poniedziałek, 29 lutego 2016

Gilly Macmillan „Dziewięć dni”

Recenzja przedpremierowa

Rok 2012, Bristol w Wielkiej Brytanii. Samotna matka, Rachel Jenner, zabiera swojego ośmioletniego syna, Benedicta Fincha na niedzielny spacer po lesie. Na prośbę chłopca puszcza go przodem, a kiedy dociera do umówionego miejsca odkrywa, że Ben zniknął. Sprawę przejmuje policja. Akcję nadzorują starsza inspektor Corinne Fraser i inspektor James Clemo, po raz pierwszy w swojej karierze zajmujący się tak głośną sprawą. Z polecenia Clemo łącznikiem z rodziną zaginionego chłopca zostaje jego dziewczyna, aspirantka Emma Zhang. Podczas, gdy przedstawiciele organów ścigania prowadzą intensywne śledztwo, matka Bena Fincha staje się celem ataków opinii publicznej. Duża część społeczeństwa na różnego rodzaju portalach społecznościowych artykułuje swoje przekonanie, że za zniknięcie chłopca odpowiada Rachel Jenner, która tymczasem przeżywa osobiste piekło, determinujące jej coraz bardziej podejrzane zachowania.

„Dziewięć dni” to debiutancki thriller psychologiczny, autorstwa brytyjskiej powieściopisarki, Gilly Macmillan, który w krótkim czasie zyskał rzeszę zachwyconych czytelników, również wśród krytyków literackich. Amerykańskie wydanie książki nominowano do Edgar Award, a na 2016 rok autorka zapowiedziała premierę swojej drugiej powieści – obecnie pracuje nad trzecią. Wydaje się więc, że pierwsza powieść dała silne podwaliny pod karierę Macmillan, co nie jest częstym zjawiskiem w światku literackim, a co za tym idzie dobitnie udowodniła zdolność autorki do sprostowywania oczekiwaniom masowych czytelników. Ale nie w urągającym znaczeniu tego zwrotu, bo jak przekonałam się na własnej skórze „Dziewięć dni” to nie tyle zajmująca rozrywka na jeden raz, obliczona na jak największą sprzedaż, co raczej inteligentne studium nad kondycją psychiczną osób, znajdujących się w centrum prawdziwego koszmaru i krytyczna rozprawa o obłudnej, brutalnej rzeczywistości, w jakiej egzystujemy.

