstwa od normy również się pojawiały, jak choćby odrąbanie palców siekierą, pokazane na dużym zbliżeniu, ale tak szybkim, że wystarczy mrugnąć, aby to przegapić oraz „powabny taniec” kobiecej nogi, który ma iście tragikomiczny wydźwięk, bo jak się okazuje kończyna została odcięta od reszty ciała. W każdym razie żadne z morderstw nie jest na tyle charakterystyczne, czy drastyczne, żeby mogło na dłużej ostać się w pamięci widza, nawet tego mniej obytego z filmowymi rąbankami, dlatego też tym bardziej dziwi fakt, iż twórcy zdecydowali się na taką mnogość protagonistów. Z niniejszego zamysłu nie wypływał żaden pozytyw, a więc wydaje mi się, że lepiej by uczyniono, gdyby zredukowano grupkę młodych bohaterów do trzech, czterech osób, bo dzięki temu każdej z nich można by poświęcić więcej uwagi. Ruggero Deodato był zmuszony skakać od jednego protagonisty do drugiego, przez co właściwie o żadnym z nich nie wiedziałam tyle, ile powinnam. Slashery zazwyczaj nie oferują widzom dogłębnych charakterystyk bohaterów, stawiają raczej na ogólniki, które jednak często wystarczą, aby odróżnić jednego od drugiego (nie tylko wizualnie, ale również mentalnie), a czasem nawet oferują mi jednego, czy dwóch pozytywnych bohaterów, z którymi z łatwością mogę sympatyzować. W „Wyliczance” wszyscy młodzi ludzie stopili się w jedno – co prawda już na początku wypatrzyłam potencjalną final girl, ale całkowicie instynktownie, bez jakichkolwiek sygnałów ze strony scenarzystów. Zresztą z czasem zwątpiłam w swój typ, bo twórcy zapomnieli, że kobiecej postaci, która ma przeżyć starcie z mordercą należy poświęcić najwięcej miejsca. Dali jej tyle samo uwagi, co pozostałym obozowiczom, czyli jak w pozostałych przypadkach zredukowano jej rolę do jednostki spędzającej beztroskie chwile na łonie natury, co oczywiście sportretowano w nazbyt krótkich przerywnikach. Od pozostałych przyjezdnych odróżnia ją to, że UWAGA SPOILER ostaje się przy życiu, podczas gdy reszta kolejno wpada w łapska grasującego w tych okolicach mordercy. Choć nie jest jedyną osobą, której uda się przeżyć, co swoją drogą nie jest żadnym novum w tym nurcie, ale też nie można powiedzieć, żeby było najszerzej rozpowszechnione KONIEC SPOILERA.

