Dwie
zaprzyjaźnione młode kobiety, Tara i Dawn, kończą halloweenowe
imprezowanie i przed planowanym powrotem do domu udają się do
podrzędnej pizzerii. Zaraz potem do środka wchodzi milczący
mężczyzna przebrany za klauna i dźwigający czarny foliowy worek z
nieznaną zawartością. Zajmuje stolik nieopodal nich i zaczyna
uporczywie wpatrywać się w Tarę. Dziewczęta widziały go już
wcześniej i już wtedy tajemniczy jegomość zdążył zaniepokoić
Tarę, ale jego zachowanie w pizzerii jest dla niej o wiele bardziej
alarmujące. Klaun odprawia pantomimę na użytek młodej kobiety, po
czym rusza do toalety. Zaraz potem zostaje wyrzucony przez
właściciela pizzerii, a Tara i Dawn wkrótce udają się do
samochodu. Zauważają, że jedna opona jest przebita. Tara dzwoni do
swojej siostry z prośbą o pomoc, która obiecuje przyjazd we
wskazane przez nią miejsce. Nieopodal ich unieruchomionego pojazdu
znajduje się stary budynek, do którego Tara w pewnym momencie musi
się udać. Żadna z dziewcząt nie zdaje sobie sprawy z tego, że
obserwuje je niedawno spotkany klaun, który znajduje przyjemność w
zabijaniu ludzi.
W
2011 roku Damien Leone wypuścił dwudziestominutowy filmiki
zatytułowany „Terrifier”, którego był między innymi reżyserem
i scenarzystą. W 2013 roku ukazał się jego „Cukierek albo psikus”, film stanowiący zbiór nakręconych przez niego shortów
firmowany postacią wymyślonego przez Leone klauna Arta,
antybohatera jego „Terrifier”. Rzeczony short z 2011 roku został
dołączony do zbiorku „Cukierek albo psikus”. W 2015 roku
pojawiła się antologia filmowa dystrybuowana jako kontynuacja zbiorku Damiena Leone, a w roku 2016 na Telluride Horror Show Film Festival w Stanach Zjednoczonych odbył się pierwszy pokaz pełnometrażowego filmu
z klaunem Artem znanym odbiorcom produkcji „Cukierek albo psikus”
lub samego „Terrifier” z 2011 roku. A do szerszego obiegu to
najnowsze przedsięwzięcie Damiena Leone trafiło w roku 2018,
poczynając od swoich rodzimych Stanów Zjednoczonych.
Kiedy
tylko dowiedziałam się o wypuszczeniu pełnometrażowego filmu ze
znanym mi już klaunem Artem, którego reżyserem i scenarzystą jest
twórca zbiorku krótkich horrorów pt. „Cukierek albo psikus”
wiedziałam, że nie mogę tego przegapić. Miałam bowiem powody
przypuszczać, że Damien Leone uraczy mnie powieleniem stylistyki
tamtego dziełka, tym razem w jednej dłuższej opowieści. Facjata
klauna Arta widniejąca na plakacie filmu obiecywała powrót
złowieszczego klauna, a znalezione przeze mnie recenzje kilku
dotychczasowych odbiorców pełnometrażowego „Terrifier”
utwierdziły mnie w tych przekonaniach. Zasiadłam więc przed
ekranem w przeświadczeniu, że będę miałam do czynienia z udaną
stylizacją na kino z lat 80-tych, że moje oczy będzie pieścić
slasher stylizowany na rąbankę z rzeczonej dekady XX wieku,
w którym czarnym charakterem będzie klaun, do którego za
przeproszeniem Pennywise z nowego „To” moim zdaniem się nie
umywa. I ten drugi element istotnie według mnie zdał egzamin, ale z
tą stylizacją na kino grozy z minionych lat było o wiele gorzej
niż w zbiorze „Cukierek albo psikus” (jego kontynuacji zresztą
też). Chociaż nie. To sformułowanie nie jest chyba tak do końca
trafne. A więc inaczej: mając w pamięci „Cukierek albo psikus”
spodziewałam się stylizacji na horror klasy B, a dostałam coś, co
owszem może przypominać slasher z tej dekady XX wieku, ale z
dużo niższej półki. Pewnie gdybym poszukała wśród tzw.