Fabułę „Dziewięciu dni” podano z perspektywy dwóch osób, Rachel Jenner i inspektora Jamesa Clemo, z kilkoma pomysłowymi przerywnikami. Większość dreszczowców podejmujących tematykę porwania koncentruje się na relacjach porywacza z jego ofiarą, ale Macmillan zdecydowała się całkowicie odciąć od wspomnianej konwencji. Zauważalnie jej nadrzędnym zamysłem było zgłębienie psychiki ofiar pośrednich – bliskich zaginionego chłopca i policjantów starających się go odnaleźć. Z tych drugich najwięcej miejsca poświecono inspektorowi Jamesowi Clemo, który początkowo nade wszystko pragnie się wykazać na potrzeby dalszego rozwoju zawodowego. Jednak z czasem tak silnie angażuje się w dochodzenie, nawiązuje tak trwałą „mentalną więź” z ośmioletnim chłopcem, że wyjąwszy głębokie pragnienie odnalezienia go wszystko traci na znaczeniu. W portretowaniu osobowości Clemo i ciężaru, jaki dźwigał na swoich barkach podczas najważniejszego śledztwa w swojej zawodowej karierze Macmillan dopomogły stenogramy z sesji terapeutycznych z jego udziałem, sporządzone rok po omawianych wydarzeniach, a więc dające zdystansowany wgląd w reakcje inspektora na poszczególne wydarzenia. Drugą narratorką jest matka porwanego chłopca, Rachel Jenner, którą autorka potraktowała z jeszcze większą wnikliwością. Przytłoczona ogromem tragedii, jaka ją spotkała kobieta powoli traci kontakt z rzeczywistością. Wspierana przez starszą siostrę i przyjaciółkę, Rachel żyje jakby w zawieszeniu, w oczekiwaniu na powrót syna, acz z nieustannie dręczącym ją poczuciem winy, wywołanym jak się okazało tragicznym w skutkach spuszczeniem syna z oka. Właśnie ten ostatni fakt zwraca uwagę opinii publicznej na jej osobę. Podczas gdy jej były mąż, szanowany lekarz, przez ogół społeczeństwa jest traktowany jak ofiara, Rachel w oczach mediów i internautów staje się główną podejrzaną. Posiłkując się sporadycznymi doniesieniami prasowymi, urywkami dyskusji na portalach społecznościowych i agresywnymi postami pewnego anonimowego blogera Macmillan błyskotliwie przybliża oburzające reakcje, co poniektórych członków brytyjskiego społeczeństwa na niewątpliwą tragedię przypadkowej rodziny. Jak dowiadujemy się z jednego z licznych, agresywnych komentarzy w pojęciu wielu „praworządnych Brytyjczyków” Rachel jest winna dopóki nie udowodni swojej niewinności, a jak zauważa inny internauta w ustroju demokratycznym każdy ma prawo stygmatyzować kogo zechce. Macmillan rozkłada tę błędnie pojmowaną wolność słowa na czynniki pierwsze, krytycznie odnosząc się do nienawiści rozpowszechnianej w prasie, telewizji i w Internecie oraz przestrzegając, że każdy z nas, słusznie, czy niesłusznie może stać się celem ataków, bo w dzisiejszych czasach dowody winy kompletnie straciły na znaczeniu. Egzystujemy w świecie, w którym rzetelne dziennikarstwo błyskawicznie odchodzi w zapomnienie, w którym wypaczony obraz nas samych często kształtują wpisy internautów, którzy notabene nigdy osobiście nie weszli z nami w żadne relacje i uważają się za autorytety w każdej dziedzinie, wychodząc z krótkowzrocznego przekonania, że są tak nieomylni, iż nigdy nie spotka ich podobny los. Już dawno przestałam czytać komentarze przewijające się pod doniesieniami prasowymi, właśnie z niesmaku, jaki budziło we mnie obcowanie z niczym nieuzasadnioną nienawiścią współobywateli, swoistym nurzaniem się w odmętach ciemnej strony ludzkiej natury, ale książka Macmillan na powrót przywołała te przygnębiające emocje. Zarówno ja, jak i Rachel Jenner zostałyśmy niejako zmuszone do śledzenia nienawistnych komentarzy, poczynionych rękami osób niemających żadnego pojęcia o ogromie cierpień, z jakimi przez niemalże dziewięć dni borykała się ich ofiara. Oczywiście między słowami autorka daje do zrozumienia, że Rachel może być odpowiedzialna za zniknięcie syna, nie pozwalając nam wykluczyć tej ewentualności, ale czyni to w tak przewrotny sposób, że nawet mając na uwadze jej winę wprost nie można jej nie współczuć i nie potępić destrukcyjnej mody, rozpowszechnianej głównie w Internecie.

„Z narastającą rozpaczą dochodziłam do wniosku, że przed stu laty ludzie tacy jak autorzy komentarzy publikowanych w gazetach umieściliby mnie w domu pracy poprawczej, a przed kilkuset laty najpierw postawili pod pręgierzem, a potem zbudowali ogromny stos, przywiązali do niego i podpalili go pochodniami, a tańczące płomienie oświetlałyby ich twarde rysy wyrażające brak jakiegokolwiek współczucia.”