Podczas, gdy młodzi obozowicze wydają się pełnić rolę jedynie „pożywki dla tajemniczego mordercy” właścicielom tego przybytku poświęca się zdecydowanie więcej uwagi. Znakomity David Hess, znany przede wszystkim z „Ostatniego domu po lewej” Wesa Cravena, ale współpracujący już wcześniej z Ruggero Deodato podczas kręcenia jego „Domu na skraju parku”, wcielił się w rolę zdradzanego przez żonę mężczyzny, który od lat tropi indiańskiego szamana, gdyż jest przekonany, że to właśnie on odpowiada za brutalne mordy mające miejsce w tych okolicach. W prologu dowiadujemy się, że w tym miejscu niegdyś był indiański cmentarz (co jest ukłonem w stronę jednego z popularniejszych motywów amerykańskiej kinematografii grozy), a więc możemy domniemywać, że w przekonaniu Roberta szaman jest jakimś powstałym z martwych upiorem, nie zwykłym człowiekiem. Brzmi absurdalnie wiem, ale mimo całej tej legendarnej otoczki postać mordercy wydawała mi się całkiem udana – widziana w kilku szybkich ujęciach starcza twarz agresora i emanująca z całej jego sylwetki aura tajemnicy skutecznie potęgowały atmosferę zagrożenia. Przy czym należy nadmienić, że owej atmosfery nie zbudowano jedynie w oparciu o postać mordercy. Klimat najsilniej generowała oprawa audiowizualna – przybrudzone zdjęcia niosące sobą swoisty wyraźnie odczuwalny ciężar, wręcz przyduszające widza nagromadzeniem kolorystycznej złowieszczości i oczywiście akompaniująca im ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Claudio Simonettiego, w której odnajdziemy zarówno silnie potęgujące napięcie, szarpiące nerwy tony, jak i kontrastujące z nimi sielankowe nuty, mające podkreślać beztroskę młodych ludzi spędzających czas w otoczeniu przyrody. Emanującej pięknem, ale nie w najczystszej postaci, bowiem malownicze krajobrazy świadomie zostały oszpecone przez przybrudzone zdjęcia. Warto wspomnieć, że Ruggero Deodato z wprawą prawdziwego wirtuoza, w pełni wykorzystał potencjał płynący z tego odizolowanego miejsca akcji, a nawet wzbogacił je prostymi, acz diablo skutecznymi trikami operatorskimi. A ściślej właściwie ukierunkował operatorów, którzy w efekcie zaserwowali mi dwie dłuższe, jakże widowiskowe, sekwencje rozgrywające się w mrocznym lesie. Owe sceny pościgów (choć zdecydowanie bardziej pierwsza, bo w drugiej jest to dużo mniej dostrzegalne) wyróżniają się płynnym montażem polegającym na wyprzedzających aktualne wydarzenia szybkich wstawkach koncentrujących się na przerażonych twarzach zaszczutych młodych ludzi i ciekawą formą wizualnego oddawania kłębiących się w nich, pomieszanych emocji, zasadzającą się na wprawianiu kamery w ruch obrotowy. Drugim miejscem, który odgrywał istotną rolę w „Wyliczance” był drewniany, zaniedbany domek w głębi lasu, do którego młodzi ludzie wypuszczali się, aby wziąć prysznic. Dosłownie lepiące się od brudu wnętrza robiły doprawdy odpychające wrażenie, tym większe, gdy wyszło na jaw, co jest przechowywane za jedną z lichych ścian oraz były areną kilku naprawdę silnie trzymających w napięciu wstawek. Wywołujących taki efekt głównie dlatego, że operatorzy nieśpiesznie przechodzili do kulminacji, długo zagęszczali atmosferę powolnymi najazdami kamer na sylwetki zaszczutych bohaterów i oczywiście zanieczyszczone wnętrza. A więc sceneria, oprawa audiowizualna i niemały talent twórców do budowania iście duszącego klimatu wszechobecnego zagrożenia i wyalienowania w pewnym stopniu zrekompensowały mi niedostatki w scenariuszu (mało pomysłowe mordy i nazbyt szczątkowe nawet jak na nurt slash rysy psychologiczne młodych bohaterów). Nawet zakończenie, którego szczegóły przewidziałam już dużo wcześniej i naprawdę nie musiałam się przy tym zbytnio wysilać – wystarczyło połączyć kilka, jakże wyraźnie uwypuklonych przez twórców tropów i odrzucić to, co wydawało się nazbyt wydumane.

Co prawda „Wyliczanka” jest produkcją amerykańsko-włoską, ale udział Włochów był tutaj nieporównanie większy. A więc tym bardziej dziwi, że dosłownie każdy kadr tak silnie promieniuje niezapomnianą amerykańską camp slasherową aurą, wypracowaną w latach 80-tych ubiegłego wieku. To wprost niebywałe, że oglądamy film stworzony przez Włocha, a cały czas nie możemy oprzeć się wrażeniu, że duch amerykańskich camp slasherów jest w nim wręcz namacalny, że Ruggero Deodato uczynił wszystko, co w ludzkiej mocy, aby dostosować się do audiowizualnych ram tego nurtu będących domeną ówczesnych Stanów Zjednoczonych. I choć scenarzyści w moim odczuciu nie wywiązali się zadowalająco ze swojego zadania to uważam, że „Wyliczanka” i tak zasłużyła sobie na zainteresowanie wielbicieli wszelkiej maści rąbanek, bo atmosferze i technikom filmowania naprawdę niczego zarzucić nie można. Choćby z ich powodu warto zapoznać się z tą produkcją, aczkolwiek przez wzgląd na zaniedbaną warstwę tekstową nie należy spodziewać się dzieła idealnego w absolutnie każdym calu.

piątek, 18 listopada 2016

„What We Become” (2015)

Dino i Pernille mieszkają wraz z dziećmi, Gustavem i Maj, w malowniczym zakątku miasta Sorgenfri. Ich syn nie jest zainteresowany kultywowaniem życia rodzinnego, zamiast tego woli skupić się na rozwijaniu znajomości z sąsiadką Sonją, która właśnie sprowadziła się w te okolice wraz z rodzicami. Do mieszkańców Sorgenfri docierają informacje o szerzącej się w mieście chorobie, której żadne lekarstwa nie są w stanie zatrzymać. Gdy sytuacja się pogarsza władze są zmuszone poddać miasto kwarantannie. Na miejsce zostają wysłani żołnierze, którzy zmuszają mieszkańców do pozostawania w domach, dając im do zrozumienia, że niesubordynacja może zaowocować ich śmiercią. Dino uznaje, że nie warto przeciwstawiać się rozkazom i najlepiej spokojnie czekać na zażegnanie kryzysu, ale Gustav jest innego zdania. Obawiając się o los Sonji i widząc jak żołnierze traktują zarażonych postanawia wymknąć się z domu, aby przeprowadzić rozpoznanie.

Duński horror rozpowszechniany pod dwoma tytułami, międzynarodowym „What We Become” i oryginalnym „Sorgenfri”, jest dziełem debiutującego w pełnym metrażu Bo Mikkelsena, który sam napisał scenariusz. Wygląda na to, że pozazdrościł Amerykanom filmów grozy o różnego rodzaju zarazach i postanowił zaproponować opinii publicznej swoje spojrzenie na tę szeroko wyeksploatowaną konwencję. Może brakowało mu w jego rodzimym kraju pozycji podejmujących taką tematykę, bo przecież powszechnie wiadomo, że Duńczycy nie słyną z horrorów o zarazach dziesiątkujących ludzkość, to raczej domena Stanów Zjednoczonych. Eksperyment Mikkelsena, polegający na wypełnieniu swego rodzaju luki w duńskim kinie grozy większe uznanie zyskał wśród krytyków (również tych amerykańskiego pochodzenia), niźli zwykłych widzów. Może szeroka opinia publiczna jest już nieco zmęczona horrorami o różnego rodzaju zarazach, a może zwyczajnie nie aprobują takiego w lwiej części minimalistycznego ujęcia tematu. Choć gwoli ścisłości nie wszyscy, bo jak to zwykle bywa, można wyłuskać również osoby niezasilające grona krytyków, które zadowoliła propozycja Bo Mikkelsena, przy czym wydają się być w mniejszości. Dominuje raczej pogląd, że „What We Become” w ogólnym rozrachunku nie prezentuje jakiegoś nadzwyczajnie wysokiego poziomu, co najwyżej delikatnie, prawie niezauważalnie przekracza średnią wartość tego rodzaju tworów.

Należę do tego rodzaju widzów, którzy dość niechętnie sięgają po horrory o różnego rodzaju zarazach, które poruszają się w ramach rozpropagowanej przez Amerykanów konwencji apokaliptycznej. Tradycyjny wybuch jakieś zarazy dziesiątkującej ludzkość i kilku niedobitków walczących o przetrwanie w nowej, nieprzyjaznej rzeczywistości rzadko zostaje wyłuszczony przez współczesnych filmowców (pisarzy zresztą też) w sposób, który zagwarantowałby mi jakieś żywsze emocje. Chyba jestem już zwyczajnie zmęczona tym konkretnym schematem - w przeciwieństwie do chociażby slasherów w przeważającej większości przypadków nie jest już dla mnie atrakcyjny. „What We Become” szczęśliwie nie zasila grona horrorów o różnego rodzaju epidemiach, które jedyne co mają do zaoferowania to zdawać by się mogło niekończący się ciąg starć z bezrozumnymi zarażonymi, okraszony obfitą porcją gore. Bo Mikkelsen w lwiej części scenariusza wolał podejść do owej problematyki od strony psychologicznej, co nie jest niczym nowym (wszak już chociażby George Romero chętnie to czynił), ale bądź co bądź nie tak powszechnym we współczesnym kinie grozy. Akcję umiejscowiono w malowniczym zakątku Sorgenfri, przywodzącym na myśl amerykańskie przedmieścia. Urocze domki, gęste żywopłoty, starannie skoszone trawniki i rozciągający się nieopodal gęsty las, razem tworzą mocno idylliczną aurę – Mikkelsen wrzuca nas w sam środek pozornie idealnego światka klasy średniej, która czerpie przyjemność ze swojego spokojnego żywota, z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Sielankową atmosferę buduje nie tylko sympatyczna sceneria, również kolorystyka. Ze zdjęć przebijają pogodne barwy i swoista sterylność, reprezentowana przez wszędobylską biel, podkreślająca zamiłowanie do ładu tutejszych mieszkańców. Innymi słowy: widoczki jak z jakiejś malowniczej pocztówki. Trafione, bo gdy w tę spokojną okolicę wdarła się przemoc kontrast był tak wyraźny, że właściwie niskim nakładem pracy twórcom udało się obudzić we mnie żywsze emocje. Nie musieli raczyć mnie pornograficznymi zbliżeniami na szczegóły krwawych poczynań zarażonych, żeby uwypuklić ogrom zagrożenia czyhającego na mieszkańców Sorgenfri. Wystarczyły złowróżbne informacje wydobywające się z odbiorników telewizyjnych i incydent w domu starszej kobiety, którym twórcy udowodnili mi, że potrafią wystarać się o spore napięcie, że doskonale zdają sobie sprawę, że w horrorach pośpiech jest niewskazany. Na widza dużo silniej oddziałuje powolne zbliżanie się danej postaci do fotela, na którym jak wcześniej mu powiedziano spoczywa zimny trup, aniżeli tak częste we współczesnym kinie grozy „teledyskowe wstawki”, charakteryzujące się dynamicznie zmontowanymi kompilacjami różnych również makabrycznych zdjęć. Bo Mikkelsen w tym konkretnym momencie rezygnuje z epatowania gore, zresztą trzyma się owej koncepcji również w kolejnych scenach. Nie licząc ostatnich partii „What We Become” skupia się na zachowaniach kilku mieszkańców spokojnej dzielnicy Sorgenfri uwięzionych we własnych domach, przez długi czas większą wagę przykładając do sugerowania, iż to patrolujący ulicę żołnierze są głównymi dręczycielami, a nie zarażone jednostki, które wyłapują i gdzieś wywożą. Dino co prawda jest przekonany, że wojskowi starają się jedynie zażegnać kryzys, że jak będą stosować się do ich poleceń to nie stanie się im żadna krzywda, ale jego syn, Gustav ma co do tego duże wątpliwości. Mikkelsen w całkiem interesujący sposób wyłuszczył różnego rodzaju postawy ludzi poddawanych kwarantannie, równocześnie ukazując oburzające traktowanie obywateli przez władze. Oburzające, ale czy nieproporcjonalne do rzeczywistego zagrożenia? Gustav jest przekonany, że tak, ale należy pamiętać, że tak naprawdę nie zna skali kryzysu.

Żołnierze nie ograniczają się jedynie do zamknięcia mieszkańców Sorgenfri w ich własnych domach, posuwają się również do zarzucenia czarnych plandek na wszystkie domostwa, najpewniej w celu ukrycia przed ich wzrokiem bezeceństw mających miejsce na zewnątrz. Gustavowi jednak udaje się podpatrzeć, w jak bezpardonowy sposób obchodzą się z zarażonymi, co z kolei każe mu ruszyć z odsieczą swojej nowej sympatii, Sonji, mieszkającej naprzeciwko. I przy okazji przyjrzeć się bliżej działalności wojskowych. Do tego momentu większość widzów zapewne będzie utyskiwać na ślimaczącą się akcję – obawiam się, że niewielu odbiorców doceni taką perspektywę, w której zamiast starć z odpowiednio ucharakteryzowanymi zarażonymi będą śledzić interakcje międzyludzkie w klaustrofobicznej scenerii skąpanego w ciemnościach (acz rozpraszanych płomykami ze świec) domu głównych bohaterów. Ale dla mnie takie ujęcie wyświechtanej problematyki było całkiem atrakcyjne – nareszcie mogłam całkowicie wczuć się w sytuację protagonistów znajdujących się w naprawdę przytłaczającym położeniu, co w tego typu filmach na ogół jest utrudniane przez dynamiczną akcję. Mikkelsen nie szedł bardziej powszechną ścieżką narracyjną, nie zdecydował się na ciągłe zmiany miejsca akcji i częste ataki zarażonych agresorów, co ułatwiło mi emocjonalne podejście do protagonistów, pomimo, że wszystkie kreacje aktorskie były nieco sztywne, a zwłaszcza odtwórca roli Gustava, Benjamin Engell. Jednakże, choć podejrzewam, że wiele widzów będzie się na to zapatrywać w zgoła odmienny sposób, wydarzenia mające miejsce po pełnej napięcia przeprawie młodego mężczyzny przez teren „zajęty przez wroga” jawiły się już mniej intrygująco. Fabuła „What We Become” nieprzyjemnie dla mnie zaczęła przechylać się w stronę typowego horroru o zarazie. Niedługo potem okazuje się, co tak naprawdę zagraża mieszkańcom Sorgenfri (przy czym natura zagrożenia już wcześniej była łatwa do przewidzenia) i jak można się tego spodziewać rozpoczyna się seria potyczek z agresorami, w których można odnaleźć kilka klimatycznych, umiejętnie dawkujących napięcie sekwencji, ale przez „akcyjną” domieszkę nieoddziałujących już w takim stopniu, jak wcześniejsze sceny, a przynajmniej nie na mnie. Nadal nie szarżowano z warstwą gore, choć w dalszej partii filmu oczywiście jest zdecydowanie więcej krwi, niźli w początkowej fazie, nie przedobrzono również z charakteryzacją zarażonych, dzięki czemu ich bezrozumne spojrzenia, leniwy krok i delikatne oszpecenia zyskiwały na realizmie, ale tempo zdecydowanie wzrosło, przez co chwilami trudno było mi „przejąć” wszystkie emocje towarzyszące zaszczutym protagonistom. Po psychologicznym wstępie i rozwinięciu akcji (niewyszukanym, ale zgrabnie pokazanym), całkiem zadowalająco bazującym na klimacie zagrożenia i systematycznie wzrastającym napięciu przyszła pora na swego rodzaju amerykański sznyt, który to był dla mnie niemiłą odskocznią od wcześniejszych wizualnych dokonań Mikkelsena. Emocje znacznie opadły, ale nie wyparowały całkowicie, wszak znalazło się kilka udanych wstawek, jak choćby przejścia Dino w sklepie, sfinalizowane okrutnym dojściem do głosu instynktu samozachowawczego, pielęgnowaniem przez Sonję chorej matki, czy panicznymi poszukiwaniami małej Maj, ale w parze z tymi superlatywami szły takie negatywy, jak nieudolnie wygenerowane komputerowo dźganie zarażonej w głowę, czy zabawna fascynacja antagonistów czerwonym światłem wydobywającym się z racy. A to wszystko, ku mojemu ubolewaniu w dalszych sekwencjach sportretowano w nazbyt szybkim tempie, oddziałującym na mnie z dużo mniejszą skutecznością, niż wcześniejsze powolne, nastrojowe sekwencje.

Czasu poświęconego na pełnometrażowy debiut Bo Mikkelsena nie uznaję za stracony, bo myślę, że warto było zobaczyć duńskie spojrzenie na jedną z popularniejszych konwencji kina grozy, tym bardziej, że twórcy uraczyli mnie wieloma całkiem klimatycznymi i trzymającymi w napięciu wstawkami. Dynamiczna końcówka co prawda trochę mnie rozczarowała choć sam finał uważam za całkiem odważny (wyłączając ostatnią krótką scenkę, moim zdaniem całkowicie niepotrzebną), zresztą tak samo, jak kilka bazujących przede wszystkim na emocjach, a nie skrajnej drastyczności wstawek. Którym jednak towarzyszyły mniej udane sekwencje, przede wszystkim (ale nie tylko) przez zbytnie zdynamizowanie narracji. A więc summa summarum uważam, że jest całkiem nieźle, ale do perfekcji tej produkcji jeszcze daleko.