horrorów klasy Z rzeczonego okresu to pewnie znalazłabym coś
podobnego na poziomie realizacji, ale nie potrafię sobie przypomnieć
ani jednego tytułu XX-wiecznego slasherowego B-klasowca
nakręconego w taki sposób. Tutaj problemem była dla mnie
kolorystyka – żywe barwy, tak niewygodnie dla oka skontrastowane,
że uwierzyłabym, gdyby mi powiedziano, że „Terrifier” został
nakręcony jakimś tańszym modelem telefonu komórkowego i to przez
osobę, która pierwszy raz mogła wykazać się w roli operatora. A
tymczasem zdjęcia nadzorował George Steuber, człowiek, który
pracował już przy kilku produkcjach, w tym przy zbiorku „Cukierek
albo psikus”. A przecież to właśnie na klimat rodem z niniejszej
produkcji najbardziej liczyłam... Skoro łyżkę dziegciu mam już
za sobą to kolej na porcję miodu, czyli na antybohatera, który w
moich oczach prezentuje się dużo lepiej niż rozreklamowany nowy
Pennywise. Przy klaunie Arcie nie majstrował komputer, Damien Leone
i jego ekipa zadowolili się zwykłym kostiumem, ubraniem aktora w
cudaczne łaszki, które w połączeniu z jego złowieszczą
pantomimą i często zakrwawionymi zębami robią całkiem upiorne
wrażenie. Klaun Art jest groteskowy, ale to tego rodzaju groteska,
która może budzić niepokój, dużą niepewność – śmieszyć
także, ale myślę, że u dużej części widzów będzie to raczej
histeryczny śmiech. Do stworzenia bardzo krwawych, jak na slasher,
efektów specjalnych też nie zatrudniono speców od komputerowych
tworów, tutaj również celowano w fizycznie obecne na planie
dodatki, ale moim zdaniem płaszczyźnie gore nie przysłużyło
się to tak bardzo jak postaci seryjnego mordercy. Nie wiem, czy było
to spowodowane niedostatkami finansowymi, czy miało być celowym
zagraniem, nawiązaniem do tego rodzaju kiczu, który według twórców
„Terrifier” można odnaleźć w niskobudżetowych rąbankach z
dawnych lat, ale faktem jest, że kolor i konsystencja substancji
imitującej krew ani razu mnie nie przekonała. Rzadka, różowawa
posoka znacznie utrudniała mi docenianie wkładu charakteryzatorów,
napisałabym podziwianie realistycznie się prezentujących ran
widniejących w ciałach filmowych ofiar, ale wiem jak to brzmi, więc
poprzestańmy na docenianiu pracy twórców efektów specjalnych:)
Owszem, zgadzam się, że z tą krwią to w latach 80-tych bywało
różnie, ale na tę chwilę nie potrafię sobie przypomnieć ani
jednego slashera, w którym prezentowałaby się ona aż tak
tandetnie, jak w „Terrifier”. I w którym w aż takim stopniu
wpływałaby ona na mój odbiór innych drastycznych elementów.
W
„Terrifier” znajdujemy sporo krwawych ujęć – może nie aż
tyle, żeby nie pozostawić wielbicieli kina exploitation z
poczuciem niedosytu, ale osoby, które ograniczają się do
XXI-wiecznych rąbanek powinny mieć aż nadto ekranowej przemocy.