Obok krytycznej oceny medialnego światka i osób wprost żyjących tragediami innych Macmillan na kartach „Dziewięciu dni”, operując prostym, przystępnym językiem snuje wzruszającą opowieść o trudach rodziny porwanego chłopca i ich skrzętnie skrywanych przed światem mrocznych tajemnicach. Ponadto przybliża szczegóły klasycznego policyjnego dochodzenia, śladem ewentualnego porywacza, gdzie dosłownie każdy z którym zetknęła się jego ofiara zasila krąg podejrzanych. Tak więc fabuła „Dziewięciu dni” egzystuje na różnych, wzajemnie się przenikających płaszczyznach, ze strony na stronę konsekwentnie wzmagając ciekawość czytelnika odnośnie losów chłopca oraz zwykłe, ludzkie poruszenie ogromem cierpienia trawiącego nie tylko rodziców Bena, ale również śledczych, świadomych, że cały kraj w skupieniu śledzi ich poczynania, przygotowując się na porażkę policji, którą mogliby potępić na łamach największych gazet i oczywiście na wszelkiego rodzaju portalach społecznościowych. Żonglując tymi wszystkimi psychologicznymi i kryminalnymi wątkami Macmillan zachowuje zadziwiające, jak na debiutantkę tempo akcji, wytracając je jedynie w mało istotnych, bo rzadkich chwilach szczątkowego przybliżania różnych mało istotnych zdarzeń z przeszłości bohaterów, które może i oddziaływałyby na mniej silniej, gdyby autorka nie uparła się niemalże każdorazowo wtłaczać fragmentarycznych retrospekcji podówczas, gdy następował jakiś zwrot w śledztwie. Niniejsza maniera miała zapewne wygenerować suspens, na zasadzie przeciągania oczekiwania czytelnika na wieści o nowych tropach, ale niezamierzenie tylko usypiała moją ciekawość. Na szczęście z rzadka, bo w przeważającej większości Macmillan z wprawą szafowała napięciem i prawidłami, jakimi rządzi się każdy dobry dreszczowiec. Dzięki temu nawet biorąc pod uwagę fakt, że dosyć szybko rozszyfrowałam tożsamość sprawcy wprost nie mogłam doczekać się finału, niezmiennie trwając w niepewności, co do losów bezbronnego chłopca.

„Dziewięć dni” to dosyć oryginalnie spisany thriller psychologiczny, ze stronic którego przebija głęboka empatia autorki do fikcyjnych bohaterów i krytyczny stosunek do zawistnej postawy niektórych obserwatorów medialnych tematów. Gilly Macmillan z wielką błyskotliwością portretuje wzruszającą, pełną napięcia historię porwania niewinnego chłopca, nieuniknionych następstw tej zbrodni i oczywiście kondycji psychicznej pośrednich ofiar niniejszej zbrodni, wzbogacając temat przewodni nagimi, nieupiększonymi prawdami o realiach, w jakich przyszło nam żyć, a co za tym idzie przymuszając nas do wejrzenia w głąb nas samych, zastanowienia się, czy właśnie taki obłudny, nienawistny świat pragniemy budować. I choćby przez wzgląd na owe mocne superlatywy (a jest ich więcej) zachęcam każdego do skonfrontowania się z tą emocjonującą opowieścią.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Baza recenzji Syndykatu ZwB

sobota, 27 lutego 2016

„Southbound” (2015)


Kilku podróżników przemierzających odludny odcinek autostrady, rozciągający się na pustynnym obszarze, zderza się z serią niewytłumaczalnych wydarzeń. Każdy z nich staje w obliczu jakiegoś niepojętego zagrożenia, któremu w pojedynkę musi stawić czoła. Centralnym punktem koszmaru wydaje się być mała przydrożna osada, zamieszkała przez podejrzanie zachowujących się osobników i podobnie jak feralny odcinek autostrady niemożliwa do namierzenia przez organy z zewnątrz. Tubylcy bynajmniej nie są przyjaźnie nastawieni do przyjezdnych, ale największe zagrożenie stwarzają unoszące się w powietrzu, porażające swoją nieziemską anatomią stwory.

Roxanne Benjamin, David Bruckner i tak zwane Radio Silence, w skład którego wchodzi grupa filmowców, utworzona przez Matta Bettinelli-Olpina, Tylera Gilletta, Justina Martineza i Chada Villella spotkali się już podczas pracy nad antologią grozy zatytułowaną „V/H/S”, która być może zainspirowała ich do stworzenia „Southbound” razem z Patrickiem Horvathem, znanym głównie z kontynuacji „Nadprzyrodzonego paktu”. „Southbound” również jest antologią złożoną z kilku krótkich historii, klimatem zbliżonych do filmowych horrorów z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Każdy z wymienionych twórców pracował nad jedną opowieścią, przy czym wstęp do pierwszego segmentu przybliżono na końcu, tym samym traktując go w kategoriach historii spinającej wszystkie wcześniejsze opowieści, notabene zamierzenie w dość niejasny sposób. Film miał premierę na Toronto International Film Festival, gdzie został dosyć ciepło przyjęty przez publiczność i zwrócił na siebie uwagę krytyków. Dalsza, szersza dystrybucja „Southbound” sukcesywnie powiększała grono fanów owego przedsięwzięcia, nie tylko w kręgach osób zawodowo zajmujących się opiniowaniem kinematografii, ale również wielbicieli kina grozy.

Witajcie w strefie mroku – moim zdaniem właśnie takie powitanie powinni wystosować twórcy „Southbound” zaraz po napisach początkowych, bo śledząc wszystkie historie składające się na niniejsza antologię nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dosłownie wrzucono mnie w jakąś równoległą rzeczywistość, w której wszystko może się wydarzyć. Uniwersum, którym nie rządzą prawa fizyki, nieograniczonego żadnymi prawidłami funkcjonowania wszechświata – jedynie wyobraźnią scenarzystów. W świecie przedstawionym w „Southbound” pytanie dlaczego tak się dzieje nie ma racji bytu, istotniejsze jest, co się dzieje. Tak jakby na odludnym odcinku autostrady i w przylegającej do niej osadzie, logika była passe, jakby ciąg przyczynowo-skutkowy nie miał najmniejszego znaczenia. Oczywiście tylko pozornie, bo jeśli przyjrzeć się uważniej, dokładnie przeanalizować wszystkie opowieści, wykrystalizuje się nie jedna, a kilka możliwych wersji spójnych wydarzeń. Prawdziwym fenomenem „Southbound” jest więc narracja, na pierwszy rzut oka rozproszona, ale nakierowująca widzów na właściwe tory poprzez wzajemne przenikanie się poszczególnych segmentów. Jeden wynika z drugiego, finał jednej opowieści stanowi wstęp do następnej, ostatecznie zataczając pełne koło, niczym w pętli czasowej, ujmując rzecz metaforycznie. Już pierwszy segment, „The Way Out”, wyreżyserowany przez Radio Silence, na podstawie scenariusza jednego z członków tej grupy Matta Bettinelli-Olpina sugeruje takowe odczytywanie całego ciągu wydarzeń, wprowadzając motyw zakrzywienia czasoprzestrzeni, z niemożnością oddalenia się od ponurej stacji benzynowej. Dwóch zaprzyjaźnionych mężczyzn, co prawda kieruje się w jedną stronę, ale po ujechaniu paru metrów niezmiennie wracają do punktu wyjścia, czyli wprost przed oblicze znużonej ekspedientki, ciągle witającej ich tymi samymi słowami. Żeby było jeszcze dziwniej nie wiedzieć czemu zakrwawionych podróżników prześladują unoszące się nad ziemią stwory, jakby żywcem wyjęte z horroru science fiction, w dodatku, co nie jest zbyt częste we współczesnym kinie grozy, całkiem realistycznie wygenerowane przez komputer. Choć pojawiająca się w tym segmencie plastyczna scena mordu, sfinalizowana długim najazdem na odstręczająco rozharataną twarz mężczyzny zapowiada krwawe widowisko w dalszej części „Southbound” to jeszcze bardziej obiecująco jawi się osobliwa atmosfera. Przyblakłe zdjęcia, niczym w slasherach z lat 70-tych i 80-tych, chociaż wykonane w pełnym słońcu na rozległych pustynnych terenach tchną większą złowrogością, aniżeli gros nocnych wydarzeń prezentowanych w niejednym współczesnym horrorze. Co więcej owa złowróżbność przebijająca z wyblakłych barw, pustynnej scenerii i nastrojowej ścieżki dźwiękowej, atakująca widza dosłownie każdym ujęciem rozciąga się na drugi segment, „Siren”, wyreżyserowany przez Roxanne Benjamin, do którego scenariusz spisała wspólnie z Susan Burke. Fabuła skupia się na trzyosobowym dziewczęcym zespole jazzowym, przemierzającym feralną autostradę, do czasu przebicia opony. Pomocą służy jej ekscentryczna parka, która pomimo całkiem młodego wieku wyróżnia się staroświeckimi manierami. Małżeństwo zabiera dziewczęta do swojego domu, którego wystrój przywodzi na myśl sepiowe zdjęcia ze starych pocztówek. Opowieść Benjamin bazuje głównie na klimacie retro i delikatnych manifestacjach nadprzyrodzonego, z taką hipnotyzującą stylowością, że gdybym miała wytypować zwycięzcę tej antologii postawiłam właśnie na „Siren”. 

Kolejna opowieść „The Accident” wyreżyserowana przez Davida Brucknera na podstawie jego własnego scenariusza jest bezpośrednią następczynią poprzedniej historii i skupia się na kierowcy, który po potrąceniu dziewczyny próbuje znaleźć pomoc. Kiedy mu się to nie udaje, zaczyna stosować się do szokujących wskazówek uzyskiwanych od kobiety odbierającej zgłoszenia na numer alarmowy oraz towarzyszącego jej chirurga. Chociaż konwencja tego segmentu pozostawiała ogromne pole na wynaturzony spektakl gore, Bruckner dosyć oszczędnie rozlał krew, większą wagę przykładając do akcentowania mrocznego, brudnego wnętrza opuszczonego szpitala z obowiązkowymi, w takich przypadkach zawsze zdającymi egzamin, mrugającymi żarówkami. Oczywiście kilka diablo realistycznych krwawych scen się pojawia, ale nie stanowią one najważniejszej części składowej tej historii, ustępując miejsca ponurej oprawie wizualnej (inne niż w poprzednich segmentach, bardziej dosadnej), niepokojącej możliwością ukrywania się jakichś oprawców w ocienionych kątach. Najbardziej wbija się w pamięć zanurzenie ręki w ciele kobiety w poszukiwaniu płuca, a najzabawniej wybrzmiewa kwestia spanikowanego kierowcy, głoszącego, że potrącona dziewczyna chyba złamała nogę, podczas gdy ona zwyczajnie zaczęła odpadać… Kolejna opowieść „Jailbreak” wyreżyserowana przez Patricka Horvatha na kanwie scenariusza spisanego z Dallasem Hallamem, w moim odczuciu wypada najsłabiej. Ot, dużo mówiąca o naturze mieszkańców problematycznej przydrożnej osady, acz konwencjonalna, pozbawiona ciekawszych wizualnych i fabularnych akcentów historyjka o mężczyźnie poszukującej swojej siostry, który natrafia na dziwaczną sektę. Dużo lepiej prezentuje się klasyczne home invasion, „The Way In”, będące wstępem do historii zaprezentowanej na początku, głównie przez umiejętne dawkowanie napięcia i fantazyjne maski oprawców. Oraz rzecz jasna powściągliwość twórców, którzy wbrew pozorom finalnie nie wyjawiają wprost wszystkich tajemnic poszczególnych segmentów, zmuszając odbiorcę do samodzielnego złożenia tej misternej układanki.

Wielkim odkryciem XXI-wiecznej kinematografii grozy „Southbound” bym nie nazwała, ale z całą pewnością to jeden z ciekawszych horrorów ostatnich lat. Eksperymentująca z narracją antologia osnuta klimatem rodem z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, mieszająca różne znane motywy kina grozy, które idealnie się ze sobą łączą, tworząc nową jakość. Krótko mówiąc, „Southbound” to odświeżający powiew nowości w wersji retro – oksymoron, wiem, ale właśnie taki zwrot przychodzi mi na myśl, kiedy przypominam sobie to nietuzinkowe dzieło.

piątek, 26 lutego 2016

„Nina Forever” (2015)


Dziewiętnastoletnia Holly interesuje się swoim kolegą z pracy, Robem, mającym opinię niedoszłego samobójcy. Chłopak szybko przyjmuje jej zaloty i zabiera ją do swojego mieszkania, ale w trakcie stosunku seksualnego w łóżku pojawia się okaleczony żywy trup jego byłej dziewczyny, Niny, utrzymujący, że zawsze będzie przy nim. Holly dowiaduje się, że była dziewczyna Roba zginęła w wypadku samochodowym, co chłopak bardzo ciężko przeżył, ale mimo wszystko decyduje się kontynuować ich romans, pomimo obecności Niny podczas każdego ich zbliżenia.

Brytyjski horror braci Bena i Chrisa Blaine’ów na podstawie ich scenariusza, którzy po raz pierwszy porwali się na pełnometrażową produkcję przynależącą do niniejszego gatunku. Pragnąc zachować twórczą niezależność postanowili pozyskać pieniądze niezbędne do sfinansowania projektu od przedsiębiorstwa użyteczności publiczne Kickstarter. Choć pomysł na scenariusz był cokolwiek kuriozalny bracia Blaine zdecydowali się nadać mu dosyć poważny ton, dalece minimalizując akcenty humorystyczne - właściwie sprowadzając je jedynie do miejscowych dowcipnych dialogów. Taka narracja nie przypadła do gustu paru krytykom (choć większość pozytywnie przyjęła „Ninę Forever”), przekonanym, że elementy komediowe uczyniłyby ten obraz przystępniejszym. Jednak scenarzyści i oczywiście reżyserzy projektu uznali, że taki sznyt kolidowałby ze stylowością filmu, którą koniecznie chcieli zachować.

Naprawdę niewiele brakowało, żebym uznała „Ninę Forever” za jeden z ciekawszych kuriozalnych horrorów ostatnich lat. Najbardziej intrygował cokolwiek dziwaczny pomysł na temat przewodni scenariusza. Poharatany żywy trup kobiety pojawiający się w łóżku w kałuży krwi, ilekroć jej były chłopak, Rob oddawał się miłosnym igraszkom z nową dziewczyną, Holly, już sam w sobie był osobliwy, ale Blaine’owie spotęgowali groteskowy wydźwięk swojego konceptu nie do końca zdrowymi reakcjami głównych bohaterów na istniejący stan rzeczy. Pierwsze pojawienie się Niny przynosi zrozumiałą panikę, przerażenie i dezorientację. Wciąż niemogący pogodzić się z jej śmiercią Rob w końcu „wpada w jej ramiona”, acz dosyć apatycznie, co zapewne jest następstwem szoku. Tymczasem zazdrosna Holly wybiega z jego mieszkania i na jakiś czas kontakt pomiędzy nimi się urywa. Po paru dniach dziewiętnastolatka wraca z silnym postanowieniem przezwyciężenia owego niecodziennego kryzysu. I od tego momentu zachowanie głównych bohaterów, szczególnie Holly staje się tak dziwaczne, że jak wynika z niektórych recenzji, dla wielu widzów wręcz niezrozumiałe. Podczas kolejnego zbliżenia zarówno Rob, jak i jego nowa dziewczyna starają się wciągnąć żywego trupa w swoje miłosne ekscesy, czym twórcy dosyć wyraźnie dotykają tematyki nekrofilskiej. Rob ogranicza się jedynie do wymiany pocałunków z Niną, ale Holly bez krępacji stara się palcami doprowadzić ją do orgazmu. Jak się okazuje bezskutecznie, bo przecież Nina nie żyje… Później zachowanie naszej pary staje się bardziej zrozumiałe, na tyle, na ile może być w tej niezdrowej sytuacji. Holly i Rob starają się ignorować obecności Niny w trakcie ich stosunków seksualnych, a czasami odwieść ją od nagabywania ich, poprzez próby uświadomienia jej, że Rob zasługuje na ułożenie sobie życia z kimś innym. W mainstreamowym kinie grozy zapewne kolejnym krokiem głównych bohaterów byłoby opracowanie planu, który pozwoliłby na zawsze uwolnić się od natrętnego żywego trupa, ochoczo konwersującego z nimi i mechanicznie zarzucającego swoim ciałem na wąskich przestrzeniach. Ale Blaine’owie zdystansowali się od kina głównego nurtu, spychając fabułę na inną, nieczęsto obieraną przez twórców horrorów ścieżkę. Zamiast wprowadzić choćby strzęp nadziei na pozbycie się Niny, poprzez formułowanie przez bohaterów jakiegokolwiek planu dalszych zdecydowanych posunięć postawili na poczucie beznadziei, bierność w obliczu makabry, a nawet niechętną akceptację istniejącego stanu rzeczy. Melancholijny wydźwięk fabuły dopełniają silnie skontrastowane, płynnie zmontowane zdjęcia szarego miasta, w jakim przyszło żyć Robowi i Holly oraz ciasnych, często mrocznych, acz nowocześnie urządzonych pomieszczeń w mieszkaniu chłopaka. W zasięgu Blaine’ów znajdowało się więc niemalże wszystko, co potrzebne do stworzenia wyróżniającego się horroru, celującego głównie w niszę, ale kilka wręcz „szkolnych błędów” zniszczyło ogromny potencjał tkwiący w pomyśle na fabułę i sprawiło, że z czasem solidna oprawa audiowizualna straciła dla mnie znaczenie.

Jednym z głównych mankamentów „Niny Forever” są oszczędne wizualizacje makabry, wymuszone zapewne ograniczonymi nakładami pieniężnymi bądź brakiem wyobraźni twórców. Choć obsadzona w roli żywego trupa Fiona O’Shaughnessy samymi wyłupiastymi oczami, rozmazanym makijażem i mechanicznymi ruchami sprawiała dosyć upiorne wrażenie to już poważne obrażenia, jakie odniosła w wypadku samochodowym unaoczniono w milisekundowych migawkach, dosłowną makabrę zamykają w długich najazdach kamery na zakrwawiony materac i zadrapania na jej twarzy. Barwa i konsystencja sztucznej krwi są realistyczne, ale nie mogę przeboleć faktu, że twórcy nie wypełnili czymś dosadniejszym pola, jakie rozciągnął przed nimi pomysł na fabułę, wszak można to było przekształcić w widowiskowy body horror. Zamiast tego, i tutaj przechodzimy do moim zdaniem poważniejszego niedociągnięcia, Blaine’owie skupili się na romansie głównych bohaterów, rozkwit którego blokuje zmarła partnerka chłopaka. Do pewnego momentu ich rozterki budzą ciekawość, ale w drugiej połowie scenarzyści się zapętlili – częste zjawianie się zakrwawionej Niny oddarte z efektu nowości, wszak ten wątek w pełni wyeksploatowano w pierwszej partii filmu, nierzadkie artykulacje przytłoczenia tą sytuacją przez Roba i Holly oraz ich rozstania i powroty zaczęły mnie zwyczajnie nudzić. Scenarzyści nie wykazywali najmniejszej chęci ożywienia liniowej akcji, aż do końcówki, w której pojawia się, co prawda przewidywalny zwrot akcji, ale zbyt późno żeby puścić w niepamięć wcześniejsze przestoje. Blaine’owie lepiej by zrobili, gdyby ostatni stosunek Holly pokazali nieco wcześniej i na jego kanwie oparli kolejny, z lekka dynamizujący akcję wątek. Zamiast tego zaraz potem błyskawicznie sfinalizowali fabułę, notabene bez większych fajerwerków.

W moim pojęciu „Nina Forever” jest niepodważalnym dowodem na to, że czasami intrygujący, kuriozalny pomysł wyjściowy i profesjonalna strona techniczna nie wystarczają do stworzenia godnego uwagi horroru. Jeśli wyobraźnia twórców zamyka się w jednym wątku, tenże szybko powszednieje, a widz zaczyna poszukiwać czegoś nowego, na czym mógłby skupić uwagę. Problem w tym, że w „Ninie Forever” nie ma praktycznie niczego innego, co przedstawiałoby jakąś wartość dla wielbicieli kina grozy. A przynajmniej nie dla mnie, bo jak zwykle nie wykluczam, iż taka wielce stonowana, zapętlona koncepcja znajdzie swoich zwolenników.