Wielbiciele slasherów, także tych z XX wieku, pewnie również
nie będą narzekać na niedobór krwawej makabry. Może na przesyt,
ale wydaje mi się, że nie na niedostatek. Właśnie dla mnie,
osoby, która wpisuje się w grono długoletnich miłośników
slasherów, gore było stanowczo za dużo. W tym
podgatunku horroru zazwyczaj nie znajdujemy aż tyle skrajnie
drastycznych scen i to w dodatku aż tak przerysowanych. Krew bluzga
na prawo i lewo, organy wewnętrzne wylewają się na podłogę w
najśmielszej sekwencji z przepiłowaniem kobiety od krocza w górę
(a raczej w dół, gdyż nieszczęśnica wisi do góry nogami),
czubek mózgu spoziera z głowy ofiary, którą oskalpowano, a jej
piersi to krwawiąca papka mięsa, kule posłane z broni palnej
pustoszą twarz młodej kobiety i wiele innych równie przerysowanych
wstawek, które niestety we mnie mdłości nie wzbudziły. Przez tę
przeklętą sztuczną krew! Przez przesadę pewnie też – jak
czegoś jest za dużo to z czasem nam to powszednieje, a przynajmniej
mnie, niewykluczone więc, że gdyby nawet skorzystano z substancji
bardziej przypominającej posokę to przez tą mnogość gore
i tak twórcom nie udałoby się ani mnie zniesmaczyć, ani tym
bardziej zaszokować. Choć przyznaję im punkcik za odwagę – w
obecnych czasach mało jest tak brawurowych filmowców, mam wrażenie,
że dzisiaj bardziej ceni się tchórzy, twórców optujących za
ugrzecznionymi formami rąbanek. Kolejny plusik daję za ścisłe
trzymanie się konwencji filmów slash. Zamknięcie lwiej
części akcji na ograniczonej przestrzeni (w tym przypadku w starym
budynku w mieście) w halloweenową noc, przez co widok człowieka
przebranego za klauna sam w sobie dla nikogo nie jest alarmujący
(jego dziwaczne zachowanie już tak) i oczywiście kilka
nielogicznych, nieprzemyślanych, być może dyktowanych paniką
zachowań pozytywnych bohaterów, z niedobijaniem ogłuszonego
mordercy na czele. Tego było najwięcej, ale zastanawiający może
być też powrót ściganej kobiety do feralnego budynku zaraz po
tym, jak wreszcie udało jej się z niego wydostać oraz
niezrozumiała decyzja mężczyzny polegająca na nieczekaniu na
wezwaną właśnie pomoc. Mamy też kilka pomniejszych głupotek,
których nie ma potrzeby punktować, bo każdy wieloletni fan
slasherów już z tych paru przytoczonych przeze mnie
przykładów będzie wiedział, że Damien Leone w swoim scenariuszu
ukłonił się tej nieakceptowanej przez wielu, ale nie przez fanów
filmów slash, materii. UWAGA SPOILER Ucieszyło mnie
też zastosowanie zabiegu znanego chociażby z „Psychozy” Alfreda
Hitchcocka, czyli raptowna zmiana pierwszoplanowej bohaterki filmu
oraz oczywiście jakże slasherowe zmartwychwstanie klauna
Arta w kostnicy KONIEC SPOILERA.
Jakoś
„Terrifier” mi się oglądało – ani nie tkwiłam w oparach
odbierającej chęć do życia nudy, ani zanadto się nie
denerwowałam, ale nie towarzyszyły mi też silne emocje, nie miałam
poczucia oglądania czegoś, czego nie można było sobie odpuścić.
Uwielbiam XX-wieczne slashery, z najprawdziwszymi wypiekami na
twarzy zasiadam do każdego filmu slash powstałego w tamtym
okresie i w większości przypadków jestem zadowolona z seansu,
często wręcz zachwycona. A tutaj? No, ten obraz Damiena Leone
mogłam sobie spokojnie darować, chociaż z drugiej strony jakoś
mocno nie żałuję tego wyboru. Jestem jednak przekona, że duża
część odbiorców tego filmu spotka się z dużo większym
rozczarowaniem niż ja, będzie miała mniej litości dla „Terrifier”
niż ja, a zwłaszcza ci, którzy nie przywykli do niskobudżetowych
slasherów z dużą ilością krwawej makabry